-
W empik go
Jak okraść Watykan - ebook
Jak okraść Watykan - ebook
Czy Watykan zatonie pod falą największego skandalu w historii?
Młody ksiądz trafia do cichej, spokojnej wioski we Włoszech. Jest przekonany, że jego życie będzie biegło powolnym tempem, wyznaczonym przez Boga…
Los wciąga go jednak w wir brutalnej wojny włoskich mafii. Włoski rząd okazuje się pionkiem. Watykan i jego mieszkańcy są zagrożeni. Skrupulatnie gromadzony majątek może zmienić właścicieli. A gra toczy się o dużo więcej niż pieniądze.
Czy w świecie, w którym silniejsza od wiary w Boga jest tylko korupcja, a boleśniejsza od śmierci jedynie zdrada, jest miejsce na sprawiedliwość? Czy młodemu księdzu wystarczy sił, by obronić to, co najcenniejsze?
Władza. Mafia. Zdrada. Śmierć.
Kto zdobędzie niezdobyte? I czy Watykan upadnie?
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397527317 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Coś było nie w porządku. Lorenzo Accardi doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Siedział w samochodzie, niecałe trzysta metrów od stacji benzynowej, i za nic w świecie nie chciał z niego wysiąść. Wiedział, że nie powinien. Mówiły mu o tym drgawki. Przybierały na sile, ilekroć dotykał obszytej skórą klamki.
Był niemal pewny, że plan się nie powiódł.
Nie tylko nie dostał oczekiwanej informacji – nie dostał żadnej informacji. Nikt nie próbował się z nim skontaktować. Nikt nie przyjechał na miejsce spotkania.
Ludzie Carla Brivia stchórzyli albo uznali, że jest martwy.
Ale on żył. Nie zginął, skoro czuł, jak gdyby po nodze przejechał mu walec.
Jeszcze dwie godziny temu przysłuchiwał się Antoniemu Manciniemu, którego całe Włochy czciły niemal na równi z Bogiem. W czasie występu słuchał rytmicznych, skocznych melodii i upajał się beztroską… tylko po to, aby zastrzelić zastępcę dowódcy potężnej włoskiej mafii.
Lorenzo Accardi zabił człowieka.
Nie był z tego dumny.
Był cholernie dumny.
Engelberto Starace nie był zwyczajną, nieszkodliwą jednostką. Był kimś, kogo należało się pozbyć, przynajmniej tak uważał Carlo Brivio. A skoro Carlo tak uważał, Lorenzo nie mógł sądzić inaczej. Słowo Carla Brivia było prawem.
Istniał tylko jeden problem. Lorenzo miał odbyć chrzest. Miał zostać „stworzony”, miał dołączyć do cholernej włoskiej mafii, do skurwysynów, którzy żyją na własnych zasadach. Śmierć Engelberta Staracego miała to przyspieszyć.
Teraz nie potrafił określić, czy do chrztu kiedykolwiek dojdzie.
W ciągu kolejnych kilkudziesięciu minut co chwilę spoglądał na zegarek. Wskazówka wydawała się zwalniać z każdym ruchem. Przeplatał to spojrzeniami na lusterko wsteczne. Tutaj, przy wylotówce z Mediolanu, mieli pojawić się ludzie Carla Brivia. Nie mógł się stąd ruszyć, dopóki ich nie zobaczy.
Było już po północy. Nie włączał świateł ani silnika, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Nie widział nikogo w promieniu dwustu metrów, stało tu jedynie kilka starych, opuszczonych samochodów. Jakieś trzysta metrów przed nim widniał oświetlony szyld stacji benzynowej. Tam też nikt się nie zapuszczał.
Gdyby nie śmigające wylotówką samochody, rozbrzmiewałaby idealna cisza.
Dopiero kiedy Accardi poddał się własnym myślom o odjeździe i przekręcił kluczyk w stacyjce, na parking zajechały dwa czarne samochody. Choć większość Włochów mogła takie kupić, Lorenzo od razu poznał, że nie należą one do większości Włochów. Zwierzę prowadziłoby pewniej pierwszą osobówkę. I nie zwracałoby na siebie tyle uwagi. Kierowca zaparkował przed jego samochodem dopiero za trzecią próbą.
– Cudownie – mruknął Lorenzo, gdy rozległ się zgrzyt. Mógł szukać nowego zderzaka.
– Accardi! – dobiegło go wołanie. – Wsiadaj!
Lorenzo skrzywił się. Ślepo wierzył, że nie usłyszy tego głosu. To Vincenzo Dessana, jeden z najbrutalniejszych i najgłupszych mężczyzn, jakich znał.
Nie miał wyboru. Wyciągnął kluczyki ze stacyjki, rozejrzał się wokół i na wszelki wypadek, trzymając palec na spuście, wyskoczył z samochodu.
Ledwo trzasnął drzwiami czarnego wozu, kierowca ruszył z piskiem opon. Za nimi pojechał drugi samochód.
– Co się dzieje? – zapytał Lorenzo. – Dlaczego musiałem czekać?
Kierowca nie odpowiedział.
– No co jest?!
– Uspokój się – mruknął wreszcie Vincenzo. Docisnął pedał gazu, silnik zawył. Wyjechali z parkingu na główną drogę. Vincenzo nie rozejrzał się, czy pas jest wolny, omal nie wpadli pod koła ciężarówki. – Jak oni jeżdżą…
– Jak oni jeżdżą? – zawył Lorenzo. – Chcesz nas zabić?
– Nie. – Vincenzo Dessana wciąż na niego nie spojrzał. – Ale oni chcą.
Zmienił bieg, samochodem szarpnęło.
– Cholerny złom. Od miesiąca powtarzam Carlowi, że trzeba go zmienić.
– Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? – warknął Lorenzo. – Dlaczego jesteś dopiero teraz? Zabiłem największego skurwysyna, a tobie nie chciało się ruszyć dupska. Mogłeś wysłać tu kogoś, mogłeś…
– Nic nie mogłem, Lorenzo. – Vincenzo Dessana w wariackim tempie mijał kolejne samochody. – Właśnie o to chodzi, że nic nie mogłem. Ja sprzątałem syf. Twój syf. Nie ma nic przyjemnego w sprzątaniu czyjegoś gówna. Zwłaszcza jeżeli nie masz co z nim zrobić i musisz je wcierać w ziemię, czasami nawet zjadać mniejsze kawałki tej brązowej, gorzkiej papki, która śmierdzi gorzej od pijackich rzygów…
– O czym ty mówisz, popaprańcu? Co musiałeś po mnie sprzątać?
– Domyśl się.
– Przecież zrobiłem wszystko, jak należy! To była czysta robota. Starace nie żyje. Nie żyje, rozumiesz? Możesz otworzyć w Mediolanie własny klub z dziwkami i nikt ci nic nie zrobi. Możesz rozprowadzać dragi, możesz zaprosić tam pierdoloną policję, a oni powiedzą ci tylko, że to zajebisty interes. Dochodzi to do ciebie, tępy kawałku gówna? – Lorenzo zaśmiał się w głos. Przez krótki moment czuł, jak gdyby wciągnął najczystszą kokę na ziemi. – Wygraliśmy to. W końcu wygraliśmy, po tylu…
Zamilkł, bo samochodem zatrzęsło – Vincenzo omal nie wpakował ich w taksówkę.
– Właśnie, że nie wygraliśmy – powiedział. – Przez tę twoją „czystą robotę” mamy więcej problemów niż wcześniej.
– Jakim cudem?
– O śmierci zasłużonego obywatela mówią we wszystkich radiach, a jutro przeczytasz o tym w gazetach.
– I co z tego? Wiedzieliśmy, że tak będzie.
– Nie przerywaj mi. Odjebałeś go na oczach dziwki, a ta zaraz powiedziała o wszystkim dziennikarzom.
– Taki był plan, idioto. Przecież to nasza dziwka. Nic nie może mi zrobić, co najwyżej obciągnąć, jak będę miał ochotę.
Vincenzo Dessana wdusił pedał hamulca w podłogę i szarpnął kierownicą. O włos minęli się z czerwonym fiatem.
– Już nie nasza dziwka – powiedział Vincenzo. – Plan nie wypalił. Ludzie Staracego tropią Carla. Śledzą nas wszystkich. Sześciu naszych już nie żyje. Siedmiu, licząc Pietra Valentina. Wiem już, że zepchnęli jego samochód z drogi. Ale to dopiero początek, bo mają wsparcie policji. Mogą odjebać nas wszystkich.
– Z tym też się liczyliśmy.
– Ale się przeliczyliśmy. Chcieli, żebyśmy dali o sobie znać, bo dawno tego nie robiliśmy. A my spełniliśmy ich życzenie. – Vincenzo Dessana westchnął. – Odjebali żonę szefa. Szef ledwo przeżył.
Lorenzo zamarł.
– Skurwysyny.
– Nikt inny.
– To gdzie my teraz jedziemy?
– Do Ligany. To mała wieś na południu. Niedaleko Taranto, ale tam nie będą cię szukali.
– Nie ma opcji. Musimy się bronić.
– Za późno na obronę, musimy uciekać. Ty musisz uciekać.
– Jak za późno na obronę? O czym ty gadasz? Zawracaj…
– Nie zawracam. Polecenie szefa.
Jedną z nielicznych zalet Vincenza była lojalność.
– Po co do Ligany? – zapytał Lorenzo. Wiedział, że drugi czarny samochód nie przestanie za nimi jechać, nawet jeśli Vincenzo fatalnie by się poczuł.
– Zobaczysz.
– Co tam będę robił? – warknął Accardi.
– Szef dał ci zadanie. Właściwie zawód.
– Zawód?
– Tak, zawód. Mam też potrzebny sprzęt i kilka papierów. Resztę się dorobi, to nie problem. Problem jest inny.
– Jaki?
– Nie spodoba ci się ta praca. Ale nikt nie połączy cię ze Staracem. No i nikt nie będzie cię podejrzewał o morderstwo. Nigdy.ROZDZIAŁ 1
Dwadzieścia lat później
Federico Casarini nie powinien mieć żadnych podstaw, by spodziewać się wyjątkowego przywitania. Był tylko księdzem, i to pod każdym względem przeciętnym.
Przyjechał tutaj, na południe Włoch, by pełnić swoją posługę. Z racji młodego wieku – po raz dwudziesty piąty mógł cieszyć się latem – i niskiej pozycji w kościelnej hierarchii sam wyjazd do Ligany powinien być dla niego wyróżnieniem.
A jednak miał nieśmiałą nadzieję, że przywitają go tak, jak witać potrafią tylko Włosi z krwi i kości. Nie myślał o hucznej imprezie, nie pozwalało mu na to sumienie. Co innego skromne, kameralne przyjęcie, do jakich przywykł, mieszkając w Mediolanie.
Nie musiało przyjść wielu gości, wystarczyłyby najważniejsze osoby w wiosce. Organizatorzy wcale nie musieliby przygotować wykwintnych dań, złożonych z drogich i trudno dostępnych składników. Zadowoliłyby go proste, wiejskie potrawy. Nie musieliby też myśleć o alkoholu – Federico pił go na tyle rzadko, że wytrzymałby i bez niego.
Ale mogliby przysłać kogoś, kto pomógłby mu z bagażami.
Na nic takiego się nie zapowiadało. Federico szedł więc w górę, w stronę kościoła, który uśmiechał się z oddali. Casarini nie potrafił oszacować, jaką odległość musi przebyć, i wcale go to nie martwiło. Wolał iść w błogiej nieświadomości czekającego go bólu niż przejmować się nim zawczasu.
Obserwował otoczenie, żeby nie skupiać się zbytnio na wysiłku. Szybko mu się to jednak znudziło. Monotonny krajobraz ustępował miejsca monotonnemu krajobrazowi, którego najciekawszym elementem była… bieda. Ukazywała się w podniszczonych domach, miejscami podziurawionym asfalcie czy skromnych, często zbyt skromnych ogródkach.
Miejscami wioska sprawiała wrażenie, jakby przeszło przez nią tornado uprzedzone bombardowaniem i trzęsieniem ziemi.
Na północy Włoch również przybywał do miejsc, gdzie nie witano go zbyt hucznie. Tam jednak nie ujrzał takiej biedoty. A już na pewno nie widział jej w Mediolanie.
– Proszę pana!
Casarini zatrzymał się nagle. Poczuł, że jego mięśnie się napinają, choć wcale o to nie prosił.
– Proszę pana, tutaj jestem!
Odwrócił się powoli. Ujrzał wysokiego mężczyznę, który uśmiechał się i machał przyjaźnie.
– Witamy w Liganie! – zaczął. – Jestem Davide Carbone, pracuję w pobliskim sadzie.
– Dzień dobry, bardzo mi miło – odparł Federico, podając mu rękę.
Davide jednak to zignorował. Przyciągnął go i uściskał, jakby znali się od dobrych kilku lat, po czym obdarował go soczystym buziakiem w policzek. Federico skrzywił się.
– Federico Casarini, ksiądz.
– Och, ksiądz Casarini! Tyle czekaliśmy!
– Naprawdę? – Ukradkiem wytarł ślinę z policzka.
– Oczywiście, już od wczoraj wszystko jest gotowe. A przygotowywaliśmy się od zeszłego tygodnia.
– Ale… co jest gotowe?
– Spokojnie, proszę księdza, zaraz ksiądz zobaczy. – Davide zaśmiał się przyjaźnie. – Proszę za mną.
Mężczyzna zabrał od niego walizkę oraz plecak i ruszył tam, skąd Federico przyszedł. W dół wzniesienia.
– Przepraszam, mój drogi, ale dokąd idziemy? – zapytał Casarini. Powstrzymał się przed skomentowaniem skazania na bezcelowy wysiłek.
– Ksiądz może mówić do mnie Davide.
– Oczywiście, Davide. Możesz powiedzieć dokąd…?
– Dlaczego ksiądz jest taki niecierpliwy? – Davide nie przestawał się uśmiechać.
– Ja niecierpliwy? W żadnym razie, brak cierpliwości to grzech…
– Otóż to, proszę księdza, otóż to.
Federico nie pytał więcej, gdyż Davide przyspieszył kroku, a schodzenie po drodze stało się równie męczące jak wchodzenie. Mężczyzna nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Jego twarz, mająca w sobie dziewczęcą urodę, zupełnie nie pasowała do ostro zarysowanych mięśni ramion i skóry opalonej zapewne w trakcie pracy.
Na szczęście nie szli długo. Po minucie czy dwóch zatrzymali się przy czerwonej lancii, która najlepsze lata miała już za sobą. Davide otworzył drzwi przed Federikiem, kłaniając się przed nim jak przed królem, i sam wsiadł do samochodu. Włączył silnik i ruszyli w górę wzniesienia.
– Jaka to radość, jakie szczęście! – Davide patrzył na Federica z uwielbieniem. – Wreszcie ksiądz do nas przyjechał.
– Tak, wreszcie przyjechałem – odparł powoli Federico, w myślach przeprosiwszy Pana za to całe przedstawienie. – Bóg kazał mi iść, więc jestem.
– Ksiądz szedł do nas taki kawał drogi?
– Nie, nie. – Federico wydusił z siebie nerwowy śmiech. – Mój drogi…
– Davide.
– Tak, Davide, oczywiście. Davide, przyjechałem do was z przemiłym człowiekiem o imieniu Simone, który, jako że jest wzorowym taksówkarzem, zapewne wrócił już do pracy. Jednak nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie Pan Bóg. Zresztą to mało powiedziane. Gdyby nie on, to w ogóle by nas nie było, mój drogi. Ani ciebie, ani mnie, ani żadnego z mieszkańców waszej wspaniałej wioski.
– Bez wątpienia, proszę księdza. Gdyby nie on, nie byłoby niczego. On jest wszystkim i za wszystko odpowiada.
Federico uśmiechnął się zadowolony. Jeżeli każdy z mieszkańców wioski myśli o Bogu w ten sposób, trafił do raju. Tylko to było przecież ważne. Głoszenie nauk Najwyższego.
Lecz nie minęło nawet dziesięć sekund, a uśmiech zniknął z jego twarzy. Zastąpiło go przerażenie. Davide przyspieszył gwałtownie, wduszając pedał gazu. Silnik zaryczał, jakby w jego wnętrzu kryło się co najmniej dziesięć lwów. Krajobraz za szybą zaczął się rozmywać.
– Davide, mój drogi. – Federico złapał mężczyznę za ramię. Taksówkarz Simone kiedyś woził prezydentów, Davide nie mógłby wozić ich koszul. – Zwolnij trochę.
– Spokojnie, proszę księdza! – Davide przekrzykiwał wyjący z bólu silnik. – Zaraz będziemy na miejscu. Zaraz będziemy, zaraz…
Nagle rozległ się pisk hamulców. Federico przez ułamek sekundy miał wrażenie, że grawitacja go porzuciła, znalazł się w stanie nieosiągalnym dla śmiertelników. Leciał…
Zaraz wylądował. Pasy bezpieczeństwa boleśnie wbiły mu się w pierś. Davide, którego pasy zwisały bezwładnie obok siedzenia, ledwo uniknął spotkania z przednią szybą, zatrzymując się na kierownicy.
– Skąd ksiądz do nas przyjechał? – zapytał po chwili. Drapał się po zaczerwienionym nosie i patrzył przed siebie niewzruszony.
Federico głośno wypuścił powietrze. Właśnie zatrzymali się centymetry przed szarym fiatem; samochód jakby wynurzył się spod ziemi, gdy droga przypominająca sinusoidalną falę kazała im zjechać nieco w dół. Uniknęli tym samym zderzenia, które mogłoby skończyć się tragicznie, biorąc pod uwagę prędkość lancii i masywnie wyglądający tył fiata.
Kto wie, być może śmierć już chciała po nich sięgać? Może sam Bóg pokierował stopę Davide na pedał hamulca?
– Z Mediolanu – odparł Federico, oddychając ciężko.
– Och, to daleko stąd, bardzo daleko… Długo ksiądz jechał?
– Długo.
– Rozumiem, rozumiem. – Na twarz Davide wrócił promienny uśmiech. – A czy w Mediolanie widział ksiądz dzieła mistrza da Vinciego? Czy to prawda, że wy, mediolańczycy, trzymacie je w zamknięciu, by nikt inny nie mógł ich zobaczyć?
– Już mówię. – Federico uśmiechnął się wymuszenie. Błagał w myślach zachodzące słońce, by wysiedli wreszcie z tego samochodu. – Już mówię.
Słońce wkrótce go wysłuchało, wysiedli z lancii w okolicy kościoła. Federico rozglądał się uważnie, ale oprócz potężnej wieży kościelnej, która królowała nad wioską, widział jedynie drzewa. Mnóstwo pięknych, wysokich drzew. Porastały gęsto tutejszą ziemię i cieszyły się ostatnimi promieniami słońca. Nie było tu jednak ludzi ani domów.
– Gdzie jesteśmy, Davide? – zapytał Federico.
– Już blisko, proszę księdza.
– Blisko czego? Widzę kościół, ale nie wydaje mi się, żeby stał pośrodku nicości…
– Zaraz się ksiądz wszystkiego dowie, jeszcze chwila!
Federico nie mógł zrobić nic innego niż iść za mężczyzną. Szli więc środkiem czegoś, co najwidoczniej było lasem w centrum Ligany, nieopodal kościoła, choć równie dobrze mogłoby znajdować się gdzieś na końcu świata.
Wciąż nikogo nie widzieli, nikogo też nie słyszeli, pomijając ptaki, które ćwierkały leniwie. Gdy Federico już zaczynał się martwić, czy nie zabłądzili, dróżka się skończyła, a drzewa schowały się za ich plecami.
To, co zobaczył, przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania.
Na pierwszym planie stał stół, który mógłby pomieścić co najmniej dwie setki osób; uginał się pod ciężarem srebrnych półmisków. Przy nim postawiono krzesła – wszystkie zajęte, niektóre przez więcej niż jednego człowieka. Ale najważniejsi byli ludzie.
Tworzyli tłum, jakiego Federico nie widział nawet w Mediolanie. Tłum wyróżniał się tym, że wszyscy milczeli.
Nagle, gdy wieśniacy już ich zauważyli i ciszę przerwały podekscytowane szepty, Davide zawołał:
– Bawmy się i cieszmy! Ksiądz Federico Casarini jest już z nami!
Tłum ożył, jak gdyby na mieszkańców Ligany spłynęła magia. Wstali od stołu i okrążyli Federica, który chronił się przed mimowolnymi uderzeniami dziesiątek głów. Kobiety chwaliły go wysokim tonem, mężczyźni kłaniali się przed nim, a dzieci pokazywały go sobie palcami.
– Dziękuję, dziękuję. – Federico odpowiadał pokłonami na pokłony. – Dziękuję, moi drodzy, naprawdę bardzo dziękuję…
Co z tego, że chciał mówić, skoro oni ani myśleli go słuchać? Krąg wokół niego zacieśniał się coraz bardziej, a wielbienie rozbrzmiewało coraz głośniej. Federicowi radość wieśniaków nie wydawała się ani trochę sztuczna, nie było w niej choćby odrobiny przerysowania.
– Dziękuję, moi drodzy, czcigodni ludzie – powiedział, podnosząc z ziemi starszą kobietę, która padła do jego stóp. – Nie potrafię opisać wdzięczności, jestem…
– Nie trzeba dziękować, trzeba się bawić! – zawołał ktoś z tłumu.
– Tak, trzeba się bawić! – odkrzyknął tłum.
– Tak, bawić się, bawić. – Głos Federica z trudem przebił się przez radosne okrzyki. Casarini odchrząknął i zwrócił się do Carbonego: – Mój drogi, czy na pewno…?
– Orkiestra, grać! – rozkazał ktoś. – Nie ma muzyki, nie ma zabawy!
– Nie ma muzyki, nie ma zabawy! – powtórzył tłum.
– Ludzie, częstować się jadłem! – zawołał Davide. – Nie ma zabawy, kiedy żołądek jest pusty!
– Nie ma!
– Nie szczędzić trunków, pozwolić na radość!
– Pozwolić na radość!
– I o księdzu nie zapomnieć. On jest naszym gościem, a wkrótce również najlepszym przyjacielem!
– Nie zapomnieć!
Davide zamilkł, bo orkiestra zaczęła grać szybką, włoską melodię. Wieśniacy, jakby pierwsza nuta była kolejnym czarem, odsunęli się od księdza i zaczęli tańczyć i skakać w rytm muzyki.
Federico, korzystając z sekundy wolności, prędko ruszył w stronę stołu. Dopiero teraz ujrzał, jak wiele tu było miejsca. Na dojrzałej, zielonej trawie, obok drzew, ławy i orkiestry, można by postawić drugi kościół, a pierwszy wcale by nie ucierpiał.
– Witamy księdza Casariniego!
Federico Casarini odwrócił się i zobaczył grupę starszych mężczyzn, którzy jako jedyni siedzieli przy stole. Nie interesowali się tańczącymi, ale patrzyli łakomie na potrawy. Ten, który mówił, przywoływał Federica gestem.
– Witam szanownych parafian. – Federico ukłonił się nisko, podchodząc do nich. – Miło mi państwa widzieć.
– Tak, tak, nam też – odparł mężczyzna. – Arturo Cella.
– Federico…
– Przecież dobrze księdza znamy. – Arturo zaśmiał się.
Federico również się zaśmiał, ale w przeciwieństwie do jego rozmówcy zrobił to nerwowo, po czym uścisnął mu dłoń. Arturo wyściskał go jak ojciec, całując w policzki szorstkimi ustami. To samo zrobili pozostali.
– Niech się ksiądz częstuje – rzekł Arturo.
– Nie, wie pan, ja… ja chyba…
– Ksiądz po prostu chce zatańczyć. – Ten, który przedstawił się jako Giovanni (albo Gabriel, Federico nie był tego pewny), pokiwał głową.
– W żadnym razie. – Casariniemu wydało się, że przez jego ciało przepłynął prąd. – Nie lubię tańczyć.
– Właśnie, ksiądz nie lubi tańczyć – podchwycił Arturo. – Ksiądz woli się czegoś napić, prawda?
– N-n-napić? Czego napić?
– Coś się znajdzie, proszę się o to nie martwić. – Arturo uśmiechnął się figlarsko.
– A może ksiądz chce potańczyć, a dopiero później się napić? – Giovanni (albo Gabriel) nie dawał za wygraną.
– Ja… właściwie…
Koniec końców nie dał się namówić na skosztowanie trunków, po których łyku, jak przekonywał Arturo, świat nabierał barw tęczy, lecz nie mógł odmówić tańca z Monicą Secolo. Jak wspomniał Arturo, w przeszłości kobieta przynosiła dumę Liganie i całym południowym Włochom jako zawodowa tancerka.
Tak więc Federico rad nierad musiał kręcić się w koło, skakać i całować dłonie kolejnych partnerek – innym kobietom też nie wypadało odmawiać – a wszystko w rytmie przyspieszającej melodii. Wreszcie jednak, pod pretekstem zmęczenia, udało mu się wyrwać z tanecznych sideł. Podszedł do mężczyzny otoczonego przez garstkę młodych dziewczyn.
– Davide, mogę cię prosić na słówko? – zapytał.
– Oczywiście, proszę księdza – odparł Davide z uśmiechem. – Zaraz wracam, drogie panie.
Dziewczęta zachichotały. Federico się zaczerwienił, kiedy spojrzały na niego zalotnie.
– Davide – zaczął grobowym tonem, kiedy odsunęli się od stołu i stanęli nieopodal leśnej dróżki – muszę cię o coś spytać.
Davide spojrzał na niego zlękniony.
– Coś się stało, proszę księdza?
– Nie, nie, absolutnie – zapewnił Federico. – To znaczy: nic się nie stało, ale to nie powód, by miało się coś stać, prawda? Tylko… ile to jeszcze potrwa?
Davide zaśmiał się głośno, przez co młody ksiądz aż się wzdrygnął. Niektórzy z siedzących przy stole spojrzeli na nich podejrzliwie.
– O to niech się ksiądz nie martwi – powiedział Davide. – Skończy się o właściwej porze.
– Ależ oczywiście, mój drogi, w to nie wątpię, jednak…
– Ksiądz się nie martwi, zamartwianie się jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.
– Nie martwię się, mój drogi, tylko…
Davide już go nie słuchał, podbiegł do dziewczyn, które przez moment patrzyły na Federica Casariniego, jakby ten zabrał im słodycze sprzed nosa. Słodycze szybko wróciły na właściwe miejsce, a śmiechy i radosne okrzyki rozbrzmiały jeszcze głośniej niż wcześniej, gdyż orkiestra znów zaczęła grać szybką, żywą melodię.
Federico westchnął głęboko. Wieśniacy już odskoczyli od stołu i pobiegli na środek polany. Została grupka starszych mężczyzn, która patrzyła na niego z uśmiechem. Na szczęście nim zdążył do nich podejść, doskoczył do niego jakiś chłopiec.
– Proszę księdza, chciałbym coś powiedzieć.
– M-m-mów, proszę – wyjąkał Federico. Spojrzał na łagodne rysy młodej twarzy i smutek kryjący się za niemrawą miną. – A jak się nazywasz?
– Alberto Messina.
– Alberto Messina – powtórzył Federico. – Bardzo ładne imię.
Chłopiec nie podziękował, nawet się nie uśmiechnął.
– Co chcesz mi powiedzieć, Alberto?
– Mam przekazać, że za dwadzieścia minut rozpocznie się msza.
– Masz przekazać, że… Zaraz, zaraz. – Serce Federica przyspieszyło gwałtownie. – Czy ty powiedziałeś…
– Powiedziałem, że za dwadzieścia minut rozpocznie się msza, proszę księdza. To właśnie miałem przekazać.
Federico spojrzał na Alberta. Nie wiedział, dlaczego chłopiec ma smutną minę, ale był pewny, iż właśnie ona nie pozwala mu kłamać.
– Ja na miejscu księdza bym się pospieszył, bo zaraz zaczną dzwonić – ciągnął Alberto.
– Tak, racja, oczywiście…
– Dlatego proszę już iść, ja wezmę księdza bagaż.
– Ale on jest ciężki, chłopcze…
– Poradzę sobie. I tak idę w stronę kościoła.
– Na mszę?
Federico podziękował mu półgębkiem i ruszył za nim. Patrzył na wieśniaków, którzy choć zapewne byli wierzący, to jednocześnie pijani. Dla kogo on odprawi tę mszę?
Gdy rozbrzmiały dzwony, przyspieszył kroku.
Po kilku minutach, niemal biegnąc ulicą, ujrzał potężną budowlę. Grube ściany zdawały się nienaturalnie powiększać już i tak olbrzymi kościół, wąskie okna zaś dodawały mu tajemniczości. Wieża, umieszczona na dachu błyszczącym w nieśmiałych promieniach księżyca, spoglądała na ziemię z wyższością. Samo wejście na teren kościoła, od reszty wioski oddzielone wysokim, zakończonym szpikulcami ogrodzeniem, wyglądało niewiele gorzej od tego, które Federico widział w Mediolanie.
– Proszę księdza! Tutaj, tutaj!
Zobaczył, że macha do niego Alberto Messina. Chłopiec stał po prawej stronie wejścia, jakby przyszedł zza kościoła.
– Gdzie? – zapytał Federico.
– Za mną.
– Ale jak za tobą? Chłopcze, ja muszę się przebrać, msza…
Federico urwał, bo chłopiec pobiegł już za kościół. Ruszył więc za nim, nie chcąc się zgubić. I była to jedna z lepszych decyzji, które tego dnia udało mu się podjąć. Zobaczył tam bowiem budynek przypominający duży dom albo małą szkołę. Nie dorównywał kościołowi pięknem i okazałością, lecz konkurował z nim w kwestii zadbania – białe ściany wyglądały jak malowane piętnaście minut temu. Przed drzwiami stał Alberto, obok niego kobieta w średnim wieku.
– Witamy księdza, witamy w Liganie! – Przytuliła go do piersi, jakby był jej synem. – Elena Gioli, gospodyni.
– Tak… dobry wieczór, bardzo mi miło – odparł zakłopotany Federico, delikatnie wyswobadzając się z jej uścisku. – Federico Casarini, jestem nowym księdzem…
– Przecież wiem, wiem. – Elena zaśmiała się szczerze. – I chyba ksiądz po coś tu przyszedł.
– Otóż to, właśnie… właśnie chciałbym się przebrać. Rzecz jasna, jeżeli to możliwe.
Wymiana uprzejmości trwała jeszcze chwilę.
Gdy się skończyła, Federico wbiegł szybko na piętro i do pokoju, który wskazała mu gospodyni. Przebrał się w strój godny kapłana prowadzącego liturgię.
Wyszedł z plebanii w zielonym ornacie i z mnóstwem wątpliwości. Właśnie rozpoczynała się jego przygoda w Liganie. W sposób, o jakim nie marzył, lecz z którym należało się zmierzyć – nie dostał żadnej lekcji, mimo to musiał zdać egzamin. Ważny egzamin, bo nie można było inaczej nazwać pierwszej mszy w nowej parafii. Od najbliższej godziny zapewne zależała będzie jego opinia w oczach tutejszych mieszkańców.
Stanął przed wejściem do kościoła. Potężne, czarne drzwi z ornamentami i literami wyrytymi w metalu wydały mu się przerażające. Jeśli przez nie przejdzie, stanie naprzeciw formującego się tłumu podchmielonych wieśniaków. Jego zadanie polegało będzie na przebiciu się słowem przez falę śmiechu i muzyki, która przypuszczalnie wciąż grała w ich głowach.
Jeśli zaś zostanie na zewnątrz, co było banalne i nie wymagało żadnego wysiłku, nie wydarzy się nic złego. Wieśniacy wrócą na ucztę, aby celebrować życie, cieszyć się chwilą wolną od pracy.
Federico zmrużył oczy i dotknął zimnej klamki. Zaraz cofnął dłoń. Wchodził tam pierwszy raz i od razu miał prowadzić mszę. To szaleństwo!
„Weź się w garść” – usłyszał własne myśli, których nie potrafił kontrolować. Przecież dla takich chwil spędził ostatnie lata, dla takich chwil poznawał tajemnice nauk Boga i studiował każde z Jego słów. Teraz nadszedł czas, by to on, Federico Casarini, przekazał Słowo Boże tym, którzy również na nie zasługiwali. Kto wie, może i zasługiwali bardziej od mediolańczyków?
Federico chciał się tego dowiedzieć, chciał poznać tych ludzi, ale nie pragnął stresu, niestety, nieodłącznie towarzyszącego kwestiom nowym i niepewnym…
Alberto Messina, który dotąd stał za nim cierpliwie, podszedł do drzwi i otworzył je bez słowa.
Casarini syknął. Serce podskoczyło mu do gardła, a nogi wyrwały się poza kontrolę umysłu. Przed oczami, zamiast wnętrza kościoła, zobaczył mnóstwo małych, czarnych plamek.
– Wchodzi ksiądz czy nie? – wyszeptał Alberto.
Casarini, gdy odzyskał już władzę nad wzrokiem, na twarzy chłopca ujrzał szczery uśmiech. Federico również uśmiechnął się lekko.
– A czy mam jakiś wybór? – mruknął, mrugając do Alberta. Przeczuwał, że nie będzie to zwyczajna msza.ROZDZIAŁ 2
Lorenzo Accardi wysiadł z samochodu. Czerwony, ponad dwudziestoletni fiat jęknął głucho, gdy jego właściciel trzasnął drzwiami. Sam Lorenzo również jęknął, kiedy spojrzał przed siebie. Zaparkował nieopodal kościoła, lecz nieopodal nie oznaczało tuż przy wejściu, a na placu oddalonym od świątyni o nie mniej niż pół kilometra. Fiat wyżej nie dojedzie.
Tak więc czekało go pół kilometra wspinaczki.
Idąc, spoglądał na ślimaki, które prawie go wyprzedzały.
„Przynajmniej wróciłem” – pomyślał po kilku minutach, patrząc w niebo. Przynajmniej przyjechał, co wcale nie było takie oczywiste. Mógł przecież zatrzymać się w Catanzaro na dłużej. Nawet powinien, jeśli pragnąłby się zachować jak wzorowy proboszcz. Czyli jeżeli wysłuchałby uwag biskupa Benettiego.
Jednak czterogodzinna uczta, która opiewała w wiele niespodziewanych zdarzeń, w zupełności mu wystarczyła. Wypił to, co miał wypić, i powiedział to, czego od niego oczekiwano. W dodatku po wszystkim przyjechał do Ligany, aby pełnić posługę kapłańską. Nie potrzebował więcej.
Przystanął. Obrócił się, spojrzał, ile już przeszedł, i zaśmiał się pod nosem. Do połowy drogi brakowało jeszcze co najmniej kieliszka potu.
Przetarł czoło rękawem sutanny. Mimowolnie wrócił myślami do Catanzaro. Tamtejsze życie było takie piękne. Bezstresowe. Pełne wszelkich barw. Nieznające biedy. Pozbawione niepotrzebnych emocji, zgodne z naturą i wszelkimi zasadami. Przy tym niezależne. Było zwyczajnie inne.
Inne od życia w każdym innym miejscu świata. Lorenzo to doceniał, z biegiem czasu coraz bardziej, i zaczynał rozumieć, że mieszkając tam, mógłby zrobić znacznie więcej. Nie tylko dla Boga i wiernych, lecz także dla… innych spraw. Jeżeli tutaj działał na wielu frontach, tam robiłby absolutnie wszystko, co tylko możliwe. Tam istniały do tego warunki. Nie w postaci ludzi, bo nie było ich aż tylu. Co innego z gotówką, portami morskimi, ważnymi budynkami i masą innych rzeczy, o których Ligana mogła jedynie pomarzyć.
To, co ludzie tam wyrzucali, mieszkańcy Ligany przyjęliby z radością. Dla odmiany w Catanzaro nie pozwalano na radość – wolano pozbywać się w ciszy. Było to co najmniej nierozsądne, ale kto powiedział, że światem ma rządzić rozsądek?
Przeprosił Boga za swoje myśli. Szedł dalej. Szedł tak długo, że kiedy otworzył już drzwi kościoła, msza trwała w najlepsze. Prowadził ją ten, którego oczekiwał. Ten, którego trzeba było godnie przywitać.
Msza nie okazała się tragedią, wręcz przeciwnie, odbyła się zgodnie z planem i minęła całkiem szybko.
Tragedia czekała Federica Casariniego po wyjściu z kościoła.
Wieśniacy zgodnie uznali, że uczta powinna trwać w najlepsze. Nie chcieli słyszeć jego odmowy, nie chciał też słyszeć jej Lorenzo Accardi. On, wielki proboszcz, który zmienił jego miejsce zamieszkania i plany na życie, nie pozwalał mu wrócić na plebanię.
– Federico – mówił, gdy wraz z tłumem szli do miejsca zabawy – nie skażesz nas chyba na świętowanie bez ciebie.
– Ale… ksiądz proboszcz sam rozumie, nie chcę przeszkadzać…
– Ha! Przeszkadzać nie chce! – zawołał Lorenzo Accardi, na co wieśniacy odpowiedzieli śmiechem. – To dobrze o tobie świadczy, mój drogi, ale jak możesz mówić o przeszkadzaniu, skoro to wszystko jest dla ciebie?
– Rozumiem, księże proboszczu, tylko że ja… ja chyba nie jestem stworzony do zabaw…
– Bóg stworzył człowieka, by ten ciężko pracował, bawił się i wracał do pracy. Niemożliwe jest działanie wedle jego rozkazu, jeśli opuszcza się którąś ze składowych.
– Ależ księże proboszczu, czy ksiądz jest pewny, że…
– Jestem pewny, że czeka na ciebie wspaniale spędzony czas, mój drogi. Nie pozwól mu uciec.
Z szacunku do swojego rozmówcy Federico nie odpowiedział. W myślach odnotował jednak, że sam Lorenzo Accardi nie przywiązuje większej wagi do swojej pozycji w hierarchii społecznej. Nie przejmuje się tym, że z racji bycia proboszczem niektóre zachowania nie przystoją mu. Oczywiście nie robił niczego, co mogłoby urągać godności, lecz… nie zachowywał się jak zwyczajny proboszcz. Żaden inny proboszcz nie wyściskał Federica na powitanie jak członka rodziny, żaden nie zażartował na wstępie ze swojej tuszy. I żaden nie ostrzegał, że za niedługo Federico będzie musiał nieść go na baranach.
Niektórych takie zachowanie by ucieszyło, innym mogłoby zaimponować, ale Federica przeraziło. Proboszcz, który śmieje się i rozmawia z wieśniakami jak równy z równym? Proboszcz, który tańczy? Który pije kolejne trunki niczym wodę, nie krzywiąc się przy tym ani trochę? Czy tacy ludzie w ogóle mogli istnieć?
Federico Casarini również musiał tańczyć i udawać, że świetnie się bawi – mimo iż nie wypił choćby kropelki czegoś, co nie było świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy. Robił to długo, a nawet dłużej niż długo, jednak w końcu poczuł odrazę do samego siebie.
Traci czas na zabawę, kiedy mógłby się modlić lub przygotowywać na kolejny dzień. Kilka kroków od niego mieszka Bóg, a Federico jeszcze nie zdążył Mu właściwie podziękować za szczęśliwą podróż i wspaniałe przywitanie. Zdążył jednak skosztować kilku, a może nawet kilkunastu ciasteczek, po których zaczęło kręcić mu się w głowie – na tyle, że miał wrażenie, że światła wirują. Były coraz lepiej widoczne w zapadającym zmroku.
Jeszcze chwilę opierał się odrazie. Przestał, gdy zobaczył Alberta Messinę. Ministrant kręcił się wokół wieśniaków niespecjalnie zadowolony i raz po raz zerkał w jego stronę.
– Chłopcze, zaczekaj! – krzyknął Federico, zrywając się z krzesła. – Zaczekaj!
– Tak, proszę księdza?
– Zaczekaj – powtórzył Federico, podbiegając do niego, choć chłopiec nie ruszył się z miejsca. – Musisz mnie stąd zabrać.
Alberto wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
– Zabrać księdza? – zapytał.
– Dokładnie.
– Ale dokąd?
– Na plebanię.
– Ksiądz sam nie trafi?
– Oczywiście, że… trafię. – Federico zawahał się. – Ale ty chyba też nie za bardzo chcesz tu siedzieć, mam rację?
Alberto rozglądnął się nerwowo. Niepotrzebnie, bo wieśniacy zajęci byli rozmową i kosztowaniem potraw. Ponadto orkiestra wciąż przygrywała, zmotywowana obecnością proboszcza.
– Ma ksiądz rację – wyszeptał.
– Dlatego, jakby to ująć, chcę ci pomóc. Tak, chcę ci pomóc. – Federico pokiwał głową, jak gdyby usiłował przekonać samego siebie. – A ty chcesz sobie pomóc?
Chłopiec przytaknął.
– Więc chodźmy.
Federico wyciągnął do niego rękę, ale w porę oprzytomniał i cofnął ją. Odchrząknął naprędce i ruszył przed siebie, by Alberto nie zobaczył czerwieni na jego twarzy. Niezbyt długo szedł sam, zaraz usłyszał za sobą kroki, a po nich głos Alberta:
– Ksiądz też ich nie lubi?
Federico spojrzał w niebo. Księżyc rozgościł się już pośród doskonale widocznych gwiazd. Czarno-srebrna przestrzeń, nieskażona choćby jedną chmurą w Liganie wyglądała piękniej niż gdziekolwiek indziej.
Podpowiadała to, co powinna podpowiedzieć. I co Casarini powinien odpowiedzieć chłopcu.ROZDZIAŁ 3
Proboszcz Lorenzo odwrócił wzrok od pleców młodego księdza. W tej samej chwili zrobił to Davide Carbone, z tym że na jego twarzy malował się błogi spokój – alkohol.
– Polać proboszczowi? – zapytał Davide.
– Nie, dziękuję – odparł Lorenzo.
– Ja też sobie podziękuję, ale jak naleję.
Lorenzo nie było do śmiechu. Davide zaś własne słowa wydały się najśmieszniejszym dowcipem świata.
Siedzieli przy stole, w rogu, gdzie stało krzesło przykryte czerwonym kocem. Znaczyło to, że nie każdy może tu usiąść. A skoro nie każdy, to Lorenzo usiadł na nim bez oporów.
– Co tak się proboszcz zamartwia? – zapytał Davide, gdy wypił już zawartość swojej szklanki.
– Wiele rzeczy mnie niepokoi. – Accardi patrzył na poplamiony obrus.
– Nawet dzisiaj?
– Zwłaszcza dzisiaj, mój drogi.
– Ale dlaczego?
– Widzisz, to wszystko nie jest takie proste, jak mi się wydawało. Począwszy od… – Lorenzo przerwał, bo podeszły do nich rozchichotane dziewczyny. Mruknął: – To sobie porozmawialiśmy.
Dobrze je znał, dziewczyny uczęszczały do szkoły położonej w sąsiedniej wsi, Kamponii, gdzie sporadycznie udzielał lekcji religii. Z tego przykrego obowiązku również wyręczyć miał go młody ksiądz. One także go znały, przywitały się uprzejmie, po czym nieco mniej uprzejmie dały znać Davide, że z chęcią by z nim porozmawiały. Najlepiej nie przy Accardim.
– Proszę wybaczyć, księże proboszczu – prychnął Davide, kiedy je zbył. – One nigdy się nie nauczą, że…
– Prawda, prawda, nigdy się nie nauczą – przerwał mu Lorenzo. – Co z Patriziem? Nie zrobił nic… niepokojącego?
– Nigdy nic takiego nie robi. Obserwuję go tak, jak obserwowałem od kilku miesięcy. Powiem szczerze: trudno uwierzyć, że ktoś taki mógłby…
Proboszcz przyłożył palec do ust.
– Masz rację – rzekł. – Mnie też trudno. Lecz skoro pojawił się cień wątpliwości, warto obserwować, czy cień nie stanie się czymś więcej. Jeśli tak będzie, zostawi ślady. I miej oko na tego księdza, dobrze?
– Na tego nowego?
– A mamy tu jakiegoś innego księdza?
– Oczywiście, że nie, księże proboszczu. Będę go miał na oku. Będę śledził każdy jego krok.
– Bez przesady. Nie chcę, żeby czuł się u nas nieswojo. Od dziś jest oficjalnym mieszkańcem Ligany.
Teraz z kolei Davide się nie zaśmiał, choć Lorenzo parsknął śmiechem.
– Sądzi proboszcz, że… on może być… – wydukał Davide. – No… że może mieć coś wspólnego z…?
Lorenzo syknął. Co prawda krzesła obok nich były wolne, ich właściciele brali udział w spowolnionym już nieco i mniej wprawnym tańcu, wciąż jednak ktoś mógł ich podsłuchać.
– Nic nie sądzę, mój drogi – ściszył ton niemal do szeptu. – Twoim zadaniem jest mieć na niego oko. Musimy mieć pewność, że jest czysty.
– A nie wygląda na to?
– Nie chodzi o wygląd.
– Lorenzo, on musi być czysty.
Proboszcz odnotował, że Davide zwrócił się do niego po imieniu.
– Wiozłem go tutaj – ciągnął. – Uwierz mi, jest czysty. Mogę się założyć o każde pieniądze, że miałby opory przed zdeptaniem mrówki, nawet gdybyś go o to poprosił.
– Pytanie, czy powinniśmy się z tego cieszyć – mruknął Lorenzo.
– Przyjacielu…
Lorenzo odkasłał, patrząc na niego z wyrzutem.
– Księże proboszczu – poprawił się Davide. – Z czego więc powinniśmy się cieszyć? Nie jest proboszcz zadowolony, że droga do Catanzary przebiegła bez przeszkód, nie byłby proboszcz zadowolony, gdyby było inaczej…
– Gdyby było inaczej, to zapewne byśmy nie rozmawiali.
– Właśnie. A teraz nie cieszy się proboszcz, że ten cały Federico jest uczciwym człowiekiem?
– Nie powiedziałem, że się nie cieszę. Ale ty nie mów, że taki jest. Jeszcze tego nie wiemy.
– Już teraz mogę o tym proboszcza zapewnić. Mogę to nawet udowodnić, tylko go zawołam.
– Dziękuję, obędzie się.
Rozmawiali jeszcze chwilę, a chociaż dla osoby z zewnątrz rozmowa ta mogłaby wydać się niejasna i bezcelowa, to dla nich była całkowicie zrozumiała i jak najbardziej sensowna. Niosła w sobie ważną treść.
W tych czasach nawet to, co oczywiste, wydawało się skomplikowane.
Prawie się ucieszyli, gdy po dwudziestu minutach wieśniacy zawołali ich na parkiet. Tak jak reszta doskonale wiedzieli, że jutro będą żałowali dzisiejszych wybryków, ale zabawa dopiero się rozkręcała. A jutro nie zobaczy przecież tego, co kryje dzisiaj.ROZDZIAŁ 4
Federico Casarini poczuł, że osuwa się z łóżka na podłogę. Wtedy też się obudził.
Gdy już udało mu się wstać, przetarł oczy i powiódł wzrokiem po pokoju, czyli – na oko – po niecałych piętnastu metrach kwadratowych. Nie było tu nic niezwykłego, całość wyposażenia stanowiły niezbędne meble: łóżko, wysoka szafa, skromne biurko przy oknie i lampa, teraz niepotrzebnie włączona. Federico wyłączył ją, świeciła zdecydowanie zbyt intensywnie.
Wracając do łóżka, poczuł, że stoi na czymś twardym i zimnym.
Była to ostatnia chwila, kiedy jeszcze stał.
Jęknął z bólu. Nawet nie zdążył się zorientować, dlaczego upadł, a już usłyszał kroki na schodach i zaniepokojony głos:
– Wszystko dobrze, proszę księdza? Nic księdzu nie jest?
Doskonale wiedział, kto to. Elena Gioli zgodnie z tym, co mówiła, czuła i słyszała każdy oddech tego domu.
– Nic mi nie jest. – Federico skrzywił się. Jego plecy krzyczały głośno, że nigdy więcej nie pozwolą mu chodzić, skoro wywraca się na dywanie. – Wszystko w porządku.
– A co tak trzasnęło?
– Ja… ja się przewróciłem.
– Przewrócił się ksiądz?! Jak to się stało?
– Zwyczajnie, stanąłem na czymś zimnawym i się przewróciłem…
– Matko Boska! – Elena zawołała tak głośno, że drzwi niemal zapiszczały z bólu. – Nic sobie ksiądz nie złamał? Nic sobie ksiądz nie skręcił?
– Nie, przecież powiedziałem, droga Eleno, że wszystko w porządku…
– Ja zadzwonię po pogotowie, tak będzie najlepiej.
– Nie, Eleno. – Federico prawie warknął, za co natychmiast skarcił się w duchu. – Nie trzeba nigdzie dzwonić, dobrze się czuję.
– Mogę wejść?
– Nie trzeba, naprawdę, nie…
– Dziękuję, proszę księdza.
Nie zdążył nawet zebrać się z podłogi, a Elena Gioli już stała nad nim z rękami na biodrach. Jej mina nie wyrażała współczucia, tylko zdumienie. Ono zaś wkrótce zmieniło się w obrzydzenie.
W wielu kwestiach Federico mógł nie zgadzać się z mieszkańcami Ligany, wiele rzeczy mogło mu się nie podobać, mimo to teraz mógł jedynie pokornie opuścić głowę i słuchać wykładu. Gospodyni miała rację, i to nie tylko w drobnej części, ale w całości. Bo czy nieporządek w pokoju – który Elena określiła mianem paskudnego syfu – przystoi księdzu?
Federico słuchał jej słów przez całe dziesięć minut, które dłużyły mu się w nieskończoność. Od czasu do czasu przytakiwał, zaprzeczał też, gdy tego od niego oczekiwano.
Słuchając, patrzył na walizkę, przez którą się przewrócił. Na wysypane z niej ubrania, zbitą szklankę nieopodal łóżka oraz na przewróconą butelkę wody. Nie mógł uwierzyć, że to jego dzieło i że stało się to wszystko, gdy upadł na podłogę. Wiedział jednak, że nikt inny nie zaglądał do jego pokoju.
Choć… czy na pewno była to prawda?
Gdy Elena Gioli skończyła mówić, wygoniła go i wskazała drogę do kuchni. Zszedł po schodach, osłaniając twarz przed wpadającym przez szyby światłem. Przeszedł przez salon, gdzie nawet największy pedant nie znalazłby grama kurzu, i trafił do kuchni. Tę również urządzono skromnie. Niemniej Federico musiał przyznać, że nigdy wcześniej nie widział, by ktoś tak dokładnie rozłożył obrus na stole. A na nim, jakby w odległości ustalonej wcześniej co do milimetra, postawił talerz z pieczywem, kubek z herbatą oraz dwa eleganckie pojemniki na sól i pieprz. Talerz, kubek oraz pojemniki układały się w idealny prostokąt.
Musiał nieco zepsuć ten układ, by móc rozkoszować się śniadaniem w pełni, ale nie pożałował tego. Świeży chleb doskonale komponował się serem żółtym, wędliną oraz soczystym pomidorem. Wszystko to posypane było zieleniną, której nazwy Casarini nie znał. Smakowało tak, jak wyglądało i pachniało. Wybornie.
Nie dziwne zatem, że zjadł śniadanie w tempie, na które nie był gotowy jego żołądek – protestował przy ostatnich kęsach. Protesty te przypomniały Federicowi, co działo się wczoraj.
Nagle zrobiło mu się żal gospodyni. Ona sprzątała jego pokój, on jadł, a winowajca bałaganu zapewne smacznie spał.
Casarini aż się wzdrygnął, kiedy zobaczył przed oczami obraz wczorajszej nocy. Kiedy Alberto Messina odprowadził go i pożegnał się uprzejmie, on sam odmówił brewiarz i poszedł spać. Zdawał sobie sprawę, że wioska jeszcze się bawi, a szybkie opuszczenie roztańczonego towarzystwa może przynieść mu tyle samo szkód, ile pożytku, jednak nie zamierzał dłużej działać przeciwko sobie.
Wtedy, gdy leżał w łóżku, do jego pokoju wszedł proboszcz Accardi. Jedną nogą wciąż na imprezie, drugą już w krainie snu. Śpiewał i zataczał koła, a od czasu do czasu bełkotał poważnym tonem. Federico, schowany w szarawej piżamie pod kołdrą, nie odważył się go wyprosić. Patrzył tylko, jak jego walizka zmienia się w partnerkę do tańca, plastikowa butelka z wodą w niebezpiecznego przeciwnika, a szklany kubek – w pechowego widza.
Proboszcz wyszedł z jego pokoju dopiero, kiedy przypomniał sobie, że jest głodny.
„Dobrze, że Elena wczoraj tego nie zobaczyła” – pomyślał Federico. Nie wiedział jedynie, dlaczego gospodyni nie zareagowała, kiedy usłyszała śpiewy proboszcza. Nie pamiętał, czy widział ją na imprezie… Ale raczej nie, ewidentnie dużo bardziej zależało jej na plebanii niż na świętowaniu.
Kiedy wrócił na górę, okazało się, że Elena posprzątała jego pokój tak, jak on nie byłby w stanie posprzątać, nawet jeśli siedziałby w nim całą wieczność. Dość powiedzieć, że na podłodze nie było ani jednej koszuli bądź fragmentu szkła.
Casarini podziękował raz jeszcze, włożył sutannę – ze zgrozą spostrzegł, iż dotąd chodził po plebanii w piżamie – zmówił pacierz i przygotował się do podjęcia rękawic w walce z rzeczywistością.
Jak sądził, na początek przyjdzie mu się z nią zmierzyć na jego własnych zasadach: poprzez mszę. Zegar wskazywał szóstą rano, zatem było do niej jeszcze trochę czasu. Przynajmniej taką miał nadzieję, gdyż nikt mu nic nie powiedział o dzisiejszym planie dnia.
Tylko jeden człowiek mógł udzielić mu informacji o mszy i reszcie obowiązków.
Dlatego Casarini, poinstruowany przez Elenę, zapukał delikatnie do drzwi nieopodal jego pokoju, na końcu korytarza.
– Księże proboszczu! – zawołał półgłosem.
Odpowiedziała mu cisza.
– Księże proboszczu!
Przyłożył ucho do drzwi. Usłyszał ciężki oddech, jakby westchnięcie i skrzypienie łóżka.
– Słyszy mnie proboszcz?
Znów brak odpowiedzi.
– Księże proboszczu, czy…?
– Tak, słyszę, słyszę – odparł zaspany ton.
– To bardzo dobrze. – Federico uśmiechnął się z wyraźną ulgą. – Poznaje mnie ksiądz?
– Jak mógłbym nie poznawać, mój drogi? Co to w ogóle za pytanie? – Proboszcz ziewnął przeciągle. – I dlaczego budzisz mnie o tak chorej godzinie?
– Ja chciałem… ja tylko chciałem dowiedzieć się, co mam, znaczy się, co dzisiaj powinienem, rzecz jasna z ochotą, ale co powinien zrobić…
– Nie krzycz, mój drogi, wejdź do środka.
Federico wahał się przez ułamek sekundy, nim pociągnął za klamkę. Spodziewał się ujrzeć pokój w fatalnym stanie, gorszym od tego, który uratowała gospodyni. O dziwo, jego oczom ukazał się porządek. Zdecydowanie bogatsze od kuchennych meble stały na swoich miejscach, na dywanie zaś nie było ani kropli wody lub fragmentu szkła. Jedyne światło pochodziło od słońca.
– Mów teraz, drogi Federico. – Głos proboszcza dobiegł go spod kołdry.
Casarini skrzywił się, przenosząc wzrok na sufit. Nigdy wcześniej nie znalazł się w takiej sytuacji, nigdy też o niej nie marzył. Przecież ten człowiek jest proboszczem!
– Słucham? Czego chcesz, mój drogi?
– Ja… ja chciałem poznać dzisiejszy plan dnia. – Federico wciąż na niego nie patrzył.
– Co takiego?
Na dźwięk tego pytania uniósł brwi.
– Wie proboszcz… to, co będziemy dzisiaj robili… godziny, w jakich należy przeprowadzić poranną msz…
– Przecież wiem, czym jest plan dnia. Zastanawia mnie, dlaczego o to pytasz.
– Ale… ale jak to dlaczego pytam?
– Normalnie. Dlaczego pytasz o plan dnia?
– A jak inaczej funkcjonować, księże proboszczu?
– Bez planu dnia.
– A skąd będę wiedział, kiedy co powinienem zrobić?
– Wszystkiego się dowiesz.
– Teraz?
– Nie, w odpowiednim czasie.
– To znaczy?
– Wtedy, kiedy będzie to konieczne.
– A teraz nie jest konieczne?
– A czy dowiedziałeś się czegoś?
– Czyli teraz… mam wolne?
– Otóż to. Idź się przejdź, poznaj wioskę.
– To dobry pomysł. – Federico zmusił się do sztucznego entuzjazmu.