- W empik go
Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił. - ebook
Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 280 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Paweł Mondygierd, o ile było wiadomo, pono już starą rodzinę swą sam jeden na świecie reprezentował. Powtarzał to często, że na pogrzebie, dawnym obyczajem, tarczę z dwiema rybami białymi w polu czerwonym przy trumnie każe roztrzaskać.
Pomimo to, poczciwe z kośćmi człeczysko za młodu nie potrafiło się ożenić, w średnim wieku zwątpiło o sobie, a gdy się ta powieść zaczyna, już podłysiawszy i choć krzepko się trzymając, ale czterdziestówkę przeszedłszy, wszelkiej się wyrzekł nadziei pójścia do ołtarza.
Człek był wyśmienity, ale tak go Bóg stworzył, iż się całe życie gniewał, perzył, dąsał, szukał do ludzi pretensji i choć go poszanować było trzeba, żyć z nim nie było podobna.
Mieszkał pan Paweł we wsi swej dziedzicznej, resztce dawnych majętności familii, Kozłowiczach w Pińszczyźnie, oblany często wodami tak, że do niego dojechać było trudno, gospodarował, ludzi swych mustrował, narzekał ciągle, czasem do Pińska robiąc wycieczki, nieznacznie starzejąc i kwaśniejąc coraz bardziej.
Chociaż zawsze prawie i do każdego się o coś musiał uczepić, a wszelką rozmowę kończył sporem, bez ludzi jednak żyć nie mógł i szczególna rzecz, sąsiedzi go lubili.
Gderał, prawda, burczał, ale pomagał chętnie, a w złym razie do niego szli jak w dym.
W domu u niego mimo tych krzyków, jakie wyprawiał, nikt się nie lękał, a dworscy do niego przywiązani byli tak, że życie by zań dać każdy był gotów.
Stary kawaler nudziarz, nie mając co robić, w Kozłowiczach u siebie zaprowadził porządek, ład, regulamin taki, że mu się wydziwić nie mogli sąsiedzi.
Nie było tam parady wielkiej, ale czystość i staranie widać było w każdym kątku.
Dwór był na wzgórzu, bo na wiosnę, gdy wody wylewały, na nizinach jak jedno morze stało, oparkaniony częstokołem, w którym ani jednej szczapy nie brakło, ni jedna nie była wychylona i zwichnięta, dziedziniec utrzymany jak ogród, choć i do gospodarskich prowadził budowli, obsadził p. Paweł agrestem i malinami. Za dworem sad, w nim lipy, uliczki i kwatery – uciecha było patrzeć, jak ślicznie wyglądały. Zajrzeć było można gdzie chcieć, do chlewów nawet, do stajen, nigdzie nieporządku i zaniedbania nie znalazłeś.
Pilnował tego sam gospodarz, a w końcu służba już tak przywykła do jego wymagań, że machinalnie spełniała, co raz było przykazane. Ale dosyć było porzuconej na dróżynie trzaski, ażeby pan Paweł śledztwo prowadził i całym zatrząsł dworem. Nielicznych miał przy sobie ludzi, i to po większej części starych, bo utrzymywał, że dzieci śmiecie wszędzie nanoszą, a młodzież spokojnie nigdy nie usiedzi. Gumienny razem zastępował ekonoma, rejestra się zapisywały na kalendarzach nie sadząc się na buchalterię, przy osobie pana od dawna był Kasper, tego wieku co pan, jak on nieżonaty i nieprzyjaciel niewiast. Ten żyjąc z Mondygierdem we wszystkim przejął mowę jego i obyczaje i był ciekawym egzemplarzem sobowtóra.
Z daleka, gdy Kasper gderał, można było przysiąc, że sam dziedzic osobiście łaje. Miał jego zacięcia, przekleństwa, niekiedy głos nawet podobny.
W kuchni gospodarzyła niemłoda kobieta, milcząca, zadumana i cały dzień szepcząca jakieś modlitewki. Pomiędzy nią a Kasprem trwała trzydziestoletnia wojna. Pod rozkazami jej dwie niemłode i jak najbrzydsze dziewczęta ze wsi chodziły około krów i drobiu.
Jednego wieczora letniego, gdy pan Paweł poszedł był w pole do kóp, bo czas żniw był właśnie, Kasper siedział na ławce w ganku, gdy od strony wsi, w której o tej godzinie mało kto w domu był, usłyszał wrzawę niezwykłą.
Widocznie coś się tam stać musiało? Kasper ucha nastawił, nie mógł odgadnąć.
Nie był do tego stopnia ciekawym, ażeby wygodne siedzenie w cieniu opuścił dla przekonania się, co to być mogło.
Hałas doszedł pewnie i na folwark do starej Maryny, która ukazała się we drzwiach, nastawiła ucha, jakiś czas słuchała, potem z wolna wróciła na ławę. W takiej wiosce, jak Kozłowicze, wypadki nadzwyczajne rzadko się bardzo trafiają. Droga wiodąca stąd brzegiem rzeki mało jest uczęszczaną, przepływu obcych ludzi nie ma prawie. Kasper łamał głowę nad odgadnięciem, co to być mogło, gdy kobieta niemłoda, po wiejsku ubrana, coś trzymając na ręku, weszła przez wrota od wsi w dziedziniec i prawie w tejże chwili wracający z pola pan Paweł ukazał się w rogu domu.
Kasper zobaczywszy go z wolna podniósł się z ławy.
I ów, i pan Mondygierd patrzyli na idącą spiesznym krokiem kobietę, która zawiniątko jakieś brudne miała na rękach, a twarzą okazywała nadzwyczajne poruszenie.
Zobaczywszy pana Pawła, idąca pospieszyła ku niemu, do ziemi się prawie kłaniając. Była tak zdyszana i pomieszana, że musiała tchnąć, nim zaczęła mówić. Tymczasem dziedzic zmarszczony patrzył na nią z wyrazem gniewnym, jakby się gotował wybuchnąć.
– Proszę jaśnie pana – odezwała się kobieta – co tu poczynać! to całe nieszczęście! Jeszcze tego u nas nigdy nie bywało!
Podniosła trzymane w ręku zawiniątko, w którym spod płacht wyglądała twarz dziecięcia, czarnymi oczyma ciekawie rozglądającego się po nieznanym świecie.
– A toż co jest! – krzyknął p. Paweł. U boku jego już stał Kasper.
– Co to jest? będziesz ty mi gadała? pytam, co to jest? – wołał zawczasu się burząc stary kawaler.
– Nieszczęście, proszę pana – poczęła krzykliwym głosem stara kobieta. – Około połudeńka zwlekła się kobieta i Bóg ją święty wiedzieć raczy skąd, pod karczmę siadła odpoczywać. Słyszę, się wody napiła i próbowała jeść chleb, który w torbie miała, potem się położyła, oto tego robaka mając przy sobie – i jak legła, tak już nie wstała.
Pan Paweł za głowę się chwycił.
– Co? umarła! Gotowe śledztwo! – krzyknął ręce łamiąc i podskakując do kobiety.
Ażeby ją – chciał kląć już, ale pomiarkował może, iż umarłych się przeklinać nie godzi.
– Jakże było można pozwolić włóczędze się tam pod karczmą rozgaszczać! Otóż masz! oto macie! Tego tylko brakło! Posyłajże po śledztwo, trupa trzeba we wsi trzymać. A bodajże to!
Kobieta stała, słuchając.
– Dziecko żywe! co z tym robakiem robić!
– Z tym robakiem! – porwał się pan Paweł a niech go sobie bierze sąd, karczmarz, niech się dzieje z nim, co chce, a mnie co do tego! a mnie co!
Nieś go sobie, bierz, precz ruszaj, żeby mi tu nie postał.
Okrutnie się uniósł pan Paweł. Kasper głowę gładził, kobieta oniemiała.
– Mówię ci, ruszaj mi z tym paskudztwem stąd, pókiś cała! Ani znać, ani wiedzieć nie chcę.
Kobieta, słuchając, nie zdawała się bynajmniej hałasu tego brać do serca, patrzyła spokojnie na dziecko.
– U mnie w chacie swoich pięcioro, ja go nie wezmę – rzekła – to do dworu należy.
– Do dworu! jeszcze czego brakło! – krzyczał pan Paweł – żeby mi tu z całego świata znosili bachory, żebym ja tu szpital podrzutków u siebie zakładał. A! niedoczekanie! przychodzą mi tu umyślnie umierać pod moim nosem, żebym ja…
Zaperzył się strasznie.
– Mówię ci, Nastka – dodał – nieś, rzuć go w Szczarę, połóż na gościńcu! niech go sobie wilcy jedzą… Ja będę jeszcze na szyję brał ten brud cudzy!! Fora mi stąd, ruszaj…
Kobieta nie zważając na rozkazy, obejrzała się, jakby szukała miejsca, gdzie dziecko złożyć, bo wcale nie myślała go zabierać z sobą.
Kasper to postrzegł i pogroził.
– Ja go tu przyniosłam – zawołała – boć trudno przy trupie zostawić i gdzie świnie chodzą. Nie chcę mieć na sumieniu duszy niewinnej, ano do mnie to nie należy. Kiedy pan chce, niechaj każe potem wyrzucić, czy jak tam postanowi.
Zakręciła się stara Naścia, płachtą uznojone czoło otarła i ani patrząc na p. Pawła, zawiniątko tuż pod ścianą, niemal u nóg jego złożyła.
Paweł woła: – Ani mi się waż! – gdy Naścia pokłoniwszy mu się nisko, już się miała ku wrotom. Kasper i pan osłupieli.
Mondygierd w tej chwili przez jakąś ciekawość srogi swój wzrok zwrócił na dziecko, które nie wiadomo jakim cudem, zamiast rozpłakać się do tej chmurnej twarzy, uśmiechnęło się do niej. Uśmiech ten dziecięcy jak przykuł p. Pawła do ziemi. Kasper stojący za nim patrzył też – milczeli.
Rzecz się stała niepojęta. Mondygierd ramionami żachnął.
– Biegnijże do Maryny! – krzyknął na Kaspra – cóż stoisz wyrapiwszy oczy… Co? idź i niech tymczasem dziecko weźmie. Może głodne, gotowe zdechnąć.
P. Paweł stał i ciągle patrzył na dziecinę, która mu się uśmiechała; stał jak wmurowany, przelękły, nie mogąc się ruszyć, sam nie wiedział, co się z nim działo.
Człowiekiem czułym nie był wcale, czasem łzy w nim śmiech obudzały, dzieci nie cierpiał, a teraz tu ten śmiech sieroty, który jakaś moc anielska wywołała na usta, aby złamać gniew i ubłagać go, czynił na nim wrażenie takie, że mu ciarki chodziły po skórze. Zdawało mu się, że coś z innego świata doń przemówiło.
Mruczał jednak jakby z nałogu.
– Jeszcze czego! żebraki, włóczęgi, może Cygany, bo licho wie nawet, czy to chrzczone, czy ślubne, będą mi dzieci podrzucać. Mało to darmozjadów u mnie. Karm tylko a dawaj… Ale! Zapewnie.
Nadeszła przywołana przez Kaspra Maryna, mrucząc, i stanęła nad dzieckiem, ręce krzyżując.
– No! cóż stoisz! widzisz… dziecko, weź, napój! niech z głodu nie zdycha! oddam do sądu, niech sobie biorą… Ja z gościńców wszystkiego śmiecia zbierać i żywić nie mam obowiązku…
Stara przyklękła nad dzieciną i przypatrzywszy się jej, powoli podniosła z ziemi. Niewieście serce jej, choć zeschłe, uderzyło miłosierdziem – przytuliła je do siebie i z wolna, wpatrując się w bladą twarzyczkę, pociągnęła do kuchni.
Pan Paweł, który miał iść do dworu, odwrócił się i oczyma poszedł za Maryną i dzieciną.
Mruczał coś, ale go już nie było można zrozumieć. Kasper jeszcze stał przy nim.
– Czegóż ty tu stoisz jak kołek? nie masz rozumu czy co? – począł z gniewem. – Idźże do kuchni, rozwinąć dziecko, opatrzeć, może przy nim coś jest… znak jaki, coś! A niech Maryna mu mleka da…
Namyślił się jeszcze nieco i jak stał, wprost na wieś ruszył.
Tu, że wieczór już był i ludzie z pola powracali, wszystko, co żyło, skupiało się pod karczmą, gdzie leżał trup zmarłej kobiety. Gwar, ścisk, wrzawa była ogromna. Im rzadsze tu bywały wypadki nadzwyczajne, tym większe czyniły wrażenie. Starzy wlekli się o kiju, dzieci z całej wsi kupami cisnęły się, widząc starszych tak zajętych czymś i zaniepokojonych.
Na widok pana ucichło zaraz, głowy się poodkrywały, wieśniacy się rozsypywać zaczęli i pan Mondygierd, milcząc, wszedł do koła, wśród którego pod ścianą karczmy leżała umarła kobieta. Tuż przy niej kij i torba prawie próżna rzucone były.
Twarz zmarłej wymizerowana, blada, z oczyma zapadłymi, nie była stara jeszcze, choć wiek jej trudno było odgadnąć; nędzna odzież oszarpana i brudna dowodziła ubóstwa wielkiego. Była to kobieta wiejska, choć niektóre części ubrania zszarzanego mogły służbę we dworze oznaczać. Nikt nie śmiał zwłok dotykać nawet, ani około nich szukać czegoś, co by mogło świadczyć, kto była.
Karczmarz opowiadał, że nie zachodziła nawet do izby i położyła się, przywlekłszy, pod ścianę. Chciał ją stąd odpędzić, ale nie zdawała się go ani słyszeć, ani rozumieć, tak że w końcu nahałasowawszy odszedł, a gdy później zajrzał znowu, zobaczył ją jakby uśpioną. Nierychło pod wieczór wójt chciał ją rozbudzić i rozmówić się, ale już zastał nieżywą.
P. Paweł słuchał opowiadania nadąsany. Przy najlepszej chęci uczepienia się do kogoś i szukania winy, nie było sposobu łajać nikogo oprócz arendarza.
W tejże chwili wójt konnego miał wyprawić do pana asesora i straż postawić przy ciele, aby nikt go tknąć nie śmiał. Domysłowi, że to być mogła Cyganka, sprzeciwiała się i twarz nie mająca cery ani rysów znanych powszechnie włóczęgów, i włosy jasne na głowie, i strój, a wreszcie obyczaj tych ludzi, którzy zawsze gromadkami się snują.
Rozporządziwszy tu wszystko, pan Paweł, nagderawszy za różne stare grzechy na tych, których po drodze spotykał, poszedł do dworu ciągle coś mrucząc do siebie.
Wszystkim w Kozłowiczach rządził zegar: nadchodziła godzina wieczerzy, stół był nakryty, flaszka ze starką stała na nim, Kasper czekał tylko ukazania się pana, aby wazkę kaszki z mlekiem nieść z kuchni. Mondygierd jednak zamiast wprost do dworu, zawrócił do folwarku.
Była to rzecz niesłychana.
Tu stara Maryna i dwie dziewki stały nad dzieckiem, które leżało rozpowite na stole, rzucało nogami i dawało się poić mlekiem. Chłopak był zdrów i silny, jakby całe życie wyssał z matki…
– Cóż się gapicie! głupie! – zakrzyczał od progu p. Paweł. – Nigdyście dziecka nie widziały? Cóż osobliwego!
Dziewczyny pochowały się po kątach, a stary spojrzał z dala na dziecko.
– Chłopiec? – spytał.
– I taki zdrów jak byk! – zamruczała Maryna. –
Na szyi miał krzyżyk prosty mosiężny. Chłopskie dziecko…
– Chłopskie, nie chłopskie – odparł p. Paweł – człowiecze zawsze. Dopóki sąd nie zjedzie i nie odda go się, niech nie będzie głodne. Rozumiesz. Juźci tam która niańką była, to powinna wiedzieć, jak się z nim obejść. A to skaranie Boże! jeszcze mi tego kołtuna było potrzeba. Że też nigdy spokoju! Nie to, to owo, zawsze licho coś przyniesie… Ano gościniec do mnie nie należy, niech sobie asesor bierze… a mnie co do tego!
Wieczerza zeszła na rozmaitych pytaniach zadawanych Kasprowi i na łajaniu. We dworze do późna dziecko owe spać nie dało, nie mogli się o nim nagadać, ani go napatrzeć. Jedna z dziewcząt w niedostatku kołyski wzięła go huśtać na ręku i uśpiła.
Nazajutrz dopiero z południa powołany asesor nadjechał wprost na miejsce obdukcji, dokąd i pan Paweł pospieszył. Przywiózł z sobą lekarza razem, który nie znalazł żadnych innych znaków na ciele prócz tych, jakie zwykle apopleksji towarzyszą, a kobieta była nędzą wycieńczona, schorowana, znużona drogą. W torbie, w odzieży, w łachmanach na próżno szukano śladu jakiegoś, papieru, znaku, dozwalającego się domyślać, skąd pochodziła. Nie było nic. Odzież pospolita nie różniła się od używanych w okolicy.
Śledztwo się toczyło, gdy p. Paweł zagadnął asesora, co z dzieckiem zrobić.
– Waćpan bo go sobie zabieraj i odsyłaj do domu podrzutków, ja o nim ani znać, ani wiedzieć nie chcę.
Urzędnik też nie narzucał dziedzicowi sieroty, oświadczył tylko, że naprzód przeprowadzić musi korespondencję, a później się zgłosi o nie.
– Oddaj pan gdzie do chaty tymczasowo – rzekł – to go niewiele będzie kosztować. Ja zabrać z sobą nie mogę.
– Tak! do chaty, licho wie komu – odezwał się, p. Paweł – to zamorzą głodem i zginie z niechlujstwa…
Urzędnik ramionami ruszył.
– Tak czy owak, to się zmarnuje – szepnął – na to nie ma rady. Kto się tym zechce zaopiekować!
Dla opatrzenia i opisu dziecka, udali się do dworu, a pan Paweł zaprowadził sam Urzędnika do kuchni, gdzie ów znajda na ręku wczorajszej niańki leżąc, wcale się nie zdawał swoją przyszłością zakłopotany. Patrzył śmiało i ręce wyciągał.
Mondygierd ramionami zżymał.
– A, żeby to na świecie było potrzebne, żeby miało rodziców, co by się nad nim rozpadali, toby pewnie cherlawe było i zdechlak… Ale że sierota i zawalidroga, to zdrów i ani go pięścią dobić. Tak jest na świecie, tak! jak Boga kocham…
Do dworu zaprosiwszy na przekąskę, p. Paweł dowiadywał się pilno, kiedy sobie zabiorą dziecko, bo się go chciał pozbyć co rychlej.
– Póki to tu będzie – rzekł – wszystka robota za nic, baby będą po całych dniach cackać się koło tego i dozoru nie będzie ani w drobiu, ani przy bydle.
Narzekań było bez końca, uspokoił jednak asesor, iż się postara, aby dziecko zabrano wprędce.
Wypadek ten mały miał na życie w Kozłowiczach wpływ daleko większy, niż się było można spodziewać. Naprzód stara Maryna wzięła sierotę w opiekę, potem dziewczęta się nim bawiły, co gorzej, Kasper nie wyłaził z kuchni, a pan Paweł dwa razy na dzień chodził się naocznie przekonywać, że temu znajdzie się krzywda nie dzieje.
– Niech u mnie nie zdycha – mówił. – Sam zaglądać muszę, bo to u nas nikomu wierzyć nie można, z początku gotowe się rozpadać, a za dwa, trzy dnie głodem zamorzą! Czy ja ich nie znam?
Jednego wieczora przy kolacji, gdy Kasper, jak zwykle z rękami na piersiach złożonymi, stał milczący naprzeciw pana, odezwał się Mondygierd.
– Uważałeś ty, co to za dureń? Ile razy przyjdę, śmieje się do mnie!
– Kto? – zapytał Kasper.
– Kto? cóż z ciebie za ograniczony człek, kto? jeszcze się pyta? – rzekł p. Paweł – Kto? któż ma być, ten znajda!
– Bo on się do wszystkich śmieje, to taka natura! – zamruczał Kasper.
– A! nieprawda! nieprawda! do ciebie się nie śmieje – odparł Mondygierd – pytałem Maryny.
Kasper ramionami ruszył.
– Ot, żeby go sobie sąd zabrał – rzekł – bo w kuchni to nieprzyzwoita rzecz.
Paweł spojrzał.
– Cóż z ciebie za mędrzec pilnujący przyzwoitości – odparł z wolna. – Cóż to dziecko komu szkodzi? Ja sam dzieci nie lubię, bo to śmiecie z tego, ani słowa, ale miłosierdzie trzeba mieć.
Spojrzał na Kaspra.
Ten nie zwykł był panu nigdy ustępować.
– Tak to panu podobało się dziś mówić – rzekł pod nosem – a dlatego dziecko pójdzie na podrzutki, i tyle tego.
– Albo pójdzie, albo nie pójdzie! – zawołał niecierpliwie pan Paweł – rozumiesz? Zechcę, to zostawię, zechcę to oddam; u mnie tu nikt komenderować nie ma prawa tylko ja… Pójdzie na podrzutki! Skądże to wiesz?
– Pan sam mówił.
– Mogę zrobić, jak mi fantazja podyktuje – rzekł p. Paweł. – Co ty możesz o tym wiedzieć? Na złość tym, co myślą, że oddam dziecko, mogę zostawić.
– To niech pan zostawi – odparł Kasper, poczynając zbierać ze stołu.
Mondygierd wstał, żegnając się.
– On mi będzie dyktował, co ja mam robić! Jeszcze czego nie stało.
Kasper nie odpowiadał, skończyło się na tym.
Kilka tygodni upłynęło, o zabieraniu dziecka mowy nie było, a chłopiec wybielał, wytłuściał, przyzwyczaił się do bab, które go pielęgnowały, i w oczach rósł.
Stary kawaler nałogowy we wszystkim, gdy raz do kuchni zaczął chodzić, aby się przekonać, że dziecku krzywdy nie robiono, nie opuścił dnia jednego. Czasem, nie dosyć że popatrzył, ale stał zamyślony, chmurny, milczący, jak gdyby zagadkę przyszłości tego biedaka chciał rozwiązać.
Dziecko jakimś instynktem śmiało mu się często, a raz czy dwa ręce wyciągnęło ku niemu, tak że się aż cofnął i nasrożył.
– Ale bo to nie wiedzieć co jest! – mruczał, wychodząc – paskudztwo to się garnie, nie wiedząc dlaczego. Aż mi… tfu!! Można jak nic nawyknąć. Człowiek się do szczenięcia przyzwyczai. Na co mi ten kłopot! po co? do czego – niechby go sobie wzięli.
Prawie dwa miesiące upływało od wypadku owego, gdy Kasper jednego jesiennego poranku przyszedł oznajmić, że kluczwójt przyjechał z papierami i że dziecko mają podobno zabierać do sądu.
Pan Paweł, który kończył się ubierać, nadzwyczaj się poruszył.
– Gdzie? jaki kluczwójt?! – zakrzyczał. – Niech pokaże papiery! Dwa miesiące znaku życia nie dawali, a teraz nagle – co? gdzie!
Popłoch nie niniejszy stał się między babami na folwarku, stara Maryna się rozbeczała. Tymczasem klucz – wójt stał z papierami przed Mondygierdem, który je oczyma przebiegał i mruczał.
– Tak! – rzekł – teraz zabierają, a żeby było u mnie zmarło, to co?
Kluczwójt głową pokręcił.
– Dokądże go zawieziecie? jak? bez niańki, bez dozoru? Ale to nie może być. Dziecko do trzech dni nie dożyje.
Rzecz ta nie zdawała się zbyt mocno kluczwójta obchodzić.
Kasprowi poleciwszy, aby tego urzędnika w kredensie gościnnie podejmował, p. Paweł wysunął się na folwark. Po co? sam, zdaje się, nie wiedział.
Wstydził się sam przed sobą słabości, ale dziecka tego oddać – na dole i niedole niepewne – okrutnie mu się nie chciało. Sam żądał, aby je od niego wzięto, a teraz żal mu go było.
„Powiedzą – myślał – i będą mieli rację, żem już stary, zaschły, bez serca, kiedy jednej tam biednej sierociny nie chcę nakarmić i zbywam się. Wiadomo, co to czeka w szpitalu!”
Do słabości jednak przyznać się nie chciał.
– Słuchaj no, Maryna – rzekł do starej, która właśnie na ręku trzymając robaka, płakała po cichu – toć to jesień, już i… chłodno! Dziecko nie tak bardzo mocne, jak je wezmą, to gęgnie? hę?
Stara potwierdzała jak najmocniej.
– Ja go tam trzymać nie myślę, niech sobie bierą, na co mi ten ciężar. Licho wie, co za stworzenie, niech bierą… nie mam nic przeciwko temu, ale po ludzku… po ludzku. Jak dziecko się pokrzepi, podrośnie, oddam; teraz je dać, to na stracenie. Gdyby cygańskie było, nie godzi się.
To powiedziawszy popatrzył na chłopca, zawrócił się i wyszedł, rozkazując do siebie przywołać kluczwójta.
Wytłomaczył mu jak najdobitniej, że chciałby się zbyć przybłędy, ale baby mówią, że nie wyżyje, bo nadto mały. Spisano więc rodzaj protokółu świadczący, że dziecko musi czasowo na miejscu pozostać.
W Kozłowiczach wszyscy, nie wyjmując Kaspra, byli temu radzi, ale nazajutrz przy obiedzie pan Paweł mówił do niego:
– Jak się bieda uczepi, to się jej nie pozbyć, właśnie tak u nas z tym dzieckiem. Żeby sobie był je zabrał kluczwójt, pana Boga o to prosiłem. Ano, nie. Maryna się zaklina, że słabowity, że nie wytrzyma. Kłamie, jako żywo, ja to wiem, ale nie chcę, aby mnie nazywano okrutnym. Gdyby go byli wzięli, nic by mu się nie stało.
Kasper ośmielił się bąknąć:
– A jakby kluczwójt wywiózł, pan by sam żałował!