- promocja
- W empik go
Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach - ebook
Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach - ebook
Po raz pierwszy w jednym tomie meneliki prawie wszystkie!
Krzysztof Daukszewicz od ponad dwudziestu lat zapisuje swoje spotkania ze smakoszami win regionalnych, które nigdy nie zdążą poleżakować. Koneserzy soczyście i bezpardonowo punktują naszą polską rzeczywistość. Czyż spostrzeżenia ludzi, którzy nigdy nie trzeźwieją, nie obnażają czasem w bezlitosny sposób także naszych wad i przyzwyczajeń, do których nawet przed sobą nie chcemy się przyznać?
Drogi czytelniku, po ukazaniu się książki "Meneliki nowe, czyli wina Tuska i logika białoruska" na spotkaniach z czytelnikami proszono mnie o wznowienie wcześniejszych menelików. Tak też i czynię; starsze meneliki uzupełniają najnowsze, a także opowieści o murkowcach i epitafia, których sporo przybyło. Przyjemnego czytania.
Krzysztof Daukszewicz
Lekarz do pacjenta mocno sponiewieranego przez alkohol i życie:
- Za dużo pan pije, a za mało je.
- Cóż zrobić, na wszystko nie wystarcza.
Czas płynie tak szybko, że ledwie człowiek wytrzeźwieje po Sylwestrze, już trzeba ubierać choinkę.
Tu na Wawelu spoczywa
Jarosław Kaczyński.
Wspólnie z demokracją
rozstał się z nami.
Leży też z ochroniarzami.
Wawel - obojętnie, czy upał
czy też siarczyste mrozy -
otoczony jest przez radiowozy.
A tak naprawdę,
nim wieści rozejść się zdążą,
nie jest pochowany na Wawelu,
tylko się schował pod Łomżą.
Krzysztof Daukszewicz (ur. 1947) - satyryk, felietonista, poeta, piosenkarz, gitarzysta i kompozytor. Działalność estradową rozpoczął w Szczytnie. Po przeprowadzeniu się do Warszawy bardzo szybko zdobył popularność. Z Januszem Gajosem współtworzył kabaret Hotel Nitz, od 1986 do 1990 roku występował w kabarecie Pod Egidą. Przez wiele lat realizował swoje programy satyryczne w telewizji. Od 2005 roku stały gość programu publicystyczno-satyrycznego "Szkło kontaktowe" w TVN24.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-532-3 |
Rozmiar pliku: | 700 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez kilka lat zbierałem po Polsce opowiastki o menelach, o których się mówi, że ich nieszczęście w życiu polega na tym, że pili alkohol nie ten co trzeba, i przez to życie potoczyło się im w dół.
Pierwszy żart, jaki zapadł mi na całe życie w głowie, a który trzymał mnie tygodniami w dobrym humorze, to historyjka sprzedana w pierwszych dniach stanu wojennego. Mieszkałem wówczas w alei Róż, a obok na ulicy Mokotowskiej była siedziba Solidarności Regionu Mazowsze i trwały w tym rejonie bezustanne naparzanki. I czwartego czy piątego dnia spotykam na ulicy Koszykowej, czyli prawie w epicentrum walk, uśmiechniętego młodego człowieka, który kiedy inni szukają dookoła kamieni i płyt chodnikowych, on biegnie, podskakując do góry, i nuci jakieś lalalalala albo nawet i Międzynarodówkę, bo to nie miało w tym czasie większego znaczenia, i rozpoznaję w nim pracownika Stołecznej Estrady, który kilka razy organizował mi koncerty.
– Co pan taki skowronek?
– Babcia mi umarła, panie Krzysiu, po prostu babcia mi umarła.
– I to jest powód do radości?
– Tak, bo babcia umarła w Wiedniu! I właśnie dostałem paszport. I wie pan, gdzie ja jutro będę miał tę wojnę!?!
I tyle go, szczerze mówiąc, widziałem. Ale zanim odjechał w siną, zachodnią dal, opowiedział mi dowcip, który sam godzinę wcześniej usłyszał. A podkreślam, że powstał on w pierwsze dni wojny polsko-polskiej.
Otóż generał Jaruzelski skontaktował się z Panem Bogiem i powiada tak:
– Panie Boże, musiałem wprowadzić w naszym kraju stan wojenny jako mniejsze zło, bo mogło do nas przyjść zło większe, ale społeczeństwo mi w to nie wierzy, że mogło przyjść większe, i chciałbym sprawić jakiś cud, żeby przekonać ludzi do siebie. Ale nie chciałbym tak jak Jezus zamienić wodę w wino, ponieważ mamy problemy z nadmiernym spożyciem, raczej bym przeszedł, gdybym mógł, suchą stopą przez wodę. I co ty o tym, Panie Boże, sądzisz?
A na to Pan Bóg:
– Nie ma sprawy. Jeżeli tak ci zależy na tym, żeby przekonać naród do siebie, to staw się jutro o godzinie dziewiątej przy moście Poniatowskiego i takiego cudu dokonasz.
I następnego dnia generał razem z najwierniejszą świtą melduje się nad Wisłą, sprawdza butem wodę, woda trzyma, wchodzi, nic się złego nie dzieje, idzie swoim sztywnym generalskim krokiem przez rzekę i stoi na moście dwóch meneli, którzy zaczynają się bardzo uważnie przyglądać tej niecodziennej sytuacji. I nagle jeden z nich się odzywa:
– Czy mnie oczy mylą, czy to Jaruzel?
– Jaruzel!
– I widzisz Józek – mówi ten pierwszy – a mówiłem ci, że ten chuj nawet pływać nie umie.
I to był najlepszy żart o tym, że jak ktoś ma w społeczeństwie przechlapane, to i cud mu nie pomoże.
Później poznałem pana Zygmunta, który zaskoczył mnie niekonwencjonalną propozycją sponsorowania jego osoby.
Zaparkowałem samochód. Rozpoznał mnie, przyszurał nóżkami i powiada:
– Cieszę się bardzo, że pana widzę, panie Krzysztofie, bo lubię pańską twórczość, a szczególnie listy do tej hrabini, i powiem panu szczerze, że mam w związku z tym trzy propozycje.
Pierwsza, to że pan jako osoba publiczna wspomoże biednego człowieka, który dzisiaj jeszcze nie widział na własne oczy świeżego piwa.
Druga, to za umiarkowaną opłatą popilnuję pańskiego samochodu, ale nie wiem, kiedy pan wróci, a ja, szczerze mówiąc, już bym się napił.
I propozycja trzecia, to kupi pan ode mnie ten oto katalog samochodowy z roku 1995.
– A po cholerę mi katalog samochodów sprzed pięciu lat?
A on popatrzył na mnie, popatrzył na moje auto i powiedział:
– Poogląda pan nowsze.
I już wiedziałem, że mam przed sobą nie byle kogo. Udowodnił to jakieś trzy tygodnie później.
Jest godzina 16.00, ulica Koszykowa w Warszawie, widzę, że pan Zygmunt już mnie namierzył. Powoli przesuwa się w moją stronę. Zastawia drogę i zaczyna:
– Jak ja się cieszę, że pana widzę w zdrowiu. Musi mnie pan poratować, bo ja wczoraj poszedłem w taką szkodę, że dopiero co z domu wyszłem. I jak pan mnie nie wspomoże, to ja się za chwilę panu na nogi przewrócę.
Sięgnąłem do portfela i okazało się, że z drobnych mam przy sobie jedynie pięć złotych, ale ponieważ prosił mnie w sposób ujmujący, a w dodatku była jakaś pogoda nastrajająca do ludzkich gestów, tę piątkę mu dałem. Pan Zygmuś spojrzał na mnie, spojrzał na piątkę, jeszcze raz spojrzał na mnie i powiedział:
– Cieszę się, że pan stanął na nogi.
I wtedy postanowiłem, że napiszę o menelach książkę.
Tych, których razić będzie słownictwo pojawiające się w niektórych historyjkach, bardzo przepraszam, ale nie mogę udawać, że było inaczej.
Limeryki i epitafia to przyjemność, którą od czasu do czasu sprawiam samemu sobie.
Przyjemnego czytania.Zygmuś romantyczny
Od ponad dwudziestu lat kwestuję na Powązkach i bardzo często podchodzą do mnie ludzie nie tylko wrzucić pieniądze, ale i porozmawiać. Jedni z dobrym słowem, inni z drobnymi pytaniami, z których najciekawsze było w wykonaniu pewnej starszej, bardzo wkurzonej pani. Widząc na moim ramieniu opaskę z napisem RATUJMY POWĄZKI, podeszła gwałtownym krokiem i równie gwałtownie zapytała:
– Gdzie tutaj jest kwatera nr 253?!
– Nie wiem.
– To co pan w takim razie robi na tym cmentarzu!?
– Kwestuję.
– Jak się kwestuje, to się powinno i wiedzieć, gdzie jest kwatera 253!! – fuknęła i poleciała dalej bez ładu i składu.
W roku 2002 pojawił się przede mną pan Zygmuś, co mnie trochę zaskoczyło, ponieważ kojarzę go przede wszystkim z ulicą Waryńskiego. To jest coś niesamowitego, że się ostała ulica Waryńskiego. Tyle przecież ulic padło na bazie odnowy, i to czasami w kuriozalny sposób, podobno w Poznaniu ulicę Klonową zamieniono na Suchy Las. I przez kilka tygodni zastanawiałem się dlaczego. I doszedłem. Otóż klon czerwienieje.
Z tym że rozwiązałem i zagadkę ul. Waryńskiego. Otóż na niej jest IZIS, w którym prześwietlają ludziom płuca, i prawdopodobnie Waryński służy jako reklama. Idzie obywatel ulicą, patrzy – IZIS, i od razu mówi do siebie:
– No właśnie, trzeba sobie prześwietlić klatkę, żeby nie chorować jak Waryński.
Ale wracajmy do Zygmusia.
Stanął na tym cmentarzu przede mną, a był tego dnia solidny mrozik, i zaczyna mi współczuć.
– Ależ ma pan samozaparcie, panie Krzysieńku. Szłem dwie godziny temu na grób brata, to pan już w tem miejscu stał i trząchał tą puszeczką, wracam, a pan dalej trzącha. Ale ile się trzeba nastać, żeby uzbierać trochę grosza, to ja wiem najlepiej. A pan mnie za chwilę uświerknie i stracę na mieście sponsora.
– Niech się pan specjalnie nie martwi – odpowiedziałem. – Za chwileczkę kończę kwestę, pojadę do domu, zrobię sobie herbatkę z prądem i ziąb przejdzie.
Na to pan Zygmuś pochylił się, uchylił połę zużytej kurteczki i pokazując palcem wewnętrzną kieszeń, szepnął konspiracyjnie:
– Panie Krzysieńku, w razie czego, to ja prąd mam.
I wyciąga ćwiartkę żubrówki wypitą do połowy.
– A gdzie jest trawka? To chyba podróbka?
A na to pan Zygmuś:
– Jaka podróbka, panie Krzysieńku, jaka podróbka, trawkę położyłem na grobie brata.
– Panie Zygmuncie, jak się zostaje menelem?
– To bardzo proste, trzeba tylko znaleźć odpowiedni sklep i odpowiednie towarzystwo.
> < > <
– Czym pan się w życiu zajmował?
– W życiu, to znaczy kiedy?
– No… za komuny.
– Za komuny, panie Krzysieńku, to ja byłem king. Moja szanowna mamusia miała melinę koło politechniki… to ja nie musiałem chodzić na studia… cała politechnika do mnie przychodziła. I jak mamusię wezwali do sądu, żeby ją ukarać za „działalność gospodarczą”, i dali jej dwa lata w zawieszeniu, to na pytanie sędziego:
– Jakie jest ostatnie słowo oskarżonej? – mama odpowiedziała:
– W ostatnim słowie powiedzianem tu na tej sprawiedliwej sali chciałabym poprosić wysoki sąd, żeby się pośpieszył z tym wyrokiem, bo mi za chwilę te wszystkie profesory z polibudy drzwi od mieszkania rozpirzą.
– I co było dalej?
– W 90 roku mamuśkę dotknął patriotyzm i to był początek końca.
– Wstąpiła do Solidarności!?
– Nie… jeszcze gorzej… zamknęła melinę.
> < > <
Rozmawiam z panem Zygmuntem i widzę, że zbliża się do nas jeden menel, średnio mi znany, ale posuwający się klasycznym krokiem, czyli szurając nóżkami po asfalcie.
– Dlaczego wy tak wszyscy chodzicie? – pytam.
– Bo my, panie Krzysieńku, to w zasadzie jesteśmy braćmi Roberta Korzeniowskiego.
– A to ciekawy jestem dlaczego?
– Bo nam po „mózgotrzepie” też nie wolno odrywać stóp od ziemi.
> < > <
Emmanuel Olisadebe otrzymał obywatelstwo polskie, wyjechał do Grecji i prawie natychmiast przestał strzelać bramki dla naszej reprezentacji. I po którymś z przegranych meczów spotykam pana Zygmusia i ten, zanim jeszcze zdążył poprosić o wsparcie, zapytał:
– Widział pan, panie Krzysieńku, wczorajszy mecz?
– Widziałem.
– I popatrz pan, Olisadebe został Polakiem i jak przystało na Polaka, od razu odechciało mu się pracować w kraju.
> < > <
Pan Zygmunt jest koneserem kina. 23 poleciałem do Norwegii na ryby, bo myślałem, że tam będą większe emocje niż u nas w czasie wyborów. Zadzwoniłem do domu koło 21.00, żeby się dowiedzieć, jakie są wyniki, ale nikt nie podniósł słuchawki. Coś mnie tknęło i pomyślałem, że polecieli głosować, bo znowu mamy jakieś mniejsze zło do wyboru.
Dzwonię więc do pana Zygmunta, ponieważ wiem, że o tej porze sprzed telewizora nie rusza się ani na krok.
– Jak tam wybory?
– Jak w kinie, panie Krzysieńku, jak w kinie.
– A kto jest w studio wyborczym?
– Prawie wszyscy.
– A jak na przykład wygląda Antoni Macierewicz?
– Jak Clint Eastwood w filmie Brudny Harry.
– O matko! A Zygmunt Wrzodak dostał się?
– Jest, panie Krzysieńku.
– A on jak wygląda?
– Jak dowódca czołgu w filmie Powrót Godzilli.
– A z jakiej partii on startuje?
– Z Ligi Polskich Rodzin.
– A co to za partia?
– Nie wiem, ale nakłaniają tak jak świadkowie Jehowy.
– A bliźniacy?
– Bracia Kaczyńscy wyglądają tak, jakby Jaś Fasola z Benny Hillem zagrali u Hitchcocka.
– A co z Unią Wolności?
– Profesor Geremek wygląda jak dowódca spadochroniarzy z filmu O jeden most za daleko.
– A premier Jerzy Buzek?
– Panie Krzysieńku, pan premier to wygląda jak Matka Joanna od aniołów.
– Ale czy jak matka, czy jak anioł?
– Raczej jak opuszczony klasztor.
– A jak Leszek Miller?
Tu zapadła długa cisza.
– Pytam, jak Leszek Miller.
– On, panie Krzysieńku, wygląda jak Quo vadis.
– Jak cały film?
– Nie.
– Jak lew, który od razu, już w studio, zabrał się za chrześcijan?!
– Nie, panie Krzysieńku, on raczej wygląda jak byk, który pierwszy raz wygrał z Ursusem, i to z Belką na głowie!
– A co z Lepperem?
– Mam mówić?
– Aż tak źle?
– Ależ skąd, panie Krzysieńku, on wygląda tak pięknie jak Marilyn Monroe... manicure, pedicure, świeżo po kwarcówce i nawet chyba używał lokówki, no i jeszcze krawat w nasze narodowe barwy… to znaczy nowe narodowe barwy.
– O Jezu, a jakie?
– Białe, czerwone, białe, czerwone, białe, czerwone, białe, czerwone… z jednej strony szpic, a z drugiej pętla.
– A co w pętli?
– Oczywiście, że Balcerowicz.
– Panie Zygmusiu, a wódz Lepper to z jakiego filmu?
– Z Pół żartem, pół serio.
Tu nabrałem powietrza w płuca i zapytałem:
– A czy już jest wiadomo, jaki wynik?
– A skąd pan dzwoni?
– Z Norwegii – odpowiedziałem.
– Panie Krzysieńku – usłyszałem – jeżeli Norwegia to jest ciepły kraj, nie wracaj pan.
2001 rok, wrzesień
> < > <
Koło Politechniki Warszawskiej widzę, że idzie pan Zygmuś, ledwie trzymając się na chudych nogach od dawna pozbawionych witamin i minerałów. Nagle dojrzał mnie z odległości kilku kroków, nastawił koordynaty i ruszył.
– Witam pana, panie Krzysieńku, jak najserdeczniej.
– Co, pewnie potrzebna złotóweczka?
– Właśnie, że nie, panie Krzysieńku.
– A dlaczego tym razem nie?
– Bo ja na zapas nie biorę.
> < > <
– Panie Zygmuncie, musi pan pić tak codziennie?
– Panie Krzysieńku! Jakie codziennie!? Ja raz się w życiu napiłem… i teraz tylko dolewam.
> < > <
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI