- promocja
Jak oddech - ebook
Jak oddech - ebook
Jak oddech Agaty Czykierdy-Grabowskiej, wyczekiwana kontynuacja bestsellerowej powieści Jak powietrze, to historia o gorącym uczuciu, które rodzi się w najmniej przewidzianym dla wszystkich momencie.
Hania, młoda i ambitna studentka architektury krajobrazu, pracuje w urokliwej, warszawskiej kawiarni. Tego dnia, gdy zaczyna zmianę, nie spodziewa się, że nadchodzące godziny całkowicie odmienią jej życie. W końcu mała, senna kawiarenka to ostatnie miejsce, w którym ktokolwiek spodziewałby się napadu…
Leo czuje, że sięgnął już dna. Postawiony pod ścianą przez los i własne fatalne w skutkach decyzje jest gotowy zrobić wszystko, by zdobyć potrzebne mu pieniądze. W przypływie desperacji postanawia napaść na pobliską kawiarnię i dokonać rabunku. Łupy pozwalają mu na chwilę odbić się od dna. Tylko jak poradzić sobie z gorzkim poczuciem winy, które pojawia się, kiedy tylko przypomni sobie przerażone oczy kelnerki z tamtej kawiarni? Leo czuje, że musi ją odnaleźć.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66981-96-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
3 LATA TEMU
Szelest liści zawsze poprawiał mi humor. Zawsze, ale nie teraz. Teraz nic nie było w stanie mnie rozweselić. Z każdym krokiem nogi robiły się cięższe, a serce wywracało mi się w piersi.
Za zakrętem wyłoniło się miejsce, którego nienawidziłam najbardziej na świecie. Szpital. Po przekroczeniu jego progu zatrzymałam się na moment, żeby się uspokoić. Nie powinnam płakać. Obiecałam sobie, że przy nim będę zawsze silna i nigdy się nie rozkleję, bo to może mu tylko zaszkodzić. Ale jak miałam to powstrzymać po tym, co wczoraj podsłuchałam pod gabinetem lekarza prowadzącego?
„Przykro mi, ale Łukasz nie zareagował na chemioterapię. Kolejna dawka może tylko pogorszyć komfort jego życia albo je znacznie skrócić”.
Zakręciło mi się w głowie na wspomnienie tych słów i głośnego szlochu, który wyrwał się z ust jego matki. Musiałam stamtąd uciec, żeby zagłuszyć to wszystko, bo nie byłam w stanie normalnie oddychać.
Dzisiaj po raz pierwszy będę musiała spojrzeć mu w twarz, wiedząc, że to początek naszego pożegnania. Nie byłam pewna, czy moje serce to wytrzyma. Czasami chciałam odejść razem z nim, bo byłam pewna, że nie zniosę kolejnego dnia bez jego uśmiechów, żartów i czułości. Aż do wczoraj wierzyłam, że wszystko będzie dobrze, a nowotwór się cofnie. Przecież nie było innego wyjścia. Przecież ktoś tak pełen życia i pasji nie mógłby tak po prostu umrzeć w wieku szesnastu lat. To było niemożliwe.
A jednak. A jednak.
Stanęłam przed drzwiami do jego sali, którą dzielił z małym chłopcem o imieniu Tymek. Nieśmiałym i spokojnym, ale wesołym. On też się nie bał. Nie bał się niczego, bo nie wiedział, co go czeka. A może się myliłam. Może się nie bał, bo był dzieckiem, które przyjmuje z pokorą wszystko, co przynosi los. Bo inaczej nie potrafi, bo nie wie, że istnieje coś dalej.
Pchnęłam delikatnie drzwi, które nie wydały prawie żadnego dźwięku. Łukasz leżał na łóżku i przez chwilę byłam pewna, że śpi, ale zaraz mnie zauważył i drgnął. Miał na głowie kolorową chustkę i jak zawsze przywitał mnie uśmiechem.
– Hej, Han – powiedział słabym głosem.
– Hej, Luk – odparłam jak zwykle.
Jak milion razy wcześniej.
Podeszłam do niego i musnęłam ustami jego wargi. Wiedziałam, że po chemii bolało go całe ciało, nawet usta. Byłam delikatna, ale jedyne, czego chciałam, to wziąć go w ramiona i trzymać tak długo, aż to wszystko odejdzie. Aż wszystko się skończy.
– Jak się czujesz? – zapytałam i usiadłam obok na krześle.
– Jak gówno – odparł cicho, żeby mały tego nie słyszał.
Tymek spał w drugim końcu sali.
– Przykro mi. – Chwyciłam go delikatnie za dłoń, a on splótł nasze palce.
Srebrna bransoletka, którą dałam mu na urodziny, opadła na mój kciuk.
…do gwiazd, Luk – głosił grawer, który miał podwójne znaczenie. Kocham cię, jak stąd do gwiazd. Sięgaj do gwiazd. Nie lubiłam być ostentacyjna, więc zakamuflowałam wyznanie miłości i życzenia w jednym niepełnym zdaniu.
Splótł mocniej nasze dłonie, jakby się bał, że za chwilę zniknę. Jego ręka była ciepła. Spojrzał mi prosto w oczy i podniósł się na łokciu.
– Już wiesz – stwierdził po prostu.
Znał mnie zbyt dobrze. Czy miałam zaprzeczać i udawać? Po co?
Skinęłam głową. W jego niebieskich oczach pojawił się namacalny smutek. Nie byłam w stanie tego znieść.
– Ale chyba nie zamierzasz się teraz poddawać, co? – Zmarszczyłam groźnie brwi. Nie mogłam pozwolić, żeby popadł w depresję.
– Bałbym się nawet spróbować. – Puścił do mnie oko.
– I dobrze, bo ja nigdy nie pozwolę ci się poddać. Nigdy – przyrzekłam.
– Zrobiłbym dla ciebie wszystko, wiesz o tym? – powiedział wciąż z tym bladym uśmiechem na ustach. – Wszystko… ale tego – wskazał ręką na siebie – tego jednego nie jestem w stanie… zwalczyć. Zrobiłem już wszystko, co mogłem. – W jego oczach zalśniły łzy.
Nie wytrzymałam i wybuchnęłam płaczem. Głośnym, szarpiącym wnętrze i tak bolesnym, że omal od tego nie umarłam.
– Ciii. – Łukasz przygarnął mnie do siebie i mocno przytulił.
Gdzieś w tyle głowy krzyczał głos, że to nie tak powinno być. Nie on powinien pocieszać mnie, tylko ja jego. To ja powinnam być silna dla niego. Ale w tej chwili nie byłam w stanie. Potrzebowałam go.
– Kocham cię – szepnął mi na ucho.
Te słowa były gorące jak jego oddech na mojej szyi.
Rozszlochałam się bardziej. Dławiłam się. Nie mogłam oddychać.
Do pomieszczenia weszli jego rodzice. Chciałam się od niego odsunąć, ale Łukasz mnie nie puszczał. Chyba pokazał im coś gestem, bo w sali na powrót zrobiło się cicho. Musiałam się opanować i nie załamywać go moją rozpaczą.
– Przepraszam. Po prostu… Po prostu się zmartwiłam, ale wiem, że dasz radę, Luk – powiedziałam z przekonaniem, bo wciąż w to wierzyłam.
Nie z takich sytuacji wychodzili ludzie. Łukasz był młody, silny i miał przed sobą całe życie. Musiał walczyć. Kochał piłkę nożną i bieganie. Był urodzonym lekkoatletą, uwielbiał ruch. Czasami za nim nie nadążałam. Gdy cztery miesiące temu zasłabł na boisku, myśleliśmy, że się po prostu odwodnił. Było gorąco, a jego drużyna rozgrywała mecz w pełnym słońcu. Po kilku dniach usłyszał wyrok. Nowotwór kości. Zjadliwy, bolesny i przerażający.
W trzy miesiące zabrał jedną trzecią Łukasza. Jedną trzecią jego mięśni, wagi i chęci do życia. Pozostał w dwóch trzecich, ale nawet to wystarczało, żeby się nie poddawać. Luk nigdy się nie poddawał.
Jego rodzice zrobili wszystko, żeby uzyskać pomoc. Znaleźli szpital w Szwajcarii, który przeprowadzał eksperymentalną terapię. I nawet tam pojechali, ale okazało się, że Łukasz nie został do niej zakwalifikowany, bo jego wyniki były złe. Chemioterapia go osłabiła, ale niestety nie zabiła raka. Musiał wrócić z niczym. A to odebrało mu kolejny fragment tego, kim był. Przygasł, stał się osowiały. Byłam przy nim, wspierałam go, on starał się dla mnie, dla rodziców i młodszej siostry, ale chyba nie miał już siły.
– Nie płacz. Proszę, Hania. – Pogłaskał mnie po włosach. – Co ma być, to będzie. Muszę… się z tym pogodzić. – Głos mu zadrżał.
Podniosłam się i objęłam jego twarz dłońmi.
– Ja nigdy się z tym nie pogodzę. I nigdy nie przestanę wierzyć – powiedziałam z uporem.
Łukasz znowu się uśmiechnął.
– Wiem – odparł. – Wiem to, bo to nie leży w twojej naturze i właśnie dlatego się w tobie zakochałem – wyznał.
Pocałowałam go, tym razem mocniej i z uczuciem. Był moim pierwszym chłopakiem i zarazem pierwszą miłością.
Pięć dni później odszedł. We śnie, bez bólu.
Zabrał ze sobą część mnie. Tę jedną trzecią, której mu brakowało. Tam, gdzie odszedł, był cały.OBECNIE
1.
Weszłam na schody i od razu usłyszałam na dole jakieś hałasy. Przystanęłam w miejscu.
Oby to nie był kolejny szczur, pomyślałam, czując dreszcz obrzydzenia, który przebiegł mi po plecach.
Ostatnio Dominik i Kacper walczyli z nim cały tydzień, zanim poszli po rozum do głowy i wezwali deratyzatora, który uwinął się z nim w dwie godziny. Cały tydzień nie zbliżałam się do pralni, aż dostałam zielone światło od tamtego bardzo miłego pana. Ale przecież mógł się pojawić kolejny gryzoń… I kolejny.
Odgłosy na dole ucichły, a do moich uszu docierał tylko szum wirującej pralki. Odetchnęłam z ulgą, bo wyglądało na to, że ktoś po prostu nastawił pranie. Zbiegłam po schodach do ciemnego pomieszczenia. Wychyliłam się za ściankę, za którą stała pralka i…
– Ha… nia – syknęła Oliwia, zakrywając się połami bluzki. – My tylko… – Odchrząknęła speszona, ale na jej ustach pojawił się kpiący uśmieszek – …nastawialiśmy pranie.
Oliwia siedziała na pralce, a między jej nogami stał mój starszy brat i wcale nie wyglądał lepiej. Odwrócił się ode mnie pospiesznie, poprawiając coś przy spodniach.
– Ja chcę tylko mój sweter i już mnie nie ma, zboczeńcy. – Zakryłam oczy dłonią, aby na nich nie patrzeć, i w ekspresowym tempie wygrzebałam z kosza powód, dla którego się tu znalazłam.
Powinnam się już do tego przyzwyczaić, ale to chyba było niemożliwe, a te ich schadzki w różnych częściach domu groziły traumą.
Gdy znalazłam się na schodach, krzyknęłam:
– Wynajmijcie sobie pokój w hotelu!
Zamknęłam drzwi do pralni, ale zdołałam usłyszeć ich głośne śmiechy. Pokręciłam głową, po części zażenowana, po części rozbawiona ich nieustającą chcicą. Nie znałam pary, która po tak długim czasie tak bardzo by się kochała i byłaby tak napalona. Odkąd pamiętam, zawsze tak było. Kłócili się, sprzeczali, a niekiedy nie odzywali się do siebie przez kilka godzin, ale nawet wtedy bardzo się kochali. Między Oliwią i Dominikiem było coś… coś nienamacalnego, czego nie dało się wyrazić słowami. Mogli znaleźć się w tłumie tysiąca innych ludzi, ale widzieli tylko siebie.
Z jednej strony zazdrościłam im tego, a z drugiej taka intensywna relacja mnie przerażała. Nie chciałam się kiedyś w taki sposób uzależnić od drugiego człowieka.
Włożyłam sweter i wkroczyłam do kuchni, żeby zrobić sobie śniadanie przed wyjściem do pracy. Dochodziła dziesiąta, była sobota i chciałam w spokoju wypić kawę. Byłam baristką i kelnerką w kawiarni, ale nigdzie kawa nie smakowała mi tak dobrze, jak w tej jasnej, nasłonecznionej kuchni.
Lubiłam ten nasz codzienny rodzinny harmider i rozgardiasz, bo oznaczał, że nie jestem sama. Że wokół mnie są ludzie, których kocham i przy których czuję się bezpieczna.
Tu nigdy nie było się samotnym. Gdy mieliśmy z Kacprem po dwa lata, trafiliśmy do rodziny zastępczej. Po śmierci matki na chwilę zajęła się nami babka, ale zachorowała i umarła, i nie było nikogo, kto mógłby się nami zająć. Z rodziny zastępczej mieliśmy trafić do bidula, ale wtedy pojawił się Dominik, nasz starszy brat, który przejął nad nami opiekę. Był młodym chłopakiem, w pewnym sensie jeszcze dzieciakiem, ale zrobił to. Poświęcił się dla nas. Stał się jednocześnie naszym ojcem i bratem. Nigdy mu się za to nie odwdzięczymy. Tak jak Oliwii, która przyjęła nas wraz z miłością Dominika. Wiedziała, w co się pakuje, a jednak weszła w to dziarskim krokiem, jakby była pewna, że wszystko będzie dobrze. Ale chyba tak wygląda prawdziwe uczucie. Oliwia stała się dla mnie rodziną od pierwszego dnia, gdy ją tylko zobaczyłam. Może dlatego, że brakowało mi kobiety, która mogłaby zastąpić mi matkę. A może po prostu wyczułam szóstym dziecięcym zmysłem, że Oli jest dobrym człowiekiem i nigdy mnie nie zawiedzie.
Wyjrzałam przez duże balkonowe okno, wychodzące na taras. Od dwóch tygodni z małymi przerwami prószył śnieg. Ogród wyglądał jak z bajki. Drzewa i krzewy uginały się od ciężkich i mokrych hałd. Od dobrych kilku lat nie widzieliśmy śniegu, a tu taka niespodzianka. Był początek grudnia, na dzisiaj szef zlecił nam udekorowanie kawiarni na święta. Z takim widokiem za oknem to miało sens.
Nagle zza węgła domu wybiegła kolorowa kula. Martynka. Za nią w podskokach, tonąc w śniegu, podążał Rokfor, pies znajda, który kiedyś przyszedł za Kacprem do domu i już z nami został. Ten wesoły pochód zamykał wujek Krzysiek, tato Oliwii, tocząc wielką kulę śniegu.
Wyszczerzyłam się na ten widok i aż zaswędziały mnie ręce, żeby do nich dołączyć. Gdyby nie fakt, że zaraz musiałam zbierać się do wyjścia, na pewno byłabym już na zewnątrz.
Martyna zobaczyła mnie przy oknie i mi pomachała. Odmachałam jej. Uwielbiałam tę dziewczynkę. Traktowałam ją jak siostrę, a nie jak siostrzenicę. Była do mnie bardzo podobna, nie tylko z wyglądu, ale przede wszystkim z charakteru. Zawsze skłonna do wygłupów i pogodna jak słońce.
Usłyszałam, że ktoś wchodzi do kuchni.
– Co oni wyprawiają? – zapytał rozbawiony Kacper, wskazując skinieniem rozczochranej głowy na wujka i Martynę.
– Nie widać? Lepią bałwana – odparłam z ironią.
Nagle Martyna podbiegła do szyby i zastukała w nią ręką w dwupalczastej rękawiczce. Otworzyłam drzwi na taras i uderzyło we mnie mroźne powietrze.
– Co tam? – zapytałam, obejmując się ramionami.
– Marchewka. Potrzebuję marchewki – zawołała.
Jej buzia była cała czerwona, ale bardziej od zgrzania niż od mrozu. Dyszała ciężko, cała rozpromieniona.
– Już ci daję – odparłam i podbiegłam do małej spiżarki, z której wygrzebałam dla niej dorodną marchew.
– Sama wyglądasz jak bałwan, a twój nos przypomina pomidora – rzucił do niej Kacper, poprawiając zsuwające się okulary.
Martyna pokazała mu język, ale się roześmiała. Tych dwoje zawsze sobie tak dokazywało. Wręczyłam jej pokaźnych rozmiarów warzywo i szybko zamknęłam drzwi, bo już zaczynałam marznąć.
– Pracujesz dzisiaj? – zagadnął Kacper, zaglądając do lodówki.
– Tak.
– Podwieźć cię?
– Nie, przejdę się. Zresztą nie wiem, czy już odśnieżyli drogi – powiedziałam.
Kacper zawsze się o mnie troszczył. Odkąd tylko pamiętam, bronił mnie i chronił. Gdy byliśmy mali, dzieci w przedszkolu często się z nas wyśmiewały. Że nie mamy modnych plecaków, że nie byliśmy w kinie na najnowszej bajce albo po prostu z naszego wyglądu. Nie mieliśmy oryginalnych ubrań ani ładnych zabawek. Mnie, z uwagi na moją ciemniejsza cerę, przezywali Cyganką. Chociaż umiałam się bronić, to zawsze Kacper stawał do bójki w moim imieniu.
Teraz byłam już dorosła, ale on zawsze starał się być blisko. I to się chyba nigdy nie zmieni, bo łączyła nas silna więź i przez to, co przeszliśmy, i dlatego, że byliśmy bliźniętami.
Ale chyba jego propozycja tylko połowicznie miała związek z troską o mnie, o czym przekonałam się po chwili.
– Może wpadnę dzisiaj do tej twojej kawiarni – dorzucił, nie patrząc na mnie.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Tak, oczywiście, że może wpadniesz, pomyślałam z rozbawieniem.
Wyciągnął z lodówki karton soku pomarańczowego i wziął kilka dużych łyków prosto z opakowania, na co się skrzywiłam, bo nienawidziłam, gdy tak robił. Cały czas unikał mojego wzroku.
Dopiero po długim czasie zorientowałam się, dlaczego Kacper tak często zaglądał do lokalu, w którym pracowałam. Przecież wcale nie przepadał za kawą. Alicja. Moja koleżanka z pracy. Pojęłam to, gdy byłam świadkiem, jak któregoś dnia to jej przypadło w udziale obsłużenie mojego brata przy kasie. Kacper na moment zapomniał języka w gębie, co nie zdarzało mu się zbyt często. Nie był gadatliwy, co to, to nie. Wręcz przeciwnie, to raczej typ mruka, ale zawsze potrafił się odszczeknąć i nigdy, przenigdy nie denerwował się przy dziewczynach. Dotąd też żadnej nie miał. Przynajmniej ja o takiej nie słyszałam. Zapytałam go nawet kiedyś, czy jest gejem. Zapewniłam przy tym, że dla mnie to nie ma żadnego znaczenia. Po prostu chciałam wiedzieć. Zmarszczył wtedy czoło, jakby moje pytanie dogłębnie go zaskoczyło, i po chwili odparł spokojnie:
– Nie, nie jestem gejem.
I to zakończyło naszą dyskusję. Chyba się wtedy na mnie obraził, bo na cały dzień zamilkł, ale nazajutrz wszystko między nami było już okej.
– Jak chcesz. – Wzruszyłam ramionami, wracając do naszej rozmowy.
Kacper posłał mi dziwne spojrzenie, a potem znowu poprawił zsuwające się z nosa okulary.
Rzadko nosił soczewki. Nie mógł się do nich przyzwyczaić i często łzawiły mu przez nie oczy, dlatego musiały mu wystarczyć szkła. Wyglądał w nich bardzo dobrze. Ogólnie mojego brata uznawano za przystojnego, ale był cichy, spokojny i mało towarzyski. Od zawsze właśnie taki.
Czułam, że chce mnie o coś jeszcze zapytać. Domyślałam się o co, ale milczałam. Chciał wiedzieć, czy na zmianie będzie ze mną Alicja. Nigdy jednak to pytanie nie padło z jego ust. Nigdy. Nie zamierzałam mu niczego ułatwiać, dlatego milczałam jak zaklęta.
To było nawet zabawne tak go dręczyć.
Do kuchni weszli Oliwia i Dominik. Oboje zaczerwienieni i zdyszani. Próbowałam wyrzucić z umysłu to, co zobaczyłam wcześniej w pralni, ale to było trudne.
Oliwia wyjrzała przez okno, uśmiechając się pod nosem na widok swojego ojca i Martyny obrzucających się śniegiem.
– Jak tam? – zagadnęła Kacpra, który wpatrywał się w karton soku trzymany w rękach.
– Spoko – odparł w zamyśleniu.
– Zaraz się przeziębi i znowu będzie kłopot – sapnął Dominik, wyglądając przez okno.
– Daj spokój, niech się nacieszy pierwszym śniegiem – odparła Oliwia, wyciągając karton z rąk Kacpra.
– Mówię o twoim ojcu – powiedział Dominik.
– Ja też – odparła z pełną powagą.
Oboje popatrzyli na siebie rozbawieni.
– Pracujesz dzisiaj? – zagadnął mnie Dominik, biorąc duży kęs rogalika z czekoladą.
– Tak. Właściwie już wychodzę, tylko doznałam stuporu, zastając was w pralni, i teraz dochodzę do siebie. – Puściłam do niego oko, a Kacper rozkaszlał się, zachłystując się kolejnym łykiem soku.
Dominik wyszczerzył się, ale miał na tyle przyzwoitości, żeby się zaczerwienić.
– Nie wiem, o co ci chodzi. My tylko robiliśmy pranie – odparł i włączył ekspres do kawy.
Pokręciłam na to głową jak dobrotliwa matka. Odstawiłam kubek do zmywarki i poszłam do wiatrołapu, żeby się ubrać. Gdy byłam już wyszykowana, minął mnie w korytarzu Kacper. Na moment zatrzymał się przy poręczy. Już nawet otwierał usta, ale szybko je zamknął. Przewróciłam oczami i krzyknęłam:
– Tak, Alicja będzie dzisiaj na zmianie.
W odpowiedzi usłyszałam szybkie kroki na schodach.
– Dziwak – westchnęłam i wyszłam na dwór.
Śnieg padał nieprzerwanie. Mroźne powietrze zakłuło mnie w płuca i musiałam zatkać usta szalikiem, żeby móc normalnie oddychać. Przeszłam przez ścieżkę prowadzącą do furtki. Biały puch zdążył już oblepić mi nogawki. Z ogrodu wciąż dochodziły wesołe krzyki, co sprawiło, że chciałam zostać w domu. Najchętniej spędziłabym dzień, wtulając się w kanapę w salonie przy kominku.
Dom nie należał do mnie ani do Kacpra. Jego właścicielem był ojciec Oliwii, ale nigdy nie dał nam odczuć, że tu nie należymy. Nie mieliśmy innego domu. Nie mieliśmy innej rodziny. Nie chcieliśmy innej mieć. Tu należeliśmy. Tu było nasze miejsce i tu czuliśmy się bezpiecznie.
Ruszyłam w stronę placu Wilsona, przy którym mieściła się kawiarnia. Wiatr zacinał w twarz, a kurzawa ograniczała widoczność. Może powinnam jednak poprosić Kacpra albo Dominika o podwózkę, pomyślałam poniewczasie. Ale było już za późno. Ulice wydawały się opustoszałe. Żoliborz był jedną z najspokojniejszych dzielnic w Warszawie. Zamieszkiwali ją przede wszystkich ludzie starsi, majętni i tęskniący za spokojem i zielenią.
Kochałam Żoliborz. Żadna z warszawskich dzielnic nie miała w sobie tyle spokoju, a latem zieleni. Jedynym minusem, który nie przeszkadzał mi podczas innych pór roku, było słabe skomunikowanie. Nie wszystkie dzielnice miały bezpośredni dostęp do linii autobusowych, o tramwajowych nie wspominając. Teraz dałabym wiele, żeby móc wskoczyć to jakiegoś nagrzanego autobusu i podjechać te kilka przystanków.
Gdy dotarłam do kawiarni, musiałam najpierw strzepać z siebie tony śniegu. Zmarzły mi stopy, ręce i twarz. Pchnęłam drzwi, które uderzyły w mały dzwonek, dźwiękiem przypominający ćwierkanie ptaka.
– Ale pogoda – przywitała mnie Alicja, która już działała na drabinie, rozwieszając gałązki jemioły.
Mój brat dałby wiele, żeby znaleźć się z nią przez chwilę pod takim krzaczkiem.
– Już myślałam, że nie dotrę. – Dyszałam ciężko, jakbym przebiegła maraton.
Zrzuciłam czapkę i zaczęłam odwijać się z szalika.
Weszłam do pokoju socjalnego i odwiesiłam kurtkę na wieszak. Związałam włosy w wysoki kucyk, a następnie umyłam ręce i ruszyłam do głównej sali. Zabrałam się do przygotowywania bufetu. Nie spodziewałam się dziś dużego ruchu, dlatego zrobiłam tylko dziesięć kanapek i ukroiłam po kilka kawałków ciast. Alicja przyniosła z zaplecza pudło z ozdobami choinkowymi. Dopiero wtedy zauważyłam w przeciwległym kącie sali żywą choinkę w donicy.
Uśmiechnęłam się na jej widok. Wyglądało na to, że w tym miejscu atmosfera bożonarodzeniowa potrwa o wiele dłużej niż u nas w domu. Oliwia nie znosiła dekorowania na święta, dlatego to zawsze ja i Martyna się tym zajmowałyśmy. Czasami pomagał nam Dominik, ale często był zajęty, więc zostawałyśmy z tym same. Nie miałam nic przeciwko temu, ponieważ kochałam to robić. Lubiłam święta, bo mogliśmy wszyscy pobyć razem. Wujek Krzysiek nie brał wtedy dyżurów, Dominik i Oliwia wybierali zaległe urlopy i stawaliśmy się prawdziwą rodziną. Patchworkową, ale zawsze rodziną.
Kochałam Dominika najbardziej na świecie i wiedziałam, że robił wszystko, żeby być dla nas najlepszym opiekunem, ale dopiero gdy w naszym życiu pojawiła się Oliwia, codzienność nabrała kolorów. Nie chodziło o piękny, duży dom, w którym dzięki niej zamieszkaliśmy, ale o to, że Oliwia uszczęśliwiła Dominika, a on od chwili, gdy ją poznał, stał się innym człowiekiem. Byliśmy dziećmi, ale wiedzieliśmy, że wcześniej szczęście go omijało. Był zestresowany i cały czas zmęczony, jakby samo oddychanie go wykańczało. Nie mogłam go za to winić, bo spadła na niego olbrzymia odpowiedzialność.
Gdy skończyłam osiemnaście lat, często myślałam o tym, czego dokonał mój brat. Czy ja byłabym w stanie wziąć na swoje barki taki bagaż? Czy potrafiłabym porzucić swoje marzenia i poświęcić się wychowywaniu dwójki małych dzieci? Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Natomiast często o tym rozmyślam.
Kiedyś spytałam o to Kacpra, ale on stwierdził, że chyba podjąłby taką samą decyzję. Uwierzyłam mu. On nigdy nie rzucał słów na wiatr. Był taki jak Dominik. Odpowiedzialny i z wielkim sercem.
Minęła jedenasta, na dworze wzmógł się wiatr, a śnieżyca przybrała na sile, chociaż sądziłam, że już osiągnęła swoje apogeum. Za oknem nie było widać świata. Miało to swój urok, bo śnieg przykrywał wszystko, co było brzydkie. Teraz całe miasto na chwilę zmieniało się w jakąś magiczną krainę. W tle leciały przyjemne kawałki, do których bujałam się delikatnie, stojąc za ladą.
Po kilku minutach dołączyłam do Ali i we dwie zabrałyśmy się do dekorowania kawiarni.
Podczas tego zajęcia milczałyśmy i w sumie mi to odpowiadało. Lubiłam ludzi, ale zdarzało się, że przebywanie z niektórymi bardzo mnie męczyło. Wręcz wykańczało. Dlatego wybrałam studia, do których zainspirowała mnie Oliwia, a które nie wymagały częstych kontaktów z homo sapiens. Architektura krajobrazu była odzwierciedleniem moich zainteresowań.
– I co sądzisz? – Szturchnęła mnie łokciem Ala, wyrywając mnie z moich romantycznych rozważań o upiększaniu świata roślinami, i wskazała na swój stroik, z którym męczyła się od kilku minut.
– Ładny. Zostaw tak, jak jest.
Skinęła głową i ustawiła go na stole. Po chwili odwróciła się do mnie i jakby nie mogła się powstrzymać, wypaliła:
– Poznałam faceta. – Wyszczerzyła się szeroko.
– Naprawdę? – zapytałam niezbyt entuzjastycznie, bo cały czas miałam nadzieję, że jednak zauważy mojego brata.
Zamierzałam nawet ją o to zagadać albo zaaranżować jakieś wspólne wyjście.
Alicja pokiwała głową w ferworze. Miała jasną karnację, na której odbijała się każda emocja.
– Tak. Jest cały wytatuowany i gra w zespole rockowym – wydyszała podniecona.
To by było na tyle, jeśli chodzi o spiknięcie ją z Kacprem, moim niewytatuowanym i nieuzdolnionym muzycznie bratem.
Westchnęłam z ubolewaniem nad tą sytuacją, ale co mogłam zrobić? I jakby wezwany myślami, do kawiarni wszedł Kacper, który otrzepywał właśnie śnieg z kurtki i czapki.
– Jesteś – przywitałam go machnięciem ręki.
Ściągnął okulary, na których osiadły krople wody, i zaczął je przecierać chusteczką. Wyglądał w tej chwili jak mały chłopiec. Poczułam ukłucie w sercu, bo miałam ewidentny dowód na to, że zależało mu na Alicji. W przeciwnym razie nie przedzierałby się przez zaspy, żeby tylko na nią popatrzeć.
Jak na zawołanie wzrok Kacpra powędrował w stronę mojej koleżanki. Ala skinęła mu głową i od razu się odwróciła, jakby jego obecność nic dla niej nie znaczyła.
– Przyjechałeś samochodem? – zapytałam, podchodząc do lady, żeby zrobić mu coś ciepłego do picia.
– Nie. Przyszedłem – wyjaśnił, nakładając na nos okulary.
Podszedł do kontuaru, ale co chwilę zerkał za siebie.
– Chcesz gorącej czekolady? – zapytałam brata, żeby odwrócić jego uwagę od Alicji. – Muszę ci coś powiedzieć – dodałam ściszonym głosem.
– Pewnie.
Nie mogłam pozwolić, żeby dalej robił sobie nadzieje, gdy Alicja właśnie sobie kogoś znalazła.
– Dawaj. – Sięgnął po gorący kubek, który przed nim postawiłam.
– Ala kogoś poznała – rzuciłam bez ogródek.
– Kiedy? – zapytał w taki sposób, jakby to nie mogła być prawda.
– Nie wiem. Chyba niedawno. Opowiadała mi dziś o nim, więc chciałam cię po prostu uprzedzić – westchnęłam.
– Dzięki – burknął.
– Ej – szturchnęłam go w ramię – nie popadaj w jakąś rozpacz – zażartowałam. – To tylko dziewczyna. Nie ta, będą następne – skwitowałam, ale zrozumiałam, że popełniłam błąd.
Kacper przygryzł wnętrze policzka i potarł dłonią kark. Wiem, że chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ja nie jestem, i nie wiem, czy kiedykolwiek będę, gotowa na tę rozmowę.
Westchnął i nachylił się do mnie:
– Kiedy ja przy żadnej innej nie czuję zupełnie nic – powiedział cicho.
To był pierwszy raz, gdy tak szczerze przyznał się do swoich uczuć. Nie znałam człowieka bardziej skrytego niż on. Pod tym względem przypominał Dominika. Byli braćmi, nic w tym dziwnego. Co prawda mieliśmy innych ojców, ale to nie zmieniało faktu, że stali się do siebie bardzo podobni. I wizualnie, i z charakteru. Ja byłam ta ciemniejsza. Kacper miał jaśniejszą cerę, na której latem pojawiały się piegi. Tylko jego oczy były tak samo ciemne jak moje. Wyglądały dziwnie w zestawieniu z jasnobrązowymi włosami. Mój brat był przystojny, ale nie w ten ostentacyjny sposób, którym charakteryzują się pewni siebie faceci. Nie należał do postawnych mężczyzn, nie przesiadywał godzinami w siłowni. Do tych wymuskanych też bym go nie zaliczyła. Dbał o siebie, ale to nie ten typ, który od razu rzuca się w oczy.
– Co masz na myśli? – zapytałam zdziwiona.
Kacper westchnął ciężko i podrapał się po szyi.
– Nie wiem… Trudno to wyjaśnić. – Powiódł spojrzeniem po girlandzie z jemioły, która wisiała nad ekspresem do kawy. – Po prostu mnie kręci. – Zaczesał z frustracją włosy, które zaczęły sterczeć na wszystkie strony. – I nie wiem dlaczego. – Wziął duży łyk czekolady.
– Czyli nie jesteś w niej zakochany czy coś? – Próbowałam to sobie poukładać w głowie.
– Nie, raczej nie. W ogóle jej nie znam – powiedział. – To coś innego. Coś na poziomie fizycznym. To głupie, wiem, ale tak po prostu jest – wyjaśnił, wzruszając ramionami.
– Aha – skwitowałam. – Czyli chodzi o zwykłą chemię – podsumowałam cicho i odetchnęłam z ulgą.
Czasami tak się działo. Nie chodziło o głębokie uczucie czy jakieś zakochanie. To był zwykły pociąg fizyczny. Feromony. Nic wielkiego.
I dobrze, bo nie chciałam, aby Kacper doznał jakiegoś zawodu miłosnego.
– Pewnie tak – mruknął, ostatni raz posyłając Alicji tęskne spojrzenie. – Nic, idę na swoje miejsce. – Uśmiechnął się i wskazał swój ulubiony boks.
Miał ze sobą laptopa, na którym robił projekty na zaliczenie.
Minęła godzina i nie pojawił się żaden klient. Razem z Alicją popijałyśmy gorącą czekoladę, rozmawiając o tym i o tamtym. Kacper co chwilę na nas zerkał, ale w jego spojrzeniu coś się zmieniło. Nie byłam w stanie tego sprecyzować, ale nie wyglądał już na zdeprymowanego obojętnością Alicji.
Na dworze rozkręciła się prawdziwa zawierucha, uderzała o szyby tumanami śniegu. Podeszłam do witryny i patrzyłam, jak wszystko znika za ścianą śnieżycy. Było to na swój sposób piękne. Najbardziej na świecie kochałam wiosnę, ale potrafiłam dostrzec zalety każdej pory roku. Tym bardziej, że już dawno nie widzieliśmy białego puchu. Tegoroczna zima chyba chciała wynagrodzić te poprzednie, gdy obywaliśmy się bez choćby jednego płatka śniegu.
Zadrżałam, gdy jeden z mocniejszych podmuchów przedostał się przez szparę w drzwiach.
– Myślisz, że ktoś dzisiaj przyjdzie? – zagadnęła za moimi plecami Alicja.
Poruszyłam się niespokojnie na dźwięk jej głosu, którym wyrwała mnie z zamyślenia.
– Myślę, że nie – powiedziałam i weszłam za kontuar, żeby włożyć sweter.
– Może zadzwonimy do szefa i po prostu zamkniemy wcześniej? – zaproponowała Ala. – Albo jednej z nas uda się wyjść wcześniej – dodała z nadzieją, nie ukrywając, że chciałaby być tą szczęściarą.
Siedzenie tutaj w trakcie takiej śnieżycy było pozbawione sensu. Miałam wrażenie, że kurzawa zmiotła z ulic także ludzi. Nawet ostatni maruderzy wyskakujący z tunelu metra natychmiast ukrywali się w autobusach, które w ślimaczym tempie poruszały się po mieście.
– Zadzwonię do niego – powiedziała i wyszła na zaplecze.
Stanęłam przy szybie i wyjrzałam na zewnątrz. Nagle przede mną pojawiła się jakaś zakapturzona postać w kominiarce. Drgnęłam i zrobiłam krok w tył. Postać poruszyła się i zniknęła w zamieci.
Z trudem przełknęłam ślinę.
– Wszystko okej? – zapytał Kacper, który dotknął mojego ramienia.
Nawet nie zauważyłam, gdy pojawił się obok mnie.
– Tak. – Uśmiechnęłam się. – A co?
– Nic – odparł. – Muszę wyjść na godzinę, ale wstąpię po ciebie w drodze powrotnej, okej?
– Jasne.
Gdy pożegnałam się z bratem, usiadłam na wysokim stołku i zaczęłam przeglądać TikToka. Alicja wróciła z zaleceniami od szefa. Jedna z nas mogła już teraz iść do domu, druga miała zamknąć o szesnastej, czyli za godzinę. Po minie Ali widziałam, że aż się pali do wyjścia, więc ją puściłam. Ja nie miałam w planach randki z wytatuowanym członkiem kapeli rockowej.
Zostałam sama. Na zewnątrz zaczynało się już ściemniać. Zachmurzone niebo tylko przyspieszało nadejście mroku. Perspektywa samotnego spędzania ostatniej godziny w pracy wcale mi nie przeszkadzała. Miałam ze sobą książkę, notatki z ćwiczeń i fajną muzykę w tle. Co więcej było mi potrzebne do szczęścia? No może smaczna kawa. Odłożyłam telefon pod ladę i podeszłam do ekspresu, gdy nagle rozległ się dzwonek przy drzwiach. Jego dźwięk wydał mi się bardzo natarczywy. Podniosłam ze zdziwieniem wzrok i zmarszczyłam czoło. Do środka wszedł człowiek z kapturem i szalikiem naciągniętym na twarz. Zaczął energicznie strzepywać z siebie śnieg. Wyprostowałam się i podeszłam do lady, ale mężczyzna nie ruszył się z miejsca. Uśmiechnęłam się, żeby go zachęcić. Zrobił ruch w stronę kontuaru, ale nagle zatrzymał się w pół kroku, obejrzał za siebie, a potem odwrócił się, złapał za klamkę i wyszedł.
– Aha – skomentowałam i ponownie wróciłam do zaparzania sobie kawy.
Nie minęła minuta, gdy ponownie zadźwięczał dzwonek, a zaraz za nim rozległ się gwałtowny łomot, gdy drzwi wejściowe uderzyły o wieszak stojący przy ścianie.
Już miałam krzyknąć „ostrożnie”, ale nie zdążyłam otworzyć ust, bo przy mojej twarzy znalazła się lufa pistoletu. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Patrzyłam na postać w kominiarce i czarnej kurtce. Ten ktoś mierzył do mnie z broni. Ręka mu zadrżała, a ja spojrzałam w jego szaroniebieskie oczy, które były zimne jak lód. Oddychał szybko, jakby miał za chwilę wpaść w panikę.
– Dawaj kasę – powiedział zadziwiająco cicho.
Wpatrywałam się w niego i miałam ochotę się roześmiać. Po prostu się roześmiać, bo wydawało mi się, że to jakiś żart. Ktoś zrobił mi dowcip. Odważyłam się nawet wyjrzeć za plecy kolesia, żeby sprawdzić, czy nikt za nim nie stoi z kamerą.
– Na co czekasz? – warknął, machając bronią przed moim nosem.
Wciąż byłam w tym swoim stanie jak po zażyciu gazu rozweselającego. Skołowana, ale w dobrym humorze. Chyba dlatego, że takie sceny oglądałam tylko w telewizji. Nie wierzyłam, że coś takiego spotka mnie w mojej nudnej rzeczywistości. I to w taki dzień jak dziś. Poza tym tak właśnie reagowałam na stres.
Nie potrafiłam się powstrzymać i zachichotałam, zakrywając dłonią usta. Zamaskowany mężczyzna na chwilę zamarł ze zdumienia. To rozśmieszyło mnie jeszcze bardziej.
– Czego się śmiejesz? – warknął zniecierpliwiony napastnik. – Otwieraj kasę! – huknął.
Chyba dopiero wtedy zaczynało do mnie docierać, że to nie jest żart, tylko prawdziwy napad. Uśmiech zamarł na moich ustach, a na karku poczułam zimny pot. Skinęłam głową i sięgnęłam do kasy, ale zaczęły mi się trząść ręce, dlatego nie mogłam wpisać poprawnie hasła do systemu sprzedażowego, dzięki któremu mogłam otworzyć kasetkę.
– Nie mamy dużo… Nie było utargu i… – zaczęłam, ale mężczyzna w kominiarce warknął coś niezrozumiałego.
W tym samym czasie z głośników popłynął kawałek Toma Odella Silhouette, co nadało tej sytuacji jakiś absurdalny wydźwięk. Powstrzymałam się przed kolejnym parsknięciem, tym razem na pewno zabrzmiałabym jak ktoś owładnięty histerią.
Za oknem rozszalała się burza śnieżna, a w tle usłyszałam syrenę policyjną. Mężczyzna, a właściwie chłopak – nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia kilka lat – też to usłyszał, bo w jego oczach pojawiła się dzika panika. Posłał mi gniewne spojrzenie.
– To nie ja. – Podniosłam do góry ręce.
Nie mieliśmy guzika alarmowego. Na Boga, pracowałam w kawiarni, a nie w salonie jubilerskim.
Koleś chyba mi nie uwierzył, bo jego oczy zwęziły się jeszcze bardziej, a oddech przyspieszył.
– Wyciągaj kasę! – wrzasnął, odwracając się nerwowo za siebie.
– Już – szepnęłam, spuszczając wzrok.
Nareszcie udało mi się otworzyć kasetkę, ale ta świeciła pustkami. Wczoraj liczyłam, to było jakieś tysiąc dwieście złotych. Zaczęłam wyciągać banknoty, co chwilę zerkając na napastnika. Ręce lekko mi drżały, a nogi miałam jak z waty.
Podałam mu gotówkę, ale on jej nie wziął. Zamarł w miejscu, a lufa pistoletu zjechała w dół.
– Co to jest? – zapytał, autentycznie zdziwiony.
– Tylko tyle mamy, bo… – zaczęłam, ale przerwał mi warknięciem.
– To żart?
– To jest kawiarnia, a nie bank – odparowałam zdenerwowana. – Poza tym patrz, jaka pogoda. Nie ma klientów. – Machnęłam ręką, wskazując przeszkloną witrynę, jakby to miało mnie wytłumaczyć.
Bałam się, że ta marna ilość gotówki wytrąci go z równowagi. Nie mówiąc już o moim zachowaniu. Przełknęłam głośno ślinę, gdy wyrwał gotówkę z mojej dłoni. Wcisnął ją do kieszeni. Wciąż na mnie patrzył, ja spoglądałam na niego. Sygnał syreny policyjnej oddalił się, a on odetchnął z ulgą. Ja też.
Mierzyliśmy się spojrzeniami, jakbyśmy grali w jakąś grę. Kto pierwszy spuści wzrok, przegra.
– Ściągaj kolczyki – powiedział wreszcie.
Mimowolnie dotknęłam palcami płatka ucha, w którym miałam srebrny kolczyk w kształcie łapacza snów. Nie chciałam ich oddawać, bo to był prezent od Oliwii, ale wolałam się nie stawiać. Tym bardziej, że lufa pistoletu niebezpiecznie zbliżyła się do mojej głowy.
– Oddam je, oddam, tylko nie mierz mi w głowę – odpowiedziałam, wyciągając z uszu łapacze snów i kładąc je na ladzie.
Zniżył pistolet, tym razem celując w moją pierś. O tak, o wiele lepiej, pomyślałam w przypływie wisielczego humoru.
Zgarnął kolczyki i też schował je do kieszeni, następnie zbliżył się do mnie i nachylił nad ladą.
– Masz coś jeszcze? – warknął.
– Nie.
Sapnął z frustracji, jakby nie wiedział, co dalej robić. Chętnie bym mu podpowiedziała, gdyby to nie groziło wystrzałem z pistoletu. Stałam nieruchomo jak posąg i modliłam się, żeby Kacpra coś zatrzymało na mieście. Oglądałam zbyt wiele filmów akcji, żeby wiedzieć, jak kończą się tego typu sytuacje. Nerwowość tego kolesia nie wróżyła dobrze temu, kto przypadkowo wtargnąłby w sam środek napadu.
Raz jeszcze obrzucił lokal szybkim spojrzeniem i zwrócił się do mnie.
– A teraz nie rób nic głupiego – powiedział, zniżając głos. – Teraz wyjdę. – Zrobił krok w tył. – I już nigdy więcej mnie nie zobaczysz – dodał, cofając się do wyjścia. – Najlepiej będzie dla ciebie, jak nie zapamiętasz zbyt wielu szczegółów tego, co tu się wydarzyło – zakończył, łapiąc za klamkę.
Chwilę później już go nie było, a ja wciąż stałam w tym samym miejscu, w kompletnym oszołomieniu.2.
Biegłem, ile sił, chociaż nikt mnie nie gonił. Nie czułem twarzy, która chyba zamarzła. Cały zamarzłem, mimo że po plecach ciekł mi gorący pot.
Coś ty narobił?, powtarzałem w myślach. Coś ty narobił?
Biegłem i biegłem, aż w płucach brakowało mi powietrza, a nogi drżały od wysiłku. Wpadłem właśnie do parku, gdy w pewnym momencie poślizgnąłem się na zamarzniętej kałuży i wywinąłem takiego orła, że przez kilkanaście sekund byłem pewien, że złamałem sobie kręgosłup i już się nie podniosę. Część mnie chciała już nie wstawać. Dopiero ból w kości ogonowej i okolicach lędźwi uświadomił mi, że jednak będę musiał się ruszyć. Ale dałem sobie jeszcze dwie minuty, żeby dojść do siebie. Zrzuciłem z twarzy kominiarkę i zaczerpnąłem mroźnego powietrza, które omal nie rozerwało mi płuc. Lodowe igły wbijały mi się w gardło, ale nie mogłem spowolnić oddechu.
– Nic ci się nie stało? – usłyszałem nad sobą i drgnąłem przestraszony.
Mimo przeszywającego bólu podniosłem się gwałtownie. Przede mną stał niski staruszek z siwym wąsem i patrzył na mnie z przejęciem.
– Nie – odpowiedziałem. – Tylko się poślizgnąłem. – Skrzywiłem się, chociaż w zamierzeniu miał to być uśmiech.
– Nieźle wyrżnąłeś – skwitował mężczyzna, cały czas mi się przyglądając.
Schyliłem głowę, żeby schować twarz w cieniu. Tylko tego mi brakowało, żeby ktoś mnie skojarzył z tym miejscem i tą porą.
– Przeżyję – powiedziałem i odszedłem, próbując nie kuleć.
Wichura przycichła, ale cały czas padał śnieg. Gdy wychodziłem z parku, ból w udzie trochę zelżał, ale cały czas doskwierały mi plecy. Sprawdziłem kieszenie, były zamknięte na zamek. Pod palcami czułem ten marny zwitek pieniędzy i nierówność kolczyków.
Wskoczyłem do autobusu jadącego na Wolę. Usiadłem na miejscu z tyłu, zarzuciłem na głowę kaptur i patrzyłem w okno. Dopiero teraz moje serce zwolniło, a całe ciało zaczęło dygotać.
Przed oczami stanęła mi dziewczyna zza lady. Jej ciemne oczy i ten wybuch rozbawienia, gdy wycelowałem w nią tą pieprzoną atrapą. Przez chwilę myślałem, że trafiłem na jakąś wariatkę. Tylko tego by mi brakowało.
Potarłem dłonią oczy, ale jej twarz nie znikała. Te marne kilka setek wypalało mi dziurę w kieszeni, a kolczyki ciążyły, jakbym trzymał w kurtce kamienie.
Byłem pierdolonym idiotą, myślałem. Debilem. I dla tych kilku stówek mogłem pójść siedzieć. Cały czas mogę, dodałem w myślach. Zamknąłem oczy, ale ta twarz nie znikała. Teraz była przerażona. Przypomniałem sobie jej drżące ręce, którymi ściągała z uszu kolczyki.
Wsunąłem zmarznięte ręce do kieszeni kurtki i wymacałem małe metalowe kółka. Wyciągnąłem je i ułożyłem na dłoni. Łapacze snów. Przez chwilę miałem ochotę wyrzucić je przez okno, bo były bezwartościowe, a mogły mnie wkopać. Ale nie zrobiłem tego. Zacisnąłem mocno dłoń i ponownie wsunąłem je do kieszeni.
Droga powrotna zajęła mi prawie godzinę. Dotarłem na swoje osiedle zziębnięty i głodny, ale jeszcze nie mógłbym niczego zjeść, bo adrenalina wciąż krążyła po moich żyłach. Było mi niedobrze.
Wszedłem do klatki. Rozklekotaną windą dotarłem na siódme piętro, fanty w mojej kieszeni przypominały o swojej obecności. Przed drzwiami do mieszkania zawahałem się. Już chwytałem za klamkę, ale nie mogłem tam jeszcze wejść. Jeszcze nie. Nie po tym, co właśnie zrobiłem.
Opuściłem rękę i ruszyłem schodami na górę. Na ostatnim, dziesiątym piętrze wszedłem po drabince do włazu prowadzącego na dach. Zimą to miejsce nie było zbyt atrakcyjną miejscówką, ale miałem je tylko dla siebie. Tylko ja byłem w posiadaniu klucza do kłódki spinającej właz. Znalazłem go, gdy miałem piętnaście lat. Dobry tydzień szukałem zamka, do którego by pasował. Przez następne pięć lat nikt nie zmienił tej kłódki. Nikogo nie interesował właz na dachu bloku z wielkiej płyty.
Zdyszany stanąłem na krawędzi dachu i patrzyłem na Warszawę przykrytą grubą warstwą śniegu. Z oddali, mimo kurzawy, docierały światła centrum.
Zadrżałem z zimna, gdy lodowaty podmuch wdarł się pod moją kurtkę. Lekko się zachwiałem i zrobiłem krok w tył. Nie ze strachu. Nie bałem się.
Wróciłem do mojej ulubionej miejscówki przy rurze ciepłowniczej i wyciągnąłem fajki. Starałem się rzucić, ale to silny nałóg i jak to z nałogami bywa, nie było mi łatwo się z nim rozstać. A już tym bardziej nie po takich akcjach, jak ta dzisiaj. Na wspomnienie tego nieudolnego napadu serce znowu podeszło mi do gardła. Zaciągnąłem się papierosem i wypuściłem ustami dym. Pomogło, ale tylko trochę.
Byłem debilem, który myślał, że coś takiego może mu się udać. Pokręciłem głową na wspomnienie własnej głupoty i się roześmiałem. Głośno, histerycznie. Rechotałem, nie mogąc się opanować, co trochę mnie wyluzowało. To i fajka. Zgasiłem niedopałek w śniegu i wypuściłem z ust ostatni kłąb dymu. Popatrzyłem na nocne niebo, które było przykryte grubą warstwą śnieżnych chmur. Przed moimi oczami znowu pojawiła się dziewczyna od kolczyków.
Znając moje szczęście, będzie mnie prześladować do śmierci, pomyślałem z ironią. Musiałem tam jutro wrócić i podrzucić fanty do tej kawiarni. I tak na nic mi się nie przydadzą, a na drugi taki numer nigdy bym się nie odważył. Nie miałem na to nerwów, a poza tym nie chciałem skończyć w pierdlu.
Ale potrzebowałem kasy. O wiele więcej niż te marne tysiąc dwieście złotych i para srebrnych kolczyków, ale nie miałem pojęcia, skąd ją wziąć.
Westchnąłem i założyłem ręce na kark. Czas wracać. Dotknąłem bransoletki na nadgarstku. Nie rozstawałem się z nią od trzech lat. Mój talizman.
Ostatni raz rzuciłem okiem na przykryte śniegiem miasto i ruszyłem do włazu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej