- W empik go
Jak nie być spinka przy krawacie - ebook
Jak nie być spinka przy krawacie - ebook
Marcelina Żurowska całe życie czuła się jak spinka przy krawacie swojego męża, sławnego adwokata. Polonistka z zawodu, malarka i żeglarka z zamiłowania wszystko poświęciła rodzinie. Gdy adwokat umiera na sali rozpraw, kobieta musi stawić czoła schedzie po mężu, swoim pasjom i dwóm mafiom. Z całej plejady ochroniarzy, policjantów i prawników najbardziej godnym zaufania wydaje się być miejscowy lump.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67787-09-3 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A mecenas Żurowski zwykle personelu w ogóle nie zauważał, chyba że personel z czymś nawalił. Wtedy lotnik, kryj się! I dodać należy, że jeśli podpadłeś, to nie wystarczyło naprawić błąd, przeprosić i przez tydzień schodzić z oczu. Lepiej byłoby, gdybyś się człowieku od razu zakopał dwa metry pod ziemią, uprzednio posypując głowę popiołem. Pewien asesor, który po trzech tygodniach nocowania w kancelarii w poszukiwaniu precedensów (to nic, że polskie prawo ich nie uznaje) był tak nieprzytomny z niewyspania i zmęczenia, że potwierdził oryginał za zgodność z oryginałem... Ba, żeby tylko. To był akt notarialny ze wszystkimi przynależnymi pieczęciami... Zapewne biedak do dziś szuka pracy gdzieś na zapadłym Podlasiu, bo w stolicy za sprawą Kwacha nikt go nie przyjmie.
Kancelaria prawna zajmowała całe piętro przeszklonego apartamentowca w centrum, a Ambroży Żurowski miał swoje biurko wielkości lotniska w największym pomieszczeniu, uwzględniając nawet salę konferencyjną. Nic dziwnego. To właśnie on wygrywał dla klientów zespołu najtrudniejsze sprawy i przynosił siedemdziesiąt procent wszystkich zysków. Gdyby przeliczyć na twardą wartość zawarte przez niego ugody, można by za nie kupić średniej wielkości państwo afrykańskie. Jednak słowo „ugoda” rzadko znajdowało zastosowanie w jego języku. Wolał zmieść przeciwnika na sali rozpraw i zmieszać z zadeptanym parkietem. Wszystkie sprawy załatwiane były przez niego szybko, sprawne i dyskretnie – ot, blitzkrieg, jak mawiano. Gdy pojawiał się w sądzie, oskarżenie mogło zwijać manatki. Ostatnio nawet jeden bardzo elegancki sędzia (pełna kultura), widząc, kto reprezentuje pozwanego, westchnął i z wysokości swojego podestu rzucił w przestrzeń:
– Mecenas Żurowski? Znaczy dziś zdążę odebrać wnuczkę z rytmiki. – A zwracając się do powoda dodał: – Ma pan przesrane.
W rzeczy samej. Oskarżyciele, stając przeciwko Kwachowi, dosadnie, ale obrazowo mówiąc, MIELI przesrane.
*
Nic dziwnego, że odnosząc takie sukcesy i ciesząc się zasłużoną sławą w palestrze, Ambroży Żurowski zarabiał krocie nie tylko dla kancelarii, ale również dla siebie. Stać go było na szyte na miarę garnitury, złoty, acz dyskretny zegarek, włoskie buty, fryzjera, manikiurzystkę i masażystę. Jego samochód tylko dlatego nie był najnowszym modelem z katalogu, że Żur nie lubił ostentacji. W duszy podśmiewywał się z kolegów, którzy obwieszali się gadżetami. Uważał to za tandetne, w złym guście i żałosne. To nie znaczy, że nie lubił otaczać się luksusem. Wszystko wokół niego było dobrej jakości i miało wysoką wartość, ale pozbawione było blichtru. Na przykład stać go było na postawienie domu pod miastem, ale czy to ze względów praktycznych (miał bliżej do biura), czy wizerunkowych wolał mieszkanie w niewielkiej odległości od centrum. Czemu nie miał domu na wsi? Ależ miał! I nie tylko. Wkomponowana w krajobraz dacza z dostępem do linii brzegowej Szlaku Wielkich Jezior, otoczona sosnami, schowana była przed oczami gawiedzi. Powierzchnia posiadłości zapewniała dyskrecję i anonimowość, a płot, system alarmowy i firma ochroniarska skutecznie odstraszały ewentualnych „wizytujących”. Odwiedzających też nie było zbyt wielu, bowiem mecenas do tego azylu niechętnie zapraszał. Czasami rękoma małżonki urządzał jakiegoś grilla, lecz selekcja odbywała się zgodnie z zasadą: „gości powinno być nie mniej niż muz i nie więcej niż gracji”. O przyjęciach u pana mecenasa jeszcze będzie mowa. Wróćmy do nieruchomości. W końcu mieszkanie (nazwać by je raczej trzeba garsonierą) tkwi nieruchomo, służy lokacie kapitału i...
Na pewnym etapie kariery Żur stwierdził, że jego pozycja wymaga kochanki. Piękne, acz niebezinteresowne dziewczę, młodsze od jego córki, lubiące kosztowne błyskotki i salony. Na salony Żurowski dziewczęcia nie zabierał, wyznając zasadę „zero ostentacji” i trochę obawiając się żony... Bo nie skandalu. Skandal, byle drobny, no... powiedzmy, mały skandalik, jak najbardziej był wliczony w status mecenasa. Odrobina rozgłosu... Sami wiecie... Byle nazwiska nie przekręcono. Zatem dziewczę ulokowane w dwupokojowej garsonierze używało życia i portfela nomen omen MECENASA. Nudziło się przy tym okrutnie, cztery razy w miesiącu wymawiając się od adwokackich amorów okresem. Była co prawda wzmianka o studiach, ale te przerosły starania i umysłowość dziewczęcia. Jej nazwisko trafiło na listę studentów, bo pierwszy semestr był przez jakże hojnego „tatuśka” opłacony. I na tym koniec... Znaczy wysiłków naukowych koniec, bo nie romansu.
Stagnacja związku pozamałżeńskiego (o małżeńskim nie będziemy na razie wspominać) skłoniła Ambrożego Żurowskiego do poszukiwań dalszych wyzwań. Sporty ekstremalne na podniesienie adrenaliny odpadały – z lenistwa albo ze strachu, bo do najodważniejszych pan adwokat nie należał. Żadne skoki ze spadochronem ani rafting, czyli spływy pontonem górskimi rzekami, nie wchodziły w grę. Jednak trzeba było mieć o czym opowiadać znajomym z klubu golfowego, żeby im chociaż trochę zaimponować... No chociaż ciut.
Zatem pan Żurowski zakupił jacht. Prawie natychmiast tego pożałował, bo na żeglarstwie nie znał się za grosz. Znała się pani Żurowska, bo od dziecka z rodzicami żeglowała, ale kto by tam słuchał kobiety, zwłaszcza żony. Zatem przy specjalnie w tym celu wybudowanym pomoście przez cały sezon kołysał się niewielki oldtimer, tylko dlatego zakupiony zamiast nówki sztuki wprost ze stoczni, że właśnie old. Jako łódka należał do elitarnego klubu. Właściciel już nie musiał do niego należeć, wystarczyło że członkiem był jacht. Pewnie to kołysanie strasznie męczyło przyzwyczajoną do śmigania po falach żaglówkę, bo nie na tkwienie na cumce liczyła, zmieniając właściciela. Na ożywiające rejsy nie było jednak szans. O ile żona uwielbiała spędzać czas na pokładzie i świetnie się sprawdzała za sterem, o tyle pan mąż chętnie wypijał drinka, siedząc w nonszalanckiej pozie w kokpicie. Obawiał się bowiem przechyłów, co psuło zabawę obojgu.
Czego jeszcze obawiał się pan mecenas? Przede wszystkim ostracyzmu. Wykluczenie z towarzystwa byłoby dla niego równoznaczne ze śmiercią. Chociaż na sali sądowej dopuszczał się małych świństewek (oczywiście w granicach i w obliczu prawa), to w życiu prywatnym był jak żona Cezara (no, prawie!). Nie żeby aż tak prawy, raczej do obrzydliwości poprawny. „Co ludzie powiedzą” było dla niego wykładnią postępowania w cywilu. Jakoś nie pomyślał, co ludzie powiedzieliby o jego podwójnym życiu... Chociaż akurat z tego w skrytości ducha był dumny. Och, piękna młoda kobieta (cóż że niewygórowanych lotów intelektu) zwróciła na niego uwagę (pewnie właśnie dlatego, że niewygórowanych lotów, ale to musiałby zechcieć zauważyć, a IQ jest niewidoczne dla oczu). Zatem życie mecenasa Żurowskiego i wokół niego toczyło się na modłę ludzi, którzy ewentualnie mogliby mieć coś na ten temat do powiedzenia. Z biegiem lat dostosowała się do tych standardów również pani Żurowska, choć nie do końca. „Kinder, Kirche, Küche” kłóciło się bowiem z jej temperamentem i tak utemperowanym w miarę rozkwitu kariery zawodowej męża. Im mocniejsza była pozycja Żurowskiego w palestrze, tym słabsza stawała się pozycja Żurowskiej w małżeństwie. Nie żeby pan mąż mnożył swoje wymagania. Raczej wymagania zwielokrotniały się same.
*
Marcelinie Żurowskiej, z domu Radość, herbu Oksza, z biegiem lat, z biegiem dni przybywało obowiązków. Zaraz po ślubie dwa gołąbki Żurowskie przeprowadziły się do akademika małżeńskiego, w którym przypisanych ról nie miało żadne z małżonków, oprócz prania własnych skarpetek. Po dwóch latach i zakończeniu stażu Ambrożego jego ojciec (a jakże, również prawnik) postarał się o przydział młodym kawalerki. W końcu syn musiał mieć warunki do dalszej nauki. O dalszej nauce synowej po uzyskaniu magisterki nie było mowy, bo przecież ktoś musiał zarabiać na utrzymanie i prowadzić dom, kiedy Ambroży będzie zajęty aplikacją adwokacką. Toteż Ambroży zgłębiał tajniki kodeksów, kazusów i kasacji, w czasie gdy Marcelina podjęła pracę w szkole, a po lekcjach podtykała mężowi pod nos trzydaniowe obiadki. Wysiłek obojga opłacił się dopiero za czwartym podejściem do egzaminu adwokackiego. Trzy poprzednie porażki mecenas Żurowski przykrył kurzem zapomnienia i po dziś dzień pomija milczeniem. Dość że w końcu zdał i ucząc się praktyki pod okiem najlepszych, wreszcie wkroczył na salę rozpraw jako samodzielny obrońca. Kombinować zawsze potrafił, więc jako łebski facet szybko zaczął osiągać sukcesy. Coraz dłużej przebywał wśród paragrafów, coraz mniej czasu poświęcał domowi, żonie i, jakoś tak mimochodem, w międzyczasie, przybyłym na świat dzieciom. O ile z pierworodnego Borysa (carskie imię władcy) przez kilka miesięcy był dumny, póki dziecku ząbki nie ruszyły, o tyle młodsza córka Jadwiga (królewskie imię) od momentu pojawienia się na świecie nie cieszyła się zainteresowaniem ojca. Od interesowania się dzieci miały matkę. Toteż matka gotowała zupki mężowi, przecierała zupki dzieciom, pracowała na cały etat i dbała o dom. Stopniowo coraz większy dom, bo i miejsca dla rozrastającej się rodziny potrzeba było więcej, i ego pana domu przerastało kolejne metraże. Jako port ostateczny przypadło im w udziale pięciopokojowe mieszkanie na strzeżonym osiedlu, piętnaście minut od centrum.
Dostosowanie się do statusu męża nie było dla Marceliny Żurowskiej łatwe. Wyrosła w domu z tradycjami, ale bez zadęcia i była trochę jak dziki kwiat. Ceniła i kultywowała uznawane przez siebie wartości, stopniowo nie tyle akceptując, co godząc się z priorytetami małżonka. Wychodziła za przystojnego, ambitnego, pracowitego mężczyznę. Oprócz tego, że obrósł w piórka i lubił je stroszyć, nie przestał być przystojny (no może mógłby zrzucić parę kilogramów), ambitny i pracowity (oczywiście w pracy, bo przecież nie w domu). Przed ślubem nie podpisywali żadnych zobowiązań co do tego, kto będzie woził dzieci do szkoły i na zajęcia pozalekcyjne, kto będzie zapełniał lodówkę i za czyje pieniądze, kto będzie wyprowadzał psa, kto będzie jeździł samochodem, a kto autobusem. Nie było zatem o co kopii kruszyć. Marcelina wstawała pierwsza, żeby się wyszykować i wszystkim domownikom przygotować śniadanie, dobierała mężowi koszulę i krawat (okej, butów mu NIE czyściła!), budziła i wyprawiała dzieci do szkoły i sama jechała do pracy. W szkole spędzała czas przeciętnie do piętnastej. Starała się nie zabierać pracy do domu, co nie było łatwe. Zwykle po zakończeniu lekcji zostawała na zapleczu swojej pracowni, żeby sprawdzić wypracowania lub poprawić prace domowe. Miała szczęście, bo nie wszystkie szkolne sale miały zaplecza. Jej miała. Zapewniało jej to niezbędną do skupienia ciszę oraz spokój i odosobnienie, których brakowało zarówno w pokoju nauczycielskim, jak i w domu.
W drodze powrotnej robiła zakupy, mając na uwadze niespodzianki, które mogły ją w każdej chwili zaskoczyć. Zdarzało się bowiem, że mężowski telefon anonsował gości na kolacyjce. Wiktuałów nabytych po drodze powinno wystarczyć dla rodziny i dla wybrednych znajomych. A „przyjątka” zdarzały się dość często. Jeśli Marcelina wyraźnie nie zastrzegła, w jakich terminach dyrekcja szkoły planuje zebrania z rodzicami czy rady pedagogiczne, musiała trwać w gotowości do pełnienia funkcji reprezentacyjnych o niemalże każdej porze dnia i nocy.
– Kochanie, o dziewiętnastej radcostwo Wielkowiejscy wpadną do nas na brydża, uprzedź Borysa, że nie będę tolerował głośnej muzyki i niech Jadwisia nie pokazuje się gościom w szortach.
Albo:
– Kochanie, wieczorem spotkamy się w teatrze. Będzie prezes izby z żoną. Weź taksówkę, bo ja nie zdążę po ciebie podjechać.
Albo:
– Kochanie, wiesz, że w czwartki mam tenisa, więc sama spakuj nas na wyjazd. Jedziemy z Korczyńskimi na narty. Taki mały weekendowy wypadzik prosto po rozprawie. Tylko nie dawaj mi tych przyciemnianych gogli, bo wiesz, że mnie cisną. I nie zapomnij butelki koniaku z barku.
Albo:
– Kochanie, zatopiliśmy firmę Dobrowolskiego. Z budynkami i aktywami. A samego Dobrowolskiego w butach i krawacie. Musimy to uczcić. Zaprosiłem zespół na szampana. Tylko nie podawaj tego kawioru co ostatnio, bo strasznie był słony.
Na marginesie wyjaśnijmy: jeśli komuś przez myśl przeszło, że Ambroży tak bardzo kocha żonę (pomimo posiadania kochanki), że zawsze czule się do niej odnosi, to koniecznie powinien sam wyprowadzić się z błędu i to ochoczo. Owo „kochanie”, a także „żabko”, „kotku” i „pszczółko” świadczyło raczej o tym, że mecenas boi się, że pomyli imiona obu pań. Zwracając się do wszystkich swoich kobiet jak do nowo narodzonego zwierzyńca, panuje nad nazewnictwem, nawet jeśli to panowanie utracił.
Wracając do stanu gotowości, w jakim tkwiła Marcelina, to był on permanentny. Nie mogła sobie pozwolić na nieumycie rano głowy, choćby to była wolna sobota i nie wybierała się z domu nawet ze śmieciami. Szlafroka w ogóle nie miała, bo prosto z łóżka wchodziła w galę. Znikała rano w łazience w seksownej koszulce nocnej, wychodziła z niej w pełnym umundurowaniu i tak już tkwiła. Obowiązkowy makijaż, obowiązkowo zrobione paznokcie, obowiązkowo szminka na ustach i w bocznej kieszeni torebki. Najlepiej kilka szminek, w zależności od okoliczności. Już dawno zapomniała, jak chodzi się w spodniach, bo na co dzień obowiązywały ją kostiumy, w najgorszym wypadku sukienki. Na szczęście buty mogła mieć względnie wygodne, bowiem pan Żurowski nie był najwyższego wzrostu, więc przy jej stu siedemdziesięciu czterech centymetrach wysokie obcasy nie były wskazane. Ot, niewielki słupek, bo przecież nie na płaskim. Generalnie czuła się jak małpa na wybiegu, ale godziła się na takie traktowanie dla dobra rodziny. Rozumiała, że kariera męża wymaga jej poświęceń. I chociaż za nic miała cały ten blichtr, który towarzyszył ich pozycji, to lubiła zamieszanie, jakie wprowadzał w rodzinie pan domu. A że była wewnętrznie zdyscyplinowana i zaradna, a do tego wiele spraw przyjmowała z przymrużeniem oka, koncertowo radziła sobie z obowiązkami „żony męża na stanowisku”. Bunt dzieci ogarniała humorem i rekompensując im to na wiele sposobów.
W efekcie takiego postrzegania ról rodzicielskich do mamy szło się po poradę sercową, pomoc w odrobieniu pracy domowej, z bólem gardła albo gdy się narozrabiało. Do taty szło się po kieszonkowe albo dofinansowanie potrzeb. „Nie zawracaj ojcu głowy głupotami” to naczelna zasada rodzeństwa. A „tylko nie mów ojcu” funkcjonowało raczej na wyrost, bo nawet gdyby o czymś „strasznym” się dowiedział, i tak nie miałby czasu... chęci... głowy... pomysłu... (niepotrzebne skreślić), żeby się tym zająć. Od zajmowania się głupotami była w domu matka. Na szczęście dla wszystkich dzieciaki szybko osiągnęły samodzielność i nie potrzebowały ani nadzoru, ani zbyt dużego wsparcia. W razie czego wiedziały, na kogo mogą liczyć i w jakim zakresie, czyli bez potrzeby nie wychodziły ze swoich pokoi. Szybko nauczyły się, że ojcu najlepiej schodzić z oczu, szczególnie, gdy ma gości, czyli często. Wśród znajomych państwa Żurowskich do dziś są tacy, którzy nie mają pojęcia, że w ich domu były jakieś dzieci.
Tymczasem dzieci dorosły, pokończyły studia i wyfrunęły z gniazda. Jedno nawet bardzo daleko. Jagoda skończyła szkołę filmową i po kilku wizytach z ekipą na antypodach została tam na stałe. Poznany na planie reklam producent zakochał się w niej bez pamięci, urządził w Hobard atelier i willę, obsypał kosztownościami i, co najważniejsze, promował jej etiudy. Teraz oboje obijają się w wielkim świecie, kręcąc reklamy dla topowych marek świata.
Borys, ku rozczarowaniu głowy domu, zamiast na prawo poszedł w interesy. Niespodziewanie szybko wspiął się po szczeblach kariery handlowej. Został jedynym przedstawicielem na Europę firmy produkującej wysokiej klasy aparaturę medyczną. W trakcie spotkania biznesowego w Szwajcarii poznał aktualną żonę, dla której rzucił swoją studencką miłość. Teraz państwo Borysowie mieszkają latem w Brukseli, zimą w Alpach szwajcarskich, gdzie teściowie mają pałacyk.
Marcelinie został pusty dom.
Żyjąc poniekąd jak Penelopa – w oczekiwaniu na często nieobecnego męża, znalazła sobie pasję, która wypełniała jej pustkę i czas. Od zawsze dużo czytała, więc zainteresowanie literaturą pomińmy. Zaczęło się od tego, że robiąc porządki po wyprowadzce dzieci, znalazła należące do Jadwisi akwarelki. Trochę z nudów, trochę z ciekawości postanowiła je wypróbować. Pierwsze doświadczenia były nieudane, ale od czego internet. Stopniowo coraz częściej, z wykorzystaniem coraz lepszych narzędzi osiągała coraz ciekawsze efekty. Zachęcona zaczęła sięgać po nowe techniki i nowe materiały. Pokój córki przekształciła w pracownię, tylko dlatego „tajną”, że i tak nikt się nią nie interesował. Oprócz tego Marcelina trochę obawiała się lekceważenia albo krytyki męża, więc nic mu o malowaniu nie wspominała. Nowa pasja i nowe wyzwania, które przed sobą stawiała, sprawiały, że w swojej samotni spędzała coraz więcej czasu.
Nie oznacza to, że czuła się samotna. No, może czasami, gdy jej przyjaciele zajęci byli swoimi sprawami. A przyjaciół miała niewielki krąg, gdyż przy takim stylu życia męża trudno jej było kultywować stare znajomości. Najważniejsze, że gdyby potrzebowała wsparcia duchowego, miałaby komu wypłakać się w rękaw. Choćby Leokadii. Znały się jeszcze z liceum, gdzie siedziały w jednej ławce i jako papużki nierozłączki ramię w ramię zdawały na studia. Lodzi nie powiodło się na egzaminach, ale w dodatkowym naborze wylądowała na resocjalizacji, którą ukończyła z wyróżnieniem. Po kilku trudnych latach w ośrodku opiekuńczo-wychowawczym przeszła do fundacji zajmującej się trudnymi dziećmi, gdzie pracuje do dziś. Ocieranie łez ma niejako wpisane w zakres obowiązków. Na szczęście łez Marceliny za często ocierać nie musiała. Zdarzyło jej się to może ze trzy razy w życiu. Ale w razie gdyby...
À propos wykształcenia i zatrudnienia... Ambrożemu przez gardło by nie przeszło, gdyby miał powiedzieć, że żona uczy polskiego w podstawówce. I oczywiście, nie daj Boże, żeby sama Marcelina przy brydżyku wspomniała coś o swojej pracy.
Kiedy ktoś poruszył ten temat, mawiał, że żona jest filologiem i zręcznie kierował rozmowę na inne tory, proponując koniaczek albo cygaro.
Początkowo śmieszyło to Marcelinę, później złościło, a w pewnym momencie dołowało, bo zdała sobie sprawę, że mąż nie szanuje ani jej wykształcenia, ani pracy, dzięki której sam mógł się rozwinąć na początku ich związku. Dopiero zresocjalizowana przez przyjaciółkę przyjęła uzasadnienie takiego zachowania. Otóż Ambroży, pomimo ogromnych osiągnięć zawodowych, wciąż tkwił w kompleksach wyniesionych z domu rodzinnego, w którym nikt nie był wystarczająco dobry, by dorównać głowie rodziny.
Gdyby komuś przyszło na myśl, że życie Żurowskich polegało na utrzymywaniu pozorów, to tylko częściowo miałby rację. Oboje byli oddani swojej pracy, w sumiennym wykonywaniu zawodu daleko wykraczali ponad ustalone obowiązki. A że żyli na wysokim poziomie, to właśnie dzięki pracy. I nie zawsze było w niej kolorowo.
*
Pewnego dnia, gdy Ambrożego jeszcze nie było, do drzwi ich mieszkania ktoś zadzwonił.
– Chwileczkę! – Marcelina wypłukała ręce i ze ścierką ruszyła otworzyć.
Wyjrzała przez wizjer, ale na korytarzu było ciemno. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, otworzyła. Na progu stało dwóch rosłych mężczyzn. Rozpięte skórzane kurtki odsłaniały czarne podkoszulki rozciągnięte do granic wytrzymałości na przerośniętych mięśniach. Marcelina na pierwszy rzut oka doceniła, ile potu na siłowni musiało ich kosztować osiągnięcie takich efektów. W ręku roślejszego z gości dostrzegła niepasujący do wyglądu elegancki neseser.
– Dzień dobry – ukłonili się grzecznie i starannie wytarli nogi, zanim nieproszeni wkroczyli do przedpokoju.
Złote łańcuchy na szyjach świadczyły o braku gustu, zdjęcie butów przed salonem – o braku obycia. Kolejne wypowiedziane zdanie obnażyło intelekt.
– Przyszlim do pana mecenasa – oznajmił niższy.
Początkowy szok, a nawet strach, ustąpiły miejsca zaciekawieniu.
– W takim razie zapraszam panów w innym terminie, bo męża chwilowo nie ma w domu.
Niezrażeni panowie usiedli przy stole. Panoszyli się jak u siebie, ale nie zachowywali się wrogo.
– Zaczekamy – zabrzmiało to jak mocne postanowienie.
– To może długo potrwać, bo mąż ma spotkanie z klientem.
– Mamy czas – oznajmił drugi.
– To ja w takim razie może zaproponuję panom herbatkę – próbowała zyskać na czasie.
– Od herbaty to sie rdzewieje – zarechotał ten drobniejszy.
– Nie trzeba. Już piliśmy – poprawił go roślejszy.
Nie pozostawało nic innego, jak usiąść z gośćmi przy stole i modlić się o jak najrychlejsze pojawienie się Ambrożego. Zatem przycupnęła na brzegu krzesła i niecierpliwie bębniła palcami po blacie. Nie minęły dwie minuty, jak w zamku zgrzytnął klucz i po chwili szamotania się z wieszakiem wkroczył do salonu pan domu. Zatrzymał się w progu, wzrokiem obrzucając towarzystwo. Zdezorientowany widokiem dwóch gladiatorów zapomniał o formach grzeczności.
– Kochanie – przerwała niezręczną chwilę Marcelina. – Panowie właśnie do ciebie.
Intruzi wstali i ruszyli na powitanie. Mecenas niepewnie cofnął się o krok. Niepotrzebnie, bowiem ten większy sięgnął po jego rękę i jowialnie nią potrząsnął.
– Miło poznać – huknął. – My od pana Colta. W sprawie Lufy. Pan Colt kazał przekazać, że grzecznie prosi, żeby pan mecenas go bronił.
– Widzę, że nie marnują panowie czasu na wstępy. Kogo mam bronić? Colta czy Lufę?
– Lufę, rzecz jasna. Pan Colt, chwalić Boga, jeszcze nie potrzebuje adwokata.
– Jeszcze... – mruknął Żurowski. – Dlaczego pan Colt... znaczy pan Kapusta, nie zgłosił się z tym drogą służbową?
– Znaczy że co? – spytał mniejszy.
– Znaczy przez kancelarię. To niezbyt taktowne nachodzić mnie w domu.
– Pan Colt bardzo przeprasza za najście, ale pragnął to załatwić bardziej niefi... niefofi... nieofi... cjalnie – wyrecytował wyuczoną formułkę.
– Jak Kapuście mogło przyjść do głowy, że zechcę bronić Lufy? Przecież on jest umoczony po pachy. Sześciu świadków widziało to zajście. Tu nie jest potrzebny adwokat, tylko cud.
– Właśnie dlatego przyszlim do pana. Bo jak pan nie pomoże, to czapa.
– Nie ma już kary śmierci – wyjaśnił mecenas. – Ostatniego skazańca stracono w osiemdziesiątym ósmym. Jest dożywocie.
– Dla Lufy dożywocie jest jak śmierć.
– Powtórzę pytanie: dlaczego miałbym go bronić? – Ambroży zdjął krawat i powiesił go na oparciu krzesła.
– Wezmę to – upomniała go Marcelina spojrzeniem i schowała przedmiot milczącego sporu do szuflady w komodzie.
W tym czasie intruzi porozumieli się wzrokiem. W efekcie tej niemej wymiany informacji na stole pojawił się wspomniany wcześniej neseser. Większy pogmerał coś przy zamku szyfrowym, po czym wieko odskoczyło, ukazując zaskakującą zawartość. Zaskakującą Żurowskich, bo goście mieli świadomość, co przynieśli. Walizeczka w całości wypełniona była banknotami o najwyższym nominale, powiązanymi recepturkami. Marcelina oszacowała ilość pieniędzy. Sądząc po grubości walizki, tak z pięćdziesiąt banknotów w paczce, razy piętnaście kupek, razem siedemset pięćdziesiąt dwusetek, to jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy... Pod warunkiem że nie ma drugiej warstwy. Przełknęła ślinę, bo jej gardło dziwnie się ścisnęło.
Ambrożemu rozszerzyły się oczy na widok zawartości nesesera.
– Pan Colt uznał, że to powinno pana mecenasa zachęcić – dalej deklamował swoją kwestię większy.
Adwokat potrzebował chwili na ochłonięcie, ale szybko odzyskał rezon.
– Niech się pan rozejrzy – omiótł gestem wnętrze. – Czy ja wyglądam na takiego, który poświęci swoją karierę dla przegranej sprawy z powodu walizki makulatury?
– Pan Colt przewidział taką ewentualność. – Większy sięgnął do kieszeni w pokrywie nesesera i wyjął z niej kopertę, na którą do tej pory nikt nie zwrócił uwagi. Wręczył ją Ambrożemu. – Pan Colt uznał, że to pana przekona.
– Co to jest? – spytał mecenas, przejmując przesyłkę.
Kiedy wysunął zawartość, szczęki mu się zacisnęły, nozdrza rozszerzyły, a źrenice zwęziły. Przerzucił kilka sztywnych papierów, w których łatwo było rozpoznać zdjęcia w dużym formacie.
– Co to? – tym razem pytanie padło z ust Marceliny.
Nikt nie kwapił się z udzieleniem odpowiedzi.
Adwokat wpatrywał się w posłańca. Mierzyli się wzrokiem, spojrzenie intruza wydawało się obojętne.
– Proszę przekazać panu Coltowi, że w obliczu takich argumentów, acz bez przyjemności, podejmę się tej sprawy. Jeśli panów wersja wydarzeń różni się od powszechnej, proszę o konspekt na jutro.
– Wersja powszednia jest taka, jak była. – Widać mocodawca nie wyuczył cyngla żadnego okrągłego zdanka na taką okoliczność, ale dalej już przewidział, co powinno paść. – Pan Colt bardzo się ucieszy i pozostanie zobowiązany.
Ruchem głowy dał znać koledze, że czas zakończyć wizytę.
– Miło nam było – pożegnał się większy.
– Szanowanie – padło z ust mniejszego.
– Panowie, a teczka? – Ambroży przypomniał o pozostawionych pieniądzach.
– To na wypadek niespodziewanych wydatków związanych ze sprawą. Reszta dla pana za fatygę. Do widzenia.
I wyszli.
Żurowscy pożegnali ich milczeniem.
– Co to jest? – powtórzyła pytanie Marcelina po wyjściu gości i nerwowo rzuciła się, by obejrzeć zawartość koperty.
Kiedy zobaczyła, zbladła.
– A to skur-wy-sy-ny! – zmełła w ustach.
– Jako językoznawca trafnie to ujęłaś – podsumował Ambroży i wyjął jej z rąk przesyłkę.
Jeszcze raz uważnie przyjrzał się zdjęciom. Przedstawiały Borysa wsiadającego do samochodu przed domem, Borysa z rodziną siedzących przy kawiarnianym stoliku, uśmiechniętych i zajadających lody. Wnuczkę Żurowskich na huśtawce i małego chłopca uganiającego się za stadem gołębi. Wydawać by się mogło, że to rodzinne artystyczne zdjęcia, gdyby nie to, jaki niosły przekaz.
– Ale żeby wykorzystywać do takich celów dzieci?! – Nie mógł się opanować Ambroży. – To najohydniejszy szantaż, z jakim się spotkałem.
– A spotkałeś się już z jakimś? – spytała nieświadoma realiów pracy adwokackiej.
– Były jakieś tam pogróżki, głównie ze strony przeciwników, ale takie tam... strachy na Lachy. Jeszcze nikt nie nachodził mnie w domu i nie straszył skrzywdzeniem dzieci.
– Dobrze, że przynajmniej Jadwisia jest bezpieczna w Hobart.
– Nie byłbym taki pewny.
– Co ty mówisz? – przestraszyła się nie na żarty.
– Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jego NIE DA SIĘ WYBRONIĆ.
– Nawet ty?
– Nawet Pan Bóg... Wiesz, skąd jego ksywka? – I nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił. – Właśnie dlatego teraz wpadł, że przy świadkach... sześciu... włożył dłużnikowi lufę w... – Zabrakło mu właściwego słowa. – I odpalił.
Marcelina ze zgrozy zasłoniła usta dłonią.
– A Colt – kontynuował Ambroży – jak sama nazwa wskazuje, ma swoją ulubioną markę broni i też nie waha się jej użyć.
– Colt? Taki jak w westernach?
– Od czasów Winnetou ta firma wypuściła również inne pukawki. Były nawet w wyposażeniu polskiej armii. Jak znajdują ciało z kulą dziewięć milimetrów, to najpierw pytają Kapustę o alibi. I łatwo się domyślić, że zawsze jakieś ma.
– Podejmiesz się tej sprawy? – spytała z troską w głosie.
– A mam wyjście? Jedyna szansa, to podważenie wiarygodności świadków. Może się udać, bo wygląda na to, że też mają coś za uszami. Wieść gminna głosi, że to ludzie Grabarza.
– Czyli od konkurencji?
Żurowski potwierdził skinieniem głowy.
Oboje westchnęli.
Po chwili przytłaczającej ciszy pierwsza z zamyślenia ocknęła się Marcelina.
– To ja podam zupę – zaproponowała i zniknęła w kuchni.
*
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------