Jak powstaje morderca. Zagadki psychopatycznych umysłów - ebook
Jak powstaje morderca. Zagadki psychopatycznych umysłów - ebook
Czasami od pytania „Kto zabił?” ważniejsze staje się pytanie „Dlaczego?”… Czy chcesz się dowiedzieć, jak myślą mordercy? Czy planują zbrodnie, czy też działają pod wpływem impulsu? Czy dokładnie zapamiętali swoje czyny? Czy są przewidywalni?
John Douglas przez dwadzieścia pięć lat pracował jako agent specjalny FBI, profiler behawioralny i analityk śledczy. W tym czasie nauczył się bezbłędnie odgadywać sposób myślenia przestępców, dzięki czemu pomógł postawić niejednego z nich przed wymiarem sprawiedliwości. Zaskoczony wynikami swojej pracy, zdecydował się odtworzyć rozmowy, które prowadził, siedząc przy stole z najbrutalniejszymi zbrodniarzami.
W tej pasjonującej książce przywołującej prawdziwe zbrodnie Douglas przedstawia sylwetki czterech przestępców, z którymi zetknął się w trakcie swojej kariery zawodowej, i wyjaśnia, w jaki sposób pomogli mu oni zrozumieć sposób myślenia psychopatów.
Ta książka zabierze cię do pokoju przesłuchań i zademonstruje unikalne techniki, których używał autor, aby zrozumieć działanie najbardziej przerażających i niezgłębionych umysłów. Wybierz się w niepowtarzalną podróż w najciemniejsze zakamarki profilowania kryminalnego i nauk behawioralnych.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67327-06-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MAŁY POKÓJ
ZA GRUBYM MUREM
Tutaj znacznie częściej pytamy „dlaczego?” niż „kto?”.
I gdy w końcu odkryjemy „dlaczego?” i dodamy do tego „jak?”, zrozumiemy także „kto?”. Bo formuła jest prosta: „dlaczego?” + „jak?” = „kto?”.
Twoim celem nie jest zaprzyjaźnienie się. Twoim celem nie jest bycie wrogiem. Twoim celem jest dotarcie do prawdy.
To werbalno-mentalna rozgrywka, jak szachy bez figur; jak bokserski sparing bez kontaktu ciał; jak zawody na wytrzymałość, w których przeciwnicy bezlitośnie szukają nawzajem swoich słabych stron i czułych punktów, żeby je wykorzystać.
Siedzimy naprzeciwko siebie po dwóch stronach małego stołu, w kiepsko oświetlonym pomieszczeniu o ścianach z pustaków pomalowanych na blady, szaroniebieski kolor. Jedyne okno znajduje się w stalowych, zamkniętych teraz drzwiach; jest małe i wzmocnione metalową siatką. Zagląda przez nie umundurowany strażnik, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku.
To absolutnie najważniejsze w więzieniu o zaostrzonym rygorze.
Jesteśmy tu już od dwóch godzin i wreszcie nadchodzi ten moment.
– Opowiedz mi własnymi słowami, co się zdarzyło te dwadzieścia pięć lat temu – mówię. – Jak to się stało, że się tu znalazłeś? Ta dziewczynka… Joan… znałeś ją?
– Widywałem ją w okolicy – odpowiada. Mówi spokojnie, bez emocji, jego ton nie zmienia się ani na jotę.
– Wróćmy do chwili, kiedy zjawiła się przed twoimi drzwiami. Opowiedz mi krok po kroku, co zaszło od tamtego momentu.
To prawie jak hipnoza. W pomieszczeniu panuje cisza, a ja patrzę, jak on zmienia się na moich oczach. Nawet fizycznie wydaje się stawać kimś innym. Jego spojrzenie zasnuwa się mgłą, patrzy ponad moim ramieniem na pustą ścianę. Przenosi się w wyobraźni do innego czasu, innego miejsca; w sam środek jedynej dotyczącej go opowieści, która nigdy nie uleciała z jego pamięci.
W pokoju jest bardzo zimno i choć mam na sobie garnitur, z trudem powstrzymuję drżenie. On jednak zaczyna się pocić, gdy opowiada mi o tym, o co zapytałem. Oddycha coraz ciężej i głośniej. Jego koszula wkrótce całkiem przesiąka wilgocią; mięśnie jego klatki piersiowej drżą.
Relacjonuje całą historię, nie patrząc na mnie, prawie jakby mówił do siebie. Jest w transie, w tamtym czasie i w tamtym miejscu, w głowie ma te same myśli co wtedy.
Na moment przenosi wzrok na mnie. Patrzy mi prosto w oczy, kiedy mówi:
– John, kiedy usłyszałem pukanie, wyjrzałem przez moskitierę i zobaczyłem, kto stoi w progu, wiedziałem, że ją zabiję.WSTĘP. UCZĄC SIĘ OD EKSPERTÓW
WSTĘP
UCZĄC SIĘ OD EKSPERTÓW
To książka o tym, jak myślą sprawcy brutalnych zbrodni – to właśnie tym zajmowałem się podczas mojej dwudziestopięcioletniej kariery agenta FBI, profilera behawioralnego i analityka śledczego, a także w dalszym życiu zawodowym po odejściu z Biura i przejściu na emeryturę.
Ale przede wszystkim to książka o rozmowach, które zdarzyło mi się przeprowadzić. Tak przecież wszystko się dla mnie zaczęło, od rozmów, które uświadomiły mi, jak mogę wykorzystać sposób myślenia brutalnego przestępcy, aby pomóc lokalnym organom ścigania go ująć i doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości. Dla mnie to był właśnie początek profilowania behawioralnego.
Zacząłem prowadzić wywiady z przebywającymi w więzieniach zbrodniarzami z powodów zarówno osobistych, jak i instytucjonalnych; tak przynajmniej myślałem – ale w pewnym sensie wszystko zaczęło się od pragnienia zrozumienia motywacji kryminalistów. Jak większość świeżo upieczonych agentów FBI zostałem wysłany do pracy w terenie. Na pierwszą placówkę trafiłem do Detroit. Od samego początku ciekawiło mnie, dlaczego ludzie popełniają przestępstwa – nie tylko to, że w ogóle je popełniają, ale dlaczego są właśnie takie, a nie inne.
Detroit było trudnym miastem. Za moich czasów dziennie zdarzało się nawet pięć napadów na bank. Napad na bank będący członkiem Federalnej Korporacji Gwarantowania Depozytów (Federal Deposit Insurance Corporation) to przestępstwo federalne, podlegało więc jurysdykcji Biura, i właśnie takie sprawy – jako dodatek do innych powierzonych im obowiązków – przydzielano zazwyczaj młodym agentom. Kiedy tylko udawało nam się ująć sprawcę i odczytaliśmy mu jego prawa – często, gdy siedział już na tylnej kanapie samochodu należącego do FBI albo radiowozu – zaczynałem zasypywać go gradem pytań. Po co napadał na bank, który posiada przecież mocną ochronę, a do tego monitoring, gdzie wszystko zostaje nagrane na taśmę, a nie na przykład na sklep obracający dużymi sumami gotówki? Dlaczego wybrał właśnie tę filię banku, a nie inną? Dlaczego właśnie ten dzień i godzinę? Czy napad był zaplanowany, czy nastąpił raczej spontanicznie? Czy przed napadem obserwował placówkę, a może nawet odwiedzał ją, żeby poznać teren? Zacząłem prowadzić mentalny katalog odpowiedzi i tworzyć nieformalne „profile” rabusiów (chociaż nie używaliśmy jeszcze wtedy określenia „profil”). Zacząłem dostrzegać różnice między napadami zaplanowanymi a niezaplanowanymi, między przestępstwami zorganizowanymi a pozbawionymi struktury.
Dotarliśmy w końcu do punktu, gdy mogłem zacząć przewidywać, które filie banków zostaną napadnięte jako następne i kiedy. Dowiedzieliśmy się na przykład, że w lokalizacjach, gdzie prowadzono sporo prac budowlanych, napady zdarzały się najczęściej w piątkowe przedpołudnia, bo wtedy banki dysponowały dużą ilością gotówki przeznaczonej na wypłaty dla robotników. Dzięki takiej wiedzy mogliśmy wzmocnić ochronę konkretnych celów i urządzać zasadzki w konkretnych miejscach, jeśli mieliśmy naszym zdaniem wystarczające szanse ujęcia złodziei na gorącym uczynku.
Podczas pobytu w Milwaukee, na kolejnej placówce, do której mnie oddelegowano, zostałem wysłany na dwutygodniowy kurs w zakresie negocjacji kryzysowych do nowo utworzonej, nowoczesnej Akademii FBI w Quantico w stanie Wirginia. Wykładowcami byli agenci specjalni Howard Teten i Patrick Mullany, prekursorzy wykorzystania nauk behawioralnych w pracy Biura. Główny przedmiot, który prowadzili w Akademii, nosił nazwę „kryminologia stosowana”. Był on próbą wprowadzenia elementów dyscypliny akademickiej, jaką jest psychopatologia, do analizy kryminalnej i zastosowania ich podczas szkolenia nowych agentów. Mullany upatrywał w negocjacjach kryzysowych pierwszej możliwości praktycznego wypróbowania założeń kryminologii stosowanej. Była to całkiem nowa broń w walce z równie nową generacją przestępczości: porwaniami samolotów i napadami na bank, podczas których brano zakładników, takimi jak napad na bank w Brooklynie w 1972 roku, co stało się kanwą filmu _Pieskie popołudnie_ z Alem Pacino. Nietrudno było wyobrazić sobie, w jaki sposób choćby przybliżone pojęcie o tym, co dzieje się w głowie terrorysty biorącego zakładników, mogłoby przynieść ogromne korzyści negocjatorowi i przyczynić się do ocalenia ludzkich istnień. Byłem jednym z około pięćdziesięciu agentów, którzy brali udział w tych zajęciach, stanowiących śmiały eksperyment w programie szkoleniowym FBI. Zaledwie trzy lata wcześniej zmarł legendarny dyrektor Biura J. Edgar Hoover, a jego cień ciągle wisiał nad wszystkimi poczynaniami tej instytucji.
Hoover w zasadzie stworzył od podstaw Biuro i rządził nim żelazną ręką nawet u schyłku życia. Jego pragmatyczne, bezkompromisowe podejście do pracy śledczej było jak żywcem wyjęte ze starego programu Dragnet: „Same fakty, psze pani”. Wszystko musiało być wymierne i policzalne – liczba aresztowań, liczba skazanych, liczba zamkniętych spraw. Hoover nigdy nie zaakceptowałby czegoś tak opartego na wrażeniach, indukcji i „sentymentach” jak nauki behawioralne. W rzeczy samej zapewne uznałby ten termin za oksymoron.
Kiedy uczestniczyłem w kursie negocjacji kryzysowych w Akademii FBI, stałem się rozpoznawalny na wydziale nauk behawioralnych i nim przyszedł czas mojego powrotu do Milwaukee, zaoferowano mi stanowiska zarówno tam, jak i na wydziale metodyki. Głównym zadaniem wszystkich dziewięciu agentów zatrudnionych w pierwszym z tych miejsc było nauczanie. Oferowane kursy obejmowały zagadnienia z dziedzin stosowanej psychologii kryminalnej, negocjacji kryzysowych, problematyki praktycznej pracy policyjnej, zarządzania stresem oraz przestępstw seksualnych; ten ostatni kurs został przemianowany przez mojego wybitnego kolegę Roya Hazelwooda na przemoc interpersonalną.
Chociaż stosowana w Akademii „metoda trójnoga”, czyli prowadzenia działalności metodycznej, badawczej i konsultacyjnej, nabierała już wówczas kształtu, konsultacje oferowane przez prawdziwych asów, takich jak Teten, były ściśle nieformalne i nie stanowiły elementu żadnego z programów. Czterdzieści godzin zajęć miało dotyczyć tego, co najbardziej frapuje śledczych: kwestii motywu. Dlaczego przestępcy robią to, co robią, w jaki sposób to robią i jak zrozumienie tego może pomóc w ich ujęciu? Kłopot z tym podejściem był taki, że większość treści kursu miała czysto akademicki charakter, co stawało się jasne za każdym razem, gdy starsi stażem funkcjonariusze organów ścigania biorący udział w szkoleniach organizowanych przez Akademię Narodową okazywali się mieć więcej praktycznego doświadczenia niż instruktorzy i wykładowcy.
Nikt nie był bardziej narażony na tego rodzaju niemiłe porównanie niż najmłodszy w tym gronie instruktor: ja. Stałem przed salą pełną doświadczonych detektywów i policjantów, w większości znacznie ode mnie starszych. I miałem uczyć ich, co dzieje się w głowach przestępców, miałem przekazać im wiedzę, która mogłaby faktycznie znaleźć zastosowanie w ich pracy i pomóc im rozwiązywać sprawy. Większość praktycznego doświadczenia zebrałem, pracując ze starymi wyjadaczami, policjantami i detektywami z wydziałów zabójstw w Detroit i Milwaukee, czułem więc, że było nieco nie na miejscu, żebym uczył takich ludzi ich własnego fachu.
Wielu z nas zaczynało powoli świtać, że to, co ma zastosowanie w psychiatrii, niekoniecznie będzie się sprawdzać w praktyce pracy z organami ścigania.
Mimo to zaczęły spływać do mnie prośby podobne do tych, jakie trafiały do Tetena. Podczas zajęć i przerw, a także wieczorami, funkcjonariusze zagadywali mnie, prosząc o wskazówki czy porady dotyczące aktualnie prowadzonych spraw. Jeśli poruszałem temat w jakiś sposób zbliżony do tego, czym akurat się zajmowali, uznawali, że będę w stanie pomóc im rozwikłać zagadkę. Widzieli we mnie autorytet Federalnego Biura Śledczego. Ale czy nim naprawdę byłem? Musiał być jakiś praktyczniejszy sposób na zgromadzenie dużej ilości użytecznych danych, dzięki którym mógłbym zyskać więcej pewności siebie i poczucie, że naprawdę wiem, co mówię.
Robert Ressler był najbliższy mi wiekiem, więc poproszono go, aby pomógł mi oswoić się z kulturą panującą w Akademii i z nauczaniem. Bob był o około osiem lat ode mnie starszy i również był nowym instruktorem. Opierał się na dokonaniach Tetena i Mullany’ego, próbując wycisnąć z akademickiej dyscypliny, jaką była analiza behawioralna, coś istotnie użytecznego dla wydziałów policji i śledczych. Najefektywniejszą metodą zaaplikowania nowemu instruktorowi uderzeniowej dawki praktycznego treningu było coś, co nazywaliśmy „szkołą objazdową”. Instruktorzy z Quantico spędzali tydzień, prezentując wydziałom policji lub innej agencji związanej z organami ścigania, które sobie tego zażyczyły, swego rodzaju skondensowaną wersję programu Narodowej Akademii FBI, po czym przenosili się w inne miejsce na kolejny tydzień i wreszcie wracali do domu z głowami pełnymi wspomnień identycznych pokoi hotelowych i walizkami pełnymi brudnych ubrań. I tak wyruszyliśmy razem z Bobem w drogę.
Pewnego wczesnego poranka w 1978 roku wyjeżdżaliśmy właśnie z Sacramento w Kalifornii, gdzie zakończyliśmy sesję naszej „szkoły objazdowej”. Rzuciłem uwagę, że większość przestępców, o których opowiadamy, nadal żyje. Moglibyśmy z łatwością dowiedzieć się, gdzie przebywają – przecież nam stamtąd nie uciekną. Dlaczego by nie zorientować się, czy możliwe byłoby spotkanie z jednym czy drugim, rozmowa, wybadanie, jak przedstawia się z ich punktu widzenia kwestia zbrodni, nakłonienie ich, aby przypomnieli sobie, dlaczego zrobili to, co zrobili, i co chodziło im po głowie podczas popełniania tego czynu. Pomyślałem, że nie zaszkodzi spróbować; niektórzy z nich mogli okazać się tak znudzeni więzienną rutyną, że chętnie opowiedzieliby o sobie.
Jeśli chodzi o rozmowy z osadzonymi, prowadzono niewiele badań, a te, które były dostępne, dotyczyły konkretnie wyroków, uzyskiwania zawieszenia kary lub przedterminowego zwolnienia, a także resocjalizacji. Zebrane materiały zdawały się wskazywać, że więźniowie o cechach narcystycznych i sprawcy brutalnych przestępstw byli ogólnie niepodatni na resocjalizację – nie można było liczyć na kontrolowanie ich czy poprawę lub zmianę ich zachowania. Mieliśmy nadzieję, że rozmowy z nimi pozwolą stwierdzić, czy faktycznie tak jest.
Bob początkowo był sceptyczny, ale gotowy uczestniczyć w tym szalonym przedsięwzięciu. Służył kiedyś w wojsku, a zebrane tam i w Biurze doświadczenie nauczyło go jednego: „Lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie”. Postanowiliśmy pojawiać się w więzieniach bez zapowiedzi. W tamtych czasach legitymacja FBI umożliwiała wstęp do zakładów karnych bez konieczności uprzedniego uzyskania zezwolenia. Obawialiśmy się, że jeśli zawiadomimy o naszej wizycie, wśród więźniów rozejdą się wieści, a ci, którzy zgodzą się na rozmowę z parą federalnych, zyskają łatkę kapusia.
Wyruszając w trasę, mieliśmy pewną ogólną koncepcję na temat tego, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Między innymi spodziewaliśmy się, że:
- wszyscy więźniowie będą utrzymywać, że są niewinni;
- będą obarczać kiepskich adwokatów winą za to, że zostali skazani;
- nie będą chcieli dobrowolnie rozmawiać z funkcjonariuszami organów ścigania;
- przestępcy seksualni będą chcieli uchodzić za osoby cierpiące na natręctwa seksualne;
- pojawi się sugestia, że gdyby w stanie, w którym dokonali morderstwa, obowiązywała kara śmierci, nie zamordowaliby swoich ofiar;
- będą obwiniać ofiary za swój czyn;
- okaże się, że wszyscy pochodzą z patologicznych rodzin;
- wszyscy będą potrafili odróżnić dobro od zła i będą rozumieli konsekwencje swoich poczynań;
- nie będą umysłowo chorzy czy niepoczytalni;
- seryjni mordercy i gwałciciele z reguły będą posiadać wysoki iloraz inteligencji;
- wszyscy pedofile molestują dzieci;
- każdy, kto molestuje dziecko, jest pedofilem;
- seryjni mordercy kształtują się pod wpływem środowiska, nie rodzą się z takimi skłonnościami.
Jak przekonamy się w kolejnych rozdziałach, niektóre z tych założeń okazały się prawidłowe, w przypadku innych całkowicie się myliliśmy.
Co ciekawe, zdecydowana większość przestępców, z którymi chcieliśmy rozmawiać, wyraziła na to zgodę. Z rozmaitych powodów. Niektórzy sądzili, że współpraca z FBI będzie dobrze wyglądała w aktach, a my nie wyprowadzaliśmy ich z błędu. Inni być może czuli się w jakiś sposób onieśmieleni naszą pozycją. Dla wielu więźniów, szczególnie sprawców bardziej brutalnych przestępstw, którzy nieczęsto widują ludzi, był to sposób na przełamanie nudy, porozmawianie z kimś z zewnątrz, spędzenie kilku godzin poza celą. Byli też tacy, których absolutne przekonanie o własnej wyższości i zdolności do wywiedzenia w pole każdego kazało im traktować rozmowę z nami jak swego rodzaju grę.
Koniec końców to, co zaczęło się od rzuconego mimochodem podczas wyjazdu z Sacramento pomysłu rozmów z mordercami, stało się olbrzymim projektem, który miał diametralnie zmienić bieg kariery mojej, Boba i wszystkich agentów, którzy do nas z czasem dołączyli, postawić na głowach nasze życie prywatne i wreszcie w nieznany dotąd sposób powiększyć arsenał, jakim dysponowało FBI w walce ze zbrodnią. W pierwszej fazie projektu przyjrzeliśmy się i porozmawialiśmy między innymi z dusicielem, fetyszystą damskiego obuwia, przebywającym w Oregonie Jerome’em Brudosem, który lubił zakładać swoim martwym ofiarom szpilki ze swojej ogromnej kolekcji damskich ubiorów; z Monte Rissellem, który jako nastolatek zgwałcił i zamordował w Alexandrii w stanie Wirginia pięć kobiet; a także z Davidem Berkowitzem, znanym jako „Morderca kaliber .44” i „Syn Sama”, który w latach 1976 i 1977 siał postrach w Nowym Jorku.
Z biegiem lat mnie i mojemu zespołowi profilerów w Quantico udało się przeprowadzić wywiady jeszcze z wieloma innymi brutalnymi i seryjnymi przestępcami, w tym z Tedem Bundym, diabolicznie skutecznym mordercą młodych kobiet, i z Garym Heidnikiem, który w piwnicy swojego filadelfijskiego domu więził, torturował i zabijał kobiety. Obaj dostarczyli inspiracji Thomasowi Harrisowi, gdy pisał swoją słynną powieść _Milczenie owiec_; wykorzystał w niej też cechy Eda Geina, odludka z Wisconsin, który mordował kobiety, aby robić użytek z ich skór. Rozmawiałem z Geinem w szpitalu psychiatrycznym Mendota w Madison. Powszechnie wiadomo też, że posłużył za pierwowzór Normana Batesa w powieści _Psychoza_ Roberta Blocha, na podstawie której powstał następnie słynny film w reżyserii Alfreda Hitchcocka. Niestety zaawansowany wiek Geina i jego zaburzenia psychiczne spowodowały, że wypowiadał się nieskładnie i wywiad okazał się nieszczególnie produktywny. Dowiedzieliśmy się jednak, że nadal pasjonuje się kaletnictwem i lubi wyrabiać portfele i paski ze skóry.
Udało nam się wreszcie opracować ustandaryzowany kwestionariusz prowadzenia wywiadów, co pozwoliło z kolei zacząć wiązać charakter i przebieg zbrodni z tym, co w danym czasie działo się w umyśle przestępcy. Po raz pierwszy udało się zrozumieć, w jaki sposób można połączyć to z dowodami pozostawionymi na miejscu zbrodni i tym, co mówił do ofiary, o ile udało się takowej przeżyć, aby o tym opowiedzieć, albo tym, w jaki sposób potraktował ciało, zarówno przed śmiercią, jak i po niej. Jak często podkreślaliśmy, pomogło nam to zacząć formułować odpowiedź na odwieczne pytanie: „Jaki człowiek mógłby zrobić coś takiego?”.
Zakończywszy pierwszą serię wywiadów, już wiedzieliśmy, jaki człowiek mógłby zrobić coś takiego, a motywacje każdego z naszych zbrodniarzy można było opisać w trzech punktach: manipulacja, dominacja, kontrola.
Te rozmowy były początkiem wszystkiego, co zdarzyło się później. Cała zebrana wiedza, wyciągnięte wnioski, książka _Sexual Homicide_ (Zabójstwo na tle seksualnym) poświęcona zabójstwom na tle seksualnym, która powstała na podstawie naszych badań, podręcznik _Crime Classification Manual_ (Podręcznik klasyfikacji przestępstw), zawierający system klasyfikacji przestępstw, ujęci przestępcy, których pomogliśmy doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości – wszystko to zaczęło się od stołu, przy którym siadaliśmy naprzeciwko zabójców, pytając o ich życie i próbując zrozumieć, co popchnęło ich do tego, żeby odebrać inne, czasami niejedno. Wszystko to było możliwe dzięki uwadze, jaką poświęciliśmy traktowanej do tamtej pory po macoszemu grupie nietypowych nauczycieli: samym przestępcom.
W tej książce przyjrzymy się sylwetkom czterech mężczyzn, z którymi usiadłem przy takim stole po odejściu z Biura i z którymi rozmawiałem, używając technik opracowanych podczas naszych szeroko zakrojonych badań. Zabójcy różnią się od siebie – każdy stosował inną technikę, każdy miał inną motywację i konstrukcję psychiczną, każdy zamordował inną liczbę ofiar – od jednej po blisko sto. I od każdego z nich czegoś się nauczyłem. Różnice między nimi są intrygujące, przykuwają uwagę. Dokładnie tak, jak podobieństwa. Wszyscy są przestępcami, wszyscy dorastali w pewnej izolacji, nie budując więzi zaufania z innymi osobami w czasie, kiedy kształtowała się ich osobowość. I wszyscy są doskonałymi „dowodami rzeczowymi” w dyskusji nad jednym z najważniejszych pytań, jakie stawiają nauki behawioralne: natura czy wychowanie? Człowiek rodzi się mordercą czy nim zostaje?
W mojej jednostce FBI posługiwaliśmy się równaniem: „dlaczego?” + „jak?” = „kto?”. Kiedy rozmawialiśmy z uwięzionymi przestępcami, mogliśmy odwrócić proces myślowy. Wiemy już „kto?” i wiemy „co?”. Połączmy te pytania, aby odkryć to, co najważniejsze: „jak?” i „dlaczego?”.1. ZAGINIONA DZIEWCZYNKA
1
ZAGINIONA DZIEWCZYNKA
Tuż po Święcie Niepodległości czwartego lipca 1998 roku wsiadłem do jadącego na północ pociągu Amtrak, żeby złożyć wizytę kolejnemu potencjalnemu „nauczycielowi”. Nazywał się Joseph McGowan, swego czasu uczył chemii w liceum i posiadał stopień magistra; obecnie jednak jego formalne tytuły straciły znaczenie. Teraz w miejscu, w którym miał mieszkać bardzo długo – w więzieniu stanowym New Jersey w miejscowości Trenton – był oficjalnie znany jako więzień numer 55722.
Powodem, dla którego tu przebywał, była napaść na tle seksualnym, uduszenie i pobicie na śmierć, których dopuścił się dwadzieścia pięć lat wcześniej na siedmiolatce. Dziewczynka przyszła do jego domu z dwoma pudełkami ciastek sprzedawanych zwyczajowo przez skautki.
Kiedy pociąg zdążał na północ, przygotowywałem się do konfrontacji. Zawsze trzeba być przygotowanym, kiedy ma się rozmawiać z mordercą, ale tym razem było to szczególnie ważne, bo rozmowa miała mieć konsekwencje wykraczające poza wartość informacyjną czy akademicką. Wezwała mnie stanowa komisja do spraw zwolnień warunkowych; miałem w roli biegłego pomóc zdecydować, czy McGowan, któremu odmówiono już dwukrotnie przedterminowego zwolnienia, może trafić z powrotem w szeregi wolnych obywateli.
W tamtym czasie prezesem Komisji do spraw Zwolnień Warunkowych Stanu New Jersey był prawnik nazwiskiem Andrew Consovoy. Dołączył do komisji w 1989 roku, a kiedy sprawa McGowana trafiła po raz trzeci do rozpatrzenia, akurat został mianowany prezesem. Pewnego wieczoru usłyszał w radiu wywiad ze mną; przeczytał następnie naszą książkę _Mindhunter_ i polecił ją także dyrektorowi wykonawczemu komisji, Robertowi Eglesowi.
– Czytając tę i inne napisane przez was książki, uświadomiłem sobie, że trzeba taką wiedzę mieć już na starcie – mówił wiele lat później Consovoy. – Trzeba dowiedzieć się, kim właściwie są ci ludzie. Bo nie pojawiali się przecież w więzieniu znikąd.
Kierując się tym przekonaniem, uformował specjalną jednostkę śledczą działającą przy komisji. Składała się z dwóch byłych policjantów oraz badacza, a jej zadaniem było analizowanie budzących wątpliwości wniosków o przedterminowe zwolnienie i przedstawianie komisji jak najbardziej szczegółowych informacji na temat ubiegającego się o nie więźnia, aby na ich podstawie można było podjąć decyzję. W sprawie McGowana zwrócili się o pomoc do mnie.
Consovoy i Egles odebrali mnie z dworca i zawieźli do hotelu w Lambertville, malowniczym mieście nad rzeką Delaware. Tam Egles przekazał mi kopie pełnych akt sprawy.
Poszliśmy tego wieczoru we trzech na kolację i rozmawialiśmy ogólnie o mojej pracy, nie wchodząc w szczegóły sprawy, którą miałem się zająć. Powiedzieli mi tylko, że osadzony zamordował siedmioletnią dziewczynkę i że chcą wiedzieć, czy moim zdaniem nadal jest niebezpieczny.
Po kolacji odstawili mnie do hotelu, a ja otworzyłem akta i zacząłem ich wielogodzinne studiowanie. Moją rolą było ustalenie jak najwięcej na temat stanu psychicznego McGowana – teraz i w przeszłości. Czy zdawał sobie sprawę z natury popełnionego czynu i jego konsekwencji? Czy rozróżniał w ogóle podstawowe pojęcia dobra i zła? Czy przejmował się tym, co zrobił? Czy odczuwał skruchę, żal?
Jak zachowa się podczas naszej rozmowy? Czy będzie pamiętał drobne szczegóły popełnionej zbrodni? A jeśli zostanie wypuszczony z więzienia, gdzie zamierza mieszkać, co robić? Jak zarabiać na życie?
Moją żelazną zasadą jest niepodchodzenie nigdy do spotkania z osadzonym bez wcześniejszego gruntownego przygotowania. Postawiłem sobie także za punkt honoru nieprzynoszenie notatek, co mogłoby stworzyć sztuczny dystans lub rodzaj filtra pomiędzy mną a obiektem moich badań, kiedy przyszedłby czas na pogłębioną analizę i próbę wejrzenia w głąb jego psychiki.
Nie wiedziałem, co wyniosę z czekającej mnie rozmowy, ale domyślałem się, że będzie to coś wartościowego. Bo, jak wspomniałem na początku, każde spotkanie z „ekspertami” dawało mi wartościową wiedzę. A jedną z kwestii, które miałem ustalić, było to, jakim rodzajem eksperta okaże się Joseph McGowan.
Przedzierałem się przez akta, analizowałem na nowo wszystkie dowody i układałem w myślach przebieg nadchodzącego spotkania.
Zaczęła rysować się przede mną makabryczna opowieść.
—
19 kwietnia 1973 roku – w Wielki Czwartek, co na zawsze miała zapamiętać jej matka, Rosemarie – około 14.45 Joan Angela D’Alessandro zauważyła samochód wjeżdżający na pierwszy podjazd po prawej stronie St. Nicholas Avenue, uliczki przecinającej Florence Street, gdzie mieszkała dziewczynka. W tej cichej i spokojnej dzielnicy Hillsdale w stanie New Jersey Joan i jej starsza siostra Marie namówiły na kupno ciasteczek, rozprowadzanych zwyczajowo przez skautowskie drużyny żeńskie, już prawie każdego. W tamtych czasach było normalne, że dzieci w tym wieku wychodzą same z domu i sprzedają ciasteczka sąsiadom. Siostry D’Alessandro chodziły do katolickiej szkoły, a tego dnia ze względu na święto miały wolne, poświęciły więc część czasu na roznoszenie słodkości. Zostało im jeszcze tylko jedno miejsce, dom na rogu ulicy. Joan, jak zwykle, chciała skończyć rozpoczętą pracę.
Ta urocza, dumna i entuzjastyczna członkini skautowskiej drużyny Brownies („kransoludków”) miała siedem lat, niecałe sto trzydzieści centymetrów wzrostu i nieprzebrane zapasy skondensowanej radosnej energii i wdzięku. Podchodziła z entuzjazmem właściwie do wszystkiego, czym się zajmowała: szkoły, baletu, rysowania, psów, lalek, koleżanek i kwiatów. Jej nauczycielka z drugiej klasy mawiała, że to dusza towarzystwa, która naturalnie przyciąga do siebie ludzi. Jej ulubioną melodią była _Oda do radości_ z IX symfonii Beethovena. Była najmłodszą z trójki dzieci urodzonych jedno po drugim. Frank, nazywany Frankie, miał dziewięć lat, a Marie osiem. Ta dwójka była już poważniejsza, jak wspominała Rosemarie. Joan była nadal beztroska i wesoła.
– Od najmłodszych lat cechowała ją empatia. Zawsze przejmowała się uczuciami i zmartwieniami innych. I była z natury ogromnie odważna.
Trudno znaleźć fotografię z tamtych czasów, na której dziewczynka by się nie uśmiechała: w skautowskim mundurku z pomarańczową chustą i berecie, dłonie splecione na brzuchu, długie kasztanowe włosy opadające symetrycznie na ramiona; w czarnym trykocie i białych rajstopach, z włosami spiętymi w koński ogon, jedno ramię wyciągnięte w bok, w pokazowej baletowej pozie; w mundurku w granatową kratę i białej bluzce z czerwoną muszką, wygląda, jakby właśnie odwróciła się, żeby spojrzeć w obiektyw, grzywka opada na czoło, włosy okalają lśniącą kaskadą uroczą buzię; w jasnoniebieskiej koktajlowej sukience, przysiadła na piętach, włosy ma upięte wysoko, starannie poprawia bukiet w dłoni Barbie Miss America. Wszystkie te zdjęcia ukazują rozmaite aspekty osobowości Joan. Wspólnym mianownikiem, który je łączy, są anielski uśmiech i niewinna magia, kryjąca się w spojrzeniu błękitnych oczu.
Kolega Frankiego powiedział o niej:
– Nie zadzierała nosa. Chciałem się z nią ożenić!
Włoskojęzyczny dziadek uwielbiał ją i mawiał: „È così libera!” – „Ma w sobie tyle swobody!”. Cechował ją serdeczny śmiech, a Rosemarie wyobrażała sobie, że kiedy dorośnie, będzie grała w szkolnych przedstawieniach. Po ósmych urodzinach miała zacząć brać lekcje gry na pianinie.
Tego popołudnia bawiła się sama na zewnątrz. Frankie poszedł do kolegi, a Marie była na meczu softballowym.
Nagle Joan wbiegła do domu, wołając do Rosemarie:
– Widziałam nowy samochód. Idę zanieść im ciasteczka.
Złapała skautowską torbę z dwiema paczkami ciasteczek, która leżała w holu.
– Pa, mamo. Zaraz wrócę – zawołała, wypadając przez frontowe drzwi, które jeszcze nie zdążyły się zamknąć po jej nagłym wbiegnięciu do domu. Rosemarie pamięta, jak kucyk córki, związany gumką z dwoma małymi niebieskimi koralikami na końcach, podskakiwał, kiedy zbiegała po schodach na podjazd, a potem pędziła w stronę ulicy. Wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka.
Jakieś dziesięć minut później sąsiadka Rosemarie usłyszała – jak jej to później relacjonowała – głośne, natarczywe szczekanie Boozera, jej psa. Joan uwielbiała z nim spacerować i się bawić, a Boozer uwielbiał ją.
Joan nie wracała, ale Rosemarie się nie martwiła. Pomyślała, że córka poszła pewnie do Tamary, koleżanki mieszkającej na rogu St. Nicholas Avenue i Vincent Street. W tej okolicy odwiedziny w domach znajomych były normą. Mała dusza towarzystwa zawsze potrafiła znaleźć kogoś do wspólnej zabawy lub ciekawe zajęcie. Około 16.45 zjawiła się nauczycielka pianina na lekcję z Marie, a Joan ciągle nie było. Rosemarie zaczęła się niepokoić. Nie chciała okazywać tego dzieciom, spróbowała więc wziąć się w garść. Była to przecież spokojna okolica, a po sąsiedzku mieszkali agent FBI i pastor.
Wykonała kilka telefonów. Joan nie było u żadnego ze znajomych, do których zadzwoniła, i nikt jej nie widział.
Mąż Rosemarie, Frank D’Alessandro, wrócił do domu za dziesięć szósta; żona powiedziała mu, że nie wie, gdzie jest Joan. Frank, analityk systemów komputerowych, był z natury człowiekiem milkliwym i metodycznym. Rosemarie dostrzegła, jak bardzo się zdenerwował i spiął, ale starał się udawać, że jak zawsze zachowuje spokój.
– Musimy zadzwonić na policję – powiedziała Rosemarie.
Frank zgodził się i zrobił to. Potem wyszedł z Frankiem i Marie, żeby objechać okolicę, gdzie rozglądali się za Joan. Zjeździli całą dzielnicę wzdłuż i wszerz.
Wrócili; nie dostrzegli jej nigdzie ani nie spotkali nikogo, kto by ją widział. Rosemarie zdecydowała, że teraz ona ruszy na poszukiwania. Frank został w domu. Rosemarie przypomniała sobie, że Joan, wybiegając, powiedziała coś o zaniesieniu ciasteczek, bo zobaczyła „nowy samochód” na St. Nicholas Avenue. Samochód należał do McGowanów. Joseph McGowan uczył chemii w liceum Tappan Zee, tuż za granicą stanu, w Orangeburgu, w stanie Nowy Jork. Dom, w którym mieszkał, należał do jego matki, Genevieve McGowan, a oprócz tych dwojga mieszkała tam jeszcze matka Genevieve, a babka Josepha. W szkołach publicznych lekcje tego dnia odbywały się normalnie, więc pora, o której wrócił z pracy, odpowiadała zwykłemu rozkładowi jego dnia.
Rosemarie wzięła ze sobą Frankiego, żeby nie iść samotnie, choć uczyniła to z wahaniem; poszli razem Florence Street i skręcili w St. Nicholas Avenue. Była za dziesięć siódma. Dom McGowanów, dwupoziomowy budynek z czerwonej cegły kryty beżowym sidingiem, z podjazdem i garażem na dwa samochody, był pierwszym domem po prawej, stojącym na narożnej działce.
Matka i syn weszli po pięciu stopniach prowadzących na ganek i Rosemarie nacisnęła przycisk dzwonka. Nakazała Frankiemu, żeby grzecznie stał przy niej na ganku.
Drzwi otworzył sam McGowan. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Trzymał cienkie cygaro, którego Rosemarie w pierwszej chwili nie zauważyła. Miał dwadzieścia siedem lat, był kawalerem. Rosemarie nie znała go wcześniej, ale, jak stwierdziła, „dzieci mówiły, że jest bardzo sympatyczny”.
Weszła do holu; stanęła dokładnie tam, gdzie, jak wiedziała, musiała całkiem niedawno stać Joan. Zaczynał ogarniać ją dziwny niepokój. Przedstawiła się.
– Widział pan może moją córkę, Joan? – zapytała. – Przyszła tu z ciasteczkami.
– Nie, nie widziałem jej – zaprzeczył.
Mówił swobodnie, pewnie. Właśnie w tej chwili Rosemarie D’Alessandro zmroziło.
– Stałam w holu jego domu przez parę minut, kiedy zauważyłam duży wóz straży pożarnej, parkujący przy ulicy – wspominała. – Wezwaliśmy policję, a widząc, że przyjechali i strażacy, nagle w jednej chwili pojęłam wszystko. Zrozumiałam, że moje życie zmieniło się na zawsze.
Od razu niemal rzuciła jej się w oczy reakcja sąsiada – a raczej jej brak.
– Staliśmy tam, w holu, miałam łzy w oczach. On zaś patrzył na mnie bez grama współczucia. Kiedy zauważył, że zbiera mi się na płacz, po prostu wszedł po schodach na piętro i stał tam, przy poręczy, trzymając w palcach to cienkie cygaro; patrzył na mnie i czekał, żebym sobie poszła. I kiedy wyszłam i ruszyłam w stronę domu, miałam w głowie jedną myśl: on wie, co stało się z Joan.
Po przesłuchaniu Rosemarie i Franka przez policjantów rozpoczęto sąsiedzkie poszukiwania dziewczynki. Na ochotnika zgłosili się skauci. Zgłosił się także Joseph McGowan. Setki osób zorganizowały się w małe grupki, żeby sprawdzić każdy dom, podwórko, śmietniki, lasy i parki w Hillsdale i okolicznych miastach. Policja przywiozła na miejsce psy tropiące, żeby pomóc w poszukiwaniach. Kilka osób wsiadło do wozu strażackiego, który zauważyła wcześniej Rosemarie, w tym siedmioletni „chłopak” Joan, Rich. Pojechali sprawdzić rezerwuar w pobliżu jeziora Woodcliff.
Około 21.20 w domu zjawił się ksiądz z parafii pod wezwaniem Świętego Jana Chrzciciela; towarzyszył mu funkcjonariusz policji stanowej z owczarkiem niemieckim. Rosemarie dopuściła drużynę tropicieli do kosza z brudnym praniem i pozwoliła psu powąchać należącą do Joan bieliznę. Potem policjant z psem ruszyli przeszukać okolicę. Rosemarie nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zwierzę rozumiało, co się stało, i na swój sposób głęboko „współczuło” jej i Joan. Z determinacją badało teren wokół domu McGowanów; podeszło do drzwi frontowych i bramy garażu.
Nic konkretnego jednak nie znaleziono.
Wieści o zaginionej dziewczynce i zaimprowizowanych naprędce poszukiwaniach rozchodziły się lotem błyskawicy. W okolicy zaroiło się od dziennikarzy i reporterów. Rosemarie dobrze to ujęła – w Hillside takie rzeczy po prostu się nie zdarzały. Często rozmawiała z mediami w nadziei, że pojawi się jakiś świadek. Jej głównym wspomnieniem po spotkaniach z dziennikarzami był obraz śladów brudnych butów, od których beżowy chodnik na schodach zrobił się ciemnoszary.
Atmosfera panująca tego wieczoru w domu rodziny D’Alessandro była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Frank, kiedy czuł się sfrustrowany, miał tendencje do wybuchów gniewu. Poprzedniego wieczoru zrobił awanturę, bo nie mógł znaleźć pudełka, żeby zapakować wielkanocny prezent.
– Potrafił być spokojny i cierpliwy przez długi czas, a potem w jednej chwili zmieniał się o sto osiemdziesiąt stopni – wspominała Rosemarie. – Miał dobrą pracę, ale nie potrafił się komunikować, a przy tym nigdy nie był moją „bratnią duszą”.
Komendant policji Hillsdale, Philip Varisco, był akurat na wakacjach na Florydzie, kiedy zadzwoniono do niego z informacją o zaginięciu Joan. Hillsdale było takim właśnie miejscem, a on – takim typem przywódcy, że nie sposób było sobie wyobrazić, aby mógł nie towarzyszyć mieszkańcom w takiej traumie. Czym prędzej ruszył w drogę powrotną. Varisco, który zmarł w 2012 roku w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat, był absolutnym profesjonalistą. Wziął udział w kursie Narodowej Akademii FBI w Quantico, aby on i jego zespół mogli być w swojej pracy maksymalnie skuteczni.
Następnego dnia wybrał się do domu rodziny D’Alessandro. Rosemarie siedziała na schodach ganku; podszedł do niej i powiedział, że przejmuje dowodzenie śledztwem. Nie obiecywał szczęśliwego zakończenia, wiedząc, że to mało prawdopodobne, ale spokojnie zapewnił ją, że dadzą z siebie wszystko. Poprosił o zdjęcie dziewczynki, które mógłby przekazać prasie. Rosemarie podeszła do wiszącego na ścianie zdjęcia Joan w szkolnym mundurku, zdjęła je ze ściany, wyjęła z ramki i podała komendantowi.
Frank powiedział dziennikarzom, że jeśli porywacz Joan zwróci ją żywą, rodzina wycofa wobec niego oskarżenie i poprosi o nieściganie go. Podczas wywiadu w telewizji Rosemarie opisała córkę reporterowi Vicowi Milesowi, mówiąc, jak wyjątkowym i jak bardzo kochanym jest dzieckiem; błagała też, aby zwrócono ją rodzinie. Po latach jedna z koleżanek szkolnych Joan wyznała Rosemarie, że pamięta tamten program, jakby widziała go zaledwie poprzedniego wieczoru – tak wryło jej się w pamięć, jak mama Joan prosiła w telewizji, żeby córka wróciła. Zaledwie dwa miesiące przed strasznym zdarzeniem Rosemarie nagle ogarnęła potworna obawa: co by było, gdyby któreś z jej dzieci zmarło? Jak dogłębnie druzgoczące byłoby takie zdarzenie?
Policja przesłuchała kilku potencjalnych podejrzanych, w tym mężczyznę, którego widziano jeżdżącego samochodem po tamtej okolicy mniej więcej na godzinę przed zniknięciem Joan, i innego, który się tam kręcił na piechotę. Pierwszy okazał się zainteresowany przeprowadzką – oglądał potencjalne nowe miejsca zamieszkania – a drugi zwyczajnie zabłądził. W niemal każdej dużej sprawie zdarzają się urwane wątki i mylne tropy. Śledczy prędko skupili się na osobie Josepha McGowana. Choć nie był wcześniej notowany, to właśnie do jego domu zamierzała wybrać się Joan, a Rosemarie opowiedziała policji o spotkaniu z sąsiadem, po którym czuła się nieswojo. Jej ojciec widział na drugi dzień po zaginięciu Joan, jak McGowan wynosi śmieci, i powiedział córce: „Coś tam nie gra”.
Funkcjonariusze policji i detektywi rozmawiali z McGowanem zarówno w piątek, jak i w sobotę, prosząc, żeby opowiedział dokładnie, co robił przez kolejne minuty i godziny po tym, jak odwiedziła go Joan. Mężczyzna był spokojny, uprzejmy, ale zaprzeczał, że widział dziewczynkę w czwartek. Mówił, że w czasie, kiedy według zeznań Rosemarie jej córka udała się do jego domu, był w lokalnym supermarkecie i robił zakupy. A samochód, który zobaczyła Joan na podjeździe? Czy ktoś widział, jak ponownie wyjeżdżał? Nie, odparł, poszedł na zakupy na piechotę. Przy której kasie zapłacił? Nie pamiętał. Czy może pokazać paragon? Chyba go wyrzucił. Może ciągle jest w śmietniku? Nie, śmieci chyba już wywieziono. Kiedy przyjeżdżała śmieciarka? Nie był pewien. Co kupił w supermarkecie? Między innymi steki i jabłka. Czy steki ciągle były w lodówce? Nie, zjedli je z matką. A jabłka? Nie był pewien, czy jakieś zostało.
Doświadczony detektyw zyskuje z czasem wyczucie, które podpowiada mu, czy zeznania podejrzanego, który utrzymuje, że jest niewinny, brzmią wiarygodnie. Mark Olshaker zapytał kiedyś przy lunchu emerytowanego detektywa Departamentu Policji w Los Angeles, Toma Lange’a, o to, kiedy doszedł do wniosku, że to właśnie O.J. Simpson jest głównym podejrzanym w sprawie morderstwa swojej byłej żony Nicole i jej przyjaciela, kelnera Ronalda Goldmana, które popełniono w 1994 roku. Lange odparł, że choć O.J. był w czasie przesłuchania przyjacielski i skory do współpracy, nie zadawał żadnych szczegółowych pytań na temat śmierci Nicole – ani czy cierpiała i jak bardzo, ani czy policja ma już jakiegoś podejrzanego – a to rzeczy, o które odruchowo zazwyczaj pytają bliscy ofiar zabójstw.
Przyjaciel Joan, Rich, przypomniał sobie tłum czekający przed posterunkiem policji na Central Avenue podczas przesłuchania McGowana. W oczach dziecka, którym był wtedy, wyglądało to tak, jakby zebrało się tam całe miasto.
Nieścisłości i sprzeczności w zeznaniach McGowana coraz bardziej rzucały się w oczy, detektywi poprosili go więc o poddanie się testowi wariografem – potocznie zwanym wykrywaczem kłamstw. Podejrzany zgodził się.
Nie przeszedł testu; detektywi poinformowali go o tym, jednocześnie przedstawiając mu listę nieścisłości w jego zeznaniach. W końcu, zmęczony, nie umiejąc wymyślić więcej wyjaśnień, McGowan poprosił o wizytę księdza. Spotkał się z nim na osobności i wyspowiadał z tego, co zrobił. Potem przyznał się także detektywom i powiedział, że po zamordowaniu Joan wywiózł jej ciało do stanu Nowy Jork i porzucił w parku stanowym Harriman, w hrabstwie Rockland, nieco ponad trzydzieści kilometrów od swojego domu.
Komendant Varisco postanowił, że osobiście przekaże wieści Rosemarie i Frankowi. Kiedy do nich przybył, było kilka minut po szesnastej. I tym razem wykazał się głęboką empatią, przywożąc ze sobą katolickiego księdza; razem z Rosemarie usiedli przy kuchennym stole. Kobieta pamiętała później, że zdjęła z białego blatu leżący na nim obrus, jakby próbując odsunąć choćby o kilka chwil to, co nieuniknione.
– Chcę go zabić! – krzyknęła, kiedy komendant przekazał jej zeznanie McGowana. Twierdziła, że mówiąc to, miała poczucie, że jest całkowicie racjonalna i w stu procentach się kontroluje; wiedziała, że nie ma tego naprawdę na myśli, że po prostu potrzebuje sposobu na wyrzucenie z siebie zżerającego ją cierpienia.
Ksiądz upomniał ją jednak, żeby nie mówiła takich rzeczy.
– Czego ksiądz się spodziewał? – zapytał natychmiast Varisco.