Jak na wietrze pył - ebook
Jak na wietrze pył - ebook
Opowieść o traumie emigracji i rozpadzie więzi, historia przyjaźni wielokrotnie wystawianej na próbę. Leonardo Padura w swojej najnowszej powieści docieka czy rzeczywiście jesteśmy kowalami swojego losu, czy też jak tytułowy pył dryfujemy na wietrze.
Kuba, początek roku 1990, w domu w Fontanar spotyka się Klan, czyli grupa przyjaciół znających się od czasów licealnych. Trzydziestolatkowie wspólnie dojrzewali, czytali zagraniczne książki docierające potajemnie na wyspę, słuchali zachodnich zespołów, bawili się i snuli plany. Jednak czas beztroskiej młodości dobiega końca, nie są już studentami, muszą podjąć ważne decyzje, które zaważą na ich przyszłości. Zostać w kraju i zmagać się z trudami dnia codziennego w socjalistycznym państwie, żywiąc nadzieję, że coś się zmieni? Cierpliwie czekać na lepsze czasy i szansę realizacji marzeń? Czy też wyjechać i rozpocząć nowe życie w kapitalistycznym świecie? Sytuację dodatkowo komplikują nieoczekiwane wydarzenia: jedna z członkiń Klanu znika bez wieści po tym, jak wywołała burzę wśród przyjaciół, nie chcąc ujawnić, z kim zaszła w ciążę. Czy jej zachowanie ma związek z niedawnym samobójstwem ich znajomego? A może to nie było samobójstwo? Piętrzące się pytania i domysły psują atmosferę. Niektórzy z przyjaciół nie wytrzymują i decydują się na opuszczenie Kuby. Jak potoczą się losy członków Klanu? Czy odnajdą swoje miejsce na ziemi i uwolnią się od fatum bycia Kubańczykami?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-864-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adela, Marcos i czułość
...nic nie jest rzeczywiste oprócz przypadku.
PAUL AUSTER,
Trylogia nowojorska
Adela Fitzberg usłyszała dźwięk trąbek, oznaczający telefon od rodziny, i przeczytała słowo Matka na ekranie iPhone’a. Nie dając sobie czasu na zastanowienie, doświadczenie bowiem nauczyło ją, że lepiej tego nie robić, dziewczyna przesunęła palcem pulsującą zieloną słuchawkę.
– Loreta? – zapytała, jakby to mógł dzwonić ktoś inny, a nie matka.
Zaledwie trzy godziny wcześniej, kiedy ze zwyczajową poranną niechęcią jadła na śniadanie podrabiany grecki jogurt, może istotnie light, wzbogacony o płatki zbożowe i owoce, chłonąwszy ożywczy aromat kawy, którą codziennie przyrządzał dla niej Marcos, dziewczynę naszła pokusa przejrzenia zawartości swojego telefonu.
Kierując się tym nietypowym dla siebie impulsem, sprawdziła listę połączeń i stwierdziła, że w ciągu ostatnich szesnastu miesięcy Matka ani razu nie odezwała się do niej: przez cały ten czas, co potwierdzała pamięć w telefonie, zawsze ona, przezwyciężając niechęć, dzwoniła do Lorety, średnio dwa razy w miesiącu. Być może ów precedens, wynikający z tego niecodziennego przeszukania, nabrał telepatycznego wymiaru. Adela nie była szczególnie zdziwiona. Zapewne chodziło o jakiś przypadkowy kaprys. Dlatego też, nie zastanawiając się, wykonała skok w pustkę. Jeżeli ocaleje, dowie się, o co w istocie chodzi.
– Ach, Cosi, jak ty się miewasz?
Zachrypnięty głos, charakterystyczny dla osoby nadużywającej tytoniu i alkoholu – chociaż matka zaklinała się, że nigdy nie paliła, a jej córka ani razu nie widziała, by piła coś mocniejszego od jednej Bloody Mary albo kilku kieliszków czerwonego wina – użycie emfatycznego „ty”, którego nigdy nie mogła się pozbyć, kiedy mówiła po hiszpańsku, i przydomek Cosi nadany córce od niemowlęcia – tylko gdy miała już jej dosyć, nazywała ją Adelą, zaś Adelą Fitzberg, pełnym imieniem i nazwiskiem, gdy już bardzo miała jej dosyć – wszystko to mówiło samo za siebie. A nadto było do przewidzenia, że telefon od Lorety po tylu miesiącach milczenia całkowicie rozpieprzy jej dzień. To dlatego została jej matką?
– Dobrze... W pracy... Właśnie przyszłam... U mnie w porządku... – Nie ośmieliła się zapytać, jak matka się czuje, a tym bardziej czy coś się stało. Nie było mowy, żeby jej powiedzieć, że to nie jest odpowiedni moment, ponieważ kolejny raz spóźniła się z powodu koszmarnych korków na expressway, która wedle Lorety zatruwa świat i płuca jej córki.
– Cieszę się, że u ciebie wszystko w porządku... U mnie fatalnie...
– Jesteś chora? Coś się stało? Która jest u ciebie godzina?
– Teraz... osiemnaście po szóstej... wciąż jest ciemno... bardzo ciemno, trochę chłodno... A nie, nie jestem chora. Chora na ciele... Dzwonię, bo jestem twoją matką i cię kocham, Cosi. A że cię kocham, muszę z tobą porozmawiać. Czy mogę?
– Oczywiście, oczywiście... Nie jesteś „chora na ciele”? Co się dzieje, Loreto?
Adela przymknęła oczy i wsłuchiwała się w przeciągłe, klasycznie tragiczne westchnienie swej rodzicielki. Niczym akt zemsty jej podświadomości, podczas gdy matka nazywała ją Cosi, ona od dziecka mówiła do niej po imieniu, Loreta, a słowa Matka używała tylko wtedy, gdy miała ochotę ją zamordować.
– Jak ci się układa z narzeczonym?
Tym razem Adela westchnęła.
– Czy już od dawna nie mówiłaś, że nie chcesz nic wiedzieć o moim narzeczonym? Nie, nie dlatego dzwonisz do mnie, prawda?
Kolejne westchnienie, jeszcze bardziej przeciągłe i głębokie. Szczere? Podczas ostatniej rozmowy, kiedy Loreta do niej zadzwoniła, zaklinała się, że nigdy więcej nie będzie wtrącała się w życie uczuciowe córki, i ponownie wygarnęła jej, że jeśli zamierza jeszcze bardziej unurzać się w gównie, droga wolna: najpierw będzie śmierdzieć gównem, a potem się nim udławi. A Adela dobrze wiedziała, że matka należy do osób, które zwykły spełniać swoje obietnice.
– Trzeba uśpić Ringa – powiedziała w końcu cichym głosem.
– O czym ty mówisz, matko?
Niczym gwałtowna lawina obraz konia o lśniącej gniadej maści, z białą gwiazdą na czole, od której wzięło się imię Ringo Starr, stanął przed oczyma dziewczyny, usuwając w cień wizerunek jej rozmówczyni. Odkąd Loreta zamieszkała w The Sea Breeze Farm, stadninie koni opodal Tacomy, jej pierwszą i największą miłością stał się ten piękny Cleveland Bay. Ów ogier, już w pełni lat, o oczach niezmiennie jasnych i jakby załzawionych, niczym u zasmuconego i rozumnego człowieka, od początku właśnie ją wybrał jako swoją bratnią duszę.
Podczas tych lat – dziesięciu, dwunastu? – spędzonych na farmie w północno-zachodnim regionie kraju Loreta nieustannie powtarzała, że opieka nad tym ogierem stanowi jej osobistą misję, i troszczyła się o niego tak, jak jeszcze o nic i o nikogo w swoim życiu. Również Adela przemierzała łąki i lasy tego zakątka świata, gdzie zaszyła się jej matka, na szlachetnym grzbiecie wzorcowego przedstawiciela wierzchowców z angielskiego domu królewskiego, napawając się energicznym kłusem i łagodnością nietypową dla tej gorącokrwistej rasy.
– Nie każ mi tego powtarzać, Cosi.
– Co mu się stało? Ostatni raz, kiedy rozmawiałyśmy... No tak, kawał czasu temu... – urwała dziewczyna, wciąż przekonana, że matka dzwoni do niej z powodu swoich zwyczajowych utrapień albo po to, by szydzić z jej związków uczuciowych i decyzji zamieszkania z narzeczonym, ni mniej, ni więcej, tylko w Hialeah. Tak czy owak, spieprzy jej dzień, co istotnie już się stało.
– Kolka... Rick i ja walczymy z tym od wielu dni... Zależało nam na opinii jeszcze kogoś... Badał go najlepszy weterynarz w okolicy. Dopiero przedwczoraj poznaliśmy ostateczną diagnozę. Zrobiono mu punkcję brzucha... stan jest poważny. Jest za stary na operację, ale z drugiej strony dość silny i nie chcieliśmy... Wiedziałam o tym już wcześniej, a weterynarz tylko potwierdził, że jedyne, co możemy zrobić...
– Boże drogi... Bardzo cierpi?
– Tak... od wielu dni... Jest na środkach uśmierzających.
Adela poczuła dławienie w gardle.
– Jest jakaś nadzieja?
– Nie. Cuda się nie zdarzają.
– Ile Ringo ma teraz lat?
– Dokładnie tyle samo co ty... Dwadzieścia sześć... Nie wygląda na tyle, ale to już staruszek.
Adela zastanawiała się przez chwilę i zanim się odezwała, przełknęła ślinę.
– No więc pomóż mu, Loreto.
Dobiegło ją kolejne westchnienie. Adela czekała.
– To chcę zrobić... Tyle że nie wiem, czy ja mam to zrobić, czy Rick. A może weterynarz.
– Ty to zrób. Z czułością.
– Tak... To strasznie trudne, wiesz?
– Pewnie, że wiem... Jesteś jak jego matka – bezwiednie wyrwało się dziewczynie.
– I to jest najgorsze... najgorsze... Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, co znaczy być matką i nie móc... Jak wiele radości i cierpień daje macierzyństwo.
– Wiele wycierpiałaś, prawda? A czego nie mogłaś? – zapytała Adela, nie potrafiąc się powstrzymać. Mimo powagi tej chwili raz jeszcze wpadła w pułapkę, zawsze wpadała w pułapkę, i była gotowa na matczyną ripostę. Dlatego zdziwiły ją słowa Lorety.
– Chciałam ci tylko to powiedzieć. No i przekonać się, że u ciebie wszystko w porządku, powiedzieć ci, że bardzo, bardzo cię kocham i... Cosi, muszę kończyć. Chyba...
– I’m so sorry... – powiedziała Adela i dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, jak bezmyślne były jej ostatnie pytania i jak wielkie było cierpienie matki, która cały czas mówiła po hiszpańsku, nieustannie używając zdradliwego kubańskiego „ty”, i wbrew wszelkiej logice i doświadczeniom ostatniego półtora roku to matka zadzwoniła do niej, w dodatku to ona przerwała połączenie. Musiała być bardzo udręczona decyzją, jaką miała podjąć, skoro nie zdecydowała się na słowną szermierkę, co zwykła robić.
Adela przez chwilę wpatrywała się w swojego iPhone’a i nie mogła uwolnić się od obrazu Lorety, która przerażającą igłą nakłuwa kasztanową szyję Ringa, by wysłać go na wieczny sen. Z głębi pamięci spoglądały na nią łagodne i nieufne oczy zwierzęcia, które urodziło się z gwiazdą na czole. Wrzuciła telefon do szuflady biurka, gwałtownie ją zatrzasnęła, po czym wstała. Przeszła korytarzem prowadzącym do holu pomieszczenia przeznaczonego na Special Collections uniwersytetu, w którym zatrudniła się jako specjalistka od bibliografii kubańskiej, i przechodząc obok biurka konsultantki, Yohandry, powiedziała jej, że musi zaczerpnąć powietrza i napić się kawy.
– Coś się stało? – zapytała Yohandra.
– Tak... Nie, nic... – wymamrotała Adela, nie mając ochoty tłumaczyć się ze swojego wzburzenia wywołanego telefonem matki i widokiem smutnych oczu konia. Zatrzymała się jednak przy Yohandrze. – Dasz mi fajkę?
Yohandra spojrzała na nią, unosząc brwi, po czym sięgnęła do torebki i wyjęła z niej paczkę papierosów.
– Jesteś zjebana? – zapytała, podsuwając jej papierosa i zapalniczkę.
Adela wybąkała podziękowanie, usiłowała się uśmiechnąć i tylko kiwnęła głową, kiedy jej koleżanka, wskazując na ekran komputera, stwierdziła, że chyba rzeczywiście prezydent Obama odwiedzi Kubę, ja pierdzielę... Adela wyszła do ogrodu otaczającego bibliotekę i poczuła falę wilgotnego skwaru, który o tej godzinie już ogarnął Miami w ten kwietniowy poranek. Niebo, pokryte chmurami aż po północny horyzont, groziło kolejnym wieczornym deszczem w Hialeah i być może też dalej na południe, w Miami, co zamieni jej powrót do domu przez Palmetto w fizyczną i psychiczną torturę.
Podążając za zapachem świeżo zaparzonej kubańskiej kawy, przeszła przez kampus i udała się do stołówki na parterze budynku Arts and Humanities i poprosiła o kawę z odrobiną cukru. Z plastikowym kubkiem w dłoni ponownie weszła do ogrodu i poszukała najbardziej oddalonej i zacienionej ławki, żeby się napić i potajemnie wypalić pierwszego od wielu miesięcy papierosa. Na gówniany dzień gówniany nałóg, usprawiedliwiła się w myślach, rozkoszując się smakiem tytoniu. Adela Fitzberg nabrała w tym momencie przekonania, że jej przygnębienie nie ma związku z nieuchronnym uśpieniem starego Ringa. Czy też nie tylko. Pomijając fakt, że Loreta zepsuła jej dzień smutną wiadomością, po co zadzwoniła?
Prognoza, zapowiedziana nadciągającym frontem atmosferycznym, spełniła się w postaci gwałtownej ulewy. Adela była dopiero w połowie drogi do domu przez Palmetto, jadąc dziesięciopasmową autostradą, którą przemierzała dzień w dzień, od poniedziałku do piątku, co zabierało jej co najmniej dwie godziny z życia i przez cały ten beznadziejny czas zastanawiała się, ile tysięcy samochodów może równocześnie przemieszczać się po rozpalonym asfalcie. Raz po raz niebo rozdzierały wyładowania elektryczne, które przyśpieszały puls dziewczyny i spowalniały jazdę samochodów podążających zderzak w zderzak drogą od Miami ku nieskończoności. Przygnębienie wywołane obrazem igły wbitej w żyłę na szyi Ringa pogłębiło parcie w podbrzuszu, nieomylnie zwiastujące nadciągającą menstruację. Gwałtownym ruchem zgasiła odtwarzacz z płytą Habana Abierta, którą tak bardzo lubił Marcos: ten irytujący deszczowy zator samochodowy w ostentacyjny sposób przeczył pragnieniu, by wszyscy byli happy, głoszonym przez piosenkę. Przed nią znajdowały się jeszcze trzy zjazdy z expressway i Adela miała ochotę zapłakać z furii i bezsilności. Jej auto przejechało kolejne dziesięć metrów i znów się zatrzymało.
Niebawem minie osiemnaście miesięcy od momentu, gdy dziewczyna i Marcos zdecydowali się przeprowadzić do Hialeah, co wywołało kilka wyjątkowo burzliwych dyskusji między Adelą i Loretą, podczas których matka wyraziła swoje bezapelacyjne i całkowite niezrozumienie dla decyzji córki, aby pod koniec jednej z tych kłótni stwierdzić, że ma dosyć Adeli Fitzberg, i przysiąc, że nigdy więcej nie będzie zajmować się życiem prywatnym córki. Fakt, że tak zdolna dziewczyna opuściła Nowy Jork, aby studiować w Miami, akurat w Miami, zdał się Lorecie idiotycznym młodzieńczym kaprysem, a decyzja, by kilka lat później, po zrobieniu licencjatu w dziedzinie humanistyki na FIU, Międzynarodowym Uniwersytecie Florydy, wystąpić o żałosny etat w bibliotece uniwersyteckiej i uzyskać go, podejmując jednocześnie studia magisterskie z dyscypliny tak zbędnej i trącącej zacofaniem, jak studia latynoamerykańskie, została nazwana przez jej rodzicielkę bezsensownym marnotrawieniem neuronów... A już szczytem jej upadku była miłość do kubańskiego tratwiarza i na domiar złego kilka miesięcy później przeprowadzka wraz z tym typem do plugawego mieszkania w plugawym Hialeah, ni mniej, ni więcej, do Hialeah, co dla matki było ostatecznym dowodem choroby umysłowej córki, przy czym uzupełniała te lamenty przestrogą, że z biegiem lat, powtarzała, dziewczyna odczuje destrukcyjny efekt takiego postępowania.
Adela wykorzystała pauzę w jednym z tych matczynych kazań, by wykrzyczeć, że przeprowadziła się z tego prostego powodu, że jej praca i przyszłość związana jest z południową Florydą, a poza tym pierwszy raz w życiu się zakochała. Loreta, usłyszawszy to, zaśmiała się i zapytała, o co chodzi z tym zakochaniem się i czy decyzja córki nie była podyktowana jedynie rozmiarami kubańskiego kutasa jej narzeczonego. Wielkich kutasów jest aż nadto na tym świecie, Adelo Fitzberg, wystarczy poszukać w zbiorach „National Geographic”, które jak się domyślam, znajdują się w tej twojej żałosnej bibliotece, dodała i przerwała połączenie, aby po dwudziestu sekundach zadzwonić ponownie z pytaniem, czy zna kogoś, kto jest gotowy przeprowadzić się z apartamentu w dzielnicy Coconut Grove do Hialeah, Hialeah! – wrzasnęła i rozłączyła się. Od tego dnia matka zamilkła, a Adela odpłaciła jej tą samą monetą i przez wiele tygodni nie rozmawiały ze sobą.
Adela poznała Marcosa w The Hunter, dyskotece znajdującej się opodal jej mieszkania w Coconut Grove, do której zwykła chodzić czasem w piątkowe wieczory wraz z Yohandrą i innymi niezamężnymi przyjaciółkami. Odpowiadało jej to wyluzowane miejsce, bardziej w stylu kubańskim niż gringo, gdzie z przyjemnością wypalała cygara H. Upmann, które Yohandra sprowadzała z Kuby, nawet tańczyła z mistrzowską Mulatką, jeśli tylko disc jockey puszczał muzykę pochodzącą z Wyspy, od której owi wygnańcy odżegnywali się dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale w żaden sposób nie chcieli (albo nie mogli) się od niej uwolnić. Kiedy Adela czuła zmęczenie, uwielbiała śledzić od swojego stolika popisy przyjaciółki, która znała wszelkie możliwe style i układy taneczne. Mulatka potrafiła gestem i ruchem ciała oddać najgłębszą istotę każdej melodii z odziedziczonym po przodkach wyczuciem rytmu i naturalnością, które mimo uporczywych prób okazały się dla Adeli nieosiągalne.
Adelę tak bardzo cieszyły te wieczory i towarzystwo Yohandry, że miała nawet obawy, że w jej podświadomości zrodziła się sekretna skłonność lesbijska. Dlatego też, kiedy pojechała do Nowego Jorku z okazji sześćdziesiątych urodzin ojca (w ich świętowaniu, jak w poprzednich latach, Loreta nie wzięła udziału), mimochodem, jakby nie przywiązywała do tego wagi, odważyła się wspomnieć o swoich obawach jedynej osobie na świecie, której mogła to wyznać, i mimo że od zawsze miała pewność co do swych seksualnych preferencji, odczuwała niepokój, że dzieje się z nią coś dziwnego. Bruno Fitzberg, po zjedzeniu obiadu i wypiciu wina w Blue Smoke, restauracji przy 115 East i 27 Street, gdzie obydwoje zwykli bywać, tylko uśmiechnął się, słuchając córki, i pocieszył ją słowami przypominającymi nieco diagnozę psychoanalityka, którym był od swoich argentyńskich czasów: jedyny problem Adeli polega na tym, że jest jeszcze bardzo młoda i dotąd nie spotkała mężczyzny umiejącego rozbudzić w niej wszystkie kobiece odczucia, których nie zdołali w pełni rozpalić młodociani kochankowie i narzeczeni.
– To przyjdzie z czasem – powiedział w stylu Lorety. – Nie próbuj na siłę, samo przyjdzie.
– To mi przypomina opowieść o księciu z bajki, tato – ironizowała Adela.
Bruno Fitzberg ujął ją za ręce i przybrał wyraz twarzy i akcent rodem z Buenos Aires.
– Zasługujesz na to, dziecinko. Dobrze wiesz, że jesteś piękną i bardzo kobiecą dziewczyną. Vos, z ustami, których mogłaby pozazdrościć ci Angelina Jolie i jej chirurg plastyczny, Vos, z czarnymi, świetlistymi oczyma – ciągnął, nucąc melodię bolero, mocno ściskając jej dłonie. – Jeszcze nie doświadczyłaś tego wstrząsu... bo to będzie wstrząs... A w sumie... A nawet, piba, jeślibyś była lesbijką? Ta Mulatka też jest ładna, przepiękna... Chociaż nie podobają się jej kobiety, jest większą kurwą od kur, nie miej złudzeń.
– I vos, skąd ci przyszedł do głowy pomysł, że jest większą kurwą...? – odpowiedziała z akcentem argentyńskim, który spontanicznie przyjmowała w rozmowach z Brunem.
– Takie rzeczy się wie – powiedział z uśmiechem.
– Dowiedziałeś się, vos, kiedy przyjechałeś do mnie do Miami i...?
– No comments.
Już kilka miesięcy po tej rozmowie przepowiednia się spełniła: Adela poznała Marcosa w swojej ulubionej dyskotece.
Wieczór nie zapowiadał się ciekawie, ponieważ Yohandra miała gorączkę i zapalenie gardła i musiała zostać w domu. Do pójścia do dyskoteki skłoniły Adelę pozostałe przyjaciółki, sama też miała ochotę na nocną zabawę z udziałem albo bez udziału Yohandry i jej papierosów z czarnym tytoniem. Wkrótce jednak doszła do wniosku, że jej buntownicza postawa była bez sensu, i mimo że musiała potem wrócić samochodem do swojego mieszkania, na szczęście niezbyt odległego, poprosiła o drugi i zaraz potem trzeci kieliszek wina i siedziała niemal cały czas samotnie przy swoim stoliku, czując do siebie odrobinę obrzydzenia z powodu pospolitego stylu życia i zachowania, a żeby choć nieco się pocieszyć, przyglądała się Kubańczykom, którzy z zadziwiającym poczuciem rytmu zdominowali salę taneczną. I wtedy rozbłysła iskra.
Jakiś facet, którego nigdy nie widziała w The Hunter, przypominający karykaturę filmów made in Hollywood z lat pięćdziesiątych, ubrany był w spodnie z szerokimi nogawkami i koszulę z długimi rękawami, jedno i drugie uszyte z białego lnu. Koszulę miał rozpiętą pod szyją, na gładkiej, a może wygolonej piersi podrygiwał błyszczący medalik z Matką Bożą Miłosierdzia z El Cobre, zawieszony na pozłacanym łańcuszku. Na głowie miał panamę, bez wątpienia podrobioną (zapewne kupił ją na pchlim targu w Miami, wraz z łańcuszkiem i medalikiem o podejrzanym połysku), i w stosownych wedle własnego mniemania chwilach posługiwał się kapeluszem jako rekwizytem w swoim przedstawieniu: zasłaniał się nim i wymachiwał niczym matador muletą albo ciskał go w górę, po czym chwytał w tanecznym obrocie, niewątpliwie starannie przećwiczonym. Jego czarne falujące włosy błyszczały, już to za sprawą żelu, już to z powodu potu, którym spływał w trakcie tych wygibasów, a bose stopy obute w brązowe mokasyny na gładkiej podeszwie odmierzały kroki z precyzją co do milimetra, niemal nie odrywając się od podłogi, gdy tymczasem jego ramiona, stwarzając iluzję, że jest w ciągłym ruchu, poruszały się rytmicznie zgodnie z brzmieniem kontrabasu.
Obserwując jego strój i zręczność, z jaką wykonywał figury taneczne, Adela doszła do wniosku, że młody człowiek jest zapewne profesjonalistą, zakontraktowanym przez właścicieli dyskoteki, by zabawić gości, co w pełni mu się udało. Gdy melodia zbliżała się do finału, zapowiadanego przez bębny i instrumenty perkusyjne, pozostali tancerze odsunęli się na bok, tworząc krąg wokół chłopaka i jego partnerki, Murzynki z tapirowanymi włosami, ubranej w lśniącą obcisłą suknię. Lubieżne ruchy bioder, wyuzdane spojrzenia, uśmiechnięte i spotniałe twarze obojga tancerzy wprowadzały duszną atmosferę erotycznego napięcia. Kiedy zakończył się występ, wybuchł aplauz pozostałych tancerzy i widzów, zwieńczony gromkim okrzykiem chłopaka:
– I love you, Miami! – choć dało się słyszeć tylko coś na kształt aj-laf-ju-majamiiii...
Adela dopijała trzeci, znudzony kieliszek wina, kiedy nagle usłyszała koło siebie szuranie odsuwanego krzesła i zobaczyła, jak odziana na biało postać siada przy jej stoliku.
– Co z tobą, dziewczyno? Rzucił cię narzeczony czy nie umiesz tańczyć?
Pierwsze, co poczuła, to woń wody kolońskiej i potu, męski zapach; spojrzała na chłopaka, który bez pytania usiadł obok niej, popijał heinekena, zdjął panamę i położył ją na stole, czerwoną chustką ocierał spocone czoło i uśmiechał się do niej, ukazując nienagannie białe i zdrowe zęby.
– Ani jedno, ani drugie – tylko te słowa przyszły jej do głowy.
– Ach, za pozwoleniem i z całym szacunkiem gotów jestem zaradzić jednemu i drugiemu. – Jeszcze szerzej się uśmiechnął, unosząc brwi, jakby chciał podkreślić swoje intencje.
– Kiedy przyjechałeś? – zapytała Adela, urzeczona swadą młodego człowieka.
– Dwa miesiące temu... – Ściszył głos. – Bardzo się rzuca w oczy?
– Śmierdzi na kilometr. Widać, żeś nieobyty.
Chłopak ponownie się uśmiechnął. Adela zdecydowała, że ten wzorcowy okaz kubańskiego samca z wyspiarskiego chowu jest przystojny, z wszystkimi atrybutami swej kondycji i miejsca pochodzenia.
– Wzbudzam lęk?
– Nie, wywołujesz... czułość. A może się mówi prowokujesz czułość? – zastanawiała się Adela, ulegając w swym wyznaniu podświadomej reakcji, objawiającej jej nieustanne wątpliwości natury językowej.
– To mnie załatwiłaś, dziewczyno... Prowokuję czułość...? Ja pierdzielę! Jak tak dalej pójdzie, to mnie deportują.
Adela w końcu uśmiechnęła się. Jak się uchował ten modelowy egzemplarz, sfabrykowany zapewne drogą wyszukanej manipulacji genetycznej?
– Sorry... wybacz... Świetnie tańczysz – próbowała się usprawiedliwić.
– A ty? Na serio nie umiesz bansować?
– Kto ci powiedział, że nie umiem?
– Ee, ty nic nie umiesz, niunia... No to pokaż – powiedział, ponownie przetarł twarz czerwoną chustką i zabrał ze stołu porzucony kapelusz. Wstał (teraz wydaje się wyższy?) i prawą rękę wyciągnął w stronę Adeli.
Dziewczyna przyglądała mu się. Nie, to na nic, pomyślała, bo zawsze myślała. Za dużo myślała: ojciec powtarzał to jej od dziecka, ale nigdy nie wyjaśnił, czy to dobrze, czy źle. Ale ta próba podrywu była tak klasyczna, że aż śmieszna i może dlatego przestała się zastanawiać i podjęła grę. Nie miała nic do stracenia. Podała dłoń chłopakowi, ale zanim wstała, przestrzegła go.
– Jeden twój wygłup i sobie pójdę.
– Żadnych wygłupów – zgodził się.
– Ten kapelusz kupiłeś na pchlim targu?
Uśmiechnął się. Wycelował w nią palcem i potarł swój nos.
– Skąd jesteś? Jesteś yuma, no nie?
– Tak, jestem Amerykanką... Ze Stanów Zjednoczonych. Z Nowego Jorku. A bo co?
– Każdy yuma uważa, że wszystko to Miki Maus... Nie, dziewczyno, ekwadorski, autentyk, najprawdziwszy z prawdziwych. Przywiózł mi go kumpel dwa tygodnie temu. Paraduję w tej panamie od samiutkiego ranka, bo miałem, no nie wiem, coś jakby...
– Przeczucie – podsunęła.
– Albo zapowiedź mojego ojca Szango. Wiedziałem, że przytrafi mi się coś dobrego.
– Jesteś santero?
– Nie, ale wierzę we wszystko... na wszelki wypadek... – powiedział, wskazując czerwoną chustę i medalik z Madonną.
Niemal siłą wyciągnął ją na parkiet, przytrzymując dziewczynę lewą ręką, a potem ujął ją w pasie prawą, przyciągnął do siebie, aby za chwilę odsunąć się od niej, jakby ogarnęła go jakaś wątpliwość.
– Chwila moment... Mama nie pozwala mi tańczyć z obcymi... What is your name, baby?
Adela poczuła kolejną falę czułości. Tak, facet był nieobyty i nieskażony, wzorcowy model.
– Adela Fitzberg.
Wyciągnął do niej prawą dłoń.
– Bardzo mi miło, Adelo-i-tak-dalej... Jestem Marcos Martínez Chaple, a na Kubie wołali na mnie Szczwany Marquito, a czasem Magik Mandrake... Aha, więc urodziłaś się w Nowym Jorku... ale tak w ogóle to kim ty jesteś? Oryginalna yuma, pół-Argentynka, skruszona Kubaneczka?
– Wszystkim po trochu.
– No nie! Koktajl Mołotowa... Cóż, na jedno wychodzi... No, dalej, tańcz!
Po kilku krokach Adela udowodniła, że w istocie nie umie robić tego, co się nazywa tańczeniem, i jedyne, co jej pozostało, to pozwolić prowadzić się przez partnera. Wkrótce przekonała się, że to była słuszna decyzja: nie tylko oddała Marcosowi prowadzenie w tańcu, ale też zrobiła to z jakąś uległością, o którą się nie podejrzewała, a wszak to ona była panią na włościach, gdzie chłopak był kimś obcym i w dodatku obciążonym pełną listą przesądów i przywar. Ale jednak pozwoliła się prowadzić: i tak Adela została porwana wciąż dalej i dalej, coraz głębiej i głębiej, wciągnięta w wir bezceremonialnego i pełnego zamętu świata Szczwanego Marcosa Martineza Chaple i tak, kręcąc się w kółko, została kilka miesięcy potem wciągnięta w sam środek getta zwanego Hialeah, „prosperującego miasta”, i jedną z jego ulic, West 49th Street, którą właśnie w tym momencie przemierzała, mijając Palm Spring Mile, pośród kałuż, zatorów i ogłuszającego ryku klaksonów, pozostawiając za sobą banery reklamowe, których i tak nie dało się czytać, których i tak nie warto było czytać.
Podczas dwóch spotkań poprzedzających pierwszy seksualny szok, ów fizyczny i psychologiczny wstrząs (brawa dla ojca za jego precyzyjne określenie), który poruszył każdy jej mięsień i każdy neuron (co wydarzyło się, znacząca data, 18 sierpnia 2014 roku), Adela odkryła, że pod ochronną tarczą rozmaitych wcieleń, które wcale nimi nie były, przesadnych póz – te okazały się organiczne – oraz mniej lub bardziej udanych przejawów kreolskiej inwencji językowej chłopak przybyły niedawno z Kuby okazał się w rzeczywistości osobą, która łącząc w sobie kosmiczną niewinność i hawańskie szelmostwo, mogła spowodować to, co poczuła, gdy zamienili ze sobą pierwsze słowa: sprowokować czułość. I tak Adela zakochała się w Marcosie Martinezie Chaple.
We wrześniu 2007 roku kraj przeżywał w euforii stabilizację gospodarczą, wiarę w zwycięstwo w walce z terroryzmem i nadzieję na zmiany. W Nowym Jorku, po nużącym, skwarnym lecie, już wyczuwało się melancholijną zapowiedź jesieni. Oczywiście w Miami słońce nadal nagrzewało kamienie, a morze nęciło przejrzystością. Adela postanowiła cieszyć się tym, co dobre, nie skarżyć się na możliwe opresje ze strony otoczenia ani nie trapić wciąż trudnymi relacjami z matką, która właśnie przeżywała kolejny zły okres. Nie miała powodów do narzekania. Dokonała własnego wyboru, robiła to, co zaplanowała: weźmie udział w kampanii niezwykle obiecującego i charyzmatycznego senatora Baracka Obamy, będzie wspierać emigrantów i działać dla ich dobra, zamieszka na południu Florydy, żeby podjąć tam studia uniwersyteckie w FIU.
Każdy rok z siedemnastu lat ukończonych w maju owego 2007 roku Adela przemieszkiwała w apartamencie ze stałym czynszem w dzielnicy Hamilton Heights w West Harlem, należącym od niemal dwudziestu lat do jej ojca, Bruna Fitzberga. Wcześniej w apartamencie przebywała jej matka, która zaledwie parę miesięcy po opuszczeniu Kuby na początku 1990 roku i po planowanym krótkim pobycie w Bostonie z okazji udziału w kongresie poświęconym leczeniu zwierząt postanowiła nie wracać na Wyspę, chociaż wiedziała, że w tym kraju łatwiej zostać astronautą, niż nostryfikować tytuł doktora weterynarii, uzyskany na jednym z uniwersytetów kubańskich.
Burzliwa historia związku między kubańską dezerterką a argentyńskim psychoanalitykiem zaczęła się od banalnej rozmowy w galerii impresjonistów w Metropolitan Museum. Po wymianie zdań na temat kompozycji Maneta, radosnych kolorów Cézanne’a, ekspresji van Gogha była wspólna kawa, potem obiad, a pod wieczór Loreta Aguirre Bodes i Bruno Fitzberg kochali się w apartamencie w Hamilton Heights. Z tego, co wiedziała Adela, jej matka nigdy nie miała żadnych zahamowań, co miało decydujący wpływ na związek z argentyńskim psychoanalitykiem i niemal od razu, z powodu jej niezrozumiałej beztroski, na ciążę i zmianę nazwiska na Loretę Fitzberg, która kilka miesięcy później, już w roku 1990, została matką Adeli Fitzberg.
Po separacji Lorety i Bruna w 2005 roku obydwoje zdecydowali, że Adela zostanie w apartamencie na Manhattanie i będzie kontynuować naukę w liceum i kurs sztuk plastycznych, z nadzieją uzyskania prywatnego stypendium lub chociażby łaskawej pożyczki państwowej, co umożliwiłoby jej, jak mieli nadzieję rodzice, studia na Columbia University. Miesiące wakacyjne, jak ustalono w ramach podziału obowiązków, dziewczyna miała spędzać z matką, odbywając podróże po kraju i mieszkając w Union City, gdzie żyła Loreta wraz ze swymi książkami, kadzidełkami, karmą i nerwicami.
Po dwóch latach oddalenia się od matki Adelę, wchodzącą już w dorosłość, ogarnęło niczym nieskrępowane pragnienie dotarcia do swych kubańskich korzeni, od których radykalnie odcięła się Loreta. Być może w wypadku dziewczyny chodziło o jakieś predyspozycje genetyczne albo po prostu o rywalizację między matką a córką, w każdym razie uległa uporczywej namiętności do tego, co kubańskie, a przecież mogła być tylko nowojorczanką, o ile istnieje coś takiego. Wiele lat później zadawała sobie pytanie, dlaczego nie odczuwała tego samego wobec kulturowych korzeni ojca albo brytyjskiej edukacji matki czy też kultury Dominikańczyków, którzy zawładnęli jej dzielnicą i pośród których się wychowała.
W apartamencie w West Harlem Adela była wychowywana niczym roślina pozbawiona korzeni. Jej ojciec, Argentyńczyk żydowskiego pochodzenia, milcząco i uparcie nienawidził wszystkiego, co wiązało się z jego ojczystym krajem (z wyjątkiem reprezentacji piłkarskiej, wołowiny, powieści Osvalda Soriano i Ricarda Piglii oraz akordeonu Piazzolli), z miejscem, z którego uciekł z powodu swej młodzieńczej działalności politycznej. Równie gorąco Bruno nienawidził tyranii kultury żydowskiej praktykowanej przez jego rodziców, która, jak uważał, została zmanipulowana przez godny ubolewania (jak mawiał, faszyzujący) syjonistyczny system polityczny. Z kolei matka Adeli, w sposób jeszcze bardziej radykalny, także zerwała wszelkie więzi z ojczyzną, którą uważała za wylęgarnię miernot, ludzi bez powodu dumnych i z wielu powodów sfrustrowanych. Krytykowała swoją kulturę pochodzenia z równą gwałtownością, z jaką chłostała angielski styl życia, z którym musiała się oswoić w latach studiów i pobytu w Londynie jako córka kubańskich dyplomatów, gdy obracała się wśród osób o twarzach jak dupa pawiana, które z wielkim staraniem masakrowały stworzony przez siebie język. A Nowy Jork... tak, był w porządku, ale bez przesady: fatalny klimat, mnóstwo brudu i narkotyków, zarozumiali ludzie.
Frenetyczna negacja dotycząca także jej związków rodzinnych doprowadziła Loretę do narzucenia córce całkowitej asymilacji: wolała rozmawiać z nią po angielsku, z brytyjskim akcentem, którego nie udało jej się, a może nie chciała się pozbyć, zmuszała do lektury amerykańskich autorów i do przyjęcia jako własny anglosaskiego uniwersum, oczyszczonego z pewnych religijnych i moralnych atawizmów, które uznawała za przejaw hipokryzji i dlatego też posunęła się do przyswojenia innych, wedle niej szlachetniejszych przejawów mądrości, jak buddyzm. Mają to szczęście, że mieszkają w Nowym Jorku, i należy korzystać z tego, co ofiaruje to miasto (które niczego nie ofiaruje, ale ma wszystkiego pod dostatkiem), jak mawiała. O Kubie lepiej nawet nie myśleć.
Na szczęście dzięki naleganiom ojca Adela od dziecka płynnie mówiła po hiszpańsku – czasem przeciągając słowa z akcentem bonaereńskim – chociaż na początku pisanie przychodziło jej z trudem. Z tego też powodu wybrała język jako podstawowy przedmiot swoich studiów uniwersyteckich, a także z własnej inicjatywy, być może jako wyraz buntu, zaczęła przygodę z literaturą i historią wyspy swoich przodków po kądzieli, ludzi o nieznanych twarzach, o których z początku niewiele wiedziała, a których zajadle krytykowała i potępiała jej matka. Adela, gdy tylko mogła, chodziła na koncerty muzyki latynoskiej z udziałem muzyków i tancerzy z wszelkich możliwych regionów i zawsze była okazja do spotkania z jakimiś Kubańczykami. Tak zaprzyjaźniła się ze swoją rówieśniczką, Anisley, która przyjechała do miasta w wieku jedenastu lat i dla Adeli była bardziej kubańska niż La Guantanamera.
Z Anisley i jej rodzicami – ojcem, trenerem bejsbolu i softbolu, oraz matką, lekarzem pediatrą, pielęgniarką z recyklingu – Adela odbyła intensywny kurs kubańskości, w którym brał także udział kuzyn Anisley, z którym Adela całowała się przez kilka tygodni, a pewnego wieczoru obydwoje szesnastolatkowie stracili dziewictwo (z jej strony bardziej przez ciekawość niż namiętność). Owe weekendy spędzone w domu przyjaciółki w Queens zaznajomiły ją z meandrami nienapisanej historii działań, zachowań, dyskursów i z atrybutami społeczeństwa politycznego, które obwiniali za swoje wygnanie.
W przeciwieństwie do totalnej odmowy, która cechowała postawę Lorety, czy też fundamentalistycznego odrzucenia jakiejkolwiek tolerancji wobec społeczeństwa kubańskiego, co niezmiennie przewijało się w przemówieniach osobistości publicznych z Miami i New Jersey, rodzina Anisley odsłoniła przed nią cały wachlarz postaw. Mimo ich krytycznego stosunku do systemu na Wyspie szeptem chwalili perspektywy, jakie otwierały się przed nimi w rodzimym kraju, a zwłaszcza poza jego granicami, gdzie cieszyli się korzyściami wynikającymi z kontekstu politycznego, który nadał im status ludzi uprzywilejowanych wobec większości emigrantów latynoamerykańskich w Stanach Zjednoczonych, wspaniałym kraju, gdzie teraz żyli i walczyli...
To plemię okazywało spontanicznie i bez jakichkolwiek uprzedzeń czy kompleksów dumę i zadowolenie z faktu owej przynależności, która determinowała wszystkie ich działania. Wyrażali to, począwszy od sposobu przyrządzania czarnej fasoli, po wyśpiewanie łez, także czarnych, z repertuaru Trío Matamoros; od delektowania się filmami z Wyspy, które upolowali na festiwalach nowojorskich, po lekturę jakiegoś współczesnego kubańskiego powieściopisarza, nie pomijając wieczorów, gdy pokładali się ze śmiechu, słuchając dowcipów Guillerma Alvareza Guedesa, pikarejskich historyjek, których bohaterami byli mieszkańcy Wyspy, zawsze bardzo przemyślni i obsceniczni. Na zewnątrz rodzina i ich bliscy przyjaciele, także uciekinierzy z Kuby, żyli w mieście otwartym i wielokulturowym, zwanym Nowym Jorkiem, ale ci sami ludzie, opierając się wykorzenieniu, w domowych pieleszach i podczas spotkań towarzyskich wciąż mieszkali, w każdym znaczeniu tego słowa, na swojej utraconej Wyspie. Dlaczego jej matka sprawiała wrażenie przybysza z jakiejś innej, mglistej planety? – zadawała sobie czasem pytanie Adela.
Dzięki bliskim kontaktom z ową zapalczywością kubańską, z jaką starano się zachować własną tożsamość, dziewczyna zaznajomiła się z religią, wprawdzie bez Boga, ale z własnym apostołem imieniem José w roli biblijnego patriarchy, w dodatku profetycznego poety. Odtąd dziewczyna potrafiła zrozumieć i podziwiać wyznanie wiary Anisley i jej rodziny: wciąż być tymi ludźmi, jakimi byli, i nie przestawać nimi być. Tyle że Adela, chociaż umiała ich zrozumieć, wiedziała, że nigdy nie uda jej się pójść w ich ślady: czegoś jej brakowało albo zbywało, aby być taką, jak oni byli i pragnęli być.
Jednakże kiedy nadeszła pora wyboru uniwersytetu, Adela bez wahania powiedziała matce, że zamierza uzyskać stopień licencjata nauk humanistycznych na Międzynarodowym Uniwersytecie Florydy, gdzie dzięki znakomitym ocenom zaoferowano jej stypendium, które pokryłoby jedną trzecią wpisowego.
Jak było do przewidzenia, od razu rozgorzała wojna, w której jej ojciec ogłosił neutralność, ale zarazem gotowość do pomocy finansowej, zawsze i wszędzie, jeśli dziewczyna ukończy studia z tytułem magistra. Tymczasem jej matka, w ostatniej desperackiej próbie zablokowania decyzji córki, przekonała Adelę do spędzenia z nią paru dni w przepięknej stadninie koni opodal Tacomy. Tam właśnie, po czterodniowym rozejmie, kiedy dziewczyna była już przekonana, że pobyt przebiegnie dla niej bezboleśnie, doszło do gwałtownej sprzeczki i przez jakiś czas Adela przestała być Cosi i została Adelą Fitzberg. Dziewczyna wykazała się silnym charakterem, o co nikt by jej nie posądzał, i zdecydowanie przeciwstawiła się huraganowi piątej kategorii w osobie Lorety Fitzberg (czy ponownie Aguirre Bodes?), która szermowała niezmiennie tymi samymi argumentami, dowodząc, że jej córka tapla się w politycznej, kulturowej, miejskiej gnojówce Miami i tym samym zmieni swoje życie w to, co zwykle zawiera się w gnojówce.
Dwa miesiące po gorzkiej wymianie zdań, we wrześniu owej obiecującej jesieni roku 2007, taksówka zawiozła Adelę pod dom przy 116402 SW, 35 Street w Westchester, który odnalazła w internecie wraz z efficiency Miguela i Nildy Vasallo, i tam miała zamieszkać, nim ulokuje się w uniwersyteckim akademiku. Obydwoje sześćdziesięciolatkowie oczekiwali jej w progu swojej willi, po czym poczęstowali własnoręcznie przyrządzonym sokiem z gujawy, słodkim domowym budyniem jajecznym i świeżo zmieloną kawą (równie słodką), a następnie wręczyli jej klucze do efficiency i rozwodząc się nad urokami tej przybudówki, ulicy, dzielnicy, miasta, hrabstwa, zaznaczyli bardzo po kubańsku, że ich dom (willa) jest jej domem (Adeli).
Adela zaparkowała swoją toyotę prius z napędem hybrydowym przy domu na skrzyżowaniu 53 Terrace i 10 Avenue West w Hialeah, gdzie kilka miesięcy wcześniej przeprowadziła się wraz z Marcosem. Płacili bardzo umiarkowany czynsz za lokum, które właściciele, w poszukiwaniu ciszy i spokoju, zdecydowali się wynająć, będąc ostatnimi Amerykanami mieszkającymi w tej okolicy. Dzięki wysiłkom Marcosa bardzo zapuszczony przez właścicieli domek odzyskał dawny blask. Ogród od frontu, o który również zadbał Marcos (co zostało odjęte od kosztów wynajmu), rozświetlały promienie słońca, ponownie nagrzewając popołudniowe powietrze, zaledwie dziesięć minut wcześniej mroczne i deszczowe, i rozwiewając unoszące się nad ziemią infernalne opary. Ten zakątek Hialeah, ze swoimi domkami jednorodzinnymi o dwu- i trójspadowych dachach, z nielicznymi tylko zadbanymi ogrodami pełnymi kwiatów, był jakby oazą pośród pstrokatego kubańskiego getta, o które powiększyło się miasto po pięciu dekadach uporczywej ekspansji i naporu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------