Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jak nie być spinka przy krawacie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak nie być spinka przy krawacie - ebook

Marcelina Żurowska całe życie czuła się jak spinka przy krawacie swojego męża, sławnego adwokata. Polonistka z zawodu, malarka i żeglarka z zamiłowania wszystko poświęciła rodzinie. Gdy adwokat umiera na sali rozpraw, kobieta musi stawić czoła schedzie po mężu, swoim pasjom i dwóm mafiom. Z całej plejady ochroniarzy, policjantów i prawników najbardziej godnym zaufania wydaje się być miejscowy lump.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67787-09-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mece­nas Am­broży Żu­row­ski był wspól­ni­kiem i gwiazdą ze­społu ad­wo­kac­kiego, jed­nego z naj­lep­szych w sto­licy. Współ­pra­cow­nicy zwali go Żu­rem, a niż­szy per­so­nel kan­ce­la­rii Kwa­chem. Jego przy­do­mek wśród pod­wład­nych ase­so­rów, asy­sten­tów i pra­cow­ni­ków po­moc­ni­czych utrwa­lił się wspo­ma­gany każ­dego dnia a to rzu­coną uwagą, a to spoj­rze­niem (zim­nym i groź­nym), czy wy­ra­zem twa­rzy (naj­czę­ściej skwa­szo­nym). Każdy w kan­ce­la­rii wie­dział, że me­ce­nasa Żu­row­skiego trud­niej za­do­wo­lić niż Mes­sa­linę. Mo­głeś się dwoić i troić, za­ry­wać noce, otwie­rać biuro przed świ­tem i za­my­kać po pół­nocy, no­co­wać w kan­cia­pie na mio­tły, a do tego wy­ła­wiać świad­ków go­łymi rę­koma z ka­na­li­za­cji, a do­wody spro­wa­dzać wprost Księ­życa. Naj­wyż­szym uzna­niem, wy­wo­łu­ją­cym nie­mal or­gazm wśród za­bie­ga­ją­cych o jego względy były słowa: „Może być”. Ktoś, kto usły­szał tę po­chwałę, mógł się czuć uszczę­śli­wiony i ab­so­lut­nie usa­tys­fak­cjo­no­wany. W skry­to­ści du­cha my­ślał o pre­mii, a może na­wet o ja­kimś wy­róż­nie­niu, na przy­kład to­wa­rzy­sze­niu w cza­sie roz­prawy... Ale to już szczyt ma­rzeń. Na­wet no­sze­nie za me­ce­na­sem teczki z do­ku­men­tami było nie­osią­galne dla więk­szo­ści ma­gi­strów prawa pra­cu­ją­cych w ze­spole. Żur po­wie­rzał to za­da­nie tylko naj­bar­dziej za­ufa­nym. Bo cóż by się stało, gdyby ja­kiś do­ku­ment z tej jakże waż­nej teczki (za­my­ka­nej na szyfr) wy­su­nął się i upadł pod nogi stro­nie oskar­że­nia?! A gdyby za­gi­nął?! Wi­no­wajca spo­dzie­wać się mógł zgi­lo­ty­no­wa­nia bez wy­roku. Nic za­tem dziw­nego, że nikt nie pa­lił się do no­sze­nia teczki za me­ce­na­sem, z wy­jąt­kiem nie­licz­nych wa­ze­li­nia­rzy, któ­rzy mieli na­dzieję na za­uwa­że­nie przez swego guru i na awans przez li­zu­so­stwo.

A me­ce­nas Żu­row­ski zwy­kle per­so­nelu w ogóle nie za­uwa­żał, chyba że per­so­nel z czymś na­wa­lił. Wtedy lot­nik, kryj się! I do­dać na­leży, że je­śli pod­pa­dłeś, to nie wy­star­czyło na­pra­wić błąd, prze­pro­sić i przez ty­dzień scho­dzić z oczu. Le­piej by­łoby, gdy­byś się czło­wieku od razu za­ko­pał dwa me­try pod zie­mią, uprzed­nio po­sy­pu­jąc głowę po­pio­łem. Pe­wien ase­sor, który po trzech ty­go­dniach no­co­wa­nia w kan­ce­la­rii w po­szu­ki­wa­niu pre­ce­den­sów (to nic, że pol­skie prawo ich nie uznaje) był tak nie­przy­tomny z nie­wy­spa­nia i zmę­cze­nia, że po­twier­dził ory­gi­nał za zgod­ność z ory­gi­na­łem... Ba, żeby tylko. To był akt no­ta­rialny ze wszyst­kimi przy­na­leż­nymi pie­czę­ciami... Za­pewne bie­dak do dziś szuka pracy gdzieś na za­pa­dłym Pod­la­siu, bo w sto­licy za sprawą Kwa­cha nikt go nie przyj­mie.

Kan­ce­la­ria prawna zaj­mo­wała całe pię­tro prze­szklo­nego apar­ta­men­towca w cen­trum, a Am­broży Żu­row­ski miał swoje biurko wiel­ko­ści lot­ni­ska w naj­więk­szym po­miesz­cze­niu, uwzględ­nia­jąc na­wet salę kon­fe­ren­cyjną. Nic dziw­nego. To wła­śnie on wy­gry­wał dla klien­tów ze­społu naj­trud­niej­sze sprawy i przy­no­sił sie­dem­dzie­siąt pro­cent wszyst­kich zy­sków. Gdyby prze­li­czyć na twardą war­tość za­warte przez niego ugody, można by za nie ku­pić śred­niej wiel­ko­ści pań­stwo afry­kań­skie. Jed­nak słowo „ugoda” rzadko znaj­do­wało za­sto­so­wa­nie w jego ję­zyku. Wo­lał zmieść prze­ciw­nika na sali roz­praw i zmie­szać z za­dep­ta­nym par­kie­tem. Wszyst­kie sprawy za­ła­twiane były przez niego szybko, sprawne i dys­kret­nie – ot, blitz­krieg, jak ma­wiano. Gdy po­ja­wiał się w są­dzie, oskar­że­nie mo­gło zwi­jać ma­natki. Ostat­nio na­wet je­den bar­dzo ele­gancki sę­dzia (pełna kul­tura), wi­dząc, kto re­pre­zen­tuje po­zwa­nego, wes­tchnął i z wy­so­ko­ści swo­jego po­de­stu rzu­cił w prze­strzeń:

– Me­ce­nas Żu­row­ski? Zna­czy dziś zdążę ode­brać wnuczkę z ryt­miki. – A zwra­ca­jąc się do po­woda do­dał: – Ma pan prze­srane.

W rze­czy sa­mej. Oskar­ży­ciele, sta­jąc prze­ciwko Kwa­chowi, do­sad­nie, ale ob­ra­zowo mó­wiąc, MIELI prze­srane.

*

Nic dziw­nego, że od­no­sząc ta­kie suk­cesy i cie­sząc się za­słu­żoną sławą w pa­le­strze, Am­broży Żu­row­ski za­ra­biał kro­cie nie tylko dla kan­ce­la­rii, ale rów­nież dla sie­bie. Stać go było na szyte na miarę gar­ni­tury, złoty, acz dys­kretny ze­ga­rek, wło­skie buty, fry­zjera, ma­ni­kiu­rzystkę i ma­sa­ży­stę. Jego sa­mo­chód tylko dla­tego nie był naj­now­szym mo­de­lem z ka­ta­logu, że Żur nie lu­bił osten­ta­cji. W du­szy pod­śmie­wy­wał się z ko­le­gów, któ­rzy ob­wie­szali się ga­dże­tami. Uwa­żał to za tan­detne, w złym gu­ście i ża­ło­sne. To nie zna­czy, że nie lu­bił ota­czać się luk­su­sem. Wszystko wo­kół niego było do­brej ja­ko­ści i miało wy­soką war­tość, ale po­zba­wione było blich­tru. Na przy­kład stać go było na po­sta­wie­nie domu pod mia­stem, ale czy to ze wzglę­dów prak­tycz­nych (miał bli­żej do biura), czy wi­ze­run­ko­wych wo­lał miesz­ka­nie w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od cen­trum. Czemu nie miał domu na wsi? Ależ miał! I nie tylko. Wkom­po­no­wana w kra­jo­braz da­cza z do­stę­pem do li­nii brze­go­wej Szlaku Wiel­kich Je­zior, oto­czona so­snami, scho­wana była przed oczami ga­wie­dzi. Po­wierzch­nia po­sia­dło­ści za­pew­niała dys­kre­cję i ano­ni­mo­wość, a płot, sys­tem alar­mowy i firma ochro­niar­ska sku­tecz­nie od­stra­szały ewen­tu­al­nych „wi­zy­tu­ją­cych”. Od­wie­dza­ją­cych też nie było zbyt wielu, bo­wiem me­ce­nas do tego azylu nie­chęt­nie za­pra­szał. Cza­sami rę­koma mał­żonki urzą­dzał ja­kie­goś grilla, lecz se­lek­cja od­by­wała się zgod­nie z za­sadą: „go­ści po­winno być nie mniej niż muz i nie wię­cej niż gra­cji”. O przy­ję­ciach u pana me­ce­nasa jesz­cze bę­dzie mowa. Wróćmy do nie­ru­cho­mo­ści. W końcu miesz­ka­nie (na­zwać by je ra­czej trzeba gar­so­nierą) tkwi nie­ru­chomo, służy lo­ka­cie ka­pi­tału i...

Na pew­nym eta­pie ka­riery Żur stwier­dził, że jego po­zy­cja wy­maga ko­chanki. Piękne, acz nie­be­zin­te­re­sowne dziew­czę, młod­sze od jego córki, lu­biące kosz­towne bły­skotki i sa­lony. Na sa­lony Żu­row­ski dziew­czę­cia nie za­bie­rał, wy­zna­jąc za­sadę „zero osten­ta­cji” i tro­chę oba­wia­jąc się żony... Bo nie skan­dalu. Skan­dal, byle drobny, no... po­wiedzmy, mały skan­da­lik, jak naj­bar­dziej był wli­czony w sta­tus me­ce­nasa. Odro­bina roz­głosu... Sami wie­cie... Byle na­zwi­ska nie prze­krę­cono. Za­tem dziew­czę ulo­ko­wane w dwu­po­ko­jo­wej gar­so­nie­rze uży­wało ży­cia i port­fela no­men omen ME­CE­NASA. Nu­dziło się przy tym okrut­nie, cztery razy w mie­siącu wy­ma­wia­jąc się od ad­wo­kac­kich amo­rów okre­sem. Była co prawda wzmianka o stu­diach, ale te prze­ro­sły sta­ra­nia i umy­sło­wość dziew­czę­cia. Jej na­zwi­sko tra­fiło na li­stę stu­den­tów, bo pierw­szy se­mestr był przez jakże hoj­nego „ta­tuśka” opła­cony. I na tym ko­niec... Zna­czy wy­sił­ków na­uko­wych ko­niec, bo nie ro­mansu.

Sta­gna­cja związku po­za­mał­żeń­skiego (o mał­żeń­skim nie bę­dziemy na ra­zie wspo­mi­nać) skło­niła Am­bro­żego Żu­row­skiego do po­szu­ki­wań dal­szych wy­zwań. Sporty eks­tre­malne na pod­nie­sie­nie ad­re­na­liny od­pa­dały – z le­ni­stwa albo ze stra­chu, bo do naj­od­waż­niej­szych pan ad­wo­kat nie na­le­żał. Żadne skoki ze spa­do­chro­nem ani ra­fting, czyli spływy pon­to­nem gór­skimi rze­kami, nie wcho­dziły w grę. Jed­nak trzeba było mieć o czym opo­wia­dać zna­jo­mym z klubu gol­fo­wego, żeby im cho­ciaż tro­chę za­im­po­no­wać... No cho­ciaż ciut.

Za­tem pan Żu­row­ski za­ku­pił jacht. Pra­wie na­tych­miast tego po­ża­ło­wał, bo na że­glar­stwie nie znał się za grosz. Znała się pani Żu­row­ska, bo od dziecka z ro­dzi­cami że­glo­wała, ale kto by tam słu­chał ko­biety, zwłasz­cza żony. Za­tem przy spe­cjal­nie w tym celu wy­bu­do­wa­nym po­mo­ście przez cały se­zon ko­ły­sał się nie­wielki old­ti­mer, tylko dla­tego za­ku­piony za­miast nówki sztuki wprost ze stoczni, że wła­śnie old. Jako łódka na­le­żał do eli­tar­nego klubu. Wła­ści­ciel już nie mu­siał do niego na­le­żeć, wy­star­czyło że człon­kiem był jacht. Pew­nie to ko­ły­sa­nie strasz­nie mę­czyło przy­zwy­cza­joną do śmi­ga­nia po fa­lach ża­glówkę, bo nie na tkwie­nie na cumce li­czyła, zmie­nia­jąc wła­ści­ciela. Na oży­wia­jące rejsy nie było jed­nak szans. O ile żona uwiel­biała spę­dzać czas na po­kła­dzie i świet­nie się spraw­dzała za ste­rem, o tyle pan mąż chęt­nie wy­pi­jał drinka, sie­dząc w non­sza­lanc­kiej po­zie w kok­pi­cie. Oba­wiał się bo­wiem prze­chy­łów, co psuło za­bawę obojgu.

Czego jesz­cze oba­wiał się pan me­ce­nas? Przede wszyst­kim ostra­cy­zmu. Wy­klu­cze­nie z to­wa­rzy­stwa by­łoby dla niego rów­no­znaczne ze śmier­cią. Cho­ciaż na sali są­do­wej do­pusz­czał się ma­łych świń­ste­wek (oczy­wi­ście w gra­ni­cach i w ob­li­czu prawa), to w ży­ciu pry­wat­nym był jak żona Ce­zara (no, pra­wie!). Nie żeby aż tak prawy, ra­czej do obrzy­dli­wo­ści po­prawny. „Co lu­dzie po­wie­dzą” było dla niego wy­kład­nią po­stę­po­wa­nia w cy­wilu. Ja­koś nie po­my­ślał, co lu­dzie po­wie­dzie­liby o jego po­dwój­nym ży­ciu... Cho­ciaż aku­rat z tego w skry­to­ści du­cha był dumny. Och, piękna młoda ko­bieta (cóż że nie­wy­gó­ro­wa­nych lo­tów in­te­lektu) zwró­ciła na niego uwagę (pew­nie wła­śnie dla­tego, że nie­wy­gó­ro­wa­nych lo­tów, ale to mu­siałby ze­chcieć za­uwa­żyć, a IQ jest nie­wi­doczne dla oczu). Za­tem ży­cie me­ce­nasa Żu­row­skiego i wo­kół niego to­czyło się na mo­dłę lu­dzi, któ­rzy ewen­tu­al­nie mo­gliby mieć coś na ten te­mat do po­wie­dze­nia. Z bie­giem lat do­sto­so­wała się do tych stan­dar­dów rów­nież pani Żu­row­ska, choć nie do końca. „Kin­der, Kir­che, Küche” kłó­ciło się bo­wiem z jej tem­pe­ra­men­tem i tak utem­pe­ro­wa­nym w miarę roz­kwitu ka­riery za­wo­do­wej męża. Im moc­niej­sza była po­zy­cja Żu­row­skiego w pa­le­strze, tym słab­sza sta­wała się po­zy­cja Żu­row­skiej w mał­żeń­stwie. Nie żeby pan mąż mno­żył swoje wy­ma­ga­nia. Ra­czej wy­ma­ga­nia zwie­lo­krot­niały się same.

*

Mar­ce­li­nie Żu­row­skiej, z domu Ra­dość, herbu Oksza, z bie­giem lat, z bie­giem dni przy­by­wało obo­wiąz­ków. Za­raz po ślu­bie dwa go­łąbki Żu­row­skie prze­pro­wa­dziły się do aka­de­mika mał­żeń­skiego, w któ­rym przy­pi­sa­nych ról nie miało żadne z mał­żon­ków, oprócz pra­nia wła­snych skar­pe­tek. Po dwóch la­tach i za­koń­cze­niu stażu Am­bro­żego jego oj­ciec (a jakże, rów­nież praw­nik) po­sta­rał się o przy­dział mło­dym ka­wa­lerki. W końcu syn mu­siał mieć wa­runki do dal­szej na­uki. O dal­szej na­uce sy­no­wej po uzy­ska­niu ma­gi­sterki nie było mowy, bo prze­cież ktoś mu­siał za­ra­biać na utrzy­ma­nie i pro­wa­dzić dom, kiedy Am­broży bę­dzie za­jęty apli­ka­cją ad­wo­kacką. To­też Am­broży zgłę­biał taj­niki ko­dek­sów, ka­zu­sów i ka­sa­cji, w cza­sie gdy Mar­ce­lina pod­jęła pracę w szkole, a po lek­cjach pod­ty­kała mę­żowi pod nos trzy­da­niowe obiadki. Wy­si­łek obojga opła­cił się do­piero za czwar­tym po­dej­ściem do eg­za­minu ad­wo­kac­kiego. Trzy po­przed­nie po­rażki me­ce­nas Żu­row­ski przy­krył ku­rzem za­po­mnie­nia i po dziś dzień po­mija mil­cze­niem. Dość że w końcu zdał i ucząc się prak­tyki pod okiem naj­lep­szych, wresz­cie wkro­czył na salę roz­praw jako sa­mo­dzielny obrońca. Kom­bi­no­wać za­wsze po­tra­fił, więc jako łeb­ski fa­cet szybko za­czął osią­gać suk­cesy. Co­raz dłu­żej prze­by­wał wśród pa­ra­gra­fów, co­raz mniej czasu po­świę­cał do­mowi, żo­nie i, ja­koś tak mi­mo­cho­dem, w mię­dzy­cza­sie, przy­by­łym na świat dzie­ciom. O ile z pier­wo­rod­nego Bo­rysa (car­skie imię władcy) przez kilka mie­sięcy był dumny, póki dziecku ząbki nie ru­szyły, o tyle młod­sza córka Ja­dwiga (kró­lew­skie imię) od mo­mentu po­ja­wie­nia się na świe­cie nie cie­szyła się za­in­te­re­so­wa­niem ojca. Od in­te­re­so­wa­nia się dzieci miały matkę. To­też matka go­to­wała zupki mę­żowi, prze­cie­rała zupki dzie­ciom, pra­co­wała na cały etat i dbała o dom. Stop­niowo co­raz więk­szy dom, bo i miej­sca dla roz­ra­sta­ją­cej się ro­dziny po­trzeba było wię­cej, i ego pana domu prze­ra­stało ko­lejne me­traże. Jako port osta­teczny przy­pa­dło im w udziale pię­cio­po­ko­jowe miesz­ka­nie na strze­żo­nym osie­dlu, pięt­na­ście mi­nut od cen­trum.

Do­sto­so­wa­nie się do sta­tusu męża nie było dla Mar­ce­liny Żu­row­skiej ła­twe. Wy­ro­sła w domu z tra­dy­cjami, ale bez za­dę­cia i była tro­chę jak dziki kwiat. Ce­niła i kul­ty­wo­wała uzna­wane przez sie­bie war­to­ści, stop­niowo nie tyle ak­cep­tu­jąc, co go­dząc się z prio­ry­te­tami mał­żonka. Wy­cho­dziła za przy­stoj­nego, am­bit­nego, pra­co­wi­tego męż­czy­znę. Oprócz tego, że ob­rósł w piórka i lu­bił je stro­szyć, nie prze­stał być przy­stojny (no może mógłby zrzu­cić parę ki­lo­gra­mów), am­bitny i pra­co­wity (oczy­wi­ście w pracy, bo prze­cież nie w domu). Przed ślu­bem nie pod­pi­sy­wali żad­nych zo­bo­wią­zań co do tego, kto bę­dzie wo­ził dzieci do szkoły i na za­ję­cia po­za­lek­cyjne, kto bę­dzie za­peł­niał lo­dówkę i za czyje pie­nią­dze, kto bę­dzie wy­pro­wa­dzał psa, kto bę­dzie jeź­dził sa­mo­cho­dem, a kto au­to­bu­sem. Nie było za­tem o co ko­pii kru­szyć. Mar­ce­lina wsta­wała pierw­sza, żeby się wy­szy­ko­wać i wszyst­kim do­mow­ni­kom przy­go­to­wać śnia­da­nie, do­bie­rała mę­żowi ko­szulę i kra­wat (okej, bu­tów mu NIE czy­ściła!), bu­dziła i wy­pra­wiała dzieci do szkoły i sama je­chała do pracy. W szkole spę­dzała czas prze­cięt­nie do pięt­na­stej. Sta­rała się nie za­bie­rać pracy do domu, co nie było ła­twe. Zwy­kle po za­koń­cze­niu lek­cji zo­sta­wała na za­ple­czu swo­jej pra­cowni, żeby spraw­dzić wy­pra­co­wa­nia lub po­pra­wić prace do­mowe. Miała szczę­ście, bo nie wszyst­kie szkolne sale miały za­ple­cza. Jej miała. Za­pew­niało jej to nie­zbędną do sku­pie­nia ci­szę oraz spo­kój i od­osob­nie­nie, któ­rych bra­ko­wało za­równo w po­koju na­uczy­ciel­skim, jak i w domu.

W dro­dze po­wrot­nej ro­biła za­kupy, ma­jąc na uwa­dze nie­spo­dzianki, które mo­gły ją w każ­dej chwili za­sko­czyć. Zda­rzało się bo­wiem, że mę­żow­ski te­le­fon anon­so­wał go­ści na ko­la­cyjce. Wik­tu­ałów na­by­tych po dro­dze po­winno wy­star­czyć dla ro­dziny i dla wy­bred­nych zna­jo­mych. A „przy­jątka” zda­rzały się dość czę­sto. Je­śli Mar­ce­lina wy­raź­nie nie za­strze­gła, w ja­kich ter­mi­nach dy­rek­cja szkoły pla­nuje ze­bra­nia z ro­dzi­cami czy rady pe­da­go­giczne, mu­siała trwać w go­to­wo­ści do peł­nie­nia funk­cji re­pre­zen­ta­cyj­nych o nie­malże każ­dej po­rze dnia i nocy.

– Ko­cha­nie, o dzie­więt­na­stej rad­co­stwo Wiel­ko­wiej­scy wpadną do nas na bry­dża, uprzedź Bo­rysa, że nie będę to­le­ro­wał gło­śnej mu­zyki i niech Ja­dwi­sia nie po­ka­zuje się go­ściom w szor­tach.

Albo:

– Ko­cha­nie, wie­czo­rem spo­tkamy się w te­atrze. Bę­dzie pre­zes izby z żoną. Weź tak­sówkę, bo ja nie zdążę po cie­bie pod­je­chać.

Albo:

– Ko­cha­nie, wiesz, że w czwartki mam te­nisa, więc sama spa­kuj nas na wy­jazd. Je­dziemy z Kor­czyń­skimi na narty. Taki mały week­en­dowy wy­pa­dzik pro­sto po roz­pra­wie. Tylko nie da­waj mi tych przy­ciem­nia­nych go­gli, bo wiesz, że mnie ci­sną. I nie za­po­mnij bu­telki ko­niaku z barku.

Albo:

– Ko­cha­nie, za­to­pi­li­śmy firmę Do­bro­wol­skiego. Z bu­dyn­kami i ak­ty­wami. A sa­mego Do­bro­wol­skiego w bu­tach i kra­wa­cie. Mu­simy to uczcić. Za­pro­si­łem ze­spół na szam­pana. Tylko nie po­da­waj tego ka­wioru co ostat­nio, bo strasz­nie był słony.

Na mar­gi­ne­sie wy­ja­śnijmy: je­śli ko­muś przez myśl prze­szło, że Am­broży tak bar­dzo ko­cha żonę (po­mimo po­sia­da­nia ko­chanki), że za­wsze czule się do niej od­nosi, to ko­niecz­nie po­wi­nien sam wy­pro­wa­dzić się z błędu i to ocho­czo. Owo „ko­cha­nie”, a także „żabko”, „kotku” i „psz­czółko” świad­czyło ra­czej o tym, że me­ce­nas boi się, że po­myli imiona obu pań. Zwra­ca­jąc się do wszyst­kich swo­ich ko­biet jak do nowo na­ro­dzo­nego zwie­rzyńca, pa­nuje nad na­zew­nic­twem, na­wet je­śli to pa­no­wa­nie utra­cił.

Wra­ca­jąc do stanu go­to­wo­ści, w ja­kim tkwiła Mar­ce­lina, to był on per­ma­nentny. Nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na nie­umy­cie rano głowy, choćby to była wolna so­bota i nie wy­bie­rała się z domu na­wet ze śmie­ciami. Szla­froka w ogóle nie miała, bo pro­sto z łóżka wcho­dziła w galę. Zni­kała rano w ła­zience w sek­sow­nej ko­szulce noc­nej, wy­cho­dziła z niej w peł­nym umun­du­ro­wa­niu i tak już tkwiła. Obo­wiąz­kowy ma­ki­jaż, obo­wiąz­kowo zro­bione pa­znok­cie, obo­wiąz­kowo szminka na ustach i w bocz­nej kie­szeni to­rebki. Naj­le­piej kilka szmi­nek, w za­leż­no­ści od oko­licz­no­ści. Już dawno za­po­mniała, jak cho­dzi się w spodniach, bo na co dzień obo­wią­zy­wały ją ko­stiumy, w naj­gor­szym wy­padku su­kienki. Na szczę­ście buty mo­gła mieć względ­nie wy­godne, bo­wiem pan Żu­row­ski nie był naj­wyż­szego wzro­stu, więc przy jej stu sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech cen­ty­me­trach wy­so­kie ob­casy nie były wska­zane. Ot, nie­wielki słu­pek, bo prze­cież nie na pła­skim. Ge­ne­ral­nie czuła się jak małpa na wy­biegu, ale go­dziła się na ta­kie trak­to­wa­nie dla do­bra ro­dziny. Ro­zu­miała, że ka­riera męża wy­maga jej po­świę­ceń. I cho­ciaż za nic miała cały ten blichtr, który to­wa­rzy­szył ich po­zy­cji, to lu­biła za­mie­sza­nie, ja­kie wpro­wa­dzał w ro­dzi­nie pan domu. A że była we­wnętrz­nie zdy­scy­pli­no­wana i za­radna, a do tego wiele spraw przyj­mo­wała z przy­mru­że­niem oka, kon­cer­towo ra­dziła so­bie z obo­wiąz­kami „żony męża na sta­no­wi­sku”. Bunt dzieci ogar­niała hu­mo­rem i re­kom­pen­su­jąc im to na wiele spo­so­bów.

W efek­cie ta­kiego po­strze­ga­nia ról ro­dzi­ciel­skich do mamy szło się po po­radę ser­cową, po­moc w od­ro­bie­niu pracy do­mo­wej, z bó­lem gar­dła albo gdy się na­roz­ra­biało. Do taty szło się po kie­szon­kowe albo do­fi­nan­so­wa­nie po­trzeb. „Nie za­wra­caj ojcu głowy głu­po­tami” to na­czelna za­sada ro­dzeń­stwa. A „tylko nie mów ojcu” funk­cjo­no­wało ra­czej na wy­rost, bo na­wet gdyby o czymś „strasz­nym” się do­wie­dział, i tak nie miałby czasu... chęci... głowy... po­my­słu... (nie­po­trzebne skre­ślić), żeby się tym za­jąć. Od zaj­mo­wa­nia się głu­po­tami była w domu matka. Na szczę­ście dla wszyst­kich dzie­ciaki szybko osią­gnęły sa­mo­dziel­ność i nie po­trze­bo­wały ani nad­zoru, ani zbyt du­żego wspar­cia. W ra­zie czego wie­działy, na kogo mogą li­czyć i w ja­kim za­kre­sie, czyli bez po­trzeby nie wy­cho­dziły ze swo­ich po­koi. Szybko na­uczyły się, że ojcu naj­le­piej scho­dzić z oczu, szcze­gól­nie, gdy ma go­ści, czyli czę­sto. Wśród zna­jo­mych pań­stwa Żu­row­skich do dziś są tacy, któ­rzy nie mają po­ję­cia, że w ich domu były ja­kieś dzieci.

Tym­cza­sem dzieci do­ro­sły, po­koń­czyły stu­dia i wy­fru­nęły z gniazda. Jedno na­wet bar­dzo da­leko. Ja­goda skoń­czyła szkołę fil­mową i po kilku wi­zy­tach z ekipą na an­ty­po­dach zo­stała tam na stałe. Po­znany na pla­nie re­klam pro­du­cent za­ko­chał się w niej bez pa­mięci, urzą­dził w Ho­bard ate­lier i willę, ob­sy­pał kosz­tow­no­ściami i, co naj­waż­niej­sze, pro­mo­wał jej etiudy. Te­raz oboje obi­jają się w wiel­kim świe­cie, krę­cąc re­klamy dla to­po­wych ma­rek świata.

Bo­rys, ku roz­cza­ro­wa­niu głowy domu, za­miast na prawo po­szedł w in­te­resy. Nie­spo­dzie­wa­nie szybko wspiął się po szcze­blach ka­riery han­dlo­wej. Zo­stał je­dy­nym przed­sta­wi­cie­lem na Eu­ropę firmy pro­du­ku­ją­cej wy­so­kiej klasy apa­ra­turę me­dyczną. W trak­cie spo­tka­nia biz­ne­so­wego w Szwaj­ca­rii po­znał ak­tu­alną żonę, dla któ­rej rzu­cił swoją stu­dencką mi­łość. Te­raz pań­stwo Bo­ry­so­wie miesz­kają la­tem w Bruk­seli, zimą w Al­pach szwaj­car­skich, gdzie te­ścio­wie mają pa­ła­cyk.

Mar­ce­li­nie zo­stał pu­sty dom.

Ży­jąc po­nie­kąd jak Pe­ne­lopa – w ocze­ki­wa­niu na czę­sto nie­obec­nego męża, zna­la­zła so­bie pa­sję, która wy­peł­niała jej pustkę i czas. Od za­wsze dużo czy­tała, więc za­in­te­re­so­wa­nie li­te­ra­turą po­mińmy. Za­częło się od tego, że ro­biąc po­rządki po wy­pro­wadzce dzieci, zna­la­zła na­le­żące do Ja­dwisi akwa­relki. Tro­chę z nu­dów, tro­chę z cie­ka­wo­ści po­sta­no­wiła je wy­pró­bo­wać. Pierw­sze do­świad­cze­nia były nie­udane, ale od czego in­ter­net. Stop­niowo co­raz czę­ściej, z wy­ko­rzy­sta­niem co­raz lep­szych na­rzę­dzi osią­gała co­raz cie­kaw­sze efekty. Za­chę­cona za­częła się­gać po nowe tech­niki i nowe ma­te­riały. Po­kój córki prze­kształ­ciła w pra­cow­nię, tylko dla­tego „tajną”, że i tak nikt się nią nie in­te­re­so­wał. Oprócz tego Mar­ce­lina tro­chę oba­wiała się lek­ce­wa­że­nia albo kry­tyki męża, więc nic mu o ma­lo­wa­niu nie wspo­mi­nała. Nowa pa­sja i nowe wy­zwa­nia, które przed sobą sta­wiała, spra­wiały, że w swo­jej sa­motni spę­dzała co­raz wię­cej czasu.

Nie ozna­cza to, że czuła się sa­motna. No, może cza­sami, gdy jej przy­ja­ciele za­jęci byli swo­imi spra­wami. A przy­ja­ciół miała nie­wielki krąg, gdyż przy ta­kim stylu ży­cia męża trudno jej było kul­ty­wo­wać stare zna­jo­mo­ści. Naj­waż­niej­sze, że gdyby po­trze­bo­wała wspar­cia du­cho­wego, mia­łaby komu wy­pła­kać się w rę­kaw. Choćby Le­oka­dii. Znały się jesz­cze z li­ceum, gdzie sie­działy w jed­nej ławce i jako pa­pużki nie­roz­łączki ra­mię w ra­mię zda­wały na stu­dia. Lo­dzi nie po­wio­dło się na eg­za­mi­nach, ale w do­dat­ko­wym na­bo­rze wy­lą­do­wała na re­so­cja­li­za­cji, którą ukoń­czyła z wy­róż­nie­niem. Po kilku trud­nych la­tach w ośrodku opie­kuń­czo-wy­cho­waw­czym prze­szła do fun­da­cji zaj­mu­ją­cej się trud­nymi dziećmi, gdzie pra­cuje do dziś. Ocie­ra­nie łez ma nie­jako wpi­sane w za­kres obo­wiąz­ków. Na szczę­ście łez Mar­ce­liny za czę­sto ocie­rać nie mu­siała. Zda­rzyło jej się to może ze trzy razy w ży­ciu. Ale w ra­zie gdyby...

À pro­pos wy­kształ­ce­nia i za­trud­nie­nia... Am­bro­żemu przez gar­dło by nie prze­szło, gdyby miał po­wie­dzieć, że żona uczy pol­skiego w pod­sta­wówce. I oczy­wi­ście, nie daj Boże, żeby sama Mar­ce­lina przy bry­dżyku wspo­mniała coś o swo­jej pracy.

Kiedy ktoś po­ru­szył ten te­mat, ma­wiał, że żona jest fi­lo­lo­giem i zręcz­nie kie­ro­wał roz­mowę na inne tory, pro­po­nu­jąc ko­nia­czek albo cy­garo.

Po­cząt­kowo śmie­szyło to Mar­ce­linę, póź­niej zło­ściło, a w pew­nym mo­men­cie do­ło­wało, bo zdała so­bie sprawę, że mąż nie sza­nuje ani jej wy­kształ­ce­nia, ani pracy, dzięki któ­rej sam mógł się roz­wi­nąć na po­czątku ich związku. Do­piero zre­so­cja­li­zo­wana przez przy­ja­ciółkę przy­jęła uza­sad­nie­nie ta­kiego za­cho­wa­nia. Otóż Am­broży, po­mimo ogrom­nych osią­gnięć za­wo­do­wych, wciąż tkwił w kom­plek­sach wy­nie­sio­nych z domu ro­dzin­nego, w któ­rym nikt nie był wy­star­cza­jąco do­bry, by do­rów­nać gło­wie ro­dziny.

Gdyby ko­muś przy­szło na myśl, że ży­cie Żu­row­skich po­le­gało na utrzy­my­wa­niu po­zo­rów, to tylko czę­ściowo miałby ra­cję. Oboje byli od­dani swo­jej pracy, w su­mien­nym wy­ko­ny­wa­niu za­wodu da­leko wy­kra­czali po­nad usta­lone obo­wiązki. A że żyli na wy­so­kim po­zio­mie, to wła­śnie dzięki pracy. I nie za­wsze było w niej ko­lo­rowo.

*

Pew­nego dnia, gdy Am­bro­żego jesz­cze nie było, do drzwi ich miesz­ka­nia ktoś za­dzwo­nił.

– Chwi­leczkę! – Mar­ce­lina wy­płu­kała ręce i ze ścierką ru­szyła otwo­rzyć.

Wyj­rzała przez wi­zjer, ale na ko­ry­ta­rzu było ciemno. Nie za­sta­na­wia­jąc się nad kon­se­kwen­cjami, otwo­rzyła. Na progu stało dwóch ro­słych męż­czyzn. Roz­pięte skó­rzane kurtki od­sła­niały czarne pod­ko­szulki roz­cią­gnięte do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści na prze­ro­śnię­tych mię­śniach. Mar­ce­lina na pierw­szy rzut oka do­ce­niła, ile potu na si­łowni mu­siało ich kosz­to­wać osią­gnię­cie ta­kich efek­tów. W ręku ro­ślej­szego z go­ści do­strze­gła nie­pa­su­jący do wy­glądu ele­gancki ne­se­ser.

– Dzień do­bry – ukło­nili się grzecz­nie i sta­ran­nie wy­tarli nogi, za­nim nie­pro­szeni wkro­czyli do przed­po­koju.

Złote łań­cu­chy na szy­jach świad­czyły o braku gu­stu, zdję­cie bu­tów przed sa­lo­nem – o braku oby­cia. Ko­lejne wy­po­wie­dziane zda­nie ob­na­żyło in­te­lekt.

– Przy­szlim do pana me­ce­nasa – oznaj­mił niż­szy.

Po­cząt­kowy szok, a na­wet strach, ustą­piły miej­sca za­cie­ka­wie­niu.

– W ta­kim ra­zie za­pra­szam pa­nów w in­nym ter­mi­nie, bo męża chwi­lowo nie ma w domu.

Nie­zra­żeni pa­no­wie usie­dli przy stole. Pa­no­szyli się jak u sie­bie, ale nie za­cho­wy­wali się wrogo.

– Za­cze­kamy – za­brzmiało to jak mocne po­sta­no­wie­nie.

– To może długo po­trwać, bo mąż ma spo­tka­nie z klien­tem.

– Mamy czas – oznaj­mił drugi.

– To ja w ta­kim ra­zie może za­pro­po­nuję pa­nom her­batkę – pró­bo­wała zy­skać na cza­sie.

– Od her­baty to sie rdze­wieje – za­re­cho­tał ten drob­niej­szy.

– Nie trzeba. Już pi­li­śmy – po­pra­wił go ro­ślej­szy.

Nie po­zo­sta­wało nic in­nego, jak usiąść z go­śćmi przy stole i mo­dlić się o jak naj­ry­chlej­sze po­ja­wie­nie się Am­bro­żego. Za­tem przy­cup­nęła na brzegu krze­sła i nie­cier­pli­wie bęb­niła pal­cami po bla­cie. Nie mi­nęły dwie mi­nuty, jak w zamku zgrzyt­nął klucz i po chwili sza­mo­ta­nia się z wie­sza­kiem wkro­czył do sa­lonu pan domu. Za­trzy­mał się w progu, wzro­kiem ob­rzu­ca­jąc to­wa­rzy­stwo. Zdez­o­rien­to­wany wi­do­kiem dwóch gla­dia­to­rów za­po­mniał o for­mach grzecz­no­ści.

– Ko­cha­nie – prze­rwała nie­zręczną chwilę Mar­ce­lina. – Pa­no­wie wła­śnie do cie­bie.

In­truzi wstali i ru­szyli na po­wi­ta­nie. Me­ce­nas nie­pew­nie cof­nął się o krok. Nie­po­trzeb­nie, bo­wiem ten więk­szy się­gnął po jego rękę i jo­wial­nie nią po­trzą­snął.

– Miło po­znać – huk­nął. – My od pana Colta. W spra­wie Lufy. Pan Colt ka­zał prze­ka­zać, że grzecz­nie prosi, żeby pan me­ce­nas go bro­nił.

– Wi­dzę, że nie mar­nują pa­no­wie czasu na wstępy. Kogo mam bro­nić? Colta czy Lufę?

– Lufę, rzecz ja­sna. Pan Colt, chwa­lić Boga, jesz­cze nie po­trze­buje ad­wo­kata.

– Jesz­cze... – mruk­nął Żu­row­ski. – Dla­czego pan Colt... zna­czy pan Ka­pu­sta, nie zgło­sił się z tym drogą służ­bową?

– Zna­czy że co? – spy­tał mniej­szy.

– Zna­czy przez kan­ce­la­rię. To nie­zbyt tak­towne na­cho­dzić mnie w domu.

– Pan Colt bar­dzo prze­pra­sza za naj­ście, ale pra­gnął to za­ła­twić bar­dziej niefi... nie­fofi... nie­ofi... cjal­nie – wy­re­cy­to­wał wy­uczoną for­mułkę.

– Jak Ka­pu­ście mo­gło przyjść do głowy, że ze­chcę bro­nić Lufy? Prze­cież on jest umo­czony po pa­chy. Sze­ściu świad­ków wi­działo to zaj­ście. Tu nie jest po­trzebny ad­wo­kat, tylko cud.

– Wła­śnie dla­tego przy­szlim do pana. Bo jak pan nie po­może, to czapa.

– Nie ma już kary śmierci – wy­ja­śnił me­ce­nas. – Ostat­niego ska­zańca stra­cono w osiem­dzie­sią­tym ósmym. Jest do­ży­wo­cie.

– Dla Lufy do­ży­wo­cie jest jak śmierć.

– Po­wtó­rzę py­ta­nie: dla­czego miał­bym go bro­nić? – Am­broży zdjął kra­wat i po­wie­sił go na opar­ciu krze­sła.

– We­zmę to – upo­mniała go Mar­ce­lina spoj­rze­niem i scho­wała przed­miot mil­czą­cego sporu do szu­flady w ko­mo­dzie.

W tym cza­sie in­truzi po­ro­zu­mieli się wzro­kiem. W efek­cie tej nie­mej wy­miany in­for­ma­cji na stole po­ja­wił się wspo­mniany wcze­śniej ne­se­ser. Więk­szy po­gme­rał coś przy zamku szy­fro­wym, po czym wieko od­sko­czyło, uka­zu­jąc za­ska­ku­jącą za­war­tość. Za­ska­ku­jącą Żu­row­skich, bo go­ście mieli świa­do­mość, co przy­nie­śli. Wa­li­zeczka w ca­ło­ści wy­peł­niona była bank­no­tami o naj­wyż­szym no­mi­nale, po­wią­za­nymi re­cep­tur­kami. Mar­ce­lina osza­co­wała ilość pie­nię­dzy. Są­dząc po gru­bo­ści wa­lizki, tak z pięć­dzie­siąt bank­no­tów w paczce, razy pięt­na­ście ku­pek, ra­zem sie­dem­set pięć­dzie­siąt dwu­se­tek, to ja­kieś sto pięć­dzie­siąt ty­sięcy... Pod wa­run­kiem że nie ma dru­giej war­stwy. Prze­łknęła ślinę, bo jej gar­dło dziw­nie się ści­snęło.

Am­bro­żemu roz­sze­rzyły się oczy na wi­dok za­war­to­ści ne­se­sera.

– Pan Colt uznał, że to po­winno pana me­ce­nasa za­chę­cić – da­lej de­kla­mo­wał swoją kwe­stię więk­szy.

Ad­wo­kat po­trze­bo­wał chwili na ochło­nię­cie, ale szybko od­zy­skał re­zon.

– Niech się pan ro­zej­rzy – omiótł ge­stem wnę­trze. – Czy ja wy­glą­dam na ta­kiego, który po­święci swoją ka­rierę dla prze­gra­nej sprawy z po­wodu wa­lizki ma­ku­la­tury?

– Pan Colt prze­wi­dział taką ewen­tu­al­ność. – Więk­szy się­gnął do kie­szeni w po­kry­wie ne­se­sera i wy­jął z niej ko­pertę, na którą do tej pory nikt nie zwró­cił uwagi. Wrę­czył ją Am­bro­żemu. – Pan Colt uznał, że to pana prze­kona.

– Co to jest? – spy­tał me­ce­nas, przej­mu­jąc prze­syłkę.

Kiedy wy­su­nął za­war­tość, szczęki mu się za­ci­snęły, noz­drza roz­sze­rzyły, a źre­nice zwę­ziły. Prze­rzu­cił kilka sztyw­nych pa­pie­rów, w któ­rych ła­two było roz­po­znać zdję­cia w du­żym for­ma­cie.

– Co to? – tym ra­zem py­ta­nie pa­dło z ust Mar­ce­liny.

Nikt nie kwa­pił się z udzie­le­niem od­po­wie­dzi.

Ad­wo­kat wpa­try­wał się w po­słańca. Mie­rzyli się wzro­kiem, spoj­rze­nie in­truza wy­da­wało się obo­jętne.

– Pro­szę prze­ka­zać panu Col­towi, że w ob­li­czu ta­kich ar­gu­men­tów, acz bez przy­jem­no­ści, po­dejmę się tej sprawy. Je­śli pa­nów wer­sja wy­da­rzeń różni się od po­wszech­nej, pro­szę o kon­spekt na ju­tro.

– Wer­sja po­wsze­dnia jest taka, jak była. – Wi­dać mo­co­dawca nie wy­uczył cyn­gla żad­nego okrą­głego zdanka na taką oko­licz­ność, ale da­lej już prze­wi­dział, co po­winno paść. – Pan Colt bar­dzo się ucie­szy i po­zo­sta­nie zo­bo­wią­zany.

Ru­chem głowy dał znać ko­le­dze, że czas za­koń­czyć wi­zytę.

– Miło nam było – po­że­gnał się więk­szy.

– Sza­no­wa­nie – pa­dło z ust mniej­szego.

– Pa­no­wie, a teczka? – Am­broży przy­po­mniał o po­zo­sta­wio­nych pie­nią­dzach.

– To na wy­pa­dek nie­spo­dzie­wa­nych wy­dat­ków zwią­za­nych ze sprawą. Reszta dla pana za fa­tygę. Do wi­dze­nia.

I wy­szli.

Żu­row­scy po­że­gnali ich mil­cze­niem.

– Co to jest? – po­wtó­rzyła py­ta­nie Mar­ce­lina po wyj­ściu go­ści i ner­wowo rzu­ciła się, by obej­rzeć za­war­tość ko­perty.

Kiedy zo­ba­czyła, zbla­dła.

– A to skur-wy-sy-ny! – zmełła w ustach.

– Jako ję­zy­ko­znawca traf­nie to uję­łaś – pod­su­mo­wał Am­broży i wy­jął jej z rąk prze­syłkę.

Jesz­cze raz uważ­nie przyj­rzał się zdję­ciom. Przed­sta­wiały Bo­rysa wsia­da­ją­cego do sa­mo­chodu przed do­mem, Bo­rysa z ro­dziną sie­dzą­cych przy ka­wiar­nia­nym sto­liku, uśmiech­nię­tych i za­ja­da­ją­cych lody. Wnuczkę Żu­row­skich na huś­tawce i ma­łego chłopca uga­nia­ją­cego się za sta­dem go­łębi. Wy­da­wać by się mo­gło, że to ro­dzinne ar­ty­styczne zdję­cia, gdyby nie to, jaki nio­sły prze­kaz.

– Ale żeby wy­ko­rzy­sty­wać do ta­kich ce­lów dzieci?! – Nie mógł się opa­no­wać Am­broży. – To naj­ohyd­niej­szy szan­taż, z ja­kim się spo­tka­łem.

– A spo­tka­łeś się już z ja­kimś? – spy­tała nie­świa­doma re­aliów pracy ad­wo­kac­kiej.

– Były ja­kieś tam po­gróżki, głów­nie ze strony prze­ciw­ni­ków, ale ta­kie tam... stra­chy na La­chy. Jesz­cze nikt nie na­cho­dził mnie w domu i nie stra­szył skrzyw­dze­niem dzieci.

– Do­brze, że przy­naj­mniej Ja­dwi­sia jest bez­pieczna w Ho­bart.

– Nie był­bym taki pewny.

– Co ty mó­wisz? – prze­stra­szyła się nie na żarty.

– Naj­gor­sze w tym wszyst­kim jest to, że jego NIE DA SIĘ WY­BRO­NIĆ.

– Na­wet ty?

– Na­wet Pan Bóg... Wiesz, skąd jego ksywka? – I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, wy­ja­śnił. – Wła­śnie dla­tego te­raz wpadł, że przy świad­kach... sze­ściu... wło­żył dłuż­ni­kowi lufę w... – Za­bra­kło mu wła­ści­wego słowa. – I od­pa­lił.

Mar­ce­lina ze zgrozy za­sło­niła usta dło­nią.

– A Colt – kon­ty­nu­ował Am­broży – jak sama na­zwa wska­zuje, ma swoją ulu­bioną markę broni i też nie waha się jej użyć.

– Colt? Taki jak w we­ster­nach?

– Od cza­sów Win­ne­tou ta firma wy­pu­ściła rów­nież inne pu­kawki. Były na­wet w wy­po­sa­że­niu pol­skiej ar­mii. Jak znaj­dują ciało z kulą dzie­więć mi­li­me­trów, to naj­pierw py­tają Ka­pu­stę o alibi. I ła­two się do­my­ślić, że za­wsze ja­kieś ma.

– Po­dej­miesz się tej sprawy? – spy­tała z tro­ską w gło­sie.

– A mam wyj­ście? Je­dyna szansa, to pod­wa­że­nie wia­ry­god­no­ści świad­ków. Może się udać, bo wy­gląda na to, że też mają coś za uszami. Wieść gminna głosi, że to lu­dzie Gra­ba­rza.

– Czyli od kon­ku­ren­cji?

Żu­row­ski po­twier­dził ski­nie­niem głowy.

Oboje wes­tchnęli.

Po chwili przy­tła­cza­ją­cej ci­szy pierw­sza z za­my­śle­nia ock­nęła się Mar­ce­lina.

– To ja po­dam zupę – za­pro­po­no­wała i znik­nęła w kuchni.

*

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: