Jak odzyskać siebie i utracone więzi. Wyjść z depresji i odnaleźć nadzieję - ebook
Jak odzyskać siebie i utracone więzi. Wyjść z depresji i odnaleźć nadzieję - ebook
• Czy często bywasz przygnębiony?
• Czy życie wydaje ci się pozbawioną sensu szarpaniną?
• Czy niejednego ranka nie masz ochoty wstać z łóżka, a najprostsze sprawy zupełnie cię przerastają?
Autor tej książki Johann Hari, znakomity i nagradzany brytyjski dziennikarz, od wielu lat boryka się z depresją. Ponieważ zaproponowane przez lekarzy rozwiązania przynosiły mu tylko krótkotrwałą ulgę, postanowił bliżej przyjrzeć się przyczynom odczuwanego przez siebie niepokoju i lęku. Spotykał się ze specjalistami, psychologami i zwykłymi ludźmi, słuchał wywodów naukowych i dramatycznych opowieści.
Zebrane przez niego materiały rewolucjonizują naszą dotychczasową wiedzę i wskazują dziewięć przyczyn depresji i lęków, które niszczą nasze zdrowie psychiczne. Utracone więzi, bo to właśnie o nich mowa, można jednak odzyskać, a tym samym odzyskać siebie i nadzieję. Bestsellerowa książka Hariego podpowiada, w jaki sposób zbudować pozytywne relacje z sobą i ze światem i uzyskać trwałą poprawę samopoczucia. Jak pisze Johann Hari, „pora, żebyśmy wszyscy wrócili do domu”.
Kiedy w końcu zrozumiałem, co się dzieje – ze mną i z tak wieloma osobami podobnymi do mnie – dowiedziałem się, że czekają na nas prawdziwe antydepresanty. Nie są to chemiczne antydepresanty, które były nieskuteczne w przypadku tak wielu z nas. Nie jest to coś, co można kupić albo połknąć. Ale mogą stać się początkiem prawdziwej drogi, umożliwiającej nam wyjście z bólu.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-022-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hari napisał mądrą, wnikliwą książkę na temat epidemii rozpaczy, pełną odkrywczych spostrzeżeń. Owszem, chodzi o depresję, ale też o to, jak teraz żyjemy – wieloletnia izolacja kompletnie niszczy nasze wspólne zdrowie psychiczne i ogólne samopoczucie. NAOMI KLEIN
Johann Hari zadaje wielkie pytania i udziela wielkich odpowiedzi – odpowiedzi, które zbyt długo były zaniedbywane. Dopóki nie przeczytasz tej książki, nie zrozumiesz w pełni tego wielkiego przekleństwa naszego wieku. GEORGE MONBIOT
Pełna życia, interesująca i odkrywcza analiza mitów na temat depresji i stanów lękowych, w które kazano nam uwierzyć. W tej książce cudownie przeplatają się nauka, filozofia i mądre doświadczenia osobiste, przybliżające nam prawdę o zdrowiu psychicznym. GLENN GREENWALD
Podczas zapierającej dech w piersiach podróży po świecie Johann Hari ukazuje nam niezwykłych ludzi i koncepcje, które na zawsze zmienią sposób postrzegania depresji. Jest to odważna, poruszająca, błyskotliwa, prosta i wstrząsająca książka, którą musi przeczytać każdy, kto tęskni za życiem pełnym znaczenia i więzi. EVE ENSLER
Depresja i niepokój to bolączki naszych czasów, ale nie z powszechnie podawanych powodów. W tej książce, którą czyta się wprost fantastycznie, Johann Hari opowiada nam o tym, że coś w nauce poszło nie tak i że przeoczono to, co oczywiste. Ważna diagnoza od jednego z najzdolniejszych dziennikarzy piszących dziś w języku angielskim. THOMAS FRANKProlog: Jabłko
Prolog: Jabłko
Pewnego wieczoru wiosną 2014 roku szedłem wąską boczną uliczką w centrum Hanoi i nagle na straganie przy drodze zobaczyłem jabłko. Było nienaturalnie duże, czerwone i kuszące. Nie umiem się targować, więc za ten jeden owoc zapłaciłem trzy dolary, i zaniosłem go do mojego pokoju w Uroczym Hotelu w Hanoi. Jak każdy grzeczny cudzoziemiec, który czyta ostrzeżenia zdrowotne, starannie umyłem jabłko wodą z butelki, ale gdy tylko się w nie wgryzłem, poczułem, jak moje usta wypełnia gorzki, chemiczny smak. W dzieciństwie wyobrażałem sobie, że jedzenie będzie tak smakować po wojnie atomowej. Wiedziałem, że powinienem odłożyć jabłko, ale byłem zbyt zmęczony, by pójść na jakiś posiłek, zjadłem więc połowę owocu, a resztę odłożyłem z obrzydzeniem.
Dwie godziny później zaczęły się bóle brzucha. Przez dwa dni siedziałem w swoim pokoju, który coraz szybciej wirował wokół mnie. Nie martwiłem się tym jednak zanadto, w końcu wcześniej nieraz przechodziłem zatrucie pokarmowe. Znałem scenariusz. Trzeba tylko pić wodę i pozwolić, żeby przelatywała przez organizm.
Trzeciego dnia zdałem sobie sprawę, że przez chorobę, podczas której widziałem otaczający mnie świat jak przez mgłę, tracę czas w Wietnamie. Przyjechałem tu, aby w ramach pewnego projektu książkowego, nad którym właśnie pracowałem, odnaleźć kilka osób ocalałych z wojny, zadzwoniłem więc do swojego tłumacza, Danga Hoanga Linha, i powiedziałem mu, że powinniśmy jechać do wsi na południu, tak jak od dawna planowaliśmy. Kiedy podróżowaliśmy po okolicy – tu zniszczona wioska, gdzie indziej znowu ofiara Agent Orange¹ – zacząłem czuć się lepiej. Następnego ranka Dang zabrał mnie do chaty drobnej osiemdziesięciosiedmioletniej kobiety. Zioła, które żuła, zabarwiły jej usta na jaskrawoczerwony kolor. Zbliżyła się do mnie na drewnianej desce, do której ktoś przymocował kółka. W czasie wojny, wyjaśniła, spędziła dziewięć lat, uciekając przed kolejnymi spadającymi bombami i jednocześnie próbując utrzymać przy życiu swoje dzieci. Przeżyli jako jedyni ze swojej wioski.
Gdy mówiła, zacząłem doświadczać czegoś dziwnego. Miałem wrażenie, że jej głos dochodzi z bardzo daleka, a pokój porusza się wokół mnie w niekontrolowany sposób. I wtedy – zupełnie niespodziewanie – eksplodowałem w jej chacie jak bomba z wymiocinami i odchodami. Kiedy po jakimś czasie ponownie uświadomiłem sobie, gdzie jestem, staruszka patrzyła na mnie smutnymi oczami.
– Ten chłopiec musi jechać do szpitala – powiedziała. – Jest bardzo chory.
– Nie, nie – upierałem się. Mieszkałem we wschodnim Londynie, a podstawę mojej diety od lat stanowił smażony kurczak, więc to nie było moje pierwsze rodeo z E. coli. Powiedziałem Dangowi, że ma odwieźć mnie do Hanoi, żebym mógł odzyskać siły w pokoju hotelowym, oglądając przez kilka dni CNN i zawartość własnego żołądka.
– Nie – powiedziała stanowczo staruszka. – Do szpitala.
– Johannie, posłuchaj – powiedział Dang – to jedyna osoba, która przeżyła wraz z dziećmi dziewięć lat amerykańskich bombardowań w swojej wiosce. I mam zamiar posłuchać jej rad odnośnie twojego zdrowia.
Zaciągnął mnie do swojego samochodu. Przez całą drogę cierpiałem z powodu mdłości i konwulsji. Wreszcie dojechaliśmy do kompleksu budynków szpitalnych, który, jak się potem dowiedziałem, został zbudowany przez Sowietów kilkadziesiąt lat wcześniej. Byłem pierwszym obcokrajowcem, który miał tu otrzymać pomoc. Ze środka wybiegła grupka pielęgniarek – na wpół podekscytowanych, na wpół zafascynowanych. Doprowadziły mnie do stołu i natychmiast zaczęły krzyczeć. Dang wrzeszczał na kobiety, a one na niego w języku, w którym nie rozpoznawałem żadnych słów. Wtedy zorientowałem się, że owinięto mi czymś ciasno rękę.
Zauważyłem też, że w kącie siedzi samotnie mała dziewczynka z nosem w gipsie. Spojrzała na mnie. Odwzajemniłem spojrzenie. Byliśmy jedynymi pacjentami w tej sali.
Tuż po tym, jak zmierzono mi ciśnienie krwi – które okazało się niebezpiecznie niskie, jak powiedziała jedna z pielęgniarek, a Dang mi to przetłumaczył – zaczęto wbijać we mnie igły. Później Dang przyznał, że skłamał, iż jestem Bardzo Ważną Osobą z Zachodu, a moja ewentualna śmierć przyniesie wstyd mieszkańcom Wietnamu. Po dziesięciu minutach miałem rękę ciężką od rurek i pełną śladów po igłach. Potem pielęgniarki zaczęły bardzo głośno wypytywać mnie o objawy, a Dang tłumaczył. Była to, jak mi się wtedy wydawało, niekończąca się lista kwestii dotyczących mojego cierpienia.
Kiedy to wszystko się działo, czułem się dziwnie rozszczepiony. Jedna część mnie skupiała się na mdłościach – wszystko tak szybko kręciło się dookoła, a ja ciągle myślałem: „Przestań się ruszać, przestań się ruszać, przestań się ruszać”. Ale inna część mnie – znajdująca się pod lub poza tą sytuacją – prowadziła całkiem racjonalny monolog. „Och. Jesteś bliski śmierci. Powalony przez zatrute jabłko. Jak Ewa albo Śnieżka, albo Alan Turing”.
Następnie przeszło mi przez głowę: „Czy twoja ostatnia myśl naprawdę będzie tak pretensjonalna?”.
Potem pomyślałem: „Skoro zjedzenie połowy jabłka doprowadziło cię do takiego stanu, to co te chemikalia robią z rolnikami, którzy pracują z nimi na polach dzień w dzień, całymi latami? Pewnego dnia będzie z tego niezła historia”.
Później zaś skarciłem się po cichu: „Nie powinieneś tak myśleć, skoro jesteś na granicy śmierci. Powinieneś przywoływać doniosłe chwile swojego życia. Wspominać. Kiedy byłeś naprawdę szczęśliwy?”. Wyobraziłem sobie siebie jako małego chłopca, leżącego z babcią na łóżku w naszym starym domu, wtulonego w nią i oglądającego brytyjską operę mydlaną Coronation Street. Wyobraziłem sobie siebie po latach, kiedy opiekowałem się moim małym bratankiem, a on obudził mnie o siódmej rano, położył się obok mnie na łóżku i zaczął zadawać mi długie i poważne pytania dotyczące życia. Wyobraziłem sobie siebie leżącego na innym łóżku, gdy miałem siedemnaście lat, z pierwszą osobą, w której się zakochałem. To nie było wspomnienie seksualne, po prostu leżeliśmy i się przytulaliśmy.
„Czekaj”, pomyślałem. „Czy byłeś szczęśliwy tylko wtedy, gdy leżałeś w łóżku? Jak to o tobie świadczy?” I wtedy mój wewnętrzny monolog przerwały mdłości. Błagałem lekarzy, żeby podali mi coś przeciwwymiotnego. Dang rozmawiał z nimi z ożywieniem. Wreszcie mi powiedział:
– Lekarz mówi, że potrzebujesz tych mdłości. To dla nas wiadomość. Dzięki temu zorientujemy się, co ci jest.
Po tych słowach ponownie zacząłem wymiotować.
Wiele godzin później w moim polu widzenia pojawił się lekarz, mężczyzna po czterdziestce, i powiedział:
– Stwierdziliśmy, że twoje nerki przestały pracować. Jesteś bardzo odwodniony. Z powodu wymiotów i biegunki od dłuższego czasu nie przyswajasz wody, więc jesteś jak ktoś, kto przez wiele dni wędrował po pustyni.
Dang wtrącił:
– Mówi, że gdybym odwiózł cię z powrotem do Hanoi, umarłbyś po drodze.
Lekarz kazał mi wymienić wszystko, co jadłem w ciągu ostatnich trzech dni. Lista była krótka. Jabłko. Rzucił mi zagadkowe spojrzenie.
– Czy to jabłko było czyste?
– Tak – odrzekłem. – Umyłem je wodą z butelki.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, tak jakbym powiedział puentę w stylu Chrisa Rocka. Okazuje się, że w Wietnamie nie można tak po prostu umyć jabłka. Owoce są pokryte tak grubą warstwą pestycydów, że nie gniją przez wiele miesięcy. Trzeba obierać je ze skórki – w przeciwnym razie można zachorować tak jak ja.
Nie wiedziałem dlaczego, ale przez cały okres pracy nad niniejszą książką myślałem o tym, co powiedział mi lekarz podczas mojego niesławnego zatrucia.
– Potrzebujesz tych mdłości. To dla nas wiadomość. Dowiemy się, co ci jest^(k1).
Sens tych słów zrozumiałem w zupełnie innym miejscu, tysiące kilometrów dalej, na końcu mojej podróży, podczas której starałem się zbadać, co tak naprawdę wywołuje depresję i zaburzenia lękowe – i w jaki sposób można odzyskać swoje życie.
------------------------------------------------------------------------
1. Agent Orange – (z ang. czynnik pomarańczowy, środek pomarańczowy, mieszanka pomarańczowa) – wojskowa nazwa preparatu fitotoksycznego stosowanego na masową skalę (ok. 10 mln galonów) podczas wojny w Wietnamie. Niszczy rośliny szerokolistne, uprawy warzywne, krzewy i drzewa liściaste. Mieszanka pomarańczowa stosowana podczas wojny w Wietnamie była zanieczyszczona groźną dioksyną, która ma toksyczny wpływ na zdrowie ludzi (przyp. red.).Wprowadzenie: Tajemnica
Wprowadzenie: Tajemnica
Miałem osiemnaście lat, gdy wziąłem pierwszy antydepresant. Stałem w bladym angielskim słońcu przed apteką w londyńskim centrum handlowym. Tabletka była biała i mała i gdy ją połykałem, miałem wrażenie, jakby złożono na moich ustach chemiczny pocałunek.
Tamtego ranka poszedłem do lekarza. Wyjaśniłem mu, że usiłuję sobie przypomnieć dzień, w którym nie czułem nadciągającej fali płaczu. Odkąd byłem małym dzieckiem – w szkole, na studiach, w domu, z przyjaciółmi – często odchodziłem gdzieś na bok, zamykałem się i płakałem. I nie było to kilka łez, ale całe ich morze. A nawet jeśli łzy nie napływały mi do oczu, słyszałem w głowie niemalże nieustanny niespokojny monolog. I wówczas się łajałem: „To wszystko jest tylko w twojej głowie. Otrząśnij się. Przestań być takim mięczakiem”.
Wtedy było mi wstyd o tym mówić. Teraz jest mi wstyd o tym pisać.
W każdej książce o depresji lub zaburzeniach lękowych napisanej przez kogoś, kto przez to przeszedł, występuje długi, pełen nagiego bólu fragment, w którym autor opisuje – bardzo wzniosłym językiem – głębię swojej rozpaczy. Potrzebowaliśmy kiedyś takich relacji, gdy inni nie wiedzieli, czym są depresja i zaburzenia lękowe. Dzięki ludziom, którzy od dziesięcioleci łamią to tabu, nie muszę robić tego w tej książce. Nie o tym zamierzam tu pisać. Wierz mi jednak, że to naprawdę bolesne doświadczenie.
Miesiąc przed wejściem do gabinetu lekarskiego byłem na plaży w Barcelonie i gdy zalewały mnie fale, płakałem, niespodziewanie zrozumiawszy, co się dzieje i w jaki sposób mogę sobie pomóc. Podróżowałem wtedy po Europie z przyjaciółką, było lato i niebawem, jako pierwsza osoba w rodzinie, miałem podjąć naukę na prestiżowej uczelni. Za niewielką sumę kupiliśmy miesięczne karnety kolejowe dla studentów, uprawniające nas do darmowych przejazdów dowolnymi pociągami na terenie Europy. Zatrzymywaliśmy się po drodze w schroniskach młodzieżowych. Wyobrażałem sobie żółte plaże i elitarną kulturę – Luwr, skręty, seksownych Włochów. Ale tuż przed wyjazdem zostałem odrzucony przez pierwszą osobę, w której naprawdę się zakochałem, i czułem, że emocje ulatniają się ze mnie jak kłopotliwy zapach w jeszcze większym stopniu niż zwykle.
Podróż nie przebiegała tak, jak planowałem. Rozpłakałem się na gondoli w Wenecji. Wyłem na Matterhornie. Trząsłem się od spazmów w domu Franza Kafki w Pradze.
Wydawało mi się to dziwne, ale znowu nie aż tak bardzo. Już wcześniej miewałem w życiu takie okresy, gdy ból zdawał się być nie do zniesienia i gdy miałem ochotę odejść z tego świata. Ale wtedy w Barcelonie, kiedy nie mogłem przestać płakać, przyjaciółka powiedziała:
– Zdajesz sobie sprawę, że większość ludzi się tak nie zachowuje, prawda?
I wtedy doświadczyłem jednego z niewielu objawień w moim życiu. Odwróciłem się do niej i powiedziałem:
– Mam depresję! To nie jest tylko w mojej głowie! Nie jestem nieszczęśliwy, nie jestem słaby, po prostu mam depresję!
Może i to zabrzmi dziwnie, ale w owej chwili doświadczyłem gwałtownej ekscytacji – tak jakbym nagle za kanapą znalazł plik banknotów. Istnieje definicja takiego samopoczucia! To stan chorobowy, tak jak cukrzyca czy zespół jelita drażliwego! Oczywiście słyszałem o depresji, wieści o niej krążyły w naszej kulturze od lat, ale dopiero teraz wszystko wskoczyło na swoje miejsce. To dotyczyło mnie! Przypomniałem sobie wówczas, że na depresję jest lekarstwo: antydepresanty. Ich potrzebuję! Gdy tylko wrócę do domu, dostanę tabletki i będę normalny, a te części mnie, w których nie ma depresji, będą wreszcie wolne. Zawsze lubiłem robić rzeczy, które nie mają nic wspólnego z depresją – spotykać ludzi, uczyć się, poznawać świat. Wkrótce znów miały stać się dla mnie dostępne.
Następnego dnia pojechaliśmy do Parc Güell w centrum Barcelony. Jest to bardzo dziwny park zaprojektowany przez architekta Antoniego Gaudiego – tamtejsze otoczenie mija się z perspektywą, tak jakby się weszło do gabinetu śmiechu. W pewnym momencie przechodzisz przez tunel, w którym wszystko wygląda na pomarszczone, jak gdyby uderzyła weń fala. W innym miejscu smoki unoszą łby ku budynkom z rzeźbionego żelaza, dając wrażenie ruchu. Nic nie wygląda tak, jak powinno. Podczas zwiedzania pomyślałem: „Tak wygląda moja głowa; jest zniekształcona i zła. I wkrótce zostanie naprawiona”.
Moje objawienie, tak jak wszystkie inne, pojawiło się nagle, ale tak naprawdę dojrzewało przez długi czas. Miałem świadomość, czym jest depresja. Widziałem, jak się ją przedstawia w operach mydlanych, i czytałem o niej w książkach. Słyszałem, jak moja matka mówiła o depresji i stanach lękowych, i widziałem, jak połykała pigułki. I znałem lekarstwo, ponieważ światowe media ogłosiły jego wynalezienie zaledwie kilka lat wcześniej. Moje młodzieńcze lata zbiegły się z Erą Prozacu – z pojawieniem się nowych środków, które po raz pierwszy miały leczyć depresję bez wyniszczających skutków ubocznych. Jedna z bestsellerowych książek dekady przekonywała, że dzięki nim człowiek czuje się „lepiej niż dobrze”^(k2), staje się silniejszy i zdrowszy od zwykłych ludzi.
Chłonąłem to wszystko i naprawdę ciągle o tym rozmyślałem. Pod koniec lat 90. był to częsty temat rozmów; te leki były wszędzie. I teraz pojąłem (wreszcie!), że to dotyczy również mnie.
Mój lekarz, co było jasne już od pierwszej wizyty, również chłonął wiedzę na temat tych leków. W swym małym gabinecie cierpliwie tłumaczył mi, dlaczego czuję się tak, jak się czuję. Istnieją ludzie, którzy mają w mózgu niski poziom substancji chemicznej o nazwie serotonina, powiedział, i właśnie to wywołuje u nich depresję, owo dziwne, uporczywe poczucie nieszczęścia, które nie chce zniknąć. Miałem jednak sporo szczęścia, bo akurat gdy wchodziłem w dorosłe życie, pojawiła się nowa generacja leków – selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny (SSRI) – które podnoszą poziom serotoniny do prawidłowych wartości. Depresja jest chorobą mózgu, powiedział, a to jest lekarstwo na tę chorobę. Pokazał mi skan mózgu i opisał, co na nim widać.
Opowiadał, że depresja znajduje się co prawda w mojej głowie, ale w zupełnie inny sposób. Nie jest wyimaginowana. Jest bardzo prawdziwa. Stanowi dysfunkcję mózgu.
Nie musiał naciskać. Niemal od razu łyknąłem tę historię^(k3). Wyszedłem od niego po dziesięciu minutach, trzymając w ręce receptę na Seroxat (lub Paxil – taka była nazwa tego leku w USA).
Dopiero po latach, w trakcie pisania tej książki, ktoś zwrócił mi uwagę na wszystkie te pytania, których owego dnia nie zadał mi lekarz. Na przykład: Czy istnieje jakiś powód, dla którego możesz czuć się tak przygnębiony? Co się dzieje w twoim życiu? Czy coś cię boli? Nawet gdyby mnie o to wszystko zapytał, to ja chyba i tak nie potrafiłbym odpowiedzieć. Podejrzewam, że popatrzyłbym na niego, nic nie rozumiejąc, i tyle. Odparłbym, że moje życie jest dobre. Jasne, miałem pewne problemy, nie istniał jednak żaden przypuszczalny powód mojego nieszczęścia – a już z pewnością nie powinienem czuć się aż tak źle.
W każdym razie lekarz o nic mnie nie zapytał, a ja nie zastanawiałem się, dlaczego tego nie zrobił. Przez następnych trzynaście lat lekarze wypisywali mi recepty na ten lek i żaden z nich również nie zadał mi ani jednego pytania. Gdyby któryś z nich to uczynił, to prawdopodobnie odparłbym z oburzeniem: „Skoro mam zepsuty mózg, który nie potrafi wyprodukować substancji chemicznych wytwarzających szczęście, po co zadaje mi pan takie pytania? Czy to nie okrutne? Nie pyta się pacjenta z demencją, dlaczego nie pamięta, gdzie zostawił klucze, prawda? Co za głupie pytania! Czy pan w ogóle studiował medycynę?”.
Lekarz powiedział mi, że środki zaczną działać po dwóch tygodniach, ale już w nocy po wykupieniu recepty poczułem zalewającą mnie falę ciepła, cichy pomruk, który – mógłbym przysiąc – dochodził z moich synaps, kiedy jęcząc i skrzypiąc, wskakiwały w odpowiednie miejsca. Leżałem na łóżku, słuchając jakiejś składanki z podniszczonej kasety, i wiedziałem, że długo nie będę płakać.
Kilka tygodni później wyjechałem na studia. Nie bałem się, przecież miałem ze sobą swoją nową chemiczną zbroję. Stałem się tam ewangelistą antydepresantów. Za każdym razem, gdy jakiś przyjaciel był smutny, oferowałem mu moje pigułki i namawiałem go, żeby poszedł do lekarza po własne. Nabrałem przekonania, że nie tylko nie mam już depresji, lecz także że jestem teraz w lepszym stanie – myślałem o nim jak o „antydepresji”. Byłem, jak sobie wmawiałem, niezwykle prężny i energiczny. Co prawda, odczuwałem pewne fizyczne skutki uboczne przyjmowania leku – przybierałem na wadze i niezmiernie się pociłem. Była to jednak niewielka cena, jaką musiałem zapłacić, żeby nie zalewać smutkiem ludzi wokół mnie. I patrzcie! Wreszcie mogłem podejmować wszelkie wyzwania.
Po kilku miesiącach zacząłem jednak zauważać, że niespodziewanie wracają do mnie chwile narastającego smutku. Wydawały się niewytłumaczalne i ewidentnie irracjonalne. Poszedłem więc do mojego lekarza i uzgodniliśmy, że potrzebuję większej dawki leku. Tak więc 20 miligramów na dobę zostało zwiększone do 30 miligramów; a miejsce białych pigułek zajęły niebieskie.
I tak to trwało w nastoletniości i trzeciej dekadzie życia. Nadal głosiłem korzyści płynące z przyjmowania tych leków; po pewnym czasie smutek znowu zaczął wracać, dostałem więc jeszcze większą dawkę; z 30 miligramów zrobiło się 40; 40 stało się 50; w końcu brałem dwie duże niebieskie pigułki dziennie, po 60 miligramów każda. Tyłem coraz bardziej, coraz bardziej się pociłem, wiedziałem jednak, że to i tak niewygórowana cena.
Wszystkim zainteresowanym tłumaczyłem, że depresja jest chorobą mózgu, a SSRI są lekarstwem. Kiedy zostałem dziennikarzem, pisałem do gazet artykuły, w których cierpliwie wyjaśniałem to opinii publicznej. Nawracający smutek opisywałem jako proces medyczny – w moim mózgu następował wyraźny spadek poziomu substancji chemicznych, na co nie miałem żadnego wpływu. Dzięki Bogu te leki są niezwykle silne, tłumaczyłem, i działają. Spójrzcie na mnie. Jestem na to dowodem. Od czasu do czasu słyszałem w głowie głos zwątpienia, ale szybko go uciszałem, połykając tego dnia jedną lub dwie dodatkowe pigułki.
To była moja opowieść. Teraz sobie uświadamiam, że dzieliła się na dwie części. Pierwsza była związana z tym, co wywołuje depresję: z dysfunkcją mózgu, spowodowaną niedoborem serotoniny lub jakąś inną usterką w psychicznym oprogramowaniu. Druga dotyczyła tego, co rozwiązuje problem depresji: leków, które naprawiają chemię w mózgu.
Podobała mi się ta narracja. Miała sens. Prowadziła mnie przez życie.
Z tego, co słyszałem, istniało jeszcze jedno możliwe wytłumaczenie mojego samopoczucia. Dowiedziałem się o nim nie od mojego lekarza, lecz z książek i dyskusji telewizyjnych. Depresja i zaburzenia lękowe miały być przenoszone w genach. Wiedziałem, że przed moimi narodzinami (i po nich też) moja mama była przygnębiona i bardzo niespokojna, i że tego rodzaju problemy pojawiały się w kilku pokoleniach wstecz. Wydawało mi się, że są to równoległe narracje. Obie mówiły – to coś wrodzonego, co tkwi w twoim ciele.
Zacząłem pracować nad tą książką trzy lata temu, ponieważ intrygowały mnie pewne zagadki – dziwne zjawiska, których nie potrafiłem wyjaśnić za pomocą głoszonych przeze mnie prawd. Chciałem znaleźć odpowiedzi na niektóre pytania.
Oto pierwsza zagadka. Pewnego dnia, wiele lat po tym, jak zacząłem brać leki, siedziałem w gabinecie mojego terapeuty i opowiadałem, jak bardzo się cieszę z istnienia antydepresantów i że dzięki nim czuję się o wiele lepiej.
– To dziwne – odparł terapeuta – bo moim zdaniem wciąż masz depresję.
Zaskoczył mnie. Co on mógł mieć na myśli?
– Cóż – powiedział – przez większość czasu czujesz się przygnębiony. I wydaje mi się, jesteś w takim samym stanie jak przed wzięciem pierwszej dawki leku^(k4).
Zacząłem mu spokojnie uświadamiać, że nic nie rozumie: depresja jest spowodowana niskim poziomem serotoniny, dlatego należało go u mnie podwyższyć. A w głębi duszy zastanawiałem się, jakie szkolenia przechodzą ci terapeuci.
Ale w miarę upływu lat ten człowiek co jakiś czas delikatnie mi uprzytamniał, co myśli. Zaznaczał, że moje przekonanie o tym, że zwiększona dawka leków rozwiązuje problem, przeczy faktom, ponieważ przez cały czas jestem przygnębiony i zaniepokojony. Broniłem się przed tym, co mówił, reagując mieszaniną gniewu i uprzejmego poczucia wyższości.
Zanim wreszcie dotarły do mnie jego słowa, minęły całe lata. Po trzydziestce doznałem pewnego nieprzyjemnego olśnienia – było zupełnie inne niż to, które wiele lat wcześniej przydarzyło mi się na plaży w Barcelonie. Bez względu na to, jak duża była dawka antydepresantów, smutek zawsze ją pokonywał. Pojawiała się pozorna chemiczna ulga, a potem powracało dojmujące poczucie nieszczęścia. Znowu zaczynałem myśleć, że życie jest bezcelowe, że to, co robię, nie ma sensu, że to wszystko to tylko pieprzona strata czasu. Że zawsze będę słyszał pomruk niekończącego się lęku.
Tak więc pierwsza zagadka, jaką chciałem rozwiązać, brzmiała: jakim cudem nadal miałem depresję, skoro brałem antydepresanty? Robiłem wszystko dobrze, a jednak nadal coś było źle. Dlaczego?
W ciągu ostatnich kilku dekad w mojej rodzinie przydarzyło się coś ciekawego.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam rozstawione na kuchennym stole fiolki z tabletkami, opatrzone białymi nieścieralnymi etykietami. Kiedyś już pisałem o uzależnieniu od narkotyków występującym w mojej rodzinie i o jednym z moich najwcześniejszych wspomnień, jakim była nieudana próba dobudzenia krewnego. Ale gdy byłem bardzo mały, na nasze życie wpływ miały nie substancje zakazane, ale te przepisane przez lekarzy: w tamtych czasach przez życie prowadziły nas staromodne antydepresanty i środki uspokajające takie jak valium, chemiczne proszki i ich wariacje.
Nie jest to jednak ta ciekawa rzecz, która się przydarzyła. Jest nią fakt, że gdy dorastałem, zachodnia cywilizacja dogoniła moją rodzinę. Kiedy byłem mały i odwiedzałem kolegów, widziałem, że nikt w ich rodzinach nie łykał tabletek do śniadania, obiadu i kolacji. Nikt nie był pod wpływem środków uspokajających ani antydepresantów, nikt nie był nabuzowany. Zdałem sobie sprawę z tego, że moja rodzina nie jest zwyczajna.
A potem stopniowo, z upływem lat, dostrzegałem, że tabletki pojawiają się w życiu coraz większej liczby osób, że są przepisywane, akceptowane, zalecane. Dzisiaj nas otaczają. Co piąty dorosły Amerykanin bierze co najmniej jeden lek na problemy psychiczne^(k5), prawie co czwarta kobieta w średnim wieku w Stanach Zjednoczonych przyjmuje antydepresanty^(k6), jeden na dziesięciu chłopców w amerykańskich szkołach średnich otrzymuje silny środek ułatwiający koncentrację^(k7), a uzależnienia od legalnych i nielegalnych leków są obecnie tak powszechne, że po raz pierwszy w całej powojennej historii Stanów Zjednoczonych spada średnia długość życia białych mężczyzn. Efekty widać w całym świecie zachodnim: na przykład, gdy to czytasz, co trzeci Francuz przyjmuje legalny środek psychotropowy taki jak antydepresant^(k8), choć spośród krajów europejskich psychotropy są najbardziej rozpowszechnione w Wielkiej Brytanii^(k9). Nie da się już ich uniknąć; kiedy naukowcy w krajach zachodnich badają wodę, zawsze wykrywają w niej antydepresanty, ponieważ tak wielu ludzi je przyjmuje i wydala, że po prostu nie można ich odfiltrować z wody, którą codziennie pijemy^(k10). Jesteśmy dosłownie zalani tymi lekami.
To, co kiedyś wydawało się zaskakujące, dziś stało się normalne. Nie zgłębiając tematu, przyjmujemy do wiadomości, że ogromna liczba ludzi wokół nas jest tak przygnębiona, że aby jakoś funkcjonować, musi codziennie przyjmować silne substancje chemiczne.
Tak więc druga zagadka, nad którą się zastanawiałem, brzmiała: dlaczego tak wielu ludzi jest przygnębionych i pełnych lęku? Co się zmieniło?
I wtedy, gdy miałem trzydzieści jeden lat^(k11), po raz pierwszy w dorosłym życiu farmakologia przestała być moją tarczą. Przez prawie dekadę ignorowałem delikatne sugestie mojego terapeuty, że mimo leków wciąż mam depresję. Postanowiłem go wysłuchać dopiero po przejściu życiowego kryzysu; czułem się wtedy bardzo źle i nie potrafiłem się z tego otrząsnąć. To, co tak długo stosowałem, nie działało. A kiedy spuściłem w toalecie ostatnie zapasy Paxilu, natknąłem się na te zagadki. Czekały na mnie jak dzieci wypatrujące opiekunów na peronie kolejowym, próbując spojrzeć mi w oczy. Dlaczego wciąż miałem depresję? Dlaczego tyle osób znajdowało sie w podobnej sytuacji?
I wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że istnieje jeszcze trzecia zagadka. Czy depresję i zaburzenia lękowe u mnie, a także u wielu innych ludziach wokół, mogło wywoływać coś innego niż nieprawidłowa chemia w mózgu? Jeśli tak, to co to było?
Wciąż jednak odsuwałem od siebie te pytania. Kiedy już przyzwyczaisz się do pewnego wytłumaczenia własnego bólu, niechętnie je kwestionujesz. Wydawało im się, że muszę zakładać swojemu cierpieniu tę smycz, by jakoś nad nim zapanować. Obawiałem się, że jeśli namieszam w opowieści, którą żyłem od tak dawna, ból zerwie się z łańcucha i brutalnie mnie zaatakuje.
Na kilka lat wpadłem w pewien schemat. Zaczynałem zgłębiać te zagadki – czytałem rozprawy naukowe i rozmawiałem z naukowcami, którzy je napisali – ale zawsze się wycofywałem, ponieważ to, czego się dowiadywałem, wywoływało u mnie jeszcze większą dezorientację i niepokój^(k12). Skupiłem się za to na pracy nad kolejną książką, Ścigając krzyk. Dzieje wojny z narkotykami. Brzmi to niedorzecznie, ale łatwiej mi było przeprowadzić wywiad z płatnymi zabójcami pracującymi dla meksykańskich karteli narkotykowych, niż dociekać, co powoduje depresję i niepokój. Mierzenie się z własnymi emocjami – tym, co czułem i dlaczego to czułem – zdawało mi się bardziej niebezpieczne niż te rozmowy.
I wtedy w końcu uświadomiłem sobie, że nie mogę dłużej tego ignorować. Tak więc w ciągu trzech lat przebyłem blisko sześćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów. Przeprowadziłem ponad dwieście wywiadów na całym świecie, rozmawiałem z najważniejszymi specjalistami w zakresie nauk społecznych, z ludźmi, którzy przebyli otchłanie depresji i stanów lękowych oraz z tymi, którzy wyzdrowieli. Trafiłem do miejsc, których istnienia nigdy bym nie podejrzewał – do wioski amiszów w Indianie, na berlińskie osiedle mieszkaniowe w czasie protestu, do brazylijskiego miasta, które zakazało reklam, do laboratorium w Baltimore, które w zupełnie nieoczekiwany sposób prowadzi ludzi przez ich traumy. To, czego się dowiedziałem, zmusiło mnie do radykalnej korekty historii mojego życia i historii cierpienia, które niczym smoła zalewa naszą kulturę.
Już na początku chcę powiedzieć o dwóch czynnikach kształtujących przyjęte przeze mnie ujęcie. Oba były dla mnie zaskakujące.
Lekarz powiedział mi, że cierpię zarówno na depresję, jak i na ostre zaburzenia lękowe. Wierzyłem, że są to odrębne problemy, i przez trzynaście lat przepisywania mi leków tak właśnie je traktowano. Jednakże podczas badań zauważyłem coś dziwnego. Wszystko, co powoduje wzrost depresji, powoduje również zwiększenie lęku, i na odwrót. Wznoszą się i opadają razem.
Wydało mi się to dziwne. Zrozumiałem tę zależność dopiero wtedy, gdy w Kanadzie spotkałem się z profesorem psychologii Robertem Kohlenbergiem. On też kiedyś myślał, że depresja i stany lękowe to dwie różne sprawy. Ale gdy je badał – a robi to już od dwudziestu lat – odkrył, że „z danych wynika, że nie są tak odmienne”. W praktyce „diagnozy, zwłaszcza dotyczące depresji i zaburzeń lękowych, nakładają się na siebie”. Czasami jedna część jest bardziej wyraźna niż druga – w tym miesiącu możesz mieć ataki paniki, a w następnym dużo płakać. Ale teoria, że są one osobnymi zjawiskami, tak jak (powiedzmy) zapalenie płuc i złamanie nogi, nie została poparta dowodami. To „kłopotliwe”, jak przyznał.
W debacie naukowej dominował pogląd Roberta. W ciągu ostatnich kilku Narodowe Instytuty Zdrowia (National Institutes of Health, NIH) – główny organ finansujący badania medyczne w Stanach Zjednoczonych – zaprzestał opłacania badań, które przedstawiają depresję i zaburzenia lękowe jako różne choroby^(k13). Robert wyjaśnił mi, że decydenci „chcą czegoś bardziej realistycznego, co odpowiadałoby temu, jak ludzie naprawdę funkcjonują w praktyce klinicznej”.
Zacząłem postrzegać depresję i stany lękowe jako covery tej samej piosenki nagrane przez różne zespoły. Depresja jest coverem przygnębionego zespołu emo, a stan lękowy – grupy heavymetalowej, ale podstawowa melodia jest taka sama. Nie są identyczne, ale bliźniaczo podobne^(k14).
Drugi czynnik mający wpływ na moje ujęcie tematu wiąże się z wiedzą, jaką nabyłem, badając dziewięć przyczyn depresji i zaburzeń lękowych. Zawsze, gdy w przeszłości pisałem o depresji i stanach lękowych, zaczynałem od wyjaśnienia jednej sprawy: nie chodzi o nieszczęście. Ono i depresja to dwie zupełnie inne sprawy. Nie ma nic bardziej irytującego dla osoby z depresją niż porady, żeby się rozchmurzyła, albo propozycje zrobienia sobie małych przyjemności, tak jakby ta osoba miała tylko kiepski tydzień. To tak jakbyś złamał obie nogi, a ktoś kazał ci się uśmiechnąć i pójść na potańcówkę.
Gdy jednak analizowałem dowody, znalazłem coś, czego nie mogłem zignorować.
Siły, które sprawiają, że niektórzy z nas mają depresję i doznają lęków, odpowiadają jednocześnie za poczucie nieszczęścia, jakiego doświadcza coraz więcej ludzi. Okazuje się, że istnieje związek pomiędzy nieszczęściem a depresją. Nadal są to bardzo różne zjawiska – tak samo jak utrata palca w wypadku samochodowym różni się od utraty ręki, a przewrócenie się na ulicy jest czym innym niż upadek z klifu – ale są ze sobą połączone. Jak dopiero miałem się przekonać, depresja i zaburzenia lękowe to po prostu najostrzejsze krawędzie włóczni, którą dźgnięto niemal każdego w naszej kulturze. Dlatego nawet osoby niecierpiące na depresję czy stany lękowe mogą się rozpoznać w tym, o czym piszę.
Czytając niniejszą książkę, zrób sobie przerwę, zajrzyj do opracowań naukowych, do których odwołuję się w przypisach, i spróbuj spojrzeć na nie tak samo sceptycznie jak ja. Podważaj dowody. Sprawdzaj, czy się nie chwieją. Stawka jest zbyt wysoka, by się pomylić. Teraz jestem przekonany do czegoś, co na początku nie mieściło mi się w głowie.
Systematycznie wprowadzano nas w błąd odnośnie do depresji i zaburzeń lękowych.
W swoim życiu uwierzyłem w dwie historie o depresji. Przez pierwszych osiemnaście lat życia myślałem, że „to wszystko jest w mojej głowie” – to znaczy, że było to nieprawdziwe, wymyślone, fałszywe, że depresja to wstyd i słabość. Potem, przez następnych trzynaście lat, uważałem, że „to wszystko jest w mojej głowie”, ale w zupełnie inny sposób – że depresja była spowodowana wadliwym działaniem mózgu.
A na końcu miałem się dowiedzieć, że żadna z tych historii nie jest prawdziwa. Główna przyczyna narastającej depresji i zaburzeń lękowych nie znajduje się w naszych głowach. Odkryłem, że w dużej mierze tkwi w świecie i ma związek z tym, w jaki sposób żyjemy. Dowiedziałem się, że istnieje co najmniej dziewięć udowodnionych przyczyn depresji i niepokoju (chociaż nikt wcześniej nie łączył ich ze sobą w ten sposób), a wiele z nich narasta wokół nas, powodując, że czujemy się coraz gorzej.
Nie była to dla mnie łatwa podróż. Jak się przekonasz, uczepiłem się starej wersji, mówiącej o tym, że depresję wywołuje zepsuty mózg. Walczyłem o tę wersję. Przez długi czas nie chciałem dostrzec dowodów, które mi pokazywano. Zmiana sposobu myślenia nie nastąpiła bezboleśnie. To była walka^(k15).
Jeśli jednak będziemy dalej popełniać stare błędy, znajdziemy się w pułapce coraz cięższego stanu. Wiem, że na początku czytanie o przyczynach depresji i zaburzeń lękowych może wydawać się zniechęcające, ponieważ są one bardzo głęboko zakorzenione w naszej kulturze. Mnie też to zniechęcało. Ale w trakcie podróży uświadomiłem sobie, co znajduje się po drugiej stronie: prawdziwe rozwiązania.
Kiedy w końcu zrozumiałem, co się dzieje ze mną i z tak wieloma osobami podobnymi do mnie, dowiedziałem się, że czekają na nas prawdziwe antydepresanty. Nie te chemiczne, które były nieskuteczne w przypadku tak wielu z nas. Nie jest to coś, co można kupić albo połknąć. Ale właśnie to może stać się początkiem prawdziwej drogi, która wyprowadzi nas z bólu.Rozdział 2. Brak równowagi
Rozdział 2
------------------------------------------------------------------------
Brak równowagi
Rok po tym, jak połknąłem pierwszy antydepresant, Tipper Gore, żona wiceprezydenta Ala Gore’a, wyjaśniła w gazecie „USA Today”, dlaczego ostatnio wpadła w depresję^(k29). „To zdecydowanie była depresja kliniczna – powiedziała. – Dowiedziałam się, że mózg potrzebuje pewnej ilości serotoniny, a kiedy się ona skończy, to tak, jakby skończyło się paliwo”. Dziesiątkom milionów ludzi, w tym mnie, mówiono to samo.
Kiedy Irving Kirsch odkrył, że leki pobudzające wydzielanie serotoniny nie działają w sposób, który mu przypisywali producenci, ku swemu zaskoczeniu zaczął się zastanawiać nad jeszcze bardziej podstawową kwestią. Jakie są dowody na to, że depresję powodują przede wszystkim zaburzenia stężenia serotoniny lub jakiejkolwiek innej substancji chemicznej w mózgu^(k30)? Skąd w ogóle wzięło się to przekonanie?
Udało mu się ustalić, że historia serotoniny rozpoczęła się całkiem przypadkowo na oddziale dla chorych na gruźlicę w Nowym Jorku latem 1952 roku, kiedy to niektórzy pacjenci zaczęli w niekontrolowany sposób tańczyć na korytarzu szpitala^(k31). To właśnie wtedy do placówki dostarczono nowy lek o nazwie Marsilid, który według lekarzy miał pomóc chorym na gruźlicę. Okazało się, że lek nie zwalczał co prawda gruźlicy, ale był skuteczny pod innym względem. Nie dało się tego nie zauważyć. Bo to właśnie pod jego wpływem pacjenci zaczęli radośnie tańczyć na korytarzach.
Nie minęło więc dużo czasu, jak ktoś, rozumując logicznie, postanowił podać Marsilid ludziom chorym na depresję – i wydawało się, że na krótko ich stan się poprawił. Wkrótce pojawiły się inne leki o podobnym działaniu (również krótkotrwałym) – Ipronid i Imipramina^(k32). Ludzie zaczęli sobie zadawać pytanie, co te wszystkie nowe leki mają ze sobą wspólnego? I czy to coś mogło być kluczem do poradzenia sobie z depresją?
Nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie szukać odpowiedzi, więc przez dekadę pytanie to wisiało w powietrzu i zwodziło lekarzy. A potem, w 1965 roku, brytyjskiemu lekarzowi Alecowi Coppenowi przyszła do głowy pewna myśl: A jeśli wszystkie te leki podnoszą poziom serotoniny w mózgu? Gdyby tak było, oznaczałoby to, że depresja może być spowodowana niskim poziomem serotoniny. „Trudno przecenić fakt, jak bardzo ryzykowali ci naukowcy”^(k33) – wyjaśnia doktor Gary Greenberg, który opisywał ten okres. Naprawdę nie mieli pojęcia, jaki wpływ na mózg ma serotonina. Należy jednak uczciwie przyznać, dodaje, że badacze, którzy po raz pierwszy wysnuli tę teorię, przedstawili ją jako sugestię. Jeden z nich powiedział, że było to „w najlepszym razie redukcjonistyczne uproszczenie”^(k34), i dodał, że „z wykorzystaniem dostępnych wówczas danych nie można było udowodnić prawdziwości tej teorii”.
Ale kilka lat później, w latach 70., zaczęto wreszcie badać tę hipotezę. Odkryto, że odpowiednio przyrządzona mikstura chemiczna może obniżyć poziom serotoniny u człowieka. Więc jeśli ta teoria była słuszna – jeśli niski poziom serotoniny powodował depresję – co powinno nastąpić? Po spożyciu tej mikstury ludzie powinni wpadać w depresję. Tak więc spróbowano przeprowadzić takie doświadczenie. Badacze podawali ludziom lek na obniżenie poziomu serotoniny i patrzyli, co się stanie. I o ile pacjenci ci nie brali już silnych leków, nie stwierdzano u nich depresji^(k35). W rzeczywistości u zdecydowanej większości pacjentów poziom serotoniny w ogóle nie wpłynął na samopoczucie.
Pojechałem do kliniki w Bangor, mieście na północy Walii, spotkać się z profesorem Davidem Healy’em, jednym z pierwszych naukowców w Wielkiej Brytanii badających nowe antydepresanty. Stworzył on najbardziej szczegółową historię antydepresantów, jaką w tej chwili dysponujemy. Pomysł, że depresja jest spowodowana niską zawartością serotoniny, skomentował w następujący sposób: „Nigdy nie było ku temu podstaw, nigdy. To był tylko marketing. Kiedy te leki pojawiły się na początku lat 90. XX wieku, nie można było namówić żadnego przyzwoitego naukowca, żeby wszedł na podium i powiedział: »Posłuchajcie, w mózgach ludzi z depresją obniża się poziom serotoniny…«. Nigdy nie było na to żadnych dowodów”^(k36). Teorii tej nigdy nie można było podważyć, bo „nigdy nie została uznana. Nie było takiego momentu w historii, kiedy wierzyła w nią choć połowa społeczności naukowców”. W największym badaniu wpływu serotoniny na człowieka nie stwierdzono jej bezpośredniego związku z depresją^(k37). Profesor Andrew Skull z Princeton powiedział, że wiązanie depresji z niskim poziomem serotoniny jest „bardzo mylące i nienaukowe”^(k38).
Łączenie ich ze sobą było użyteczne tylko w jednym sensie. Sprzedając antydepresanty ludziom takim jak ja i Tipper Gore, firmy farmaceutyczne posługiwały się wielką przenośnią. Łatwo ją zrozumieć, a oprócz tego wywołuje ona w ludziach wrażenie, że antydepresanty przywracają naturalny stan równowagi – taki, który występuje u pozostałych osób.
Irving dowiedział się, że gdy naukowcy (nie zespoły PR-owskie firm farmaceutycznych) przestali wyjaśniać przyczyny depresji i zaburzeń lękowych za pomocą serotoniny, w badaniach naukowych coś się zmieniło. Okej, powiedzieli badacze: skoro to nie niski poziom serotoniny wywołuje depresję, musi chodzić o jakąś inną substancję chemiczną^(k39). Nadal uważano, że depresja jest wywołana brakiem równowagi chemicznej w mózgu, a leki antydepresyjne tę równowagę przywracają. Skoro jedna z substancji chemicznych okazała się nieskuteczna, należało szukać kolejnej^(k40).
Ale Irving zaczął kłopotliwie drążyć temat. Skoro depresja i zaburzenia lękowe są wywoływane brakiem równowagi chemicznej, a antydepresanty działają, przywracając ową równowagę, to trzeba przyznać, że sprawa jest dziwna. Leki antydepresyjne, które zwiększają poziom serotoniny w mózgu, mają w badaniach klinicznych równie niewielką skuteczność jak leki obniżające poziom serotoniny w mózgu. Jak leki, które podwyższają poziom innej substancji chemicznej – noradrenaliny. I jak leki podwyższające poziom jeszcze innej substancji chemicznej – dopaminy. Innymi słowy, bez względu na to, przy jakiej substancji chemicznej majstrujesz, otrzymujesz ten sam rezultat.
Irving zapytał więc, co tak naprawdę mają ze sobą wspólnego ludzie biorący te różne leki. Znalazł tylko jedną odpowiedź: łączy ich przekonanie o skuteczności tych leków. Irving uważa, że działa to na tej samej zasadzie co różdżka Johna Haygartha; pacjenci czują, że ktoś się nimi zajął, ordynując odpowiednią kurację.
Po dwudziestu latach dogłębnych badań nad tą kwestią Irving doszedł do wniosku, że postrzeganie depresji jako choroby wywołanej brakiem równowagi chemicznej w mózgu jest tylko „wypadkiem przy pracy”, do którego doszło wskutek błędnych wniosków naukowców. A potem koncerny farmaceutyczne zaczęły na tym błędzie zarabiać.
I tak, mówi Irving, podstawowe wyjaśnienie depresji w naszej kulturze zaczyna się kruszyć. Teoria mówiąca o tym, że czujesz się źle wskutek „braku równowagi chemicznej”, została zbudowana na serii błędów i pomyłek. Powiedział mi, że już wkrótce udowodni, iż ta teoria jest błędna. Leży roztrzaskana na podłodze niczym neurochemiczny Humpty Dumpty z bardzo smutnym uśmiechem.
Długo podążałem za Irvingiem, towarzysząc mu w tej podróży, ale w tym miejscu zatrzymałem się zaskoczony. Czy to rzeczywiście może być prawda? Mam wykształcenie w dziedzinie nauk społecznych, i to na ich podstawie będę omawiał temat w następnych rozdziałach niniejszej książki. Nie znam się na tym, w czym specjalizuje się Irving. Zastanawiałem się, czy źle go zrozumiałem, czy może jest naukowym outsiderem. Przeczytałem więc wszystko, co byłem w stanie przeczytać, i poprosiłem innych naukowców, by w miarę możliwości mi to wyjaśnili.
„Nie ma żadnych dowodów na brak równowagi chemicznej w mózgach ludzi z depresją lub zaburzeniami lękowymi” – wyjaśniła mi profesor Joanna Moncrieff, jedna z czołowych ekspertek w tej dziedzinie, w swoim gabinecie w University College London^(k41). Pojęcie to nie ma żadnego sensu, powiedziała, bo nie wiemy, jak miałby wyglądać mózg „chemicznie zrównoważony”. Ludziom mówi się, że leki takie jak antydepresanty przywracają naturalną równowagę w mózgu, ale to nieprawda – leki te wytwarzają sztuczny stan. Cała koncepcja zaburzeń psychicznych spowodowanych brakiem równowagi chemicznej jest „mitem”, sprzedawanym nam przez firmy farmaceutyczne.
Doktor Lucy Johnstone, psycholożka kliniczna, była jeszcze bardziej szczera^(k42). „Prawie wszystko, co ci powiedziano, to bzdury – oznajmiła mi przy kawie. – Teoria o serotoninie jest kłamstwem. Nie powinniśmy przedstawiać tego w korzystnym świetle i mówić: »Och, no cóż, być może istnieją na to jakieś dowody«. Nie istnieją”.
Wydawało mi się jednak szalenie nieprawdopodobne, by coś tak rozpowszechnionego – jeden z najpopularniejszych leków na świecie, zażywanych przez rzesze ludzi we wszystkich krajach – mogło być aż tak złe. Przecież istnieją zabezpieczenia przed taką sytuacją: ogromne przeszkody w postaci testów naukowych, które muszą zostać przeprowadzone, zanim dany lek trafi do naszej apteczki w łazience. Miałem poczucie, że przeleciawszy z Nowego Jorku do Los Angeles, dowiedziałem się, iż przez całą drogę samolot pilotowała małpa^(k43). Na pewno istnieją procedury, które uchroniłyby przed taką sytuacją. Jakim cudem te leki mogły przejść wszystkie badania, skoro ich działanie było tak ograniczone, jak sugerowano?
Omówiłem to z jednym z wiodących naukowców w tej dziedzinie, profesorem Johnem Ioannidisem, o którym w „Atlantic Monthly” napisano: „może być jednym z najbardziej wpływowych żyjących naukowców”^(k44). Dowiedziałem się od niego, że firmy farmaceutyczne mogły po prostu zlekceważyć dowody i mimo wszystko wprowadzić leki na rynek, bo tak się ciągle dzieje, nie jest to nic nowego. Opowiedział mi, w jaki sposób antydepresanty przeszły od etapu produkcyjnego do moich ust. Działa to następująco: „Firmy często same przeprowadzają próby na własnych produktach”. Oznacza to, że organizują badania kliniczne i decydują, kto może zobaczyć ich wyniki. A zatem oceniają własne produkty. Angażują tych wszystkich biednych naukowców, którzy nie mają innego źródła dochodu… i którzy nie mają żadnej kontroli nad tym, w jaki sposób wyniki te zostaną opisane i przedstawione. Po zebraniu dowodów naukowych to nie naukowcy sporządzają analizy. „Raporty naukowe piszą zazwyczaj pracownicy koncernu”^(k45).
Dowody te trafiają następnie do instytucji nadzorujących, których zadaniem jest podjęcie decyzji o dopuszczeniu leku do obrotu. Jednak w Stanach Zjednoczonych 40% wynagrodzeń wypłacanych w tych instytucjach pochodzi od firm farmaceutycznych (w Wielkiej Brytanii jest to 100%). Aby społeczeństwo mogło się dowiedzieć, który lek nadaje się do bezpiecznego wprowadzenia na rynek, powinny istnieć dwa zespoły: firma farmaceutyczna, opowiadająca się za jego wprowadzeniem, i arbiter pracujący dla nas, społeczeństwa, który miałby sprawdzać, czy lek działa prawidłowo. Ale profesor Ioannidis mówił mi, że w tym meczu sędzia jest opłacany przez firmę farmaceutyczną, której drużyna prawie zawsze wygrywa.
Reguły gry sprawiają, że niezwykle łatwo jest uzyskać zatwierdzenie leku. Wystarczy przeprowadzić dwie próby – w dowolnym czasie i miejscu na świecie – sugerujące jakiś pozytywny wpływ leku. Jeśli przeprowadzono dwa badania i osiągnięto jakiś efekt, sprawa jest załatwiona. Może się więc zdarzyć, że na 1000 przebadanych przypadków lek nie działa u 998 osób, natomiast u 2 osób odnotowano nieznaczny efekt – i już lek trafia do apteki w twojej okolicy.
– Moim zdaniem jest to pole do ogromnych nadużyć – zaznaczył profesor Ioannidis. – Nie da się określić tych procedur inaczej niż jako chore i skorumpowane.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki