Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak powstaje morderca. Zagadki psychopatycznych umysłów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
47,90

Jak powstaje morderca. Zagadki psychopatycznych umysłów - ebook

Czasami od pytania „Kto zabił?” ważniejsze staje się pytanie „Dlaczego?”… Czy chcesz się dowiedzieć, jak myślą mordercy? Czy planują zbrodnie, czy też działają pod wpływem impulsu? Czy dokładnie zapamiętali swoje czyny? Czy są przewidywalni?

John Douglas przez dwadzieścia pięć lat pracował jako agent specjalny FBI, profiler behawioralny i analityk śledczy. W tym czasie nauczył się bezbłędnie odgadywać sposób myślenia przestępców, dzięki czemu pomógł postawić niejednego z nich przed wymiarem sprawiedliwości. Zaskoczony wynikami swojej pracy, zdecydował się odtworzyć rozmowy, które prowadził, siedząc przy stole z najbrutalniejszymi zbrodniarzami.

W tej pasjonującej książce przywołującej prawdziwe zbrodnie Douglas przedstawia sylwetki czterech przestępców, z którymi zetknął się w trakcie swojej kariery zawodowej, i wyjaśnia, w jaki sposób pomogli mu oni zrozumieć sposób myślenia psychopatów.

Ta książka zabierze cię do pokoju przesłuchań i zademonstruje unikalne techniki, których używał autor, aby zrozumieć działanie najbardziej przerażających i niezgłębionych umysłów. Wybierz się w niepowtarzalną podróż w najciemniejsze zakamarki profilowania kryminalnego i nauk behawioralnych.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67327-06-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MAŁY POKÓJ ZA GRU­BYM MUREM

MAŁY POKÓJ
ZA GRU­BYM MUREM

Tutaj znacz­nie czę­ściej pytamy „dla­czego?” niż „kto?”.

I gdy w końcu odkry­jemy „dla­czego?” i dodamy do tego „jak?”, zro­zu­miemy także „kto?”. Bo for­muła jest pro­sta: „dla­czego?” + „jak?” = „kto?”.

Twoim celem nie jest zaprzy­jaź­nie­nie się. Twoim celem nie jest bycie wro­giem. Twoim celem jest dotar­cie do prawdy.

To wer­balno-men­talna roz­grywka, jak sza­chy bez figur; jak bok­ser­ski spa­ring bez kon­taktu ciał; jak zawody na wytrzy­ma­łość, w któ­rych prze­ciw­nicy bez­li­to­śnie szu­kają nawza­jem swo­ich sła­bych stron i czu­łych punk­tów, żeby je wyko­rzy­stać.

Sie­dzimy naprze­ciwko sie­bie po dwóch stro­nach małego stołu, w kiep­sko oświe­tlo­nym pomiesz­cze­niu o ścia­nach z pusta­ków poma­lo­wa­nych na blady, sza­ro­nie­bie­ski kolor. Jedyne okno znaj­duje się w sta­lo­wych, zamknię­tych teraz drzwiach; jest małe i wzmoc­nione meta­lową siatką. Zagląda przez nie umun­du­ro­wany straż­nik, żeby upew­nić się, że wszystko jest w porządku.

To abso­lut­nie naj­waż­niej­sze w wię­zie­niu o zaostrzo­nym rygo­rze.

Jeste­śmy tu już od dwóch godzin i wresz­cie nad­cho­dzi ten moment.

– Opo­wiedz mi wła­snymi sło­wami, co się zda­rzyło te dwa­dzie­ścia pięć lat temu – mówię. – Jak to się stało, że się tu zna­la­złeś? Ta dziew­czynka… Joan… zna­łeś ją?

– Widy­wa­łem ją w oko­licy – odpo­wiada. Mówi spo­koj­nie, bez emo­cji, jego ton nie zmie­nia się ani na jotę.

– Wróćmy do chwili, kiedy zja­wiła się przed two­imi drzwiami. Opo­wiedz mi krok po kroku, co zaszło od tam­tego momentu.

To pra­wie jak hip­noza. W pomiesz­cze­niu panuje cisza, a ja patrzę, jak on zmie­nia się na moich oczach. Nawet fizycz­nie wydaje się sta­wać kimś innym. Jego spoj­rze­nie zasnuwa się mgłą, patrzy ponad moim ramie­niem na pustą ścianę. Prze­nosi się w wyobraźni do innego czasu, innego miej­sca; w sam śro­dek jedy­nej doty­czą­cej go opo­wie­ści, która ni­gdy nie ule­ciała z jego pamięci.

W pokoju jest bar­dzo zimno i choć mam na sobie gar­ni­tur, z tru­dem powstrzy­muję drże­nie. On jed­nak zaczyna się pocić, gdy opo­wiada mi o tym, o co zapy­ta­łem. Oddy­cha coraz cię­żej i gło­śniej. Jego koszula wkrótce cał­kiem prze­siąka wil­go­cią; mię­śnie jego klatki pier­sio­wej drżą.

Rela­cjo­nuje całą histo­rię, nie patrząc na mnie, pra­wie jakby mówił do sie­bie. Jest w tran­sie, w tam­tym cza­sie i w tam­tym miej­scu, w gło­wie ma te same myśli co wtedy.

Na moment prze­nosi wzrok na mnie. Patrzy mi pro­sto w oczy, kiedy mówi:

– John, kiedy usły­sza­łem puka­nie, wyj­rza­łem przez moski­tierę i zoba­czy­łem, kto stoi w progu, wie­dzia­łem, że ją zabiję.WSTĘP. UCZĄC SIĘ OD EKS­PER­TÓW

WSTĘP

UCZĄC SIĘ OD EKS­PER­TÓW

To książka o tym, jak myślą sprawcy bru­tal­nych zbrodni – to wła­śnie tym zaj­mo­wa­łem się pod­czas mojej dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niej kariery agenta FBI, pro­fi­lera beha­wio­ral­nego i ana­li­tyka śled­czego, a także w dal­szym życiu zawo­do­wym po odej­ściu z Biura i przej­ściu na eme­ry­turę.

Ale przede wszyst­kim to książka o roz­mo­wach, które zda­rzyło mi się prze­pro­wa­dzić. Tak prze­cież wszystko się dla mnie zaczęło, od roz­mów, które uświa­do­miły mi, jak mogę wyko­rzy­stać spo­sób myśle­nia bru­tal­nego prze­stępcy, aby pomóc lokal­nym orga­nom ści­ga­nia go ująć i dopro­wa­dzić przed obli­cze spra­wie­dli­wo­ści. Dla mnie to był wła­śnie począ­tek pro­fi­lo­wa­nia beha­wio­ral­nego.

Zaczą­łem pro­wa­dzić wywiady z prze­by­wa­ją­cymi w wię­zie­niach zbrod­nia­rzami z powo­dów zarówno oso­bi­stych, jak i insty­tu­cjo­nal­nych; tak przy­naj­mniej myśla­łem – ale w pew­nym sen­sie wszystko zaczęło się od pra­gnie­nia zro­zu­mie­nia moty­wa­cji kry­mi­na­li­stów. Jak więk­szość świeżo upie­czo­nych agen­tów FBI zosta­łem wysłany do pracy w tere­nie. Na pierw­szą pla­cówkę tra­fi­łem do Detroit. Od samego początku cie­ka­wiło mnie, dla­czego ludzie popeł­niają prze­stęp­stwa – nie tylko to, że w ogóle je popeł­niają, ale dla­czego są wła­śnie takie, a nie inne.

Detroit było trud­nym mia­stem. Za moich cza­sów dzien­nie zda­rzało się nawet pięć napa­dów na bank. Napad na bank będący człon­kiem Fede­ral­nej Kor­po­ra­cji Gwa­ran­to­wa­nia Depo­zy­tów (Fede­ral Depo­sit Insu­rance Cor­po­ra­tion) to prze­stęp­stwo fede­ralne, pod­le­gało więc jurys­dyk­cji Biura, i wła­śnie takie sprawy – jako doda­tek do innych powie­rzo­nych im obo­wiąz­ków – przy­dzie­lano zazwy­czaj mło­dym agen­tom. Kiedy tylko uda­wało nam się ująć sprawcę i odczy­ta­li­śmy mu jego prawa – czę­sto, gdy sie­dział już na tyl­nej kana­pie samo­chodu nale­żą­cego do FBI albo radio­wozu – zaczy­na­łem zasy­py­wać go gra­dem pytań. Po co napa­dał na bank, który posiada prze­cież mocną ochronę, a do tego moni­to­ring, gdzie wszystko zostaje nagrane na taśmę, a nie na przy­kład na sklep obra­ca­jący dużymi sumami gotówki? Dla­czego wybrał wła­śnie tę filię banku, a nie inną? Dla­czego wła­śnie ten dzień i godzinę? Czy napad był zapla­no­wany, czy nastą­pił raczej spon­ta­nicz­nie? Czy przed napa­dem obser­wo­wał pla­cówkę, a może nawet odwie­dzał ją, żeby poznać teren? Zaczą­łem pro­wa­dzić men­talny kata­log odpo­wie­dzi i two­rzyć nie­for­malne „pro­file” rabu­siów (cho­ciaż nie uży­wa­li­śmy jesz­cze wtedy okre­śle­nia „pro­fil”). Zaczą­łem dostrze­gać róż­nice mię­dzy napa­dami zapla­no­wanymi a niezapla­no­wanymi, mię­dzy prze­stęp­stwami zor­ga­ni­zo­wa­nymi a pozba­wio­nymi struk­tury.

Dotar­li­śmy w końcu do punktu, gdy mogłem zacząć prze­wi­dy­wać, które filie ban­ków zostaną napad­nięte jako następne i kiedy. Dowie­dzie­li­śmy się na przy­kład, że w loka­li­za­cjach, gdzie pro­wa­dzono sporo prac budow­la­nych, napady zda­rzały się naj­czę­ściej w piąt­kowe przed­po­łu­dnia, bo wtedy banki dys­po­no­wały dużą ilo­ścią gotówki prze­zna­czo­nej na wypłaty dla robot­ni­ków. Dzięki takiej wie­dzy mogli­śmy wzmoc­nić ochronę kon­kret­nych celów i urzą­dzać zasadzki w kon­kret­nych miej­scach, jeśli mie­li­śmy naszym zda­niem wystar­cza­jące szanse uję­cia zło­dziei na gorą­cym uczynku.

Pod­czas pobytu w Mil­wau­kee, na kolej­nej pla­cówce, do któ­rej mnie odde­le­go­wano, zosta­łem wysłany na dwu­ty­go­dniowy kurs w zakre­sie nego­cja­cji kry­zy­so­wych do nowo utwo­rzo­nej, nowo­cze­snej Aka­de­mii FBI w Quan­tico w sta­nie Wir­gi­nia. Wykła­dow­cami byli agenci spe­cjalni Howard Teten i Patrick Mul­lany, pre­kur­so­rzy wyko­rzy­sta­nia nauk beha­wio­ral­nych w pracy Biura. Główny przed­miot, który pro­wa­dzili w Aka­de­mii, nosił nazwę „kry­mi­no­lo­gia sto­so­wana”. Był on próbą wpro­wa­dze­nia ele­men­tów dys­cy­pliny aka­de­mic­kiej, jaką jest psy­cho­pa­to­lo­gia, do ana­lizy kry­mi­nal­nej i zasto­so­wa­nia ich pod­czas szko­le­nia nowych agen­tów. Mul­lany upa­try­wał w nego­cja­cjach kry­zy­so­wych pierw­szej moż­li­wo­ści prak­tycz­nego wypró­bo­wa­nia zało­żeń kry­mi­no­lo­gii sto­so­wa­nej. Była to cał­kiem nowa broń w walce z rów­nie nową gene­ra­cją prze­stęp­czo­ści: porwa­niami samo­lo­tów i napa­dami na bank, pod­czas któ­rych brano zakład­ni­ków, takimi jak napad na bank w Bro­okly­nie w 1972 roku, co stało się kanwą filmu _Pie­skie popo­łu­dnie_ z Alem Pacino. Nie­trudno było wyobra­zić sobie, w jaki spo­sób choćby przy­bli­żone poję­cie o tym, co dzieje się w gło­wie ter­ro­ry­sty bio­rą­cego zakład­ni­ków, mogłoby przy­nieść ogromne korzy­ści nego­cja­to­rowi i przy­czy­nić się do oca­le­nia ludz­kich ist­nień. Byłem jed­nym z około pięć­dzie­się­ciu agen­tów, któ­rzy brali udział w tych zaję­ciach, sta­no­wią­cych śmiały eks­pe­ry­ment w pro­gra­mie szko­le­nio­wym FBI. Zale­d­wie trzy lata wcze­śniej zmarł legen­darny dyrek­tor Biura J. Edgar Hoover, a jego cień cią­gle wisiał nad wszyst­kimi poczy­na­niami tej insty­tu­cji.

Hoover w zasa­dzie stwo­rzył od pod­staw Biuro i rzą­dził nim żela­zną ręką nawet u schyłku życia. Jego prag­ma­tyczne, bez­kom­pro­mi­sowe podej­ście do pracy śled­czej było jak żyw­cem wyjęte ze sta­rego pro­gramu Dra­gnet: „Same fakty, psze pani”. Wszystko musiało być wymierne i poli­czalne – liczba aresz­to­wań, liczba ska­za­nych, liczba zamknię­tych spraw. Hoover ni­gdy nie zaak­cep­to­wałby cze­goś tak opar­tego na wra­że­niach, induk­cji i „sen­ty­men­tach” jak nauki beha­wio­ralne. W rze­czy samej zapewne uznałby ten ter­min za oksy­mo­ron.

Kiedy uczest­ni­czy­łem w kur­sie nego­cja­cji kry­zy­so­wych w Aka­de­mii FBI, sta­łem się roz­po­zna­walny na wydziale nauk beha­wio­ral­nych i nim przy­szedł czas mojego powrotu do Mil­wau­kee, zaofe­ro­wano mi sta­no­wi­ska zarówno tam, jak i na wydziale meto­dyki. Głów­nym zada­niem wszyst­kich dzie­wię­ciu agen­tów zatrud­nio­nych w pierw­szym z tych miejsc było naucza­nie. Ofe­ro­wane kursy obej­mo­wały zagad­nie­nia z dzie­dzin sto­so­wa­nej psy­cho­lo­gii kry­mi­nal­nej, nego­cja­cji kry­zy­so­wych, pro­ble­ma­tyki prak­tycz­nej pracy poli­cyj­nej, zarzą­dza­nia stre­sem oraz prze­stępstw sek­su­al­nych; ten ostatni kurs został prze­mia­no­wany przez mojego wybit­nego kolegę Roya Hazel­wo­oda na prze­moc inter­per­so­nalną.

Cho­ciaż sto­so­wana w Aka­de­mii „metoda trój­noga”, czyli pro­wa­dze­nia dzia­łal­no­ści meto­dycz­nej, badaw­czej i kon­sul­ta­cyj­nej, nabie­rała już wów­czas kształtu, kon­sul­ta­cje ofe­ro­wane przez praw­dzi­wych asów, takich jak Teten, były ści­śle nie­for­malne i nie sta­no­wiły ele­mentu żad­nego z pro­gra­mów. Czter­dzie­ści godzin zajęć miało doty­czyć tego, co naj­bar­dziej fra­puje śled­czych: kwe­stii motywu. Dla­czego prze­stępcy robią to, co robią, w jaki spo­sób to robią i jak zro­zu­mie­nie tego może pomóc w ich uję­ciu? Kło­pot z tym podej­ściem był taki, że więk­szość tre­ści kursu miała czy­sto aka­de­micki cha­rak­ter, co sta­wało się jasne za każ­dym razem, gdy starsi sta­żem funk­cjo­na­riu­sze orga­nów ści­ga­nia bio­rący udział w szko­le­niach orga­ni­zo­wa­nych przez Aka­de­mię Naro­dową oka­zy­wali się mieć wię­cej prak­tycz­nego doświad­cze­nia niż instruk­to­rzy i wykła­dowcy.

Nikt nie był bar­dziej nara­żony na tego rodzaju nie­miłe porów­na­nie niż naj­młod­szy w tym gro­nie instruk­tor: ja. Sta­łem przed salą pełną doświad­czo­nych detek­ty­wów i poli­cjan­tów, w więk­szo­ści znacz­nie ode mnie star­szych. I mia­łem uczyć ich, co dzieje się w gło­wach prze­stęp­ców, mia­łem prze­ka­zać im wie­dzę, która mogłaby fak­tycz­nie zna­leźć zasto­so­wa­nie w ich pracy i pomóc im roz­wią­zy­wać sprawy. Więk­szość prak­tycz­nego doświad­cze­nia zebra­łem, pra­cu­jąc ze sta­rymi wyja­da­czami, poli­cjan­tami i detek­ty­wami z wydzia­łów zabójstw w Detroit i Mil­wau­kee, czu­łem więc, że było nieco nie na miej­scu, żebym uczył takich ludzi ich wła­snego fachu.

Wielu z nas zaczy­nało powoli świ­tać, że to, co ma zasto­so­wa­nie w psy­chia­trii, nie­ko­niecz­nie będzie się spraw­dzać w prak­tyce pracy z orga­nami ści­ga­nia.

Mimo to zaczęły spły­wać do mnie prośby podobne do tych, jakie tra­fiały do Tetena. Pod­czas zajęć i przerw, a także wie­czo­rami, funk­cjo­na­riu­sze zaga­dy­wali mnie, pro­sząc o wska­zówki czy porady doty­czące aktu­al­nie pro­wa­dzo­nych spraw. Jeśli poru­sza­łem temat w jakiś spo­sób zbli­żony do tego, czym aku­rat się zaj­mo­wali, uzna­wali, że będę w sta­nie pomóc im roz­wi­kłać zagadkę. Widzieli we mnie auto­ry­tet Fede­ral­nego Biura Śled­czego. Ale czy nim naprawdę byłem? Musiał być jakiś prak­tycz­niej­szy spo­sób na zgro­ma­dze­nie dużej ilo­ści uży­tecz­nych danych, dzięki któ­rym mógł­bym zyskać wię­cej pew­no­ści sie­bie i poczu­cie, że naprawdę wiem, co mówię.

Robert Res­sler był naj­bliż­szy mi wie­kiem, więc popro­szono go, aby pomógł mi oswoić się z kul­turą panu­jącą w Aka­de­mii i z naucza­niem. Bob był o około osiem lat ode mnie star­szy i rów­nież był nowym instruk­to­rem. Opie­rał się na doko­na­niach Tetena i Mul­lany’ego, pró­bu­jąc wyci­snąć z aka­de­mic­kiej dys­cy­pliny, jaką była ana­liza beha­wio­ralna, coś istot­nie uży­tecz­nego dla wydzia­łów poli­cji i śled­czych. Naj­efek­tyw­niej­szą metodą zaapli­ko­wa­nia nowemu instruk­to­rowi ude­rze­nio­wej dawki prak­tycz­nego tre­ningu było coś, co nazy­wa­li­śmy „szkołą objaz­dową”. Instruk­to­rzy z Quan­tico spę­dzali tydzień, pre­zen­tu­jąc wydzia­łom poli­cji lub innej agen­cji zwią­za­nej z orga­nami ści­ga­nia, które sobie tego zaży­czyły, swego rodzaju skon­den­so­waną wer­sję pro­gramu Naro­do­wej Aka­de­mii FBI, po czym prze­no­sili się w inne miej­sce na kolejny tydzień i wresz­cie wra­cali do domu z gło­wami peł­nymi wspo­mnień iden­tycz­nych pokoi hote­lo­wych i waliz­kami peł­nymi brud­nych ubrań. I tak wyru­szy­li­śmy razem z Bobem w drogę.

Pew­nego wcze­snego poranka w 1978 roku wyjeż­dża­li­śmy wła­śnie z Sacra­mento w Kali­for­nii, gdzie zakoń­czy­li­śmy sesję naszej „szkoły objaz­do­wej”. Rzu­ci­łem uwagę, że więk­szość prze­stęp­ców, o któ­rych opo­wia­damy, na­dal żyje. Mogli­by­śmy z łatwo­ścią dowie­dzieć się, gdzie prze­by­wają – prze­cież nam stam­tąd nie uciekną. Dla­czego by nie zorien­to­wać się, czy moż­liwe byłoby spo­tka­nie z jed­nym czy dru­gim, roz­mowa, wyba­da­nie, jak przed­sta­wia się z ich punktu widze­nia kwe­stia zbrodni, nakło­nie­nie ich, aby przy­po­mnieli sobie, dla­czego zro­bili to, co zro­bili, i co cho­dziło im po gło­wie pod­czas popeł­nia­nia tego czynu. Pomy­śla­łem, że nie zaszko­dzi spró­bo­wać; nie­któ­rzy z nich mogli oka­zać się tak znu­dzeni wię­zienną rutyną, że chęt­nie opo­wie­dzie­liby o sobie.

Jeśli cho­dzi o roz­mowy z osa­dzo­nymi, pro­wa­dzono nie­wiele badań, a te, które były dostępne, doty­czyły kon­kret­nie wyro­ków, uzy­ski­wa­nia zawie­sze­nia kary lub przed­ter­mi­no­wego zwol­nie­nia, a także reso­cja­li­za­cji. Zebrane mate­riały zda­wały się wska­zy­wać, że więź­nio­wie o cechach nar­cy­stycz­nych i sprawcy bru­tal­nych prze­stępstw byli ogól­nie nie­podatni na reso­cja­li­za­cję – nie można było liczyć na kon­tro­lo­wa­nie ich czy poprawę lub zmianę ich zacho­wa­nia. Mie­li­śmy nadzieję, że roz­mowy z nimi pozwolą stwier­dzić, czy fak­tycz­nie tak jest.

Bob począt­kowo był scep­tyczny, ale gotowy uczest­ni­czyć w tym sza­lo­nym przed­się­wzię­ciu. Słu­żył kie­dyś w woj­sku, a zebrane tam i w Biu­rze doświad­cze­nie nauczyło go jed­nego: „Lepiej pro­sić o wyba­cze­nie niż o pozwo­le­nie”. Posta­no­wi­li­śmy poja­wiać się w wię­zie­niach bez zapo­wie­dzi. W tam­tych cza­sach legi­ty­ma­cja FBI umoż­li­wiała wstęp do zakła­dów kar­nych bez koniecz­no­ści uprzed­niego uzy­ska­nia zezwo­le­nia. Oba­wia­li­śmy się, że jeśli zawia­do­mimy o naszej wizy­cie, wśród więź­niów rozejdą się wie­ści, a ci, któ­rzy zgo­dzą się na roz­mowę z parą fede­ral­nych, zyskają łatkę kapu­sia.

Wyru­sza­jąc w trasę, mie­li­śmy pewną ogólną kon­cep­cję na temat tego, z czym przyj­dzie nam się zmie­rzyć. Mię­dzy innymi spo­dzie­wa­li­śmy się, że:

- wszy­scy więź­nio­wie będą utrzy­my­wać, że są nie­winni;
- będą obar­czać kiep­skich adwo­ka­tów winą za to, że zostali ska­zani;
- nie będą chcieli dobro­wol­nie roz­ma­wiać z funk­cjo­na­riu­szami orga­nów ści­ga­nia;
- prze­stępcy sek­su­alni będą chcieli ucho­dzić za osoby cier­piące na natręc­twa sek­su­alne;
- pojawi się suge­stia, że gdyby w sta­nie, w któ­rym doko­nali mor­der­stwa, obo­wią­zy­wała kara śmierci, nie zamor­do­wa­liby swo­ich ofiar;
- będą obwi­niać ofiary za swój czyn;
- okaże się, że wszy­scy pocho­dzą z pato­lo­gicz­nych rodzin;
- wszy­scy będą potra­fili odróż­nić dobro od zła i będą rozu­mieli kon­se­kwen­cje swo­ich poczy­nań;
- nie będą umy­słowo cho­rzy czy nie­po­czy­talni;
- seryjni mor­dercy i gwał­ci­ciele z reguły będą posia­dać wysoki ilo­raz inte­li­gen­cji;
- wszy­scy pedo­file mole­stują dzieci;
- każdy, kto mole­stuje dziecko, jest pedo­fi­lem;
- seryjni mor­dercy kształ­tują się pod wpły­wem śro­do­wi­ska, nie rodzą się z takimi skłon­no­ściami.

Jak prze­ko­namy się w kolej­nych roz­dzia­łach, nie­które z tych zało­żeń oka­zały się pra­wi­dłowe, w przy­padku innych cał­ko­wi­cie się myli­li­śmy.

Co cie­kawe, zde­cy­do­wana więk­szość prze­stęp­ców, z któ­rymi chcie­li­śmy roz­ma­wiać, wyra­ziła na to zgodę. Z roz­ma­itych powo­dów. Nie­któ­rzy sądzili, że współ­praca z FBI będzie dobrze wyglą­dała w aktach, a my nie wypro­wa­dza­li­śmy ich z błędu. Inni być może czuli się w jakiś spo­sób onie­śmie­leni naszą pozy­cją. Dla wielu więź­niów, szcze­gól­nie spraw­ców bar­dziej bru­tal­nych prze­stępstw, któ­rzy nie­czę­sto widują ludzi, był to spo­sób na prze­ła­ma­nie nudy, poroz­ma­wia­nie z kimś z zewnątrz, spę­dze­nie kilku godzin poza celą. Byli też tacy, któ­rych abso­lutne prze­ko­na­nie o wła­snej wyż­szo­ści i zdol­no­ści do wywie­dze­nia w pole każ­dego kazało im trak­to­wać roz­mowę z nami jak swego rodzaju grę.

Koniec koń­ców to, co zaczęło się od rzu­co­nego mimo­cho­dem pod­czas wyjazdu z Sacra­mento pomy­słu roz­mów z mor­der­cami, stało się olbrzy­mim pro­jek­tem, który miał dia­me­tral­nie zmie­nić bieg kariery mojej, Boba i wszyst­kich agen­tów, któ­rzy do nas z cza­sem dołą­czyli, posta­wić na gło­wach nasze życie pry­watne i wresz­cie w nie­znany dotąd spo­sób powięk­szyć arse­nał, jakim dys­po­no­wało FBI w walce ze zbrod­nią. W pierw­szej fazie pro­jektu przyj­rze­li­śmy się i poroz­ma­wia­li­śmy mię­dzy innymi z dusi­cie­lem, fety­szy­stą dam­skiego obu­wia, prze­by­wa­ją­cym w Ore­go­nie Jerome’em Bru­do­sem, który lubił zakła­dać swoim mar­twym ofia­rom szpilki ze swo­jej ogrom­nej kolek­cji dam­skich ubio­rów; z Monte Ris­sel­lem, który jako nasto­la­tek zgwał­cił i zamor­do­wał w Ale­xan­drii w sta­nie Wir­gi­nia pięć kobiet; a także z Davi­dem Ber­ko­wit­zem, zna­nym jako „Mor­derca kali­ber .44” i „Syn Sama”, który w latach 1976 i 1977 siał postrach w Nowym Jorku.

Z bie­giem lat mnie i mojemu zespo­łowi pro­fi­le­rów w Quan­tico udało się prze­pro­wa­dzić wywiady jesz­cze z wie­loma innymi bru­tal­nymi i seryj­nymi prze­stęp­cami, w tym z Tedem Bun­dym, dia­bo­licz­nie sku­tecz­nym mor­dercą mło­dych kobiet, i z Garym Heid­ni­kiem, który w piw­nicy swo­jego fila­del­fij­skiego domu wię­ził, tor­tu­ro­wał i zabi­jał kobiety. Obaj dostar­czyli inspi­ra­cji Tho­ma­sowi Har­ri­sowi, gdy pisał swoją słynną powieść _Mil­cze­nie owiec_; wyko­rzy­stał w niej też cechy Eda Geina, odludka z Wiscon­sin, który mor­do­wał kobiety, aby robić uży­tek z ich skór. Roz­ma­wia­łem z Geinem w szpi­talu psy­chia­trycz­nym Men­dota w Madi­son. Powszech­nie wia­domo też, że posłu­żył za pier­wo­wzór Nor­mana Batesa w powie­ści _Psy­choza_ Roberta Blo­cha, na pod­sta­wie któ­rej powstał następ­nie słynny film w reży­se­rii Alfreda Hitch­cocka. Nie­stety zaawan­so­wany wiek Geina i jego zabu­rze­nia psy­chiczne spo­wo­do­wały, że wypo­wia­dał się nie­skład­nie i wywiad oka­zał się nie­szcze­gól­nie pro­duk­tywny. Dowie­dzie­li­śmy się jed­nak, że na­dal pasjo­nuje się kalet­nic­twem i lubi wyra­biać port­fele i paski ze skóry.

Udało nam się wresz­cie opra­co­wać ustan­da­ry­zo­wany kwe­stio­na­riusz pro­wa­dze­nia wywia­dów, co pozwo­liło z kolei zacząć wią­zać cha­rak­ter i prze­bieg zbrodni z tym, co w danym cza­sie działo się w umy­śle prze­stępcy. Po raz pierw­szy udało się zro­zu­mieć, w jaki spo­sób można połą­czyć to z dowo­dami pozo­sta­wio­nymi na miej­scu zbrodni i tym, co mówił do ofiary, o ile udało się tako­wej prze­żyć, aby o tym opo­wie­dzieć, albo tym, w jaki spo­sób potrak­to­wał ciało, zarówno przed śmier­cią, jak i po niej. Jak czę­sto pod­kre­śla­li­śmy, pomo­gło nam to zacząć for­mu­ło­wać odpo­wiedź na odwieczne pyta­nie: „Jaki czło­wiek mógłby zro­bić coś takiego?”.

Zakoń­czyw­szy pierw­szą serię wywia­dów, już wie­dzie­li­śmy, jaki czło­wiek mógłby zro­bić coś takiego, a moty­wa­cje każ­dego z naszych zbrod­nia­rzy można było opi­sać w trzech punk­tach: mani­pu­la­cja, domi­na­cja, kon­trola.

Te roz­mowy były począt­kiem wszyst­kiego, co zda­rzyło się póź­niej. Cała zebrana wie­dza, wycią­gnięte wnio­ski, książka _Sexual Homi­cide_ (Zabój­stwo na tle sek­su­al­nym) poświę­cona zabój­stwom na tle sek­su­al­nym, która powstała na pod­sta­wie naszych badań, pod­ręcz­nik _Crime Clas­si­fi­ca­tion Manual_ (Pod­ręcz­nik kla­sy­fi­ka­cji prze­stępstw), zawie­ra­jący sys­tem kla­sy­fi­ka­cji prze­stępstw, ujęci prze­stępcy, któ­rych pomo­gli­śmy dopro­wa­dzić przed obli­cze spra­wie­dli­wo­ści – wszystko to zaczęło się od stołu, przy któ­rym sia­da­li­śmy naprze­ciwko zabój­ców, pyta­jąc o ich życie i pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co popchnęło ich do tego, żeby ode­brać inne, cza­sami nie­jedno. Wszystko to było moż­liwe dzięki uwa­dze, jaką poświę­ci­li­śmy trak­to­wa­nej do tam­tej pory po maco­szemu gru­pie nie­ty­po­wych nauczy­cieli: samym prze­stęp­com.

W tej książce przyj­rzymy się syl­wet­kom czte­rech męż­czyzn, z któ­rymi usia­dłem przy takim stole po odej­ściu z Biura i z któ­rymi roz­ma­wia­łem, uży­wa­jąc tech­nik opra­co­wa­nych pod­czas naszych sze­roko zakro­jo­nych badań. Zabójcy róż­nią się od sie­bie – każdy sto­so­wał inną tech­nikę, każdy miał inną moty­wa­cję i kon­struk­cję psy­chiczną, każdy zamor­do­wał inną liczbę ofiar – od jed­nej po bli­sko sto. I od każ­dego z nich cze­goś się nauczy­łem. Róż­nice mię­dzy nimi są intry­gu­jące, przy­ku­wają uwagę. Dokład­nie tak, jak podo­bień­stwa. Wszy­scy są prze­stęp­cami, wszy­scy dora­stali w pew­nej izo­la­cji, nie budu­jąc więzi zaufa­nia z innymi oso­bami w cza­sie, kiedy kształ­to­wała się ich oso­bo­wość. I wszy­scy są dosko­na­łymi „dowo­dami rze­czo­wymi” w dys­ku­sji nad jed­nym z naj­waż­niej­szych pytań, jakie sta­wiają nauki beha­wio­ralne: natura czy wycho­wa­nie? Czło­wiek rodzi się mor­dercą czy nim zostaje?

W mojej jed­no­stce FBI posłu­gi­wa­li­śmy się rów­na­niem: „dla­czego?” + „jak?” = „kto?”. Kiedy roz­ma­wia­li­śmy z uwię­zio­nymi prze­stęp­cami, mogli­śmy odwró­cić pro­ces myślowy. Wiemy już „kto?” i wiemy „co?”. Połączmy te pyta­nia, aby odkryć to, co naj­waż­niej­sze: „jak?” i „dla­czego?”.1. ZAGI­NIONA DZIEW­CZYNKA

1

ZAGI­NIONA DZIEW­CZYNKA

Tuż po Świę­cie Nie­pod­le­gło­ści czwar­tego lipca 1998 roku wsia­dłem do jadą­cego na pół­noc pociągu Amtrak, żeby zło­żyć wizytę kolej­nemu poten­cjal­nemu „nauczy­cie­lowi”. Nazy­wał się Joseph McGo­wan, swego czasu uczył che­mii w liceum i posia­dał sto­pień magi­stra; obec­nie jed­nak jego for­malne tytuły stra­ciły zna­cze­nie. Teraz w miej­scu, w któ­rym miał miesz­kać bar­dzo długo – w wię­zie­niu sta­no­wym New Jer­sey w miej­sco­wo­ści Tren­ton – był ofi­cjal­nie znany jako wię­zień numer 55722.

Powo­dem, dla któ­rego tu prze­by­wał, była napaść na tle sek­su­al­nym, udu­sze­nie i pobi­cie na śmierć, któ­rych dopu­ścił się dwa­dzie­ścia pięć lat wcze­śniej na sied­mio­latce. Dziew­czynka przy­szła do jego domu z dwoma pudeł­kami cia­stek sprze­da­wa­nych zwy­cza­jowo przez skautki.

Kiedy pociąg zdą­żał na pół­noc, przy­go­to­wy­wa­łem się do kon­fron­ta­cji. Zawsze trzeba być przy­go­to­wa­nym, kiedy ma się roz­ma­wiać z mor­dercą, ale tym razem było to szcze­gól­nie ważne, bo roz­mowa miała mieć kon­se­kwen­cje wykra­cza­jące poza war­tość infor­ma­cyjną czy aka­de­micką. Wezwała mnie sta­nowa komi­sja do spraw zwol­nień warun­ko­wych; mia­łem w roli bie­głego pomóc zde­cy­do­wać, czy McGo­wan, któ­remu odmó­wiono już dwu­krot­nie przed­ter­mi­no­wego zwol­nie­nia, może tra­fić z powro­tem w sze­regi wol­nych oby­wa­teli.

W tam­tym cza­sie pre­ze­sem Komi­sji do spraw Zwol­nień Warun­ko­wych Stanu New Jer­sey był praw­nik nazwi­skiem Andrew Con­so­voy. Dołą­czył do komi­sji w 1989 roku, a kiedy sprawa McGo­wana tra­fiła po raz trzeci do roz­pa­trze­nia, aku­rat został mia­no­wany pre­ze­sem. Pew­nego wie­czoru usły­szał w radiu wywiad ze mną; prze­czy­tał następ­nie naszą książkę _Min­dhun­ter_ i pole­cił ją także dyrek­to­rowi wyko­naw­czemu komi­sji, Rober­towi Egle­sowi.

– Czy­ta­jąc tę i inne napi­sane przez was książki, uświa­do­mi­łem sobie, że trzeba taką wie­dzę mieć już na star­cie – mówił wiele lat póź­niej Con­so­voy. – Trzeba dowie­dzieć się, kim wła­ści­wie są ci ludzie. Bo nie poja­wiali się prze­cież w wię­zie­niu zni­kąd.

Kie­ru­jąc się tym prze­ko­na­niem, ufor­mo­wał spe­cjalną jed­nostkę śled­czą dzia­ła­jącą przy komi­sji. Skła­dała się z dwóch byłych poli­cjan­tów oraz bada­cza, a jej zada­niem było ana­li­zo­wa­nie budzą­cych wąt­pli­wo­ści wnio­sków o przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie i przed­sta­wia­nie komi­sji jak naj­bar­dziej szcze­gó­ło­wych infor­ma­cji na temat ubie­ga­ją­cego się o nie więź­nia, aby na ich pod­sta­wie można było pod­jąć decy­zję. W spra­wie McGo­wana zwró­cili się o pomoc do mnie.

Con­so­voy i Egles ode­brali mnie z dworca i zawieźli do hotelu w Lam­ber­tville, malow­ni­czym mie­ście nad rzeką Dela­ware. Tam Egles prze­ka­zał mi kopie peł­nych akt sprawy.

Poszli­śmy tego wie­czoru we trzech na kola­cję i roz­ma­wia­li­śmy ogól­nie o mojej pracy, nie wcho­dząc w szcze­góły sprawy, którą mia­łem się zająć. Powie­dzieli mi tylko, że osa­dzony zamor­do­wał sied­mio­let­nią dziew­czynkę i że chcą wie­dzieć, czy moim zda­niem na­dal jest nie­bez­pieczny.

Po kola­cji odsta­wili mnie do hotelu, a ja otwo­rzy­łem akta i zaczą­łem ich wie­lo­go­dzinne stu­dio­wa­nie. Moją rolą było usta­le­nie jak naj­wię­cej na temat stanu psy­chicz­nego McGo­wana – teraz i w prze­szło­ści. Czy zda­wał sobie sprawę z natury popeł­nio­nego czynu i jego kon­se­kwen­cji? Czy roz­róż­niał w ogóle pod­sta­wowe poję­cia dobra i zła? Czy przej­mo­wał się tym, co zro­bił? Czy odczu­wał skru­chę, żal?

Jak zachowa się pod­czas naszej roz­mowy? Czy będzie pamię­tał drobne szcze­góły popeł­nio­nej zbrodni? A jeśli zosta­nie wypusz­czony z wię­zie­nia, gdzie zamie­rza miesz­kać, co robić? Jak zara­biać na życie?

Moją żela­zną zasadą jest nie­pod­cho­dze­nie ni­gdy do spo­tka­nia z osa­dzo­nym bez wcze­śniej­szego grun­tow­nego przy­go­to­wa­nia. Posta­wi­łem sobie także za punkt honoru nie­przy­no­sze­nie nota­tek, co mogłoby stwo­rzyć sztuczny dystans lub rodzaj fil­tra pomię­dzy mną a obiek­tem moich badań, kiedy przy­szedłby czas na pogłę­bioną ana­lizę i próbę wej­rze­nia w głąb jego psy­chiki.

Nie wie­dzia­łem, co wyniosę z cze­ka­ją­cej mnie roz­mowy, ale domy­śla­łem się, że będzie to coś war­to­ścio­wego. Bo, jak wspo­mnia­łem na początku, każde spo­tka­nie z „eks­per­tami” dawało mi war­to­ściową wie­dzę. A jedną z kwe­stii, które mia­łem usta­lić, było to, jakim rodza­jem eks­perta okaże się Joseph McGo­wan.

Prze­dzie­ra­łem się przez akta, ana­li­zo­wa­łem na nowo wszyst­kie dowody i ukła­da­łem w myślach prze­bieg nad­cho­dzą­cego spo­tka­nia.

Zaczęła ryso­wać się przede mną maka­bryczna opo­wieść.



19 kwiet­nia 1973 roku – w Wielki Czwar­tek, co na zawsze miała zapa­mię­tać jej matka, Rose­ma­rie – około 14.45 Joan Angela D’Ales­san­dro zauwa­żyła samo­chód wjeż­dża­jący na pierw­szy pod­jazd po pra­wej stro­nie St. Nicho­las Ave­nue, uliczki prze­ci­na­ją­cej Flo­rence Street, gdzie miesz­kała dziew­czynka. W tej cichej i spo­koj­nej dziel­nicy Hil­ls­dale w sta­nie New Jer­sey Joan i jej star­sza sio­stra Marie namó­wiły na kupno cia­ste­czek, roz­pro­wa­dza­nych zwy­cza­jowo przez skau­tow­skie dru­żyny żeń­skie, już pra­wie każ­dego. W tam­tych cza­sach było nor­malne, że dzieci w tym wieku wycho­dzą same z domu i sprze­dają cia­steczka sąsia­dom. Sio­stry D’Ales­san­dro cho­dziły do kato­lic­kiej szkoły, a tego dnia ze względu na święto miały wolne, poświę­ciły więc część czasu na roz­no­sze­nie słod­ko­ści. Zostało im jesz­cze tylko jedno miej­sce, dom na rogu ulicy. Joan, jak zwy­kle, chciała skoń­czyć roz­po­czętą pracę.

Ta uro­cza, dumna i entu­zja­styczna człon­kini skau­tow­skiej dru­żyny Brow­nies („kran­so­lud­ków”) miała sie­dem lat, nie­całe sto trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów wzro­stu i nie­prze­brane zapasy skon­den­so­wa­nej rado­snej ener­gii i wdzięku. Pod­cho­dziła z entu­zja­zmem wła­ści­wie do wszyst­kiego, czym się zaj­mo­wała: szkoły, baletu, ryso­wa­nia, psów, lalek, kole­ża­nek i kwia­tów. Jej nauczy­cielka z dru­giej klasy mawiała, że to dusza towa­rzy­stwa, która natu­ral­nie przy­ciąga do sie­bie ludzi. Jej ulu­bioną melo­dią była _Oda do rado­ści_ z IX sym­fo­nii Beetho­vena. Była naj­młod­szą z trójki dzieci uro­dzo­nych jedno po dru­gim. Frank, nazy­wany Fran­kie, miał dzie­więć lat, a Marie osiem. Ta dwójka była już poważ­niej­sza, jak wspo­mi­nała Rose­ma­rie. Joan była na­dal bez­tro­ska i wesoła.

– Od naj­młod­szych lat cecho­wała ją empa­tia. Zawsze przej­mo­wała się uczu­ciami i zmar­twie­niami innych. I była z natury ogrom­nie odważna.

Trudno zna­leźć foto­gra­fię z tam­tych cza­sów, na któ­rej dziew­czynka by się nie uśmie­chała: w skau­tow­skim mun­durku z poma­rań­czową chu­stą i bere­cie, dło­nie sple­cione na brzu­chu, dłu­gie kasz­ta­nowe włosy opa­da­jące syme­trycz­nie na ramiona; w czar­nym try­ko­cie i bia­łych raj­sto­pach, z wło­sami spię­tymi w koń­ski ogon, jedno ramię wycią­gnięte w bok, w poka­zo­wej bale­to­wej pozie; w mun­durku w gra­na­tową kratę i bia­łej bluzce z czer­woną muszką, wygląda, jakby wła­śnie odwró­ciła się, żeby spoj­rzeć w obiek­tyw, grzywka opada na czoło, włosy oka­lają lśniącą kaskadą uro­czą buzię; w jasno­nie­bie­skiej kok­taj­lo­wej sukience, przy­sia­dła na pię­tach, włosy ma upięte wysoko, sta­ran­nie popra­wia bukiet w dłoni Bar­bie Miss Ame­rica. Wszyst­kie te zdję­cia uka­zują roz­ma­ite aspekty oso­bo­wo­ści Joan. Wspól­nym mia­now­ni­kiem, który je łączy, są aniel­ski uśmiech i nie­winna magia, kry­jąca się w spoj­rze­niu błę­kit­nych oczu.

Kolega Fran­kiego powie­dział o niej:

– Nie zadzie­rała nosa. Chcia­łem się z nią oże­nić!

Wło­sko­ję­zyczny dzia­dek uwiel­biał ją i mawiał: „È così libera!” – „Ma w sobie tyle swo­body!”. Cecho­wał ją ser­deczny śmiech, a Rose­ma­rie wyobra­żała sobie, że kiedy doro­śnie, będzie grała w szkol­nych przed­sta­wie­niach. Po ósmych uro­dzi­nach miała zacząć brać lek­cje gry na pia­ni­nie.

Tego popo­łu­dnia bawiła się sama na zewnątrz. Fran­kie poszedł do kolegi, a Marie była na meczu soft­bal­lo­wym.

Nagle Joan wbie­gła do domu, woła­jąc do Rose­ma­rie:

– Widzia­łam nowy samo­chód. Idę zanieść im cia­steczka.

Zła­pała skau­tow­ską torbę z dwiema pacz­kami cia­ste­czek, która leżała w holu.

– Pa, mamo. Zaraz wrócę – zawo­łała, wypa­da­jąc przez fron­towe drzwi, które jesz­cze nie zdą­żyły się zamknąć po jej nagłym wbie­gnię­ciu do domu. Rose­ma­rie pamięta, jak kucyk córki, zwią­zany gumką z dwoma małymi nie­bie­skimi kora­li­kami na koń­cach, pod­ska­ki­wał, kiedy zbie­gała po scho­dach na pod­jazd, a potem pędziła w stronę ulicy. Wszystko wyda­rzyło się w mgnie­niu oka.

Jakieś dzie­sięć minut póź­niej sąsiadka Rose­ma­rie usły­szała – jak jej to póź­niej rela­cjo­no­wała – gło­śne, natar­czywe szcze­ka­nie Boozera, jej psa. Joan uwiel­biała z nim spa­ce­ro­wać i się bawić, a Boozer uwiel­biał ją.

Joan nie wra­cała, ale Rose­ma­rie się nie mar­twiła. Pomy­ślała, że córka poszła pew­nie do Tamary, kole­żanki miesz­ka­ją­cej na rogu St. Nicho­las Ave­nue i Vin­cent Street. W tej oko­licy odwie­dziny w domach zna­jo­mych były normą. Mała dusza towa­rzy­stwa zawsze potra­fiła zna­leźć kogoś do wspól­nej zabawy lub cie­kawe zaję­cie. Około 16.45 zja­wiła się nauczy­cielka pia­nina na lek­cję z Marie, a Joan cią­gle nie było. Rose­ma­rie zaczęła się nie­po­koić. Nie chciała oka­zy­wać tego dzie­ciom, spró­bo­wała więc wziąć się w garść. Była to prze­cież spo­kojna oko­lica, a po sąsiedzku miesz­kali agent FBI i pastor.

Wyko­nała kilka tele­fo­nów. Joan nie było u żad­nego ze zna­jo­mych, do któ­rych zadzwo­niła, i nikt jej nie widział.

Mąż Rose­ma­rie, Frank D’Ales­san­dro, wró­cił do domu za dzie­sięć szó­sta; żona powie­działa mu, że nie wie, gdzie jest Joan. Frank, ana­li­tyk sys­te­mów kom­pu­te­ro­wych, był z natury czło­wie­kiem mil­kli­wym i meto­dycz­nym. Rose­ma­rie dostrze­gła, jak bar­dzo się zde­ner­wo­wał i spiął, ale sta­rał się uda­wać, że jak zawsze zacho­wuje spo­kój.

– Musimy zadzwo­nić na poli­cję – powie­działa Rose­ma­rie.

Frank zgo­dził się i zro­bił to. Potem wyszedł z Fran­kiem i Marie, żeby obje­chać oko­licę, gdzie roz­glą­dali się za Joan. Zjeź­dzili całą dziel­nicę wzdłuż i wszerz.

Wró­cili; nie dostrze­gli jej ni­gdzie ani nie spo­tkali nikogo, kto by ją widział. Rose­ma­rie zde­cy­do­wała, że teraz ona ruszy na poszu­ki­wa­nia. Frank został w domu. Rose­ma­rie przy­po­mniała sobie, że Joan, wybie­ga­jąc, powie­działa coś o zanie­sie­niu cia­ste­czek, bo zoba­czyła „nowy samo­chód” na St. Nicho­las Ave­nue. Samo­chód nale­żał do McGo­wa­nów. Joseph McGo­wan uczył che­mii w liceum Tap­pan Zee, tuż za gra­nicą stanu, w Oran­ge­burgu, w sta­nie Nowy Jork. Dom, w któ­rym miesz­kał, nale­żał do jego matki, Gene­vieve McGo­wan, a oprócz tych dwojga miesz­kała tam jesz­cze matka Gene­vieve, a babka Jose­pha. W szko­łach publicz­nych lek­cje tego dnia odby­wały się nor­mal­nie, więc pora, o któ­rej wró­cił z pracy, odpo­wia­dała zwy­kłemu roz­kła­dowi jego dnia.

Rose­ma­rie wzięła ze sobą Fran­kiego, żeby nie iść samot­nie, choć uczy­niła to z waha­niem; poszli razem Flo­rence Street i skrę­cili w St. Nicho­las Ave­nue. Była za dzie­sięć siódma. Dom McGo­wa­nów, dwu­po­zio­mowy budy­nek z czer­wo­nej cegły kryty beżo­wym sidin­giem, z pod­jaz­dem i gara­żem na dwa samo­chody, był pierw­szym domem po pra­wej, sto­ją­cym na naroż­nej działce.

Matka i syn weszli po pię­ciu stop­niach pro­wa­dzą­cych na ganek i Rose­ma­rie naci­snęła przy­cisk dzwonka. Naka­zała Fran­kiemu, żeby grzecz­nie stał przy niej na ganku.

Drzwi otwo­rzył sam McGo­wan. Wyglą­dał, jakby wła­śnie wyszedł spod prysz­nica. Trzy­mał cien­kie cygaro, któ­rego Rose­ma­rie w pierw­szej chwili nie zauwa­żyła. Miał dwa­dzie­ścia sie­dem lat, był kawa­le­rem. Rose­ma­rie nie znała go wcze­śniej, ale, jak stwier­dziła, „dzieci mówiły, że jest bar­dzo sym­pa­tyczny”.

Weszła do holu; sta­nęła dokład­nie tam, gdzie, jak wie­działa, musiała cał­kiem nie­dawno stać Joan. Zaczy­nał ogar­niać ją dziwny nie­po­kój. Przed­sta­wiła się.

– Widział pan może moją córkę, Joan? – zapy­tała. – Przy­szła tu z cia­stecz­kami.

– Nie, nie widzia­łem jej – zaprze­czył.

Mówił swo­bod­nie, pew­nie. Wła­śnie w tej chwili Rose­ma­rie D’Ales­san­dro zmro­ziło.

– Sta­łam w holu jego domu przez parę minut, kiedy zauwa­ży­łam duży wóz straży pożar­nej, par­ku­jący przy ulicy – wspo­mi­nała. – Wezwa­li­śmy poli­cję, a widząc, że przy­je­chali i stra­żacy, nagle w jed­nej chwili poję­łam wszystko. Zro­zu­mia­łam, że moje życie zmie­niło się na zawsze.

Od razu nie­mal rzu­ciła jej się w oczy reak­cja sąsiada – a raczej jej brak.

– Sta­li­śmy tam, w holu, mia­łam łzy w oczach. On zaś patrzył na mnie bez grama współ­czu­cia. Kiedy zauwa­żył, że zbiera mi się na płacz, po pro­stu wszedł po scho­dach na pię­tro i stał tam, przy porę­czy, trzy­ma­jąc w pal­cach to cien­kie cygaro; patrzył na mnie i cze­kał, żebym sobie poszła. I kiedy wyszłam i ruszy­łam w stronę domu, mia­łam w gło­wie jedną myśl: on wie, co stało się z Joan.

Po prze­słu­cha­niu Rose­ma­rie i Franka przez poli­cjan­tów roz­po­częto sąsiedz­kie poszu­ki­wa­nia dziew­czynki. Na ochot­nika zgło­sili się skauci. Zgło­sił się także Joseph McGo­wan. Setki osób zor­ga­ni­zo­wały się w małe grupki, żeby spraw­dzić każdy dom, podwórko, śmiet­niki, lasy i parki w Hil­ls­dale i oko­licz­nych mia­stach. Poli­cja przy­wio­zła na miej­sce psy tro­piące, żeby pomóc w poszu­ki­wa­niach. Kilka osób wsia­dło do wozu stra­żac­kiego, który zauwa­żyła wcze­śniej Rose­ma­rie, w tym sied­mio­letni „chło­pak” Joan, Rich. Poje­chali spraw­dzić rezer­wuar w pobliżu jeziora Woodc­liff.

Około 21.20 w domu zja­wił się ksiądz z para­fii pod wezwa­niem Świę­tego Jana Chrzci­ciela; towa­rzy­szył mu funk­cjo­na­riusz poli­cji sta­no­wej z owczar­kiem nie­miec­kim. Rose­ma­rie dopu­ściła dru­żynę tro­pi­cieli do kosza z brud­nym pra­niem i pozwo­liła psu pową­chać nale­żącą do Joan bie­li­znę. Potem poli­cjant z psem ruszyli prze­szu­kać oko­licę. Rose­ma­rie nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że zwie­rzę rozu­miało, co się stało, i na swój spo­sób głę­boko „współ­czuło” jej i Joan. Z deter­mi­na­cją badało teren wokół domu McGo­wa­nów; pode­szło do drzwi fron­to­wych i bramy garażu.

Nic kon­kret­nego jed­nak nie zna­le­ziono.

Wie­ści o zagi­nio­nej dziew­czynce i zaim­pro­wi­zo­wa­nych naprędce poszu­ki­wa­niach roz­cho­dziły się lotem bły­ska­wicy. W oko­licy zaro­iło się od dzien­ni­ka­rzy i repor­te­rów. Rose­ma­rie dobrze to ujęła – w Hil­l­side takie rze­czy po pro­stu się nie zda­rzały. Czę­sto roz­ma­wiała z mediami w nadziei, że pojawi się jakiś świa­dek. Jej głów­nym wspo­mnie­niem po spo­tka­niach z dzien­ni­ka­rzami był obraz śla­dów brud­nych butów, od któ­rych beżowy chod­nik na scho­dach zro­bił się ciem­no­szary.

Atmos­fera panu­jąca tego wie­czoru w domu rodziny D’Ales­san­dro była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Frank, kiedy czuł się sfru­stro­wany, miał ten­den­cje do wybu­chów gniewu. Poprzed­niego wie­czoru zro­bił awan­turę, bo nie mógł zna­leźć pudełka, żeby zapa­ko­wać wiel­ka­nocny pre­zent.

– Potra­fił być spo­kojny i cier­pliwy przez długi czas, a potem w jed­nej chwili zmie­niał się o sto osiem­dzie­siąt stopni – wspo­mi­nała Rose­ma­rie. – Miał dobrą pracę, ale nie potra­fił się komu­ni­ko­wać, a przy tym ni­gdy nie był moją „brat­nią duszą”.

Komen­dant poli­cji Hil­ls­dale, Phi­lip Vari­sco, był aku­rat na waka­cjach na Flo­ry­dzie, kiedy zadzwo­niono do niego z infor­ma­cją o zagi­nię­ciu Joan. Hil­ls­dale było takim wła­śnie miej­scem, a on – takim typem przy­wódcy, że nie spo­sób było sobie wyobra­zić, aby mógł nie towa­rzy­szyć miesz­kań­com w takiej trau­mie. Czym prę­dzej ruszył w drogę powrotną. Vari­sco, który zmarł w 2012 roku w wieku osiem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat, był abso­lut­nym pro­fe­sjo­na­li­stą. Wziął udział w kur­sie Naro­do­wej Aka­de­mii FBI w Quan­tico, aby on i jego zespół mogli być w swo­jej pracy mak­sy­mal­nie sku­teczni.

Następ­nego dnia wybrał się do domu rodziny D’Ales­san­dro. Rose­ma­rie sie­działa na scho­dach ganku; pod­szedł do niej i powie­dział, że przej­muje dowo­dze­nie śledz­twem. Nie obie­cy­wał szczę­śli­wego zakoń­cze­nia, wie­dząc, że to mało praw­do­po­dobne, ale spo­koj­nie zapew­nił ją, że dadzą z sie­bie wszystko. Popro­sił o zdję­cie dziew­czynki, które mógłby prze­ka­zać pra­sie. Rose­ma­rie pode­szła do wiszą­cego na ścia­nie zdję­cia Joan w szkol­nym mun­durku, zdjęła je ze ściany, wyjęła z ramki i podała komen­dan­towi.

Frank powie­dział dzien­ni­ka­rzom, że jeśli pory­wacz Joan zwróci ją żywą, rodzina wycofa wobec niego oskar­że­nie i poprosi o nie­ści­ga­nie go. Pod­czas wywiadu w tele­wi­zji Rose­ma­rie opi­sała córkę repor­te­rowi Vicowi Mile­sowi, mówiąc, jak wyjąt­ko­wym i jak bar­dzo kocha­nym jest dziec­kiem; bła­gała też, aby zwró­cono ją rodzi­nie. Po latach jedna z kole­ża­nek szkol­nych Joan wyznała Rose­ma­rie, że pamięta tam­ten pro­gram, jakby widziała go zale­d­wie poprzed­niego wie­czoru – tak wryło jej się w pamięć, jak mama Joan pro­siła w tele­wi­zji, żeby córka wró­ciła. Zale­d­wie dwa mie­siące przed strasz­nym zda­rze­niem Rose­ma­rie nagle ogar­nęła potworna obawa: co by było, gdyby któ­reś z jej dzieci zmarło? Jak dogłęb­nie dru­zgo­czące byłoby takie zda­rze­nie?

Poli­cja prze­słu­chała kilku poten­cjal­nych podej­rza­nych, w tym męż­czy­znę, któ­rego widziano jeż­dżą­cego samo­cho­dem po tam­tej oko­licy mniej wię­cej na godzinę przed znik­nię­ciem Joan, i innego, który się tam krę­cił na pie­chotę. Pierw­szy oka­zał się zain­te­re­so­wany prze­pro­wadzką – oglą­dał poten­cjalne nowe miej­sca zamiesz­ka­nia – a drugi zwy­czaj­nie zabłą­dził. W nie­mal każ­dej dużej spra­wie zda­rzają się urwane wątki i mylne tropy. Śled­czy prędko sku­pili się na oso­bie Jose­pha McGo­wana. Choć nie był wcze­śniej noto­wany, to wła­śnie do jego domu zamie­rzała wybrać się Joan, a Rose­ma­rie opo­wie­działa poli­cji o spo­tka­niu z sąsia­dem, po któ­rym czuła się nie­swojo. Jej ojciec widział na drugi dzień po zagi­nię­ciu Joan, jak McGo­wan wynosi śmieci, i powie­dział córce: „Coś tam nie gra”.

Funk­cjo­na­riu­sze poli­cji i detek­tywi roz­ma­wiali z McGo­wa­nem zarówno w pią­tek, jak i w sobotę, pro­sząc, żeby opo­wie­dział dokład­nie, co robił przez kolejne minuty i godziny po tym, jak odwie­dziła go Joan. Męż­czy­zna był spo­kojny, uprzejmy, ale zaprze­czał, że widział dziew­czynkę w czwar­tek. Mówił, że w cza­sie, kiedy według zeznań Rose­ma­rie jej córka udała się do jego domu, był w lokal­nym super­mar­ke­cie i robił zakupy. A samo­chód, który zoba­czyła Joan na pod­jeź­dzie? Czy ktoś widział, jak ponow­nie wyjeż­dżał? Nie, odparł, poszedł na zakupy na pie­chotę. Przy któ­rej kasie zapła­cił? Nie pamię­tał. Czy może poka­zać para­gon? Chyba go wyrzu­cił. Może cią­gle jest w śmiet­niku? Nie, śmieci chyba już wywie­ziono. Kiedy przy­jeż­dżała śmie­ciarka? Nie był pewien. Co kupił w super­mar­ke­cie? Mię­dzy innymi steki i jabłka. Czy steki cią­gle były w lodówce? Nie, zje­dli je z matką. A jabłka? Nie był pewien, czy jakieś zostało.

Doświad­czony detek­tyw zyskuje z cza­sem wyczu­cie, które pod­po­wiada mu, czy zezna­nia podej­rza­nego, który utrzy­muje, że jest nie­winny, brzmią wia­ry­god­nie. Mark Olsha­ker zapy­tał kie­dyś przy lun­chu eme­ry­to­wa­nego detek­tywa Depar­ta­mentu Poli­cji w Los Ange­les, Toma Lange’a, o to, kiedy doszedł do wnio­sku, że to wła­śnie O.J. Simp­son jest głów­nym podej­rza­nym w spra­wie mor­der­stwa swo­jej byłej żony Nicole i jej przy­ja­ciela, kel­nera Ronalda Gold­mana, które popeł­niono w 1994 roku. Lange odparł, że choć O.J. był w cza­sie prze­słu­cha­nia przy­ja­ciel­ski i skory do współ­pracy, nie zada­wał żad­nych szcze­gó­ło­wych pytań na temat śmierci Nicole – ani czy cier­piała i jak bar­dzo, ani czy poli­cja ma już jakie­goś podej­rza­nego – a to rze­czy, o które odru­chowo zazwy­czaj pytają bli­scy ofiar zabójstw.

Przy­ja­ciel Joan, Rich, przy­po­mniał sobie tłum cze­ka­jący przed poste­run­kiem poli­cji na Cen­tral Ave­nue pod­czas prze­słu­cha­nia McGo­wana. W oczach dziecka, któ­rym był wtedy, wyglą­dało to tak, jakby zebrało się tam całe mia­sto.

Nie­ści­sło­ści i sprzecz­no­ści w zezna­niach McGo­wana coraz bar­dziej rzu­cały się w oczy, detek­tywi popro­sili go więc o pod­da­nie się testowi wario­gra­fem – potocz­nie zwa­nym wykry­wa­czem kłamstw. Podej­rzany zgo­dził się.

Nie prze­szedł testu; detek­tywi poin­for­mo­wali go o tym, jed­no­cze­śnie przed­sta­wia­jąc mu listę nie­ści­sło­ści w jego zezna­niach. W końcu, zmę­czony, nie umie­jąc wymy­ślić wię­cej wyja­śnień, McGo­wan popro­sił o wizytę księ­dza. Spo­tkał się z nim na osob­no­ści i wyspo­wia­dał z tego, co zro­bił. Potem przy­znał się także detek­ty­wom i powie­dział, że po zamor­do­wa­niu Joan wywiózł jej ciało do stanu Nowy Jork i porzu­cił w parku sta­no­wym Har­ri­man, w hrab­stwie Roc­kland, nieco ponad trzy­dzie­ści kilo­me­trów od swo­jego domu.

Komen­dant Vari­sco posta­no­wił, że oso­bi­ście prze­każe wie­ści Rose­ma­rie i Fran­kowi. Kiedy do nich przy­był, było kilka minut po szes­na­stej. I tym razem wyka­zał się głę­boką empa­tią, przy­wo­żąc ze sobą kato­lic­kiego księ­dza; razem z Rose­ma­rie usie­dli przy kuchen­nym stole. Kobieta pamię­tała póź­niej, że zdjęła z bia­łego blatu leżący na nim obrus, jakby pró­bu­jąc odsu­nąć choćby o kilka chwil to, co nie­unik­nione.

– Chcę go zabić! – krzyk­nęła, kiedy komen­dant prze­ka­zał jej zezna­nie McGo­wana. Twier­dziła, że mówiąc to, miała poczu­cie, że jest cał­ko­wi­cie racjo­nalna i w stu pro­cen­tach się kon­tro­luje; wie­działa, że nie ma tego naprawdę na myśli, że po pro­stu potrze­buje spo­sobu na wyrzu­ce­nie z sie­bie zże­ra­ją­cego ją cier­pie­nia.

Ksiądz upo­mniał ją jed­nak, żeby nie mówiła takich rze­czy.

– Czego ksiądz się spo­dzie­wał? – zapy­tał natych­miast Vari­sco.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: