Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 280 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JAK SIĘ PAN PA­WEŁ ŻE­NIŁ

Pan Pa­weł Mon­dy­gierd, o ile było wia­do­mo, pono już sta­rą ro­dzi­nę swą sam je­den na świe­cie re­pre­zen­to­wał. Po­wta­rzał to czę­sto, że na po­grze­bie, daw­nym oby­cza­jem, tar­czę z dwie­ma ry­ba­mi bia­ły­mi w polu czer­wo­nym przy trum­nie każe roz­trza­skać.

Po­mi­mo to, po­czci­we z ko­ść­mi człe­czy­sko za mło­du nie po­tra­fi­ło się oże­nić, w śred­nim wie­ku zwąt­pi­ło o so­bie, a gdy się ta po­wieść za­czy­na, już pod­ły­siaw­szy i choć krzep­ko się trzy­ma­jąc, ale czter­dzie­stów­kę prze­szedł­szy, wszel­kiej się wy­rzekł na­dziei pój­ścia do oł­ta­rza.

Człek był wy­śmie­ni­ty, ale tak go Bóg stwo­rzył, iż się całe ży­cie gnie­wał, perzył, dą­sał, szu­kał do lu­dzi pre­ten­sji i choć go po­sza­no­wać było trze­ba, żyć z nim nie było po­dob­na.

Miesz­kał pan Pa­weł we wsi swej dzie­dzicz­nej, reszt­ce daw­nych ma­jęt­no­ści fa­mi­lii, Ko­zło­wi­czach w Pińsz­czyź­nie, ob­la­ny czę­sto wo­da­mi tak, że do nie­go do­je­chać było trud­no, go­spo­da­ro­wał, lu­dzi swych mu­stro­wał, na­rze­kał cią­gle, cza­sem do Piń­ska ro­biąc wy­ciecz­ki, nie­znacz­nie sta­rze­jąc i kwa­śnie­jąc co­raz bar­dziej.

Cho­ciaż za­wsze pra­wie i do każ­de­go się o coś mu­siał ucze­pić, a wszel­ką roz­mo­wę koń­czył spo­rem, bez lu­dzi jed­nak żyć nie mógł i szcze­gól­na rzecz, są­sie­dzi go lu­bi­li.

Gde­rał, praw­da, bur­czał, ale po­ma­gał chęt­nie, a w złym ra­zie do nie­go szli jak w dym.

W domu u nie­go mimo tych krzy­ków, ja­kie wy­pra­wiał, nikt się nie lę­kał, a dwor­scy do nie­go przy­wią­za­ni byli tak, że ży­cie by zań dać każ­dy był go­tów.

Sta­ry ka­wa­ler nu­dziarz, nie ma­jąc co ro­bić, w Ko­zło­wi­czach u sie­bie za­pro­wa­dził po­rzą­dek, ład, re­gu­la­min taki, że mu się wy­dzi­wić nie mo­gli są­sie­dzi.

Nie było tam pa­ra­dy wiel­kiej, ale czy­stość i sta­ra­nie wi­dać było w każ­dym kąt­ku.

Dwór był na wzgó­rzu, bo na wio­snę, gdy wody wy­le­wa­ły, na ni­zi­nach jak jed­no mo­rze sta­ło, opar­ka­nio­ny czę­sto­ko­łem, w któ­rym ani jed­nej szcza­py nie bra­kło, ni jed­na nie była wy­chy­lo­na i zwich­nię­ta, dzie­dzi­niec utrzy­ma­ny jak ogród, choć i do go­spo­dar­skich pro­wa­dził bu­dow­li, ob­sa­dził p. Pa­weł agre­stem i ma­li­na­mi. Za dwo­rem sad, w nim lipy, ulicz­ki i kwa­te­ry – ucie­cha było pa­trzeć, jak ślicz­nie wy­glą­da­ły. Zaj­rzeć było moż­na gdzie chcieć, do chle­wów na­wet, do sta­jen, nig­dzie nie­po­rząd­ku i za­nie­dba­nia nie zna­la­złeś.

Pil­no­wał tego sam go­spo­darz, a w koń­cu służ­ba już tak przy­wy­kła do jego wy­ma­gań, że ma­chi­nal­nie speł­nia­ła, co raz było przy­ka­za­ne. Ale do­syć było po­rzu­co­nej na dró­ży­nie trza­ski, aże­by pan Pa­weł śledz­two pro­wa­dził i ca­łym za­trząsł dwo­rem. Nie­licz­nych miał przy so­bie lu­dzi, i to po więk­szej czę­ści sta­rych, bo utrzy­my­wał, że dzie­ci śmie­cie wszę­dzie na­no­szą, a mło­dzież spo­koj­nie nig­dy nie usie­dzi. Gu­mien­ny ra­zem za­stę­po­wał eko­no­ma, re­je­stra się za­pi­sy­wa­ły na ka­len­da­rzach nie sa­dząc się na bu­chal­te­rię, przy oso­bie pana od daw­na był Ka­sper, tego wie­ku co pan, jak on nie­żo­na­ty i nie­przy­ja­ciel nie­wiast. Ten ży­jąc z Mon­dy­gier­dem we wszyst­kim prze­jął mowę jego i oby­cza­je i był cie­ka­wym eg­zem­pla­rzem so­bo­wtó­ra.

Z da­le­ka, gdy Ka­sper gde­rał, moż­na było przy­siąc, że sam dzie­dzic oso­bi­ście łaje. Miał jego za­cię­cia, prze­kleń­stwa, nie­kie­dy głos na­wet po­dob­ny.

W kuch­ni go­spo­da­rzy­ła nie­mło­da ko­bie­ta, mil­czą­ca, za­du­ma­na i cały dzień szep­czą­ca ja­kieś mo­dli­tew­ki. Po­mię­dzy nią a Ka­sprem trwa­ła trzy­dzie­sto­let­nia woj­na. Pod roz­ka­za­mi jej dwie nie­mło­de i jak naj­brzyd­sze dziew­czę­ta ze wsi cho­dzi­ły oko­ło krów i dro­biu.

Jed­ne­go wie­czo­ra let­nie­go, gdy pan Pa­weł po­szedł był w pole do kóp, bo czas żniw był wła­śnie, Ka­sper sie­dział na ław­ce w gan­ku, gdy od stro­ny wsi, w któ­rej o tej go­dzi­nie mało kto w domu był, usły­szał wrza­wę nie­zwy­kłą.

Wi­docz­nie coś się tam stać mu­sia­ło? Ka­sper ucha na­sta­wił, nie mógł od­gad­nąć.

Nie był do tego stop­nia cie­ka­wym, aże­by wy­god­ne sie­dze­nie w cie­niu opu­ścił dla prze­ko­na­nia się, co to być mo­gło.

Ha­łas do­szedł pew­nie i na fol­wark do sta­rej Ma­ry­ny, któ­ra uka­za­ła się we drzwiach, na­sta­wi­ła ucha, ja­kiś czas słu­cha­ła, po­tem z wol­na wró­ci­ła na ławę. W ta­kiej wio­sce, jak Ko­zło­wi­cze, wy­pad­ki nad­zwy­czaj­ne rzad­ko się bar­dzo tra­fia­ją. Dro­ga wio­dą­ca stąd brze­giem rze­ki mało jest uczęsz­cza­ną, prze­pły­wu ob­cych lu­dzi nie ma pra­wie. Ka­sper ła­mał gło­wę nad od­gad­nię­ciem, co to być mo­gło, gdy ko­bie­ta nie­mło­da, po wiej­sku ubra­na, coś trzy­ma­jąc na ręku, we­szła przez wro­ta od wsi w dzie­dzi­niec i pra­wie w tej­że chwi­li wra­ca­ją­cy z pola pan Pa­weł uka­zał się w rogu domu.

Ka­sper zo­ba­czyw­szy go z wol­na pod­niósł się z ławy.

I ów, i pan Mon­dy­gierd pa­trzy­li na idą­cą spiesz­nym kro­kiem ko­bie­tę, któ­ra za­wi­niąt­ko ja­kieś brud­ne mia­ła na rę­kach, a twa­rzą oka­zy­wa­ła nad­zwy­czaj­ne po­ru­sze­nie.

Zo­ba­czyw­szy pana Paw­ła, idą­ca po­spie­szy­ła ku nie­mu, do zie­mi się pra­wie kła­nia­jąc. Była tak zdy­sza­na i po­mie­sza­na, że mu­sia­ła tchnąć, nim za­czę­ła mó­wić. Tym­cza­sem dzie­dzic zmarsz­czo­ny pa­trzył na nią z wy­ra­zem gniew­nym, jak­by się go­to­wał wy­buch­nąć.

– Pro­szę ja­śnie pana – ode­zwa­ła się ko­bie­ta – co tu po­czy­nać! to całe nie­szczę­ście! Jesz­cze tego u nas nig­dy nie by­wa­ło!

Pod­nio­sła trzy­ma­ne w ręku za­wi­niąt­ko, w któ­rym spod płacht wy­glą­da­ła twarz dzie­cię­cia, czar­ny­mi oczy­ma cie­ka­wie roz­glą­da­ją­ce­go się po nie­zna­nym świe­cie.

– A toż co jest! – krzyk­nął p. Pa­weł. U boku jego już stał Ka­sper.

– Co to jest? bę­dziesz ty mi ga­da­ła? py­tam, co to jest? – wo­łał za­wcza­su się bu­rząc sta­ry ka­wa­ler.

– Nie­szczę­ście, pro­szę pana – po­czę­ła krzy­kli­wym gło­sem sta­ra ko­bie­ta. – Oko­ło po­łu­deń­ka zwle­kła się ko­bie­ta i Bóg ją świę­ty wie­dzieć ra­czy skąd, pod karcz­mę sia­dła od­po­czy­wać. Sły­szę, się wody na­pi­ła i pró­bo­wa­ła jeść chleb, któ­ry w tor­bie mia­ła, po­tem się po­ło­ży­ła, oto tego ro­ba­ka ma­jąc przy so­bie – i jak le­gła, tak już nie wsta­ła.

Pan Pa­weł za gło­wę się chwy­cił.

– Co? umar­ła! Go­to­we śledz­two! – krzyk­nął ręce ła­miąc i pod­ska­ku­jąc do ko­bie­ty.

Aże­by ją – chciał kląć już, ale po­miar­ko­wał może, iż umar­łych się prze­kli­nać nie go­dzi.

– Jak­że było moż­na po­zwo­lić włó­czę­dze się tam pod karcz­mą roz­gasz­czać! Otóż masz! oto ma­cie! Tego tyl­ko bra­kło! Po­sy­łaj­że po śledz­two, tru­pa trze­ba we wsi trzy­mać. A bo­daj­że to!

Ko­bie­ta sta­ła, słu­cha­jąc.

– Dziec­ko żywe! co z tym ro­ba­kiem ro­bić!

– Z tym ro­ba­kiem! – po­rwał się pan Pa­weł a niech go so­bie bie­rze sąd, karcz­marz, niech się dzie­je z nim, co chce, a mnie co do tego! a mnie co!

Nieś go so­bie, bierz, precz ru­szaj, żeby mi tu nie po­stał.

Okrut­nie się uniósł pan Pa­weł. Ka­sper gło­wę gła­dził, ko­bie­ta onie­mia­ła.

– Mó­wię ci, ru­szaj mi z tym pa­skudz­twem stąd, pó­kiś cała! Ani znać, ani wie­dzieć nie chcę.

Ko­bie­ta, słu­cha­jąc, nie zda­wa­ła się by­najm­niej ha­ła­su tego brać do ser­ca, pa­trzy­ła spo­koj­nie na dziec­ko.

– U mnie w cha­cie swo­ich pię­cio­ro, ja go nie we­zmę – rze­kła – to do dwo­ru na­le­ży.

– Do dwo­ru! jesz­cze cze­go bra­kło! – krzy­czał pan Pa­weł – żeby mi tu z ca­łe­go świa­ta zno­si­li ba­cho­ry, że­bym ja tu szpi­tal pod­rzut­ków u sie­bie za­kła­dał. A! nie­do­cze­ka­nie! przy­cho­dzą mi tu umyśl­nie umie­rać pod moim no­sem, że­bym ja…

Za­pe­rzył się strasz­nie.

– Mó­wię ci, Na­st­ka – do­dał – nieś, rzuć go w Szcza­rę, po­łóż na go­ściń­cu! niech go so­bie wil­cy je­dzą… Ja będę jesz­cze na szy­ję brał ten brud cu­dzy!! Fora mi stąd, ru­szaj…

Ko­bie­ta nie zwa­ża­jąc na roz­ka­zy, obej­rza­ła się, jak­by szu­ka­ła miej­sca, gdzie dziec­ko zło­żyć, bo wca­le nie my­śla­ła go za­bie­rać z sobą.

Ka­sper to po­strzegł i po­gro­ził.

– Ja go tu przy­nio­słam – za­wo­ła­ła – boć trud­no przy tru­pie zo­sta­wić i gdzie świ­nie cho­dzą. Nie chcę mieć na su­mie­niu du­szy nie­win­nej, ano do mnie to nie na­le­ży. Kie­dy pan chce, nie­chaj każe po­tem wy­rzu­cić, czy jak tam po­sta­no­wi.

Za­krę­ci­ła się sta­ra Na­ścia, płach­tą uzno­jo­ne czo­ło otar­ła i ani pa­trząc na p. Paw­ła, za­wi­niąt­ko tuż pod ścia­ną, nie­mal u nóg jego zło­ży­ła.

Pa­weł woła: – Ani mi się waż! – gdy Na­ścia po­kło­niw­szy mu się ni­sko, już się mia­ła ku wro­tom. Ka­sper i pan osłu­pie­li.

Mon­dy­gierd w tej chwi­li przez ja­kąś cie­ka­wość sro­gi swój wzrok zwró­cił na dziec­ko, któ­re nie wia­do­mo ja­kim cu­dem, za­miast roz­pła­kać się do tej chmur­nej twa­rzy, uśmiech­nę­ło się do niej. Uśmiech ten dzie­cię­cy jak przy­kuł p. Paw­ła do zie­mi. Ka­sper sto­ją­cy za nim pa­trzył też – mil­cze­li.

Rzecz się sta­ła nie­po­ję­ta. Mon­dy­gierd ra­mio­na­mi żach­nął.

– Bie­gnij­że do Ma­ry­ny! – krzyk­nął na Ka­spra – cóż sto­isz wy­ra­piw­szy oczy… Co? idź i niech tym­cza­sem dziec­ko weź­mie. Może głod­ne, go­to­we zdech­nąć.

P. Pa­weł stał i cią­gle pa­trzył na dzie­ci­nę, któ­ra mu się uśmie­cha­ła; stał jak wmu­ro­wa­ny, prze­lę­kły, nie mo­gąc się ru­szyć, sam nie wie­dział, co się z nim dzia­ło.

Czło­wie­kiem czu­łym nie był wca­le, cza­sem łzy w nim śmiech obu­dza­ły, dzie­ci nie cier­piał, a te­raz tu ten śmiech sie­ro­ty, któ­ry ja­kaś moc aniel­ska wy­wo­ła­ła na usta, aby zła­mać gniew i ubła­gać go, czy­nił na nim wra­że­nie ta­kie, że mu ciar­ki cho­dzi­ły po skó­rze. Zda­wa­ło mu się, że coś z in­ne­go świa­ta doń prze­mó­wi­ło.

Mru­czał jed­nak jak­by z na­ło­gu.

– Jesz­cze cze­go! że­bra­ki, włó­czę­gi, może Cy­ga­ny, bo li­cho wie na­wet, czy to chrzczo­ne, czy ślub­ne, będą mi dzie­ci pod­rzu­cać. Mało to dar­mo­zja­dów u mnie. Karm tyl­ko a da­waj… Ale! Za­pew­nie.

Na­de­szła przy­wo­ła­na przez Ka­spra Ma­ry­na, mru­cząc, i sta­nę­ła nad dziec­kiem, ręce krzy­żu­jąc.

– No! cóż sto­isz! wi­dzisz… dziec­ko, weź, na­pój! niech z gło­du nie zdy­cha! od­dam do sądu, niech so­bie bio­rą… Ja z go­ściń­ców wszyst­kie­go śmie­cia zbie­rać i ży­wić nie mam obo­wiąz­ku…

Sta­ra przy­klę­kła nad dzie­ci­ną i przy­pa­trzyw­szy się jej, po­wo­li pod­nio­sła z zie­mi. Nie­wie­ście ser­ce jej, choć ze­schłe, ude­rzy­ło mi­ło­sier­dziem – przy­tu­li­ła je do sie­bie i z wol­na, wpa­tru­jąc się w bla­dą twa­rzycz­kę, po­cią­gnę­ła do kuch­ni.

Pan Pa­weł, któ­ry miał iść do dwo­ru, od­wró­cił się i oczy­ma po­szedł za Ma­ry­ną i dzie­ci­ną.

Mru­czał coś, ale go już nie było moż­na zro­zu­mieć. Ka­sper jesz­cze stał przy nim.

– Cze­góż ty tu sto­isz jak ko­łek? nie masz ro­zu­mu czy co? – po­czął z gnie­wem. – Idź­że do kuch­ni, roz­wi­nąć dziec­ko, opa­trzeć, może przy nim coś jest… znak jaki, coś! A niech Ma­ry­na mu mle­ka da…

Na­my­ślił się jesz­cze nie­co i jak stał, wprost na wieś ru­szył.

Tu, że wie­czór już był i lu­dzie z pola po­wra­ca­li, wszyst­ko, co żyło, sku­pia­ło się pod karcz­mą, gdzie le­żał trup zmar­łej ko­bie­ty. Gwar, ścisk, wrza­wa była ogrom­na. Im rzad­sze tu by­wa­ły wy­pad­ki nad­zwy­czaj­ne, tym więk­sze czy­ni­ły wra­że­nie. Sta­rzy wle­kli się o kiju, dzie­ci z ca­łej wsi ku­pa­mi ci­snę­ły się, wi­dząc star­szych tak za­ję­tych czymś i za­nie­po­ko­jo­nych.

Na wi­dok pana uci­chło za­raz, gło­wy się po­od­kry­wa­ły, wie­śnia­cy się roz­sy­py­wać za­czę­li i pan Mon­dy­gierd, mil­cząc, wszedł do koła, wśród któ­re­go pod ścia­ną karcz­my le­ża­ła umar­ła ko­bie­ta. Tuż przy niej kij i tor­ba pra­wie próż­na rzu­co­ne były.

Twarz zmar­łej wy­mi­ze­ro­wa­na, bla­da, z oczy­ma za­pa­dły­mi, nie była sta­ra jesz­cze, choć wiek jej trud­no było od­gad­nąć; nędz­na odzież oszar­pa­na i brud­na do­wo­dzi­ła ubó­stwa wiel­kie­go. Była to ko­bie­ta wiej­ska, choć nie­któ­re czę­ści ubra­nia zsza­rza­ne­go mo­gły służ­bę we dwo­rze ozna­czać. Nikt nie śmiał zwłok do­ty­kać na­wet, ani oko­ło nich szu­kać cze­goś, co by mo­gło świad­czyć, kto była.

Karcz­marz opo­wia­dał, że nie za­cho­dzi­ła na­wet do izby i po­ło­ży­ła się, przy­wle­kł­szy, pod ścia­nę. Chciał ją stąd od­pę­dzić, ale nie zda­wa­ła się go ani sły­szeć, ani ro­zu­mieć, tak że w koń­cu na­ha­ła­so­waw­szy od­szedł, a gdy póź­niej zaj­rzał zno­wu, zo­ba­czył ją jak­by uśpio­ną. Nie­ry­chło pod wie­czór wójt chciał ją roz­bu­dzić i roz­mó­wić się, ale już za­stał nie­ży­wą.

P. Pa­weł słu­chał opo­wia­da­nia na­dą­sa­ny. Przy naj­lep­szej chę­ci ucze­pie­nia się do ko­goś i szu­ka­nia winy, nie było spo­so­bu ła­jać ni­ko­go oprócz aren­da­rza.

W tej­że chwi­li wójt kon­ne­go miał wy­pra­wić do pana ase­so­ra i straż po­sta­wić przy cie­le, aby nikt go tknąć nie śmiał. Do­my­sło­wi, że to być mo­gła Cy­gan­ka, sprze­ci­wia­ła się i twarz nie ma­ją­ca cery ani ry­sów zna­nych po­wszech­nie włó­czę­gów, i wło­sy ja­sne na gło­wie, i strój, a wresz­cie oby­czaj tych lu­dzi, któ­rzy za­wsze gro­mad­ka­mi się snu­ją.

Roz­po­rzą­dziw­szy tu wszyst­ko, pan Pa­weł, na­gde­raw­szy za róż­ne sta­re grze­chy na tych, któ­rych po dro­dze spo­ty­kał, po­szedł do dwo­ru cią­gle coś mru­cząc do sie­bie.

Wszyst­kim w Ko­zło­wi­czach rzą­dził ze­gar: nad­cho­dzi­ła go­dzi­na wie­cze­rzy, stół był na­kry­ty, flasz­ka ze star­ką sta­ła na nim, Ka­sper cze­kał tyl­ko uka­za­nia się pana, aby waz­kę kasz­ki z mle­kiem nieść z kuch­ni. Mon­dy­gierd jed­nak za­miast wprost do dwo­ru, za­wró­cił do fol­war­ku.

Była to rzecz nie­sły­cha­na.

Tu sta­ra Ma­ry­na i dwie dziew­ki sta­ły nad dziec­kiem, któ­re le­ża­ło roz­po­wi­te na sto­le, rzu­ca­ło no­ga­mi i da­wa­ło się poić mle­kiem. Chło­pak był zdrów i sil­ny, jak­by całe ży­cie wy­ssał z mat­ki…

– Cóż się ga­pi­cie! głu­pie! – za­krzy­czał od pro­gu p. Pa­weł. – Nig­dy­ście dziec­ka nie wi­dzia­ły? Cóż oso­bli­we­go!

Dziew­czy­ny po­cho­wa­ły się po ką­tach, a sta­ry spoj­rzał z dala na dziec­ko.

– Chło­piec? – spy­tał.

– I taki zdrów jak byk! – za­mru­cza­ła Ma­ry­na. –

Na szyi miał krzy­żyk pro­sty mo­sięż­ny. Chłop­skie dziec­ko…

– Chłop­skie, nie chłop­skie – od­parł p. Pa­weł – czło­wie­cze za­wsze. Do­pó­ki sąd nie zje­dzie i nie odda go się, niech nie bę­dzie głod­ne. Ro­zu­miesz. Juź­ci tam któ­ra niań­ką była, to po­win­na wie­dzieć, jak się z nim obejść. A to ska­ra­nie Boże! jesz­cze mi tego koł­tu­na było po­trze­ba. Że też nig­dy spo­ko­ju! Nie to, to owo, za­wsze li­cho coś przy­nie­sie… Ano go­ści­niec do mnie nie na­le­ży, niech so­bie ase­sor bie­rze… a mnie co do tego!

Wie­cze­rza ze­szła na roz­ma­itych py­ta­niach za­da­wa­nych Ka­spro­wi i na ła­ja­niu. We dwo­rze do póź­na dziec­ko owe spać nie dało, nie mo­gli się o nim na­ga­dać, ani go na­pa­trzeć. Jed­na z dziew­cząt w nie­do­stat­ku ko­ły­ski wzię­ła go huś­tać na ręku i uśpi­ła.

Na­za­jutrz do­pie­ro z po­łu­dnia po­wo­ła­ny ase­sor nad­je­chał wprost na miej­sce ob­duk­cji, do­kąd i pan Pa­weł po­spie­szył. Przy­wiózł z sobą le­ka­rza ra­zem, któ­ry nie zna­lazł żad­nych in­nych zna­ków na cie­le prócz tych, ja­kie zwy­kle apo­plek­sji to­wa­rzy­szą, a ko­bie­ta była nę­dzą wy­cień­czo­na, scho­ro­wa­na, znu­żo­na dro­gą. W tor­bie, w odzie­ży, w łach­ma­nach na próż­no szu­ka­no śla­du ja­kie­goś, pa­pie­ru, zna­ku, do­zwa­la­ją­ce­go się do­my­ślać, skąd po­cho­dzi­ła. Nie było nic. Odzież po­spo­li­ta nie róż­ni­ła się od uży­wa­nych w oko­li­cy.

Śledz­two się to­czy­ło, gdy p. Pa­weł za­gad­nął ase­so­ra, co z dziec­kiem zro­bić.

– Wać­pan bo go so­bie za­bie­raj i od­sy­łaj do domu pod­rzut­ków, ja o nim ani znać, ani wie­dzieć nie chcę.

Urzęd­nik też nie na­rzu­cał dzie­dzi­co­wi sie­ro­ty, oświad­czył tyl­ko, że na­przód prze­pro­wa­dzić musi ko­re­spon­den­cję, a póź­niej się zgło­si o nie.

– Od­daj pan gdzie do cha­ty tym­cza­so­wo – rzekł – to go nie­wie­le bę­dzie kosz­to­wać. Ja za­brać z sobą nie mogę.

– Tak! do cha­ty, li­cho wie komu – ode­zwał się, p. Pa­weł – to za­mo­rzą gło­dem i zgi­nie z nie­chluj­stwa…

Urzęd­nik ra­mio­na­mi ru­szył.

– Tak czy owak, to się zmar­nu­je – szep­nął – na to nie ma rady. Kto się tym ze­chce za­opie­ko­wać!

Dla opa­trze­nia i opi­su dziec­ka, uda­li się do dwo­ru, a pan Pa­weł za­pro­wa­dził sam Urzęd­ni­ka do kuch­ni, gdzie ów znaj­da na ręku wczo­raj­szej niań­ki le­żąc, wca­le się nie zda­wał swo­ją przy­szło­ścią za­kło­po­ta­ny. Pa­trzył śmia­ło i ręce wy­cią­gał.

Mon­dy­gierd ra­mio­na­mi zży­mał.

– A, żeby to na świe­cie było po­trzeb­ne, żeby mia­ło ro­dzi­ców, co by się nad nim roz­pa­da­li, toby pew­nie cher­la­we było i zde­chlak… Ale że sie­ro­ta i za­wa­li­dro­ga, to zdrów i ani go pię­ścią do­bić. Tak jest na świe­cie, tak! jak Boga ko­cham…

Do dwo­ru za­pro­siw­szy na prze­ką­skę, p. Pa­weł do­wia­dy­wał się pil­no, kie­dy so­bie za­bio­rą dziec­ko, bo się go chciał po­zbyć co ry­chlej.

– Póki to tu bę­dzie – rzekł – wszyst­ka ro­bo­ta za nic, baby będą po ca­łych dniach cac­kać się koło tego i do­zo­ru nie bę­dzie ani w dro­biu, ani przy by­dle.

Na­rze­kań było bez koń­ca, uspo­ko­ił jed­nak ase­sor, iż się po­sta­ra, aby dziec­ko za­bra­no wpręd­ce.

Wy­pa­dek ten mały miał na ży­cie w Ko­zło­wi­czach wpływ da­le­ko więk­szy, niż się było moż­na spo­dzie­wać. Na­przód sta­ra Ma­ry­na wzię­ła sie­ro­tę w opie­kę, po­tem dziew­czę­ta się nim ba­wi­ły, co go­rzej, Ka­sper nie wy­ła­ził z kuch­ni, a pan Pa­weł dwa razy na dzień cho­dził się na­ocz­nie prze­ko­ny­wać, że temu znaj­dzie się krzyw­da nie dzie­je.

– Niech u mnie nie zdy­cha – mó­wił. – Sam za­glą­dać mu­szę, bo to u nas ni­ko­mu wie­rzyć nie moż­na, z po­cząt­ku go­to­we się roz­pa­dać, a za dwa, trzy dnie gło­dem za­mo­rzą! Czy ja ich nie znam?

Jed­ne­go wie­czo­ra przy ko­la­cji, gdy Ka­sper, jak zwy­kle z rę­ka­mi na pier­siach zło­żo­ny­mi, stał mil­czą­cy na­prze­ciw pana, ode­zwał się Mon­dy­gierd.

– Uwa­ża­łeś ty, co to za du­reń? Ile razy przyj­dę, śmie­je się do mnie!

– Kto? – za­py­tał Ka­sper.

– Kto? cóż z cie­bie za ogra­ni­czo­ny człek, kto? jesz­cze się pyta? – rzekł p. Pa­weł – Kto? któż ma być, ten znaj­da!

– Bo on się do wszyst­kich śmie­je, to taka na­tu­ra! – za­mru­czał Ka­sper.

– A! nie­praw­da! nie­praw­da! do cie­bie się nie śmie­je – od­parł Mon­dy­gierd – py­ta­łem Ma­ry­ny.

Ka­sper ra­mio­na­mi ru­szył.

– Ot, żeby go so­bie sąd za­brał – rzekł – bo w kuch­ni to nie­przy­zwo­ita rzecz.

Pa­weł spoj­rzał.

– Cóż z cie­bie za mę­drzec pil­nu­ją­cy przy­zwo­ito­ści – od­parł z wol­na. – Cóż to dziec­ko komu szko­dzi? Ja sam dzie­ci nie lu­bię, bo to śmie­cie z tego, ani sło­wa, ale mi­ło­sier­dzie trze­ba mieć.

Spoj­rzał na Ka­spra.

Ten nie zwykł był panu nig­dy ustę­po­wać.

– Tak to panu po­do­ba­ło się dziś mó­wić – rzekł pod no­sem – a dla­te­go dziec­ko pój­dzie na pod­rzut­ki, i tyle tego.

– Albo pój­dzie, albo nie pój­dzie! – za­wo­łał nie­cier­pli­wie pan Pa­weł – ro­zu­miesz? Ze­chcę, to zo­sta­wię, ze­chcę to od­dam; u mnie tu nikt ko­men­de­ro­wać nie ma pra­wa tyl­ko ja… Pój­dzie na pod­rzut­ki! Skąd­że to wiesz?

– Pan sam mó­wił.

– Mogę zro­bić, jak mi fan­ta­zja po­dyk­tu­je – rzekł p. Pa­weł. – Co ty mo­żesz o tym wie­dzieć? Na złość tym, co my­ślą, że od­dam dziec­ko, mogę zo­sta­wić.

– To niech pan zo­sta­wi – od­parł Ka­sper, po­czy­na­jąc zbie­rać ze sto­łu.

Mon­dy­gierd wstał, że­gna­jąc się.

– On mi bę­dzie dyk­to­wał, co ja mam ro­bić! Jesz­cze cze­go nie sta­ło.

Ka­sper nie od­po­wia­dał, skoń­czy­ło się na tym.

Kil­ka ty­go­dni upły­nę­ło, o za­bie­ra­niu dziec­ka mowy nie było, a chło­piec wy­bie­lał, wy­tłu­ściał, przy­zwy­cza­ił się do bab, któ­re go pie­lę­gno­wa­ły, i w oczach rósł.

Sta­ry ka­wa­ler na­ło­go­wy we wszyst­kim, gdy raz do kuch­ni za­czął cho­dzić, aby się prze­ko­nać, że dziec­ku krzyw­dy nie ro­bio­no, nie opu­ścił dnia jed­ne­go. Cza­sem, nie do­syć że po­pa­trzył, ale stał za­my­ślo­ny, chmur­ny, mil­czą­cy, jak gdy­by za­gad­kę przy­szło­ści tego bie­da­ka chciał roz­wią­zać.

Dziec­ko ja­kimś in­stynk­tem śmia­ło mu się czę­sto, a raz czy dwa ręce wy­cią­gnę­ło ku nie­mu, tak że się aż cof­nął i na­sro­żył.

– Ale bo to nie wie­dzieć co jest! – mru­czał, wy­cho­dząc – pa­skudz­two to się gar­nie, nie wie­dząc dla­cze­go. Aż mi… tfu!! Moż­na jak nic na­wyk­nąć. Czło­wiek się do szcze­nię­cia przy­zwy­czai. Na co mi ten kło­pot! po co? do cze­go – nie­chby go so­bie wzię­li.

Pra­wie dwa mie­sią­ce upły­wa­ło od wy­pad­ku owe­go, gdy Ka­sper jed­ne­go je­sien­ne­go po­ran­ku przy­szedł oznaj­mić, że klu­czwójt przy­je­chał z pa­pie­ra­mi i że dziec­ko mają po­dob­no za­bie­rać do sądu.

Pan Pa­weł, któ­ry koń­czył się ubie­rać, nad­zwy­czaj się po­ru­szył.

– Gdzie? jaki klu­czwójt?! – za­krzy­czał. – Niech po­ka­że pa­pie­ry! Dwa mie­sią­ce zna­ku ży­cia nie da­wa­li, a te­raz na­gle – co? gdzie!

Po­płoch nie ni­niej­szy stał się mię­dzy ba­ba­mi na fol­war­ku, sta­ra Ma­ry­na się roz­be­cza­ła. Tym­cza­sem klucz – wójt stał z pa­pie­ra­mi przed Mon­dy­gier­dem, któ­ry je oczy­ma prze­bie­gał i mru­czał.

– Tak! – rzekł – te­raz za­bie­ra­ją, a żeby było u mnie zmar­ło, to co?

Klu­czwójt gło­wą po­krę­cił.

– Do­ką­dże go za­wie­zie­cie? jak? bez niań­ki, bez do­zo­ru? Ale to nie może być. Dziec­ko do trzech dni nie do­ży­je.

Rzecz ta nie zda­wa­ła się zbyt moc­no klu­czwój­ta ob­cho­dzić.

Ka­spro­wi po­le­ciw­szy, aby tego urzęd­ni­ka w kre­den­sie go­ścin­nie po­dej­mo­wał, p. Pa­weł wy­su­nął się na fol­wark. Po co? sam, zda­je się, nie wie­dział.

Wsty­dził się sam przed sobą sła­bo­ści, ale dziec­ka tego od­dać – na dole i nie­do­le nie­pew­ne – okrut­nie mu się nie chcia­ło. Sam żą­dał, aby je od nie­go wzię­to, a te­raz żal mu go było.

„Po­wie­dzą – my­ślał – i będą mie­li ra­cję, żem już sta­ry, za­schły, bez ser­ca, kie­dy jed­nej tam bied­nej sie­ro­ci­ny nie chcę na­kar­mić i zby­wam się. Wia­do­mo, co to cze­ka w szpi­ta­lu!”

Do sła­bo­ści jed­nak przy­znać się nie chciał.

– Słu­chaj no, Ma­ry­na – rzekł do sta­rej, któ­ra wła­śnie na ręku trzy­ma­jąc ro­ba­ka, pła­ka­ła po ci­chu – toć to je­sień, już i… chłod­no! Dziec­ko nie tak bar­dzo moc­ne, jak je we­zmą, to gę­gnie? hę?

Sta­ra po­twier­dza­ła jak naj­moc­niej.

– Ja go tam trzy­mać nie my­ślę, niech so­bie bie­rą, na co mi ten cię­żar. Li­cho wie, co za stwo­rze­nie, niech bie­rą… nie mam nic prze­ciw­ko temu, ale po ludz­ku… po ludz­ku. Jak dziec­ko się po­krze­pi, pod­ro­śnie, od­dam; te­raz je dać, to na stra­ce­nie. Gdy­by cy­gań­skie było, nie go­dzi się.

To po­wie­dziaw­szy po­pa­trzył na chłop­ca, za­wró­cił się i wy­szedł, roz­ka­zu­jąc do sie­bie przy­wo­łać klu­czwój­ta.

Wy­tło­ma­czył mu jak naj­do­bit­niej, że chciał­by się zbyć przy­błę­dy, ale baby mó­wią, że nie wy­ży­je, bo nad­to mały. Spi­sa­no więc ro­dzaj pro­to­kó­łu świad­czą­cy, że dziec­ko musi cza­so­wo na miej­scu po­zo­stać.

W Ko­zło­wi­czach wszy­scy, nie wyj­mu­jąc Ka­spra, byli temu ra­dzi, ale na­za­jutrz przy obie­dzie pan Pa­weł mó­wił do nie­go:

– Jak się bie­da ucze­pi, to się jej nie po­zbyć, wła­śnie tak u nas z tym dziec­kiem. Żeby so­bie był je za­brał klu­czwójt, pana Boga o to pro­si­łem. Ano, nie. Ma­ry­na się za­kli­na, że sła­bo­wi­ty, że nie wy­trzy­ma. Kła­mie, jako żywo, ja to wiem, ale nie chcę, aby mnie na­zy­wa­no okrut­nym. Gdy­by go byli wzię­li, nic by mu się nie sta­ło.

Ka­sper ośmie­lił się bąk­nąć:

– A jak­by klu­czwójt wy­wiózł, pan by sam ża­ło­wał!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: