- nowość
- W empik go
Jak ograłem PRL. Z gitarą. Tom 2 - ebook
Jak ograłem PRL. Z gitarą. Tom 2 - ebook
Polska lat 70. Na drogi wyjeżdża „maluch”, piłkarze Kazimierza Górskiego zdobywają olimpijskie złoto w Monachium, a Piotr Kaczkowski puszcza Pink Floydów w „MiniMaxie” – programie radiowej „Trójki”.
Towarzysz Gierek zastąpił genseka Gomułkę. W naród wstąpiła nadzieja na lepsze życie w socjalistycznej ojczyźnie. Niby ojczyzna rośnie w siłę, lecz nadal trzeba wszystko załatwiać i walczyć z trudnościami dnia codziennego.
Franek Lipa nie daje się zwieść propagandowym hasłom. Trzyma się planu i żyje po swojemu, odnosząc sportowe sukcesy. Jednak los płata mu figla… Dzięki przyjacielowi, Zdzichowi, odkrywa nową pasję – gitarę. Granie i śpiewanie dają mu wolność. I przyciągają spojrzenia kobiet. Tymczasem nad jego studencką głową zbierają się czarne chmury…
Warto wybrać się Z gitarą w podróż do PRL-u – z drugim tomem cyklu Jak ograłem PRL – ponieważ fabuła kipi humorem, ironią i lekkością. Wszystkich rozbawi, ale i wzruszy!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68302-14-1 |
Rozmiar pliku: | 656 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stało się! Towarzysz Gomułka Władysław1, nasz umiłowany towarzysz Wiesław, wódz i przywódca, genialny strateg i troskliwy gospodarz, był… i nagle go nie ma!
1 Stosuję kolejność zapisu: nazwisko, następnie imię w przypadku osób, do których chcę zaznaczyć swój negatywny stosunek.
Nastał grudzień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku.
Jeszcze dziewiętnastego grudnia Gomułka brylował w „Dzienniku Telewizyjnym”, a już następnego dnia nie padło ani jedno słowo na jego temat, ani w radiu, ani w telewizji.
A… skłamałbym. Towarzysze ogłosili tylko, że Wiesław zrezygnował z funkcji genseka z przyczyn zdrowotnych.
Dzień później, niczym królik z kapelusza, wyskoczył towarzysz Gierek.
To miała być nowa gwiazda na tym ich komunistycznym firmamencie, która miała nam „królować” przez najbliższych dziesięć lat… Towarzysz Edward, trzymający dotąd krótko i za mordę Katowice i cały Górny Śląsk. W przeciwieństwie do zawsze ponurego Gomułki zaserwował uśmiech od ucha do ucha już w pierwszym wywiadzie telewizyjnym.
Natychmiast też wstrzymał podwyżki cen i ludzie odetchnęli przed świętami z ulgą.
A swoją drogą, Gomułka miał szczęście, że towarzysze zostawili go przy życiu. Za Stalina towarzyszy, którzy podpadli, czekała kula w łeb, i to natychmiast. Komuniści takie sprawy mieli opanowane doskonale.
Poprzednik towarzysza Gomułki Władysława, niejaki Bierut Bolesław, pojechał do Sowietów na ich zjazd partii i wrócił w trumnie… Oczywiście z powodów zdrowotnych.
Nam, małym grzdylom z poniemieckiego miasteczka na Ziemiach Odzyskanych, było wszystko jedno. Właśnie zaczęły się ferie zimowe, śniegu było co niemiara i przez najbliższe dwa tygodnie nie chciało nam się myśleć o niczym innym poza zabawą na dworze i oglądaniem do południa „Teleferii” na najlepszym, bo jedynym, kanale TVP.
Śnieg padał bardzo mocno i szybko zasypał ślady kolein po czołgach, które robotnicy z KC PZPR wysłali przeciwko robotnikom w stoczniach Szczecina, Gdyni i Gdańska. O rzezi, jaką Ludowe Wojsko Polskie razem z bandytami z ORMO i ZOMO urządziło na Wybrzeżu, nic nie wiedzieliśmy.
Radio i telewizja wspomniały tylko coś o „chuligańskich wybrykach na Wybrzeżu”.
Jako wiarygodne źródło informacji pozostawało jedynie Radio Wolna Europa, nadające z Monachium, zaciekle i chwilami bardzo skutecznie zagłuszane przez komunistów.
Nie raz, nie dwa widywałem mojego tatę, jak wieczorem po powrocie z pracy siadywał przy ściszonym radiu z uchem w głośniku i pośród szumów i trzasków wyłapywał skrawki słów.
Miałem zabronione wspominać komukolwiek, że coś takiego ma miejsce w naszym domu. Kapusie od razu by się domyślili, jakiego radia słucha po nocach mój ojciec.
A co do wypadków na Wybrzeżu, to czasami tylko przy okazji imienin u cioci, wujka czy babci coś tam się bąknęło przy stole, że podobno w Gdyni i Gdańsku tylu ludzi zginęło, ale mówiło się o tym cicho i nieśmiało.
To, że Gierek zastąpił Gomułkę, nie oznaczało, że bezpieka i kapusie mieli teraz wolne. Wręcz przeciwnie, po „wypadkach grudniowych” jeszcze bardziej przykręcili śrubę. Dla nas, szaraczków z małych miast, życie toczyło się jak dawniej, a więc: załatw, zakombinuj, zwiń po kryjomu coś z państwowego, czyli niczyjego.
Za kioskiem moich rodziców, mimo trzaskającego mrozu, klasa robotnicza, czyli przewodnia siła narodu, chlała nadal wodę brzozową albo pokrzywową w przerwie pomiędzy zejściem z państwowej marnie płatnej roboty w Chemicznych a udaniem się na fuchę, czyli na porządnie płatne prywatne lewe zlecenia.
Przed świętami mama robiła oczywiście duże pranie i tato musiał siedzieć cały dzień w kiosku, aby dać mojej rodzicielce czas na walkę z bielizną, pościelą i ręcznikami za pomocą pralki ręcznej Frania.
Robienie prania oznaczało przeważnie dwudniowe szaleństwo i rewolucję w całym domu. Mama chodziła wściekła i rozstawiała wszystko i wszystkich po kątach. Nie muszę nikomu mówić, że tata i ja woleliśmy trzymać się od tego z daleka… Tata w kiosku, a ja albo na treningu, albo z kolegami na łyżwach. Do domu wpadałem tylko po to, aby coś zjeść, ogrzać się trochę i wziąć obiad przygotowany na chybcika przez mamę, by zanieść go tacie do kiosku.
Przeważnie były to mielone robione z kości. Ponieważ trudno było o mięso, więc zwykli, szarzy obywatele tego kraju kupowali „u rzeźnika” kości na kilogramy, bo tych akurat nie brakowało. Potem gospodynie odkrawały strzępy mięsa od kości i z zebranych skrawków robiły kotlety mielone.
Oczywiście ogołoconych z resztek mięsa kości się nie wyrzucało, tylko gotowało się na nich pożywne zupy albo robiło galaretę. Jakiekolwiek marnotrawstwo nie wchodziło w grę. Ludzie, którzy przeżyli wojnę i głód, byli nauczeni robić coś z niczego i szanowali każdy kęs.
Jeśli mama podczas prania nie miała czasu niczego upichcić, wpadałem do Fellmana i brałem porcję flaków dla siebie i dla ojca.
U Fellmana, wiadomo, mieliśmy fory. Zdjęcie Fellmana z kosmitą z Enerefu Jürgenem wisiało na wyeksponowanym miejscu na ścianie jego Garmażerki i przypominało Fellmanowi i jego małżonce Zenobii Fellman o moich zasługach wobec ich gastronomii.
– A co tam, kawalerze? – Fellman uśmiechnął się do mnie, kiedy poprosiłem go o dwie porcje flaków dla siebie i dla taty. – Nie robicie dziś obiadu?
– Mama pierze – odparłem i wszystko natychmiast było jasne.
– A wiadomo – Fellman rozłożył ręce – pranie przed świętami to rzecz święta. Moja też szaleje od wczoraj. – Spojrzał z niechęcią w stronę zaplecza, skąd dochodziły rumor przestawianych garów i stołów i pokrzykiwania małżonki. – Chciałem cholerze kupić automat w peweksie, ale ta się uparła, że nie!
– No co pan powie, panie Fellman? – Zrobiłem wielkie oczy ze zdziwienia.
Pralka automatyczna była niespełnionym marzeniem mojej mamy. Jak wam opowiadałem w pierwszym tomie, moja mama, mimo że posiadała kartę przetargową w postaci deficytowych gazet w naszym kiosku, była jeszcze daleko w kolejce po pralkę automatyczną w Argedzie (czyli sklepie z szyldem „Artykuły Gospodarstwa Domowego”, gdzie półki zawsze świeciły pustkami, a wszystko załatwiało się pod ladą), ustępując miejsca w kolejce lokalnym bonzom partyjnym.
Czarę goryczy przelała jeszcze stara Zwingerowa, która na tydzień przed świętami otrzymała przesyłkę dolarową od swojego syna Jana z Izraela. Pojechała zatem do peweksu w Szczecinie i wróciła z automatem. Kilka dni wcześniej, nie wiedząc, że takie ją szczęście spotka, zakupiła u mamy płatki mydlane i zwykły proszek IXI do prania we frani. Następnie przyszła do kiosku z tym proszkiem i płatkami i poprosiła mamę, aby mogła te towary wymienić na proszek E do automatów.
E do automatów oznaczało diabelnie drogi i rzadki proszek do pralek automatycznych. Jeśli ktoś przychodził do kiosku mamy i chciał kupić E do automatów, był to znak, że jest to lepszy gość.
I teraz do tych lepszych gości miała dołączyć stara Zwingerowa, która po wyrzuceniu z kraju jej syna, który tak naprawdę matkę utrzymywał ze swojej inżynierskiej pensji, przymierała prawie głodem, dorabiając sobie jako praczka, szwaczka i sprzątaczka.
Matkę aż w środku ścisnęło z zazdrości. Może pomyślała sobie przez chwilę, że szkoda, że komuniści nie wyrzucili jej męża albo jej syna, czyli mnie, do Izraela, bo ominęły ją dolary i pralka z peweksu. Nie wiem, jak mój tata, ale ja bardzo chętnie dałbym się wyrzucić do Izraela. Znałem kilka osób, które wtedy musiały opuścić Polskę. To byli bardzo fajni ludzie, lepiej ubrani i wykształceni niż ta komunistyczna hałastra, która im ten exodus zafundowała.
Syn Zwingerowej, mimo że inżynier i dorosły, zawsze rozmawiał ze mną jak równy z równym, a nie dorosły ze smarkaczem, i kibicował mi w staraniach o moją pierwszą kolarzówkę.
Myślę, że gdybym znalazł się wtedy w Izraelu, to z moją smykałką do interesów, w kraju, gdzie liczyły się kompetencje i umiejętności, raz-dwa bym przesłał mojej mamie dolary na zakup pralki automatycznej i nie musiałaby biedna zazdrościć pani Zwingerowej.
Ale wielka zazdrość mojej rodzicielki trwała na szczęście tylko przez chwilę. Jeszcze zbyt krótko należała do róży matek w kościele księdza Antoniego, aby przesiąknąć nienawiścią i jadem, jakie te bogobojne niewiasty serwowały każdemu, kto choć trochę myślał inaczej.
Przyjęła więc zwykłe proszki i płatki mydlane i w zamian za to wydała Zwingerowej E do automatów.
– Szczęść Boże z nową pralką, pani Zwingerowa. – Moja macierz uśmiechnęła się przez łzy.
– A Bóg zapłać, pani Elu. – Zwingerowa, mimo że starozakonna, doskonale odnajdywała się z każdym bóstwem, jakie akurat było jej potrzebne i było pod ręką.
Dlatego nie dziwcie się, że zrobiłem wielkie oczy, kiedy Fellman oznajmił mi, że jego żona nie chce pralki automatycznej z peweksu. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że Fellman jest bogaczem i stać go nawet na dwa takie automaty, a może i na trzy. Kto go tam wie?
– Moja nie chce, bo zbiera na wiano dla Zosi – odpowiedział cicho Fellman, patrząc trwożliwie w stronę kuchni, czy aby jego ślubna go nie podsłuchuje.
– Aaaaa. – Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
Zosia Fellman od lat tkwiła za barem Fellmanowej Garmażerki. Obwieszona złotem i paląca drogie carmeny, bez skutku wyczekiwała swojego księcia na koniu, który pędząc na rączym mustangu przez nasze miasteczko, zachwycony zawieszonym na niej przez starą Fellmanową złotem i palonymi przez nią carmenami, a czasami nawet marlboro z peweksu, zatrzyma swego rumaka w galopie i poprosi ją o rękę.
Jednakże póki co nie tylko książę na koniu, ale nawet młody inżynier na motocyklu WSK lub nawet w najgorszym razie kawaler-majster z Chemicznych na motorowerze Komar nie chcieli zacumować w złotej przystani Zosi Fellman.
Zenobia postanowiła więc chyba podbić ofertę i dorzucić do wiana Zosi pralkę automatyczną, sama skazując się na zwykłe i upierdliwe pranie ręczne we frani.
Nie przeczuwała Zenobia Fellman, że za kilka miesięcy, po koncercie Stachury, w naszym miasteczku jej cicha i skromna córka Zosia stanie się bohaterką pierwszej afery obyczajowej w naszym poniemieckim socjalistycznym grajdołku, a to za sprawą wyposażonej w piękny dekolt z nader obfitymi piersiami właścicielki punktu piwnego Barbary Kucyk, zwanej „Basiową”. Ale o tym opowiem za stron kilkadziesiąt.
– Serce matki – zacytowałem tu ulubione powiedzenie mojej mamy.
– A kto ją tam, cholera, zrozumie. – Fellman machnął ręką i dodał: – A tak przy okazji, Franku, to spytaj ojca, czy by nie mógł w niedzielę szybciej do nas wpaść, bo oprócz zrobienia flaków, to chciałbym, aby ze swoją magiczną ręką wokół kiełbasy świątecznej się zakręcił.
– Jasne, że spytam. – Uśmiechnąłem się na myśl o dodatkowej kiełbasie w naszym domu.
Wiedziałem, że kiedy ojciec doprawi Fellmanowi kiełbasy na święta, trochę tych pyszności pojawi się także na naszym stole, bo świętym obowiązkiem każdego, kto wynajmował rzeźnika do świniobicia lub masarza do doprawiania mięsa, było obdarowanie fachowca mięsem lub wyrobami poza wynagrodzeniem złotówkowym. Tym bardziej takiego fachmana, jakim był mój tato, o którego umiejętnościach legendy krążyły po mieście i wsiach okolicznych.
Mój tata zresztą wyraźnie zaznaczał, kiedy szedł do kogoś na fuchę, że złotówki go nie interesują. Wynagrodzenie i dodatkowe apanaże odbierał w mięsie i w wyrobie, czyli pasztetowych i kiełbasach, które z takim powodzeniem sam kręcił.
Mięso było podstawową walutą i za nie mogło się wymienić wszystko.
Kiedy dotarłem do kiosku z flakami dla siebie i dla ojca, ekipa robotniczych zakapiorów z Chemicznych napoczynała akurat swoje pokrzywowe i brzozowe.
Muszyński Heniu, zwany Muchą, mistrz spawalniczy na autogenie, mający na nosie okulary z grubymi jak dna filiżanki szkłami, napoczynał akurat drugą flaszkę brzozowej.
Skąd wiedziałem, że drugą? A bo pierwsza opróżniona stała grzecznie na murku odgradzającym kiosk moich rodziców od parafii.
Z powodu tego ogrodzenia pijacy mieli przykazane od mojej mamy, że owszem, mogą chlać za kioskiem, ale niech ich ręka boska i święci anieli mają w swojej opiece, jeśli choć jedna opróżniona flaszka spadnie na święty teren parafii księdza Antoniego.
Aha, ten tajemniczy autogen to był system spawania, który dawał najlepsze efekty. Ściągnięty z ZSRR, wytwarzał potężny łuk elektryczny, który z kolei tworzył wielkie temperatury i idealnie nadawał się do spawania fragmentów kadłubów okrętów i olbrzymich kotłów, które produkowano w naszych Chemicznych. Niestety, ten łuk elektryczny wytwarzał tak jasny płomień, że oczy spawacza dostawały taką ilość lumenów, jakby ktoś spoglądał na Słońce w upalny dzień naszego socjalistycznego, czyli najpiękniejszego lata.
Mistrzowi spawalniczemu Muszyńskiemu Henrykowi, sądząc po jego grubych soczewkach w okularach, pozostały może z dwa lata pracy.
Oczywiście na zgniłym Zachodzie istniały inne systemy spawania, niepowodujące takich spustoszeń we wzroku spawającego, jak ten pieprzony ruski autogen, ale kto by się tam przejmował klasą robotniczą?
Jeden z najlepszych dowódców drugiej wojny światowej, amerykański generał Patton, dziwił się, analizując rusko-niemiecki front, skąd takie olbrzymie straty po stronie atakujących Rosjan, czasami dziesięciokrotnie wyższe niż amerykańskiej armii, która w podobnych sytuacjach walczyła z fanatycznymi Japończykami. Przestał się dziwić, kiedy po zakończeniu wojny spotkał w Berlinie Gieroja Sowietskowo Sojuza (Bohatera Związku Radzieckiego, i to czterokrotnego, żeby nie było), prymitywnego pijaka i mordercę, marszałka Żukowa.
I co odpowiedział ruski marszałek Żukow, który zasłynął z tego, że pchał bezmyślnie tysiące żołnierzy wprost na skomasowany ogień niemieckich ciężkich karabinów, tak że trupy zasłaniały Niemcom pole ostrzału? „Ludiej u nas mnogo”2.
2 Ludzi u nas dużo (ros.)
No i wszystko jasne. U nas też było „ludiej mnogo” i kiedy kończył się jakiś Muszyński Heniu, na jego miejsce przyjmowano kolejnego i kolejnego. Nikt z socjalistycznych naczelników nawet nie pomyślał, że można usprawnić maszynę spawalniczą. Pogarda, jaką mieli socjalistyczni robotnicy z KC PZPR i innych mniejszych komitetów partii dla zwykłych robociarzy, była tak wielka, że nawet na chwilę przez myśl nikomu tam z KC nie przyszło, aby zadbać o zwykłego człowieka. Zużyty „robol” lądował na cienkiej emeryturce, która skazywała go na wegetację w oparach alkoholu, bo ten akurat był tani i biednego było na niego stać.
Póki co, a więc póki mógł pracować, Muszyński Henryk i jego pomagier Ciachała Antoni wlewali w siebie zawartość buteleczek brzozowej i pokrzywowej.
Pamiętacie z pierwszego tomu majstra Grzelczaka Izydora? Był koneserem brzozowej. Po pokrzywowej szczypało go w żołądku. Podobnie mistrz na autogenie Muszyński Henryk wlewał w siebie z upodobaniem brzozowe zapachy. Ale już jego pomocnik Ciachała Antoni rozsmakowywał się w pokrzywówce.
No i żeby było jasne: moja mama doskonale orientowała się w zawiłych meandrach smakowych wszystkich pijaczków, którzy u niej kupowali wody na „wzmocnienie cebulek włosa”. Wiedziała, kogo szczypie w żołądku po brzozowej, a kogo po pokrzywowej. Doskonale też wiedziała, któremu majstrowi podsunąć sporty, a który woli klubowe. Kiedy były pierwszy i dziesiąty każdego miesiąca, a więc terminy wypłat w Chemicznych, mama od razu podsuwała jednym pijaczkom giewonty, a innym ekstra mocne.
Nie wiem, skąd też wiedziała, gdzie i kiedy jaki majster i u kogo kończy fuchę i będzie miał porządny „piniundz” w kieszeni, ale orientowała się i od razu szykowała działania marketingowe na wyższym poziomie.
Wpadał do kiosku na przykład majster Skorczyk Eugeniusz, który robił na blachowni w Chemicznych. Był to dział, który produkował rury do kanalizacji i centralnego ogrzewania, różne śruby, mutry i złączki tudzież kolanka i redukcje. Dzięki takiemu asortymentowi, nieosiągalnemu oczywiście w żadnych sklepach metalowych czy hurtowniach, mistrz zmianowy Skorczyk Eugeniusz miał wiele zleceń na fuchy od bogatszych obywateli naszego miasteczka, bo dysponował „towarem”. Jak ktoś chciał mieć szybko zrobione centralne albo łazienkę, zgłaszał się do niego, gdyż Skorczyk Eugeniusz miał doskonale opracowany system wynoszenia państwowego z zakładu. Kradli wszyscy i wszystko, ale niektórzy więcej. Skorczyk Eugeniusz należał do elitarnej grupy kradnących i wynoszących z zakładu najwięcej. Nigdy nie wpadł, bo opłacał się zarówno stróżom nocnym w Chemicznych, jak i kontrolerom na bramie wyjściowej.
Kontrolerom na bramie dawał w łapę mniej niż stróżom nocnym, bo przez bramę szmuglował drobnicę, czyli uszczelki, mutry, redukcje, kolanka i co tam jeszcze, ale dla stróżów nocnych szły od Skorczyka Eugeniusza poważniejsze kwoty tudzież większe liczby półlitrówek z czystą.
Nie ma co się dziwić: przez płot ogradzający teren zakładu w nocy przefruwały rury do kanalizacji i CO, i to w pokaźnych ilościach. Wszystko to znikało w przepastnej komórce Skorczyka Eugeniusza oraz w kamuflującej jego grzeszne występki wysokiej trawie i gęstych krzakach porastających obficie Skorczykowe podwórko, których też z wiadomych względów nigdy nie przycinał ani nie kosił.
Kiedy więc mistrz zmianowy Skorczyk Eugeniusz kończył u kogoś fuchę, to był panisko.
– Jak tam, panie Genku – witała moja mama robotnika, który chwiejnym krokiem zbliżał się do kiosku. – Poszło?
– A co by miało nie iść, pani Elu! – Mistrz zmianowy uśmiechał się bezzębnie. – U mnie jak cza, to cza, pani Elu, zawsze. Jak mówię, to gadam, i nie ma ten tego!
– No jasne, panie Genku. – Mama oceniała wprawnym wzrokiem stopień upojenia mistrza zmianowego Skorczyka Eugeniusza. Jeśli stwierdzała, że zgodnie z panującym pośród robotników schodzących z fuchy zwyczajem zaprawił się już porządnie w punkcie piwnym u Basiowej, od razu przystępowała do ofensywy handlowej: – To co, panie Genku… Dukaty czy może caro?
Od razu wyjaśniam: najgorsze rakotwórcze świństwo do palenia to były sporty za trzy złote i pięćdziesiąt groszy paczka, potem klubowe, czyli sporty z filtrem, to samo świństwo, ale o złotówkę droższe, potem w granicach od sześciu do ośmiu złotych różne ekstra mocne, silesie, giewonty. „Elita” zaczynała się od dukatów za dziesięć złotych, potem były caro za dwanaście, aż do carmenów za osiemnaście.
Po fuchach nadziani przez moment robociarze pozwalali sobie na chwilowe szaleństwo i kupowali dukaty i caro. O dziwo, nigdy nie kupowali carmenów. Obserwowałem to nieraz w kiosku moich rodziców. Wyciągali z dumą zwitki fuchowych banknotów, rzucali je na ladę i widać było, że spokojnie mogą kupować przez najbliższy miesiąc nie tylko paczkę, ale i całą sztangę najdroższych naszych papierosów, ale nigdy tego nie robili. Może czuli, że są niegodni tych najlepszych fajek, bo tak się wtedy utarło, że carmeny kopcili prywaciarze i lepsza „enteligencja”.
Ale wróćmy do przedświątecznego chlania za kioskiem mistrza na autogenie Muszyńskiego Henryka i jego pomagiera Ciachały Antoniego. Ledwo zdążyłem podać tacie flaki od Fellmana, a już po dwie opróżnione flaszki brzozowej i pokrzywowej stały na murku parafialnym. Chłopaki mieli tempo.
W pewnym momencie Muszyński Henryk sięgnął po trzecią flaszkę, ale się opamiętał. W końcu razem z Ciachałą ruszali na fuchę, a nie do fabryki „na państwowe”, i za bardzo pijani być nie mogli. Zepsuta fucha, czyli fuszerka na prywatnym, oznaczała „gębę”, czyli złą opinię, a to natychmiast skutkowało brakiem kolejnych intratnych prywatnych zleceń. Tu nie było miejsca na chlanie podczas pracy czy sknocenie czegokolwiek. Krzywo położone ciężko zdobyte płytki łazienkowe, lub nie daj Boże te piekielnie drogie z peweksu, oznaczały koniec zleceń i szansy na lepsze pieniądze.
Muszyński podszedł do okienka kiosku i zwrócił się do mojego taty:
– Panie Stasiu. Możemy u pana zostawić resztę napoju?
– Jasne, panie Muszyński. Pan postawi tutaj, obok flaszek Giewonta Józka, i będą na pana czekały.
– To Giewont już polazł na fuchę? – zdziwił się Muszyński. – A nie wie pan Stanisław, u kogo robi?
– A co mam nie wiedzieć. U Maryny Badylarki.
– Ooo – Mucha pokiwał z uznaniem głową – to dobrą fuchę Giewont trafił. Maryna jest babka z klasą i przy kasie.
Maria Gądziałowska, zwana Maryną, a czasami Maryną Badylarką, miała jedną z nielicznych szklarni tuż za miastem. Mimo częstych kontroli i kar, jakie serwowała jej socjalistyczna ojczyzna, potrafiła utrzymać swój biznes na powierzchni i na nim zarobić. Zaczęła budować sobie mały domek tuż przy swoich szklarniach, aby je mieć na oku i żeby ukrócić kradzieże pomidorów, bo w tym kraju robotnicy i rolnicy kradli wszystko, więc z jakiej niby okazji mieliby przepuścić pomidorom Maryny?
– A co Giewont u Maryny będzie robił? – Fucha Giewonta nie dawała Muszyńskiemu spokoju.
– A łazienkę całą, panie Muszyński.
– To nie mogła Maryna mnie zawołać?
– Jak przyszła do mnie, aby się poradzić co do majstra, to jej pana, panie Muszyński, poleciłem, ale Maryna pana nie chciała.
– Cooo!? – Oczy Muszyńskiego zrobiły się potrójnie wielkie za sprawą zdziwienia i grubych soczewek jego okularów. – Przecież jej kładłem płytki, kiedy jeszcze w bloku mieszkała! Co za cholera z tej baby!
– No kładł pan, panie Muszyński, kładł, ale… – Tato zawiesił głos. Był człowiekiem dobrodusznym i nie chciał nikomu sprawiać przykrości, nawet pijakowi Muszyńskiemu.
– Ale coooo? – wydarł się wściekły już nie na żarty Mucha.
– Aleś pan to spieprzył, panie Henryku. – Tato smutnie pokiwał głową. – Przyszedłeś pan pijany i krzywo fugę położyłeś.
– Tak panu Maryna powiedziała, panie Stanisławie? – Muszyński Henryk trochę spuścił z tonu.
– Słowo w słowo, panie Henryku.
– A nie powiedziała panu ta cholera, że krzywe ściany w łazience miała? – Mistrz na autogenie, jak każdy zawodowy pijak, widział wady u wszystkich, tylko nie u siebie, i zawsze szukał winnych tam, gdzie ich nie było.
– Panie Heniu. – Tato pokręcił tylko głową na to dziwne usprawiedliwianie się Muszyńskiego. – Przecież ja, podobnie jak i pan, nie wypadliśmy sroce spod ogona i obaj wiemy, że krzywa ściana to nie jest wielka przeszkoda, aby położyć prosto fugę i kafelki, nieprawda, panie Heniu?
– A pierdolę tę sukę jebaną! – wrzasnął Muszyński. – W dupie mam wszystkich bogaczy! – Pijackim wrzaskiem mistrz na autogenie wyraził opinię klasy robotniczej na temat prywaciarzy, badylarzy i dorobkiewiczów. Skoro nie było już innych argumentów, pozostawał mu wrzask.
– O, panie Heniu! – uniósł się mój tato. – Tak nie będziemy rozmawiali!
– A jak, panie Stasiu? A jak? – Muszyński zrobił zdziwioną minę.
– Kulturalnie, panie Muszyński, kulturalnie! Zważ pan, że mówimy o kobiecie.
– A jaka ona kobieta? Chytra suka pierdolona! Zarobić mi nie da, tylko tej mendzie Giewontowi!
– Panie Heniu, jeszcze słowo, a nie będziesz mógł pan u mnie zostawiać butelek na fajrant. Pani Maryna jest cymes kobieta. Ma głowę na karku, bo prowadzi interes.
– A czy ja mówię, że ona nie jest ekstrababka? – Zapewne perspektywa taszczenia ze sobą na fuchę flaszek z alkoholem wydała się Musze katastrofalna. Bał się brać alkohol na fuchę, bo jak każdy zawodowy alkoholik wiedział, że nie wytrzyma, kiedy wóda będzie w pobliżu, i golnie sobie ostro, a potem spieprzy robotę i będzie jak z Maryną Badylarką. Wódkę czy brzozową mógł tylko u mojego taty przechować, bo kiedy wieczorem schodził z fuchy, wszystkie sklepy już były zamknięte, a kiosk moich rodziców funkcjonował najdłużej w mieście. Muszyński, jak każdy majster, nie wyobrażał sobie, aby iść na trzeźwo z fuchy do domu. Flaszka musiała „być zrobiona”, inaczej ciężko byłoby zasnąć.
– Panie Muszyński, ja może i kulawy jestem, ale słuch mam dobry – obruszył się mój tata. – I to, i owo słyszałem.
– Dobrze już, dobrze, panie Stasieńku. Wypijmy na zgodę i będzie po ptokach.
– Panie Heniu, ja z panem na zgodę pić nie muszę, bo się na pana nie pogniewałem. Tylko o szacunek wobec kobiet mi chodzi, i tyle. A co do wypicia, to, panie Heniu, uważaj pan, bo na fuchę pan idziesz, więc nie przeginaj!
– Ot to, to, panie majster, ot to, to – zabrał w końcu głos pomagier Ciachała Antoni. Był dużo młodszy od Muchy i nie przesiąkł jeszcze do końca chamstwem klasy robotniczej.
– A ty się, sztyfcie, nie odzywaj! Co to za czasy, panie Stasieńku, idą, żeby kot majstrowi pyskował.
– Czasami dobrze młodszego posłuchać. Panie Heniu, jak będziesz pan tak tu się przy kiosku na drobne rozmieniał, to pan na fuchę nie zdążysz i nie tylko pan, ale i Antek nic nie zarobi!
– Ot to, to, panie Stasiu, ot to, to! – rzeczowo przytaknął Ciachała.
– Dawajcie już te wasze flaszki i zmykajcie do roboty. – Ojciec otworzył tylne drzwi kiosku i wziął od każdego z nich po dwie butelki płynu pielęgnacyjnego do włosów normalnych i przetłuszczonych, plus jedną półlitrówkę czystej.
Gdy Muszyński i Ciachała szybko pozbyli się flaszek i ruszyli na fuchę, spojrzałem z podziwem na mojego tatę.
– Aleś mu, tato, przysolił z tą Maryną!
– Bo nie znoszę, synku, chamstwa, a już szczególnie w stosunku do kobiet. Znam panią Marię i widzę, jak ciężko pracuje na te swoje pieniądze, użerając się w dodatku z wszelkimi kontrolami i sanepidami. My mamy ten cholerny remanent dwa razy w roku i wiesz, ile wtedy jest strachu i bałaganu, bo za byle głupstwo mogą przywalić taką karę, że się nie podniesiesz. A ona to ma taki bal przynajmniej raz w miesiącu. Dlatego nie pozwolę, by taki pijaczek jak Muszyński ją obrażał, tym bardziej że spieprzył u niej fuchę ewidentnie.
– A Giewont jej tego nie spieprzy?
– Giewont młodszy jest od Muszyńskiego i póki co aż tyle nie pije co Muszyński albo Skorczyk. Ale jak spieprzy, to będzie miał mocno pod górkę, bo pani Maria w kaszę dmuchać sobie nie da!
– I bardzo dobrze – przytaknąłem ojcu. – Nie lubię pijaków!
– A kto ich lubi. – Ojciec wzruszył ramionami i po chwili dodał smutno: – Rozpity ten naród, oj, rozpity. Jak tak dalej pójdzie, to będzie u nas jak u Ruskich: partia bandytów i naród tumanów. Ale o to im wszystkim chodzi.
– Jak to? – zdziwiłem się. Byłem bardzo młody i jeszcze bardziej naiwny. – Tym z góry chodzi o to, aby wszyscy pili?
– Tak, synu! Niestety tak. Prostym, niepiśmiennym, a w dodatku pijanym łatwiej rządzić. Zobacz, czego nigdy u nas w sklepach nie brakuje. Jak myślisz?
– Wódki? – odpowiedziałem, nie do końca będąc pewnym. W sklepach, nawet za największej biedy, zawsze były chleb, musztarda i alkohol. Intuicyjnie jednak czułem, że tata nie miał na myśli dwóch pierwszych towarów, bo nawet największe ochlaje nie wycisnęliby kropli alkoholu z chleba czy musztardy.
– No i masz odpowiedź. – Tato się uśmiechnął. Nagle spojrzał w okienko kiosku i spoważniał. – Ale teraz, synu, gęba w kubeł i ani jednego słowa o tym, o czym żeśmy tu mówili. – Tato spojrzał na mnie z trwogą, a potem znów przeniósł wzrok za okienko kiosku.
Spojrzałem też w tę stronę i zmartwiałem z przerażenia. Przed skromnym kioskiem mojego ojca zatrzymała się duża czarna wołga. W naszym miasteczku była tylko jedna czarna wołga. Jeździł nią miejscowy komendant SB Woliński Tadeusz.
Ludzie mówili na niego Major, bo podobno miał taki stopień w wojsku, z którego to został przeniesiony do „zadań specjalnych” jeszcze w czterdziestym siódmym roku podczas operacji „Wisła”, czyli czyszczenia wschodnich granic Polski z bandytów z UPA i polskiego elementu „politycznie niepewnego”, czyli niedobitków z Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych.
Musiał się tam sprawdzić, co jest równorzędne byciu niezłą kanalią, skoro towarzysze z KC postanowili go na zawsze pozostawić w UB, czyli Urzędzie Bezpieczeństwa, a po roku pięćdziesiątym szóstym w SB, czyli Służbie Bezpieczeństwa.
Bycie w SB oznaczało absolutną bezkarność, życie bez umiaru i ponad stan, czyli dostęp do wszelkich dóbr luksusowych, o jakich zwykli obywatele mogli tylko pomarzyć. Ludzie z SB mogli też aresztować kogo chcieli i na jak długo chcieli bez jakiejkolwiek konieczności tłumaczenia się. Bywało, że wzywali kogoś do siebie do urzędu i ten ktoś już nie wracał. Cała wczesnopowojenna historia naszego komunistycznego raju za Bieruta i wczesnego Gomułki pełna była takich przypadków.
Z wołgi wyskoczył umundurowany esbek i otworzył Wolińskiemu tylne drzwi od samochodu. Wysiadł z niego wysoki, postawny mężczyzna i szybkim, sprężystym krokiem podszedł do kiosku.
Nigdy nie widziałem Wolińskiego na oczy. Wyobrażałem sobie, że wygląda podobnie jak te wszystkie nasze partyjne bonzy, czyli przygarbieni, z wystającymi brzuchami, łysi i obleśni faceci, ot takie pomieszanie niskiego Gomułki z łysym Cyrankiewiczem. A tu, proszę, chłop wyglądał na sportowca, mimo że był już w średnim wieku. W miasteczku krążyły słuchy, że potrafił jednym uderzeniem pięści zwalić z krzesła przesłuchiwanego delikwenta. No nic dziwnego… taki sportsmen!
Ubrany był w szary płaszcz i szary kapelusz.
Odezwał się uprzejmie:
– Dzień dobry. Carmeny poproszę!
– Proszę bardzo. Osiemnaście złotych – równie uprzejmie odezwał się tata.
– Co? – zdziwił się Woliński. – Nie zdrożały? – Spojrzał badawczo na tatę.
– Pan wie lepiej ode mnie, że nie zdrożały – odparł spokojnie ojciec. Widziałem jednak, że był spięty, oczekując na jakąś prowokację.
– Ja? – Woliński udał zdziwionego. – A czemu ja?
– Bo to pan jest władza, a ja tylko zwykły kioskarz.
– Pan mnie zna?
– Jest tylko jedna czarna wołga w tym mieście – odparł tata.
– Ha, ha – zaśmiał się Woliński. – Dobra, inteligentna odpowiedź – pochwalił ojca i zaraz spytał szybko: – A co ludzie na te planowane podwyżki mówili?
– Mnie się pan pyta? Przecież wy, panowie, wiecie wszystko.
– Owszem, wiemy wszystko, ale chcielibyśmy wiedzieć więcej. – Woliński zaśmiał się cynicznie.
– To zwykły kiosk, proszę pana. Tu ludzie się nie spowiadają, tylko kupują i szybko odchodzą, bo zimno jak cholera. – Tata nadal zachowywał stoicki spokój i nie dał się wciągnąć w esbeckie przepytywanki.
– No, ale coś tam mówią.
– O świętach mówią, proszę pana, o prezentach, o tym, co dzieciom pod choinkę kupić. Co tam zwykłego człowieka ma więcej interesować? Byle do pierwszego starczyło i jeść było co. Tylko tyle i aż tyle, proszę szanownego pana.
– Cwany z pana gość, panie Lipa. – Woliński wyciągnął z paczki dwa carmeny i poczęstował tatę. – Zapali pan?
– Dziękuję panu, ale nie. Schorowany emeryt jestem, to do papierosów mnie nie ciągnie – skłamał gładko ojciec.
Podziwiałem go. Carmeny to była najwyższa nasza polska półka tytoniowa i tata nie pozwalał sobie na taki rarytas. Ale esbekowi odmówił.
– Jak pan chce, panie Lipa. – Woliński schował papierosy do kieszeni. – A co ludzie mówią o towarzyszu sekretarzu Edwardzie Gierku?
– A co mają mówić? Mówią, że swój chłop.
– Swój chłop? – Woliński uniósł brwi ze zdziwieniem.
– A to źle? – Teraz tata udał zdziwienie. – Ja to bym chciał, aby wszyscy o mnie mówili „swój chłop”. Pan by nie chciał?
– Ja? – Esbek się zmieszał. – Nie, no pewno, że chciałbym. – Uśmiechnął się zimno i dodał: – No dobrze, panie Lipa. Miło się z panem rozmawiało. Wesołych świąt życzę!
– I wzajemnie szanownemu panu – odpowiedział z lekkim uśmiechem tato, w ogóle niezdziwiony, że partyjny, komunistyczny esbek życzy mu wesołych świąt.
Siła katolickiej tradycji była jednak wielka i mimo wojny, jaką wypowiedziała Kościołowi partia Gomułki, a teraz Gierka, tradycja świąt i komunii przetrwała w życiu codziennym i miała się całkiem dobrze.
Woliński zrobił dwa kroki w stronę samochodu, ale nagle się odwrócił, szybko podszedł do kiosku i prawie wsadzając głowę w okienko, spytał:
– A wie pan, panie Lipa, że na Wolnej Europie mówili, że ten nasz Gierek to będzie wielka nadzieja dla naszego kraju?
– Nie wiem, bo skąd bym miał wiedzieć? Nie słucham Wolnej Europy. – Tato nie dał się zaskoczyć i znów skłamał gładko.
– Nie słucha pan? – zdziwił się Woliński. – Przecież wszyscy słuchają. Ludzie nie mówią przy kiosku, co na Wolnej Europie słyszeli?
– Ludzie to zaganiani są. Każdy ledwo wiąże koniec z końcem. Podejdzie szybko jeden z drugim, kupi, co trzeba, i pędzi dalej. Kto tam, panie, ma czas na Wolną Europę, jak ledwo przy sobocie na „Dziennik” mu starczy, aby posłuchać, co się na świecie dzieje.
– A to dziwne, proszę pana. – Woliński uśmiechnął się chytrze. – Bo ja na przykład lubię wiedzieć, co inni o nas mówią, i czasami słucham Wolnej Europy. Nie interesuje pana, co o nas mówią w takim Londynie czy Nowym Jorku?
– Proszę szanownego pana – tata też zmrużył chytrze oczy – ja to biedny rencista jestem. Nigdy nie byłem i raczej nie będę ani w Londynie, ani w Nowym Jorku. Co mnie obchodzi, co tam ludzie o nas mówią. Życzę im jak najlepiej. Pozostaje mi wierzyć, że oni tego samego życzą nam.
– Problem w tym, panie Lipa, że oni wcale nam dobrze nie życzą. Nie podoba im się nasza socjalistyczna droga, nasz szybki rozwój i rosnący dobrobyt…
W tym momencie o mało nie podskoczyłem z oburzenia. Zrobiłem ruch, jakbym chciał wstać i wypalić temu esbekowi w jego socjalistyczną gębę: „Tak?! Taki tu mamy dobrobyt? Tak pan sądzi?! To niech pan sobie przyrówna naszą syrenkę albo warszawę do mercedesa. Co pan tu za bzdury opowiada?!”.
Na szczęście mój tato, czujny jak żuraw, nacisnął mocno swoim ciężkim inwalidzkim butem na moją stopę i nie zrobiłem głupstwa.
– Wszędzie są dobrzy i źli ludzie, proszę pana – odpowiedział poważnie, cały czas trzymając swój but na mojej stopie. – Ja tam wierzę, że kioskarz z Nowego Jorku, Londynu czy Moskwy też mi życzy dobrze, tak jak ja jemu.
– Tak pan powiadasz? – Woliński spojrzał z uwagą na ojca i wystrzelił z kolejnym pytaniem: – A skąd pan wiesz, że w takim Londynie czy Nowym Jorku są kioski i kioskarze?
– A z „Martina Edena” – spokojnie odpowiedział tata.
– A jednak! – W głosie Wolińskiego zabrzmiały nuty triumfu. – To jednak pan utrzymuje kontakty z ludźmi z Zachodu!
– Ja? – Tata zrobił niewinną minę. Czułem, że w środku cały się trzęsie ze śmiechu i radości, że udało mu się wpuścić esbeka w maliny.
– A kto? Ja? Kto mi powiedział przed chwilą, że wie to wszystko od tego no… No od tego Idena, czy jak mu tam!
– Martina Edena – poprawił go tata.
– No właśnie.
– Ale ja nie powiedziałem że „od” tylko „z”. „Martin Eden” to tytuł książki.
– Czyli czyta pan imperialistyczne książki? – Woliński zaczął wchodzić w swoją właściwą skórę. – Skąd pan je ma i kto je panu dostarcza?
– A z biblioteki, szanowny panie. – W głosie mojego taty dała się słyszeć lekka nutka ironii. – Z tego, co wiem, to Jack London nie jest pisarzem u nas zabronionym. Można jego książki znaleźć w każdej księgarni i w każdej bibliotece. Nie zna pan takich pięknych jego powieści jak „Biały Kieł”, „Zew krwi”, no i tej o Martinie Edenie?
– Nie, no co pan! – Woliński zrobił niewyraźną minę. – Jasne, że znam. Tak przez moment tylko coś mi głowę zaćmiło. Ale wiadomo, człowiek zalatany przed tymi świętami. Sam pan rozumie, panie Lipa.
– Oczywiście, proszę pana. Wiadomo, święta, a potem jeszcze zabawa sylwestrowa i Nowy Rok. Na wszystko brak czasu.
– No o tym właśnie chciałem powiedzieć. No to raz jeszcze wesołych i spokojnych panu i rodzinie.
– I panu również. – Ojciec lekko skłonił głowę. Odprowadził Wolińskiego wzrokiem aż do wołgi, a gdy ta ruszyła ciężko po nieodśnieżonej ulicy, mruknął tylko pod nosem: – Gnida!
Kiedy wołga oddaliła się na bezpieczną odległość od kiosku, tato zdjął but z mojej stopy.
– Zapamiętaj, synu, to, co ci teraz powiem, raz na zawsze. – Spojrzał na mnie surowo. – NIGDY, ale to NIGDY nie mów niczego, zanim się nie zastanowisz. Przynajmniej do czasu, kiedy nie znajdziesz się tam, na Zachodzie. Pamiętaj: bądź głuchy, ale usłysz wszystko, bądź ślepy, ale obserwuj wszystko uważnie, bądź niemową i pozostań niemową! Rozumiesz teraz? – Spojrzał mi głęboko w oczy.
– Tak, tato. Przepraszam. – Przytuliłem się do ojca.
– Nie mnie przepraszaj, Franku, ale samego siebie. – Ojciec pogłaskał mnie po głowie. – Przecież gdybyś coś wypalił temu esbekowi prosto w oczy, gwarantuję ci, że już jutro pożegnałbyś się z klubem, nie pojechałbyś na żadną olimpiadę szkolną, nie mówiąc już o tym, że pożegnałbyś się z marzeniami o kadrze kolarskiej i wyjeździe na Zachód. My byśmy stracili ten kiosk i wątpię, czy udałoby nam się znaleźć jakąś pracę w tym mieście.
– Wiem, tato, wiem. – Spuściłem wzrok. Było mi cholernie głupio.
– Pamiętaj, że rządzą nami bandyci i zbrodniarze. Dla nich zniszczyć człowieka to jak rozdeptać robaka. Ruscy komuniści wytępili miliony swoich obywateli, a miliony do dzisiaj gniją w łagrach na Kołymie i Syberii. Ci tu wcale nie są lepsi. Ten bandyta, co tu był przed chwilą, ma niejedno ludzkie życie na swoim sumieniu, a wielu ludziom zniszczył życiorysy. Chcesz do nich dołączyć?
– Nie, tato! Nie! – Prawie się popłakałem.
– Już dobrze, Franku. – Ojciec przytulił mnie ponownie. – Mam nadzieję, że nigdy ci tego więcej nie będę musiał przypominać.
– Na pewno, tato! – odpowiedziałem natychmiast.
– Dobra, synu. Było, minęło! Mógłbyś mi pomóc dzisiaj w kiosku? No chyba że masz po południu trening?
Byłem mu wdzięczny, że postanowił zakończyć ten niewygodny dla mnie temat. Tato w przeciwieństwie do mamy nie bawił się nigdy w upierdliwego pedagoga. Mówił krótko i dobitnie i zamykał temat.
Oczywiście, aż podskoczyłem z radości, że poprosił mnie o pomoc. Zawsze, kiedy to robił, czułem się niemalże jak dorosły.
– Nie. Już mamy wolne przed świętami – odpowiedziałem.
Nasz trener, pan Marian Koszewski, dał nam wolne i srogo zapowiedział, że do końca ferii nie chce żadnego z juniorów widzieć na rowerze.
– Pamiętajcie, morusy, że odpoczynek jest równie ważny, jak sam trening. Organizm musi odpocząć. Dajcie popracować innym mięśniom. Idźcie na sanki, pobiegajcie po lesie, obrzucajcie się śniegiem, a w sylwestra potańczcie ostro z waszymi dziewczynami…
– A jak ktoś nie ma dziewczyny? – rozległo się z sali.
– To niech tańczy z miotłą – roześmiał się pan Koszewski.
Kochany był z niego człowiek. Zupełnie jak z mojego taty.
Teraz mogłem bez wyrzutów sumienia o zawalony trening pomóc w kiosku.
Pracowaliśmy do wieczora. Koło osiemnastej tato spojrzał na zegarek i rzekł:
– Napracowaliśmy się porządnie, niczym Stefanowicz na swojej „prywaciźnie”. Zgłodniałem, a ty?
– Jasne, tato. Jak diabli. – Poklepałem się po zapadniętym brzuchu.
Tato wyciągnął z portmonetki dwie monety pięciozłotowe.
– A skoczysz do Fellmana jeszcze po dwie porcje flaków?
– No, ale co ty, tato, z tą kasą? Przecież mamy układ i nie musimy mu płacić.
– Weź i zapłać. Nie jesteśmy bidusami. Nie musimy o nic prosić. Niech Fellman sobie nie myśli, że pracuję u niego, bo jestem biedny. Pracuję, bo taka moja wola. Pamiętaj, synku, zawsze boso, ale w ostrogach.
– Jasne, tato. Nam, Lipom, nikt nie podskoczy – odparłem buńczucznie.
– I tego się trzymajmy.
Już miałem wyjść z kiosku, ale nurtowała mnie przez cały czas jedna myśl, więc się zatrzymałem i spytałem:
– Tato, a skąd ty wiesz o tych milionach pomordowanych Ruskich i o tych ich obozach na Kołymie i Syberii?
– Jak to skąd, synu? – Ojciec zrobił wesołą minę. – Z Radia Wolna Europa oczywiście.
Spojrzałem na niego z podziwem. Mój tato to był lis i kruk w jednej osobie.
A teraz słów parę o sklepiku U Stefanowicza. To było jedno z nielicznych kolorowych miejsc w naszym miasteczku.
Stefanowicz był Żydem i nie wiadomo, jakim cudem uniknął szykan w sześćdziesiątym ósmym roku, kiedy to Moczar i jego banda rozpoczęli syjonistyczną nagonkę. Tym bardziej że był absolutnym ucieleśnieniem głupiego polskiego wyobrażenia o typowym Żydzie. Niskiego wzrostu, z pejsowatymi zakończeniami nielicznych już włosów na głowie, pochylony lekko do przodu, z trochę krzywym nosem idealnie pasował do postaci Żyda na sprzedawanych wtedy na odpustach obrazkach pod tytułem „Żyd liczy pieniądze”.
My, dzieciarnia, uwielbialiśmy chodzić do jego sklepu. Czego tam nie było!!! Właściwie łatwiej byłoby wymienić, czego tam nie było niż to, co było.
Dziwnie to brzmi w opowieściach o kraju, gdzie praktycznie nie było niczego, a już na pewno niczego luksusowego. Ale od razu umówmy się, że tu nie chodzi o luksus w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Już tłumaczę: jeśli dziś chcesz sobie kupić płytę ulubionego wykonawcy, to ściągasz ją z Internetu lub jeśli jesteś bardziej wyrafinowanym słuchaczem, to idziesz po prostu do sklepu i ją kupujesz. Za siermiężnego PRL-u kupienie zachodniej płyty graniczyło z cudem, no chyba że się miało wujka marynarza, który czasami coś tam z rejsu przywoził, albo rodziców lub krewnych w placówce dyplomatycznej.
Wiadomo, że w takiej mieścinie jak nasza obie te ewentualności odpadały. Ale płytę z zachodnimi zespołami mogłeś kupić… Oczywiście U Stefanowicza.
Jasne, że była to ordynarna podróbka, czyli tzw. płyta pocztówkowa, czyli kawałek plastiku o wymiarach dużej karty pocztowej, na której mieściły się maksymalnie dwa utwory, ale była.
Pamiętam, kiedy wielkim przebojem stała się piosenka „Girl” Beatlesów. Wszyscy szaleli za nią, ale cóż z tego, kiedy w radiu puszczali ją dwa, no może trzy razy w tygodniu.
Wystarczyło jednak, że parę dziewczyn i chłopaków z ósmej klasy podstawówki lub z klas licealnych spytało o nią U Stefanowicza, a już po tygodniu płyta pocztówkowa leżała u niego na ladzie. Płaciłeś czternaście złotych i po powrocie do domu kładłeś ją na talerz najlepszego, bo jedynego, polskiego gramofonu Bambino i głosy Johna Lennona i Paula McCartneya słychać już było w całym bloku. No żyć, nie umierać!!!
Oczywiście te pocztówki szybko się zużywały, bo wykonane były z marnego materiału, ale kto by się tam przejmował paroma lub parunastoma trzaskami.
Chciałeś mieć zdjęcia Adama lub Johna z serialu „Bonanza”, a nigdzie ich nie było? Na kłopoty Stefanowicz.
– Przyjdź, prawda, kawaler, za dwa dni – mawiał.
Przychodziłeś za dwa dni, a Stefanowicz wykładał ci na ladę parę małych okrągłych lusterek, gdzie po drugiej stronie widniały zdjęcia Adama, Johna, Hossa albo Bena Cartwrightów.
– Kawaler sobie życzy czarno-białe czy kolorowe?
– A kolorowe po ile?
– A po sześć.
– A czarno-białe?
– Po trzy pięćdziesiąt.
– To tyle co sporty! – obruszał się „kawaler”.
– Ale zważ pan, panie kawaler – tu Stefanowicz zacierał ręce i mimowolnie przechodził na „żydowski” akcent – na tym sporcie to kawaler tylko zdrowie straci, a tu patrz pan, panie kawaler – Stefanowicz brał lusterko niczym jubiler diament pod światło i wskazywał palcem na zdjęcie gwiazdy – tu, panie kawaler, sam cymes. Pierwsza klasa, Monte Carlo, Paryż i Nowy Jork, panie kawaler. Pan to pannie pokaże, a ona już jest pana, panie kawaler. Brać, nie czekać, do Hameryki uciekać – kończył swoim, chyba jeszcze sprzed wojny, ulubionym powiedzonkiem.
I brało się. Za oknem wisiały czerwone szmaty z hasłem „Naród z partią, partia z narodem”, a na ladzie U Stefanowicza mienił się podrobionymi kolorami Zachód.
Pamiętacie może fragment z książki „Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego, gdzie generał SS Jürgen Stroop chwali nas, Polaków, że jako jedyni w całej okupowanej Europie potrafiliśmy stworzyć państwo podziemne wraz z sądami, administracją, armią, wywiadem i kontrwywiadem? W pewnym momencie Stroop mówi: „Według mnie Polacy są rzeczywiście najlepszymi spiskowcami świata. Mają konspirację we krwi”.
Myślę, że ten zmysł nie zniknął nam po wojnie i kiedy komuniści zaserwowali nam swoją szarość, bylejakość i beznadzieję, my odpowiedzieliśmy prawdziwym podziemiem gospodarczym, które stworzyło nam namiastkę zachodniego luksusu i normalności. Jak Polska długa i szeroka istniały „lewe” zakłady produkujące materiały, sukienki, futra, plastikowe kolorowe (a nie szare) ozdoby, buty, spodnie, lusterka, zabawki i inne.
Ujście znajdowały te produkty na bazarze Różyckiego w Warszawie, na trochę mniejszych nielegalnych bazarach w dużych miastach, na odpustach i w takich „niedobitkach samodzielnego handlu” jak nasz sklepik U Stefanowicza.
A Stefanowicz był mistrzem w swoim fachu.
– Panie Stefanowicz, a żołnierzyki są?
– A co nie ma być? – Mężczyzna już zacierał ręce. – Jakie sobie kawaler winszuje: ułani, żołnierz spod Lenino, a może leżący snajper?
– A po ile są?
– A po dwa!
– Drogo!
– To idź, kawaler, gdzie indziej!
– A gdzie pójdę, jak gdzie indziej nie ma?
– A jak nie ma, jak są! – Stefanowicz uśmiechał się chytrze. – Na kiosk są, ty idź, kawaler, na kiosk.
– Ale w kiosku są po sześć!
– A czy to moja wina, że na kiosk one po sześć? – Błogi uśmiech pojawiał się na twarzy Stefanowicza.
– Nooo… nie – przyznawał delikwent.
I teraz Stefanowicz przystępował do ataku:
– Coś ci powiem, kawaler: trzy za pięć i niech będzie moja strata.
Nie znam przypadku, żeby „kawaler”, „panna” „jaśnie pan dobrodziej” czy „jaśnie pani dobrodziejka” wyszli od Stefanowicza i nie kupili choćby agrafki.
Armia od Stefanowicza składała się z żołnierzy niekolorowanych. Widać było, że do ich wytworzenia producent używał różnych rodzajów resztek plastikowych, jakie tylko udało mu się wykombinować, co tworzyło na figurce coś na modłę wielokolorowej plastikowej lawy. Ale komu by to przeszkadzało? Ważne, że za jednego miałeś trzech. Farbę zawsze można było gdzieś zdobyć. Zielonej nie brakowało, bo malowano nią wszystkie płoty w zakładach pracy. Wystarczyło ukraść, pomalować i po sprawie. Każdy z nas czasu miał pod dostatkiem, za to pieniędzy nie za bardzo. Wybór był prosty: Stefanowicz!
Czasami robiliśmy mu małe, głupiutkie kawały, które wtedy wydawały nam się śmieszne, a dziś widzę, że to my się ośmieszaliśmy, a Stefanowicz trzymał twardo kurs doskonałego kupca, którego nic zrazić nie może.
Kiedy zaczęliśmy przerabiać i obliczać na matematyce limesy, czyli granice matematyczne, po lekcjach wpadaliśmy do Stefanowicza i odgrywaliśmy cyrk.
Nasze pojawienie się w sklepie sygnalizował dźwięk starego, jak to mawiał o nim właściciel, „jeszcze przedpotopowego” dzwonka, zawieszonego nad framugą drzwi. Mój tato mówił, że takie dzwonki niegdyś były w każdym sklepie, żeby sprzedawca natychmiast mógł usłyszeć, że ktoś wchodzi. Sklepy były prywatne i każdemu zależało na kliencie. W przypadku sklepów państwowych klient był elementem niepotrzebnym. Sprzedawca dostawał pensję niezależnie, czy coś sprzedał, czy nie.
Tak więc wpadaliśmy do Stefanowicza i mówiliśmy:
– Dzień dobry!
Pan Stefanowicz wynurzał się zza kotary i odpowiadał na nasze powitanie:
– A dzień dobry szanownej kawalerce. Co panów sprowadza tym razem?
– Proszę pana, chcielibyśmy kupić limesy. – Staraliśmy się zachować poważną minę.
– Aaa… limesy? – Stefanowicz zamyślał się i po chwili wygłaszał swoją sakramentalną formułkę dobrego kupca. – W tej chwili nie mam, ale za tydzień na pewno będą. – I natychmiast zarzucał na nas swoją kupiecką sieć: – Słuchajcie, kawaleria, przyszły nowe żołnierzyki, chcecie zobaczyć?
– Jasne! – Od razu zapominaliśmy o limesach i zaciekawionym wzrokiem śledziliśmy każdy ruch pana Stefanowicza, jak z namaszczeniem ściągał z półki pokaźny karton z szumnym napisem „Militaria” i wykładał na ladę nowości.
I tu nas miał! Był człowiekiem wykształconym i doskonale zdawał sobie sprawę, co to są limesy, ale nie oburzał się na nas za głupi żart, tylko od razu przekuwał go na interes. Każdy z dowcipnisiów wychodził z kupionym nowym żołnierzykiem, a jemu przybywało pieniędzy w kasie. Ot, porządny kapitalista. Szkoda, że zmarł w latach osiemdziesiątych i nie doczekał całkowitej degrengolady i upadku tego durnego systemu. Na pewno doskonale by się odnalazł w nowej rzeczywistości.