-
nowość
-
promocja
Jak świat stworzył Zachód. Cztery tysiące lat historii - ebook
Jak świat stworzył Zachód. Cztery tysiące lat historii - ebook
Dzieje dynamicznych relacji między społecznościami w ciągu czterech tysięcy lat.
Książka roku według „The Times” i „The Sunday Times”, „Observera”, „The Economist”, „Guardiana”, „BBC History” oraz „History Today”
Fundamentem Zachodu są idee i wartości zrodzone w starożytnej Grecji i Rzymie, które zniknęły z Europy w „wiekach ciemnych” i zostały odkryte na nowo w okresie renesansu. A jeśli to tylko część prawdy?
W tej śmiałej pracy Josephine Quinn przekonuje, że prawdziwa historia Zachodu jest znacznie bogatsza, niż każe nam wierzyć ten ugruntowany paradygmat. Spora część naszych wspólnych dziejów została zapomniana, zagłuszona przez powstałą w epoce wiktoriańskiej koncepcję odrębnych, zamkniętych w sobie „cywilizacji”.
Prowadząc nas od epoki brązu do epoki wielkich odkryć geograficznych, Josephine Quinn snuje w tej książce opowieść o tysiącleciach globalnych kontaktów i wymiany, które ukształtowały to, co dziś nazywa się Zachodem. Prowadząc nas od wynalezienia alfabetu przez lewantyńskich robotników w Egipcie po dotarcie indyjskich cyfr do Europy za pośrednictwem świata arabskiego, Quinn dowodzi, że rozpatrywanie społeczeństw w izolacji jest nie tylko przestarzałe, ale i błędne. Że motorem dziejów nie są odosobnione „cywilizacje”, ale kontakty i powiązania między ludźmi i społecznościami.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Historia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8338-634-8 |
| Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W książce dotyczącej tak wielu ludów i miejsc, języków i systemów pisma spójność konwencji zapisu jest nieosiągalna. Starałam się unikać niepotrzebnego zamieszania i często używam nazw raczej znajomych niż ściśle poprawnych; z góry przepraszam tych, którzy wiedzą lepiej. Wolę też określać ludy przez ich geograficzne pochodzenie niż domniemaną przynależność etniczną, często konstruowaną zresztą przez ich sąsiadów lub nawet współczesnych historyków, i dla klarowności wolę konkrety od abstrakcji, a więc na przykład „Azję Zachodnią” od „Bliskiego Wschodu”. Używam skrótów „p.n.e.” i „n.e.”, a nie „przed Chr.” i „po Chr.”, gdyż tak mnie nauczono i z przyzwyczajenia, a także aby uniknąć stronniczego określenia _anno Domini_; twierdzę zarazem, że ten system notacji nie odwołuje się do faktycznie „naszej”, ale do „chrześcijańskiej” ery. Piszę wielką literą „Zachód”, „Wschód”, „Północ” i „Południe”, kiedy mam na myśli koncepcje, a nie strony świata. Przekłady, jeśli nie zaznaczono inaczej, są mojego autorstwa.WPROWADZENIE
Co roku w listopadzie siadam na sofie w swoim uczelnianym gabinecie, żeby przejrzeć tegoroczną porcję podań na studia, i czytam tę samą rzecz ujętą niemal dokładnie w te same słowa: „Chcę studiować świat antyku, bo Grecja i Rzym są korzeniami zachodniej cywilizacji”.
Rozumiem, dlaczego niektórzy z moich przyszłych studentów tak właśnie to widzą. Szacowne źródła od _Encyclopedia Britannica_ po Wikipedię opisują rozwój jedynej w swoim rodzaju, specyficznie zachodniej kultury zbudowanej na ideach i wartościach Grecji i Rzymu, straconych dla Europy podczas „wieków ciemnych”, ale odkrytych ponownie przez renesans. Niekiedy opowieść ta obejmuje także krainy i teksty biblijne, ale inne starożytne „cywilizacje”, jeśli w ogóle zostały wspomniane, to tylko jako wyparte przez świat klasyczny w niepowstrzymanym marszu historii i kultury na zachód.
Poprzednicy Greków i Rzymian mogą być ciekawi – a nawet godni podziwu – ale nie są „nasi”. Wszelkie ich dokonania zostały usunięte w cień przez wkład Grecji i Rzymu, którym przypisuje się wszystko, co dobre, od filozofii i demokracji po teatr i beton. Sąsiedzi Greków i Rzymian są kompletnie ignorowani, podobnie jak późniejsze kontakty między zachodnimi Europejczykami a ludami żyjącymi na północ, południe i wschód od nich.
Moglibyście sądzić, że jako profesor historii klasycznej zgodzę się z tym. Studia nad światem grecko-rzymskim dają mi wiele satysfakcji, a przypisane Grekom i Rzymianom miejsce w sercu idei „Zachodu” jest jednym z powodów, dla których moja dziedzina wciąż istnieje. Jednak trzy dekady nauczania i badań przekonały mnie, że narracja skupiona wyłącznie na Grecji i Rzymie zubaża nasz obraz przeszłości, a także nasze rozumienie świata, w którym żyjemy. Prawdziwa historia tego, co dziś nazywamy Zachodem, jest znacznie szersza i bardziej interesująca.
Po pierwsze, Grecy i Rzymianie mieli własną historię, sięgającą korzeniami innych miejsc i starszych ludów, a większość swoich idei i dokonań technicznych przejęli skądinąd: zbiory praw i literaturę z Mezopotamii, kamienną rzeźbę z Egiptu, irygację z Asyrii, a alfabet z Lewantu. Byli tego świadomi i szczycili się tym.
Grecy wiedzieli też doskonale, że dzielą region śródziemnomorski z innymi – z Kartagińczykami i Etruskami, Iberami oraz Izraelitami – i że żyją obok potężniejszych imperiów na wschodzie. Ich legendy łączą greckich herosów z królowymi, królami i bogami obcych krain, zarówno rzeczywistych, jak i wyimaginowanych: Fenicjan, Frygów, Amazonek. Założycielski mit Rzymu natomiast czynił to miasto azylem dla zbiegów, rzymski poeta Katullus mógł zaś sobie wyobrażać, że podróżuje z przyjaciółmi do Indii, Arabii, Partii, Egiptu, a nawet do „Brytów na krańcu świata”¹.
Po drugie, Grecy i Rzymianie w niewielkiej mierze wyznawali to, co dziś nazywamy zachodnimi wartościami. Prawdę mówiąc, znaczną część tego, co w oczach tych starożytnych uchodziło za naturalne, my uznalibyśmy za dziwne lub wręcz niedopuszczalne. Ateńczycy praktykowali demokrację dla mężczyzn, którzy sławili uwodzenie chłopców, podczas gdy ich kobiety wiodły cichy żywot w ukryciu. Rzymianie masowo korzystali z pracy niewolników, a dla rozrywki oglądali publiczne egzekucje.
I wreszcie nie ma żadnego wyraźnego powiązania między starożytnymi Grekami i Rzymianami a nowożytnym „Zachodem”: narodowymi państwami zachodniej Europy oraz ich osadniczymi koloniami za oceanem. Stolica imperium rzymskiego przeniosła się w połowie pierwszego tysiąclecia n.e. do Konstantynopola i pozostała tam na ponad tysiąc lat. Muzułmanie tymczasem połączyli wiedzę Greków z nauką Persji, Indii i Azji Środkowej, rozprowadzając nowe wynalazki po Afryce, Arabii i Oceanie Indyjskim, podczas gdy żeglarze na północnych morzach i jeźdźcy na Wielkim Stepie transportowali towary i idee z Chin do Irlandii.
Taki rozległy świat rozciągający się od Pacyfiku po Atlantyk młode narody zachodniej Europy odziedziczyły w XV w. n.e., gdy wyruszały ku nowemu. Te tysiąclecia interakcji jednak w dużej mierze zostały zapomniane, zagłuszone przez idee powstałe w epoce wiktoriańskiej, które podzieliły świat na „cywilizacje”, odrębne i często sobie wrogie.
Zamierzam opowiedzieć odmienną historię – taką, która nie rozpoczyna się w grecko-rzymskim Śródziemnomorzu i po wiekach odradza w renesansowych Włoszech, ale śledzi powiązania, które od epoki brązu po epokę wielkich odkryć geograficznych tworzyły to, co dziś nazywamy Zachodem, kiedy społeczności spotykały się, mieszały ze sobą, a czasem rozdzielały. Mówiąc ogólniej, chcę dowieść, że to wzajemne kontakty, a nie cywilizacje, są motorem dziejów.
Cywilizacje są dziś tak powszechnym sposobem postrzegania świata, że mogą się wydawać prawem natury, uniwersalnym modelem organizacji społeczeństw ludzkich. W rzeczywistości są stosunkowo niedawnym europejskim wymysłem, częścią zjawiska, które nazywam „optyką cywilizacyjną”.
Jeszcze w XVIII wieku biblijna tradycja mówiąca, że cały świat został zaludniony po potopie przez synów Noego, sprzyjała inkluzywnemu podejściu do przeszłości: wszystkich ludzi łączyło wspólne pochodzenie i wszyscy należeli do jednej rodziny². „Odkrycie” Nowego Świata i pojawienie się chrześcijańskich misjonarzy na całym globie zaowocowało fascynującymi opowieściami o nowych ludach, które należało sumiennie wpasować w ten biblijny schemat³.
Cywilizacja wyłoniła się w dwóch fazach: w liczbie pojedynczej i mnogiej. Kiedy rzeczownika tego użyto po raz pierwszy we Francji w latach pięćdziesiątych XVIII wieku, oznaczał on abstrakcyjną koncepcję społeczeństwa na wyższym szczeblu rozwoju⁴. Od lat sześćdziesiątych tegoż stulecia jej orędownikami stali się szkoccy filozofowie, którzy nakreślili standardowy szlak ewolucji prowadzącej do tego pełnego urzeczywistnienia potencjału ludzkiego, od łowców, poprzez pasterzy i rolników, po kupców i przemysłowców⁵. Jak wyjaśniał później brytyjski liberał John Stuart Mill, miarą postępu ku tak rozumianej cywilizacji było powstanie rolnictwa, miast, przemysłu, techniki i handlu:
Jakiekolwiek byłyby cechy tego, co nazywamy dzikością, ich przeciwieństwo, a raczej cechy, jakich społeczeństwo nabiera, kiedy odrzuca tamte, stanowi cywilizację. I tak dzikie plemię składa się z garstki jednostek, wędrujących albo rozproszonych z rzadka na rozległej połaci terenu: gęstą populację więc, zamieszkującą stałe siedziby i skupioną w dużej mierze w miastach i wioskach, określamy mianem cywilizowanej. W stanie dzikości nie ma albo prawie nie ma handlu, manufaktur, rolnictwa: kraj bogaty w owoce rolnictwa, handlu i manufaktur nazywamy cywilizowanym⁶.
Tak rozumiana cywilizacja w liczbie pojedynczej była teoretycznie stanem, do którego każda społeczność ludzka mogła aspirować przy odpowiednich staraniach i edukacji, a wszystkie ludzkie społeczeństwa można było uszeregować na podstawie ich sukcesów na tym froncie¹. W praktyce standard wyznaczała zachodnia Europa. „Elementy te”, wyjaśnia Mill, „są obecne w nowożytnej Europie, a zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, w znacznie większej mierze i szybciej się rozwijają niż gdziekolwiek czy kiedykolwiek indziej”⁷.
To abstrakcyjne pojęcie cywilizacji zapewniło też cenne wsparcie zachodnioeuropejskiemu imperializmowi⁸. Mill, który przez ponad trzydzieści lat pracował dla Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, uważał, że cywilizowane społeczeństwa zasłużyły na prawo do wolności i suwerenności, które nie było udziałem społeczeństw mniej rozwiniętych⁹. Miały one obowiązek pomagać innym w ich własnej podróży tą samą drogą, ale, jak ujął to w roku 1859: „Despotyzm jest uprawnioną metodą rządzenia barbarzyńcami, byleby miał na celu polepszenie ich losu”¹⁰.
Jeszcze w XIX wieku nie było „cywilizacji” w liczbie mnogiej, a tylko „cywilizacja”, i poglądy Milla stanowią zwieńczenie tej pierwszej fazy optyki cywilizacyjnej. Jeśli cywilizacja była dla niego czymś podzielnym, to tylko do pewnego stopnia. Jednak w czasach, w których tworzył, oświeceniowy uniwersalizm oraz idea nieustannego postępu dziejowego ustępowały już miejsca partykularyzmowi i relatywizmowi kulturowemu. Niektórzy uczeni zaczynali używać formy mnogiej, „cywilizacje”, w znaczeniu określonych grup ludzkich żyjących w konkretnych miejscach, z własną odrębną historią i trwałym charakterem, w obrębie których rozwój był procesem wewnętrznym i samorodnym.
W 1828 roku francuski historyk i polityk François Guizot wygłosił na Sorbonie cykl wykładów „Dzieje cywilizacji europejskiej”. W pierwszym omawiał on „cywilizację powszechną rodu ludzkiego”¹¹. W drugim jednak zwrócił się ku „cywilizacjom” – poszczególnym przejawom tej powszechnej cywilizacji, zwłaszcza ku tym, które poprzedzały cywilizację „europejską”, będącą głównym obiektem jego zainteresowania: między innymi Hindusom, Etruskom, Rzymianom i Grekom.
Miały one już wyraźnie zarysowane charaktery: „Rzuciwszy okiem na cywilizacje, które poprzedziły cywilizację europejską nowszą”, mówi Guizot, „uderza natychmiast pewna jedność, która tam panuje. Zdaje się, iż one wypłynęły z jednego faktum, z jednej idei , która nią władała i z której wypłynęły instytucje, obyczaje, wyobrażenia religijne, słowem cały rozwój”¹². W Egipcie na przykład była to teokracja, w Fenicji zaś handel.
Skierowało je to na inne drogi niż „z gruntu europejską” cywilizację czasów Guizota, wspólną dla Anglii, Francji, Niemiec i Hiszpanii, której cechami szczególnymi były różnorodność i wolność: „Gdy w innych cywilizacjach wyłączne panowanie jednej zasady, jednej formy było powodem tyranii, w nowszej Europie rozmaitość żywiołów porządku społecznego, niemożność ich wyłączenia się wzajemnego zrodziły swobod改³². Tymi rozmaitymi żywiołami były, według Guizota, Kościół chrześcijański, Rzymianie oraz „nieokrzesani barbarzyńcy germańscy”, którzy przyszli po nich.
Ilustruje to kolejny aspekt europejskiej optyki cywilizacyjnej: poszukiwanie lokalnych przodków kulturowych. Niektórzy, jak Guizot, spoglądali ku Germanom, Rzymowi i Kościołowi. Inni, na fali europejskiego „filhellenizmu” wspierającego grecką wojnę o niepodległość przeciwko Turcji osmańskiej (1821–1830), widzieli w tej roli Greków. Przykładem tego podejścia jest zaskakujące stwierdzenie wysunięte w 1846 roku przez samego Johna Stuarta Milla, że zwycięstwo Ateńczyków nad Persami pod Maratonem było jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach… Anglii:
Prawdziwymi przodkami narodów Europy nie są (jak się słusznie mawia) ci, z których krwi wyrosły, ale ci, od których wzięły najbogatszą część swego dziedzictwa. Bitwa pod Maratonem, nawet z perspektywy angielskiej historii, jest ważniejsza niż bitwa pod Hastings. Gdyby wynik tamtego dnia był odmienny, Brytowie i Sasi być może wciąż wędrowaliby po lasach¹⁴.
Bez względu na preferowane wzorce historyczne dziewiętnastowieczni intelektualiści europejscy coraz bardziej skupiali się raczej na cywilizacjach niż na cywilizacji i raczej na identyfikowaniu oraz hierarchizowaniu cech kulturowych właściwych poszczególnym społeczeństwom niż na ich postępach na drodze ku wspólnemu ideałowi człowieczeństwa. Kultury w takim ujęciu były nie tylko odseparowane od siebie, ale i miały naturalne limity swego rozwoju. Z czasem pomogło to usprawiedliwić bardziej brutalne formy imperialnych rządów nad ludami postrzeganymi już wtedy jako z gruntu odmienne i gorsze¹⁵. Imperium nie miało odtąd naturalnego końca.
Dostrzeganie różnic między poszczególnymi ludami nie było, rzecz jasna, niczym nowym, podobnie jak radosne odkrycie, że charakter własnego plemienia okazuje się obiektywnie najbardziej atrakcyjny. Nowością było jednak konstruowanie ogólnej klasyfikacji ludzkich kultur. Sprzyjała temu inna popularna koncepcja, która pojawiła się mniej więcej w tym samym czasie: że ludzi można podzielić na „rasy”, różniące się pod względem naturalnych uzdolnień i inteligencji, których ewolucję zdeterminowały – albo ograniczyły – owe wrodzone biologiczne cechy¹⁶. Rasy te szeregowano następnie w rozmaite systemy oparte na kolorze skóry, które lokowały na samym dole Australijczyków, po nich natomiast, w tej kolejności, Afrykanów i mieszkańców Azji Wschodniej, na szczycie zaś Europejczyków.
Idea cywilizacji europejskiej bywała mimo wszystko problematyczna. Wielu europejskich osadników w młodych Stanach Zjednoczonych widziało w amerykańskiej rewolucji radykalne zerwanie ze Starym Światem. Tymczasem wśród tych, którzy pozostali na miejscu, stopniowo narastały wątpliwości co do Rosji. Atrakcyjną alternatywą był „Zachód”, pojęcie bardziej elastyczne, którego można było używać obok albo zamiast „Europy”. Mogło obejmować, wedle uznania, mniejszą albo większą część Europy i rozciągać się na europejskie kolonie za oceanem¹⁷.
Ów „Zachód” funkcjonował obok równie elastycznego pojęcia „Wschodu”. W XIX wieku granicę między nimi wyznaczały często polityczne podziały w łonie Europy: w 1834 roku brytyjski minister spraw zagranicznych, wicehrabia Palmerston, określił koalicję Wielkiej Brytanii, Francji, Portugalii i Hiszpanii jako „sojusz między konstytucyjnymi państwami Zachodu” i „przeciwwagę dla Świętego Przymierza Wschodu”: Rosji, Prus i Austrii. Podobny kontrast pojawił się w wewnątrzrosyjskich sporach między „okcydentalistami” i „słowianofilami”, a wojna krymska z 1854 roku wzmocniła pogląd o różnicy między Rosją (tym razem działającą w pojedynkę) oraz resztą¹⁸.
Ten sam binarny podział można było zastosować także do rasy i religii, i nie tylko na linii styku między Europą a Azją. W 1891 roku Edward Freeman, profesor historii nowożytnej w Oksfordzie, opublikował _The History of Sicily_, w której przywołał te same fundamentalne kontrasty między jej starożytnymi greckimi i fenickimi mieszkańcami, a później między tamtejszymi chrześcijanami i muzułmanami:
Siłą rozstrzygnąć trzeba było kwestię , czy ta centralnie położona wyspa na centralnie położonym morzu należeć ma do Zachodu czy do Wschodu, do ludzi o aryjskim czy o semickim rodowodzie. I jak zawsze, ilekroć do gry wchodzą Semici, konflikt rasowy od początku zaostrzał też konflikt na tle wiary. O Sycylię, ten przyczółek Europy, trzeba było walczyć, najpierw z Fenicjanami, a później z Saracenami¹⁹.
Optyka cywilizacyjna i Zachód powoli połączyły się w koncepcję „cywilizacji zachodniej”, której cechami szczególnymi były demokracja i kapitalizm, wolność i tolerancja, postęp i nauka²⁰. Była ona z gruntu chrześcijańska i opierała się na tradycji biblijnej, ale rzymski Kościół i grecki Nowy Testament pomogły wpleść Grecję i Rzym w jądro tej opowieści. W 1912 roku wykładowca z Cambridge J.C. Stobart mógł rozpocząć swój popularny tom na temat minionej świetności Rzymu, _The Grandeur That Was Rome_ – dopełnienie wydanego rok wcześniej dzieła _The Glory That Was Greece_ – dumną deklaracją: „Ateny i Rzym stoją obok siebie jako rodzice zachodniej cywilizacji”²¹.
W XX wieku wyimaginowane granice cywilizacji zachodniej nie przestały się przesuwać. „Żelazna kurtyna”, która opadła na Europę w 1945 roku, wytyczyła nową granicę ze strefą sowieckich interesów, a Zachód stał się punktem zbornym sojuszu Stanów Zjednoczonych i państw zachodniej Europy²². Wydarzenia z września 2001 roku pomogły na nowo utożsamić Wschód ze światem islamu, ale kiedy piszę tę książkę, wojna w Ukrainie znów komplikuje obraz.
Zmienił się również sposób pisania o cywilizacjach. W połowie XX wieku proste hierarchie wyszły z mody zastąpione przez opracowania o pozornie neutralnym podejściu, raczej porównujące niż szeregujące rozmaite cywilizacje²³. Były one wciąż postrzegane jako odrębne twory. W 1963 roku wielki francuski historyk regionu śródziemnomorskiego Fernand Braudel opublikował podręcznik szkolny _Gramatyka cywilizacji_, w którym sugerował, że „cywilizacje” mają swój własny charakter oraz „mentalność zbiorową”²⁴. Był otwarty na pogląd, że powierzchownie są one nieszczelne: „Na pierwszy rzut oka każda cywilizacja przypomina dworzec towarowy, na którym bez przerwy ekspediuje się i przyjmuje paczki o najróżniejszej zawartości”. Niemniej różnice między nimi stanowią „niezwykle odporne na działanie czasu” cechy, które „zmieniają się bardzo powoli, przeobrażają po długich, mozolnych, nieuświadamianych przygotowaniach”²⁵.
Pokolenie później koniec zimnej wojny przyniósł nowe wcielenie optyki cywilizacyjnej. W 1996 roku politolog z Harvardu Samuel P. Huntington uznał cywilizacje za wyróżnik nowej epoki, argumentując, że najważniejsze podziały międzyludzkie mają teraz charakter raczej kulturowy i religijny niż polityczny czy ekonomiczny. Wyróżnił dziewięć nowożytnych cywilizacji o geograficznych i religijnych etykietkach, w tym cywilizację „zachodnią” sięgającą do dawnej „żelaznej kurtyny”, a poza nią cywilizacje „prawosławną” oraz „islamską”. Co najważniejsze dla nas, ów stan rzeczy odzwierciedlał jego zdaniem trwały element kondycji ludzkiej: „Historia ludzkości to dzieje cywilizacji. Nie sposób myśleć o niej w innych kategoriach”. Co więcej, „przez większy okres dziejów ludzkości kontakty między cywilizacjami miały charakter sporadyczny albo w ogóle ich nie było”²⁶.
Z tego powodu każda kultura rośnie niczym osobne drzewo, o korzeniach i gałęziach wyraźnie różniących się od sąsiadów. Każda pojawia się, rozkwita, po czym upada i robi to w zasadzie bez udziału innych. Wzrost i zmiany są wynikiem wewnętrznych procesów, a nie zewnętrznych powiązań. W modelu tym cywilizacje mogą zmienić nazwę, ale nie zmieniają swojej natury.
W XXI wieku ten sposób myślenia wciąż jest normą, odróżniając „Zachód”, chrześcijańską kulturę o grecko-rzymskich lub jeszcze wcześniejszych „indoeuropejskich” korzeniach, od „Wschodu”, którego centrum jest Rosja, Chiny bądź islam. Nawet w liberalnych koncepcjach „wielokulturowości” przyjmuje się za punkt wyjścia istnienie, czy wręcz wartość, odrębnych „kultur”. Optyka cywilizacyjna staje się cywilizacyjnym faktem.
Do łask wróciło także hierarchizowanie. W najbardziej pozytywnej wersji idea charakterystycznego, odrębnego zachodniego dziedzictwa opartego głównie na greckich i rzymskich wartościach za wzór partycypacji politycznej, ekspresji twórczej i wolności słowa przyjmuje w szczególności – nieco na wyrost – starożytne Ateny. Ma ona także nowych orędowników w świecie akademickim, takich jak Ramsay Centres for Western Civilisation, które utworzono od 2020 roku na trzech dużych australijskich uniwersytetach²⁷. W innych częściach świata ekstremiści ubrani w spartańskie hełmy albo noszący tatuaże z rzymskimi hasłami głoszą przyrodzoną wartość białej, zachodniej i europejskiej spuścizny zagrożonej „wielkim zastąpieniem” przez obcych²⁸.
Łatwo zbagatelizować wizję grecko-rzymskich korzeni współczesnego Zachodu jako przestarzałą i z pewnością nie znajdziecie jej w najnowszych poważnych pracach naukowych ani nawet w podręcznikach. Jest ona jednak wciąż obecna, zyskuje na popularności i stanowi część szerszego problemu. W optykę cywilizacyjną wbudowane jest założenie o trwałej istotnej różnicy między społeczeństwami ludzkimi, które wyrządza realne szkody. Ludzie giną z rąk zelotów „Białego Zachodu”, a ujawniające się w niektórych krajach Europy odmienne postawy wobec uchodźców wojennych z Syrii i Ukrainy demonstrują zdolność cywilizacyjnego ekskluzywizmu do unieważniania ludzkiego cierpienia.
Dawny model trwałych, odrębnych biologicznie „ras” został ostatecznie wysłany do lamusa przez genetykę²⁹. Wszyscy ludzie są blisko spokrewnieni ze sobą – bliżej niż na przykład znacznie mniejsza światowa populacja szympansów. Różnice genetyczne między grupami ludzkimi żyjącymi daleko od siebie oczywiście zwiększają się z czasem. Jednak niedawne postępy w pozyskiwaniu i badaniu antycznego DNA ujawniły, że gęstsze zgrupowania genów, jakie można wyróżnić na mapie dzisiejszego świata, różnią się diametralnie od tych z nawet stosunkowo niedawnej przeszłości. Są pojedynczą migawką z nieustającego procesu międzyludzkich kontaktów i wymiany.
Nasi przodkowie często podróżowali, pokonywali znaczne odległości i nierzadko napotykali nieznane im wcześniej ludy. Migracje, mobilność i mieszanie się są nieodłączną częścią dziejów ludzkości. Jak ujął to genetyk z Harvardu, David Reich, drzewo „do opisu relacji populacyjnych zupełnie się nie nadaje. Genomowa rewolucja uświadomiła nam, jak liczne były przypadki krzyżowania się zróżnicowanych ludzkich populacji i jak ogromna była ich skala; znacznie lepszą niż drzewo metaforą tej złożonej historii byłaby na przykład plecionka z wielu krzyżujących się i nakładających na siebie włókien”³⁰.
Pora zastosować podobne rozumowanie do ludzkiej kultury. Optyka cywilizacyjna kompletnie wypacza naszą opowieść. To nie _ludy_ tworzą historię, lecz ludzie, oraz relacje, jakie ze sobą nawiązują. Ludzkie społeczeństwo nie jest lasem pełnym drzew, z subkulturami odgałęziającymi się od poszczególnych pni. Przypomina raczej grządkę kwiatów, które wymagają regularnego zapylania, aby wydać nasiona i wyrosnąć na nowo³¹. Odrębne lokalne kultury pojawiają się i znikają, są jednak tworzone i podtrzymywane przez interakcje – a odkąd kontakt został nawiązany, żaden ląd nie jest samotną wyspą.
Będę tu dowodzić, że nigdy nie było jednej, czysto zachodniej lub europejskiej kultury. To, co nazywamy zachodnimi wartościami – wolność, racjonalizm, sprawiedliwość i tolerancja – nie jest ani wyłącznie, ani pierwotnie zachodnie, a sam Zachód jest w dużej mierze wytworem wielowiekowych powiązań ze znacznie rozleglejszą siecią społeczeństw z południa, północy i wschodu³². Okres objęty tą książką jest natomiast epoką melanżu, w której jednostki i społeczności działają i reagują we wzajemnych relacjach. Nie oznacza to, że owe interakcje są zawsze pozytywne i pokojowe. Prawdę mówiąc, największe przemiany dokonują się w czasach wielkiego zamętu i antagonizmów – migracji, wojen i podbojów – a ludzie nieraz uczą się najwięcej od najzawziętszych przeciwników.
Moja opowieść nie jest prostą historią o, na przykład, niekończącej się ekspansji sieci społecznych i gospodarczych, niepowstrzymanym postępie ludzkości czy – jak ujmowali to niektórzy dziewiętnastowieczni uczeni – „świetle ze Wschodu”, które pełnię mocy osiąga dopiero na Zachodzie³³. Ma skomplikowaną fabułę, wątki poboczne i parę nieoczekiwanych zwrotów akcji. Nie jest to też książka o „wpływologii”: wszechobecnej, ale bezsensownej koncepcji, która stawia sprawy na głowie, przypisując zasługę za transfer kulturowy wzorcowi zamiast jego naśladowcom. Ale przeszłość nie wpływa na przyszłość: to ludzie decydują, jak interpretować, rozwijać lub adaptować to, co w niej zastają³⁴.
Pisząc tę książkę, czerpałam obficie z najnowszych badań historycznych, archeologicznych i biologicznych, takich jak „genomowa rewolucja” XXI wieku, która zmienia nasze wyobrażenia o przemieszczaniu się i krzyżowaniu ludzi w przeszłości. Ale sięga ona również do starszych sposobów myślenia o historii i jej kształtowaniu przez podróże, spotkania i relacje międzyludzkie. Byłam też celowo konserwatywna, pomijając wiele interesujących i przekonujących teorii na temat kontaktów i transmisji kulturowej między odległymi społecznościami, żeby skupić się na najlepiej udokumentowanych przykładach.
Mniej więcej 4 tysiące lat oddzielają dwie rewolucje, które wyznaczają ramy czasowe moich dociekań: pojawienie się żeglugi pełnomorskiej na Morzu Śródziemnym, co zapewniło pierwsze szybkie połączenie z zachodem, oraz rozwój nowych narzędzi nawigacyjnych, które radykalnie poszerzyły zachodni horyzont. Przez większość tego czasu Europa stanowiła peryferie rozległych sieci kulturowych, handlowych i politycznych, dopóki żeglarskie państwa na jej zachodnim krańcu nie zaczęły tworzyć nowego, zdominowanego przez chrześcijaństwo atlantyckiego świata – świata, który był jeszcze silniej powiązany na jeszcze większych przestrzeniach, ale głosił nową ideologię dystansu i separatyzmu.
Przez cały ten czas ludzie podróżowali w celach handlowych i dyplomatycznych, dla zysku, przygody i łupów. Nie ograniczały ich abstrakcyjne cywilizacje, ale autentyczne bariery pustyń, gór i mórz – które pokonywali, nie godząc się na osamotnienie.
Do pierwszych kontaktów między imperiami Egiptu i Mezopotamii a prostszym światem leżącym na zachód od nich doszło za pośrednictwem regionu, który wcześni europejscy podróżnicy nazwali Lewantem – krainą wschodzącego słońca – oraz paru najstarszych miejskich społeczności świata³⁵. To właśnie w jednym z tych miast zaczyna się nasza opowieść: w mieście, które dało nazwę pierwszym morskim żaglowcom.
1.
Nie wszystkie europejskie tradycje intelektualne postrzegały „cywilizację” jako ostateczny cel: uczeni niemieccy, na przykład, przedkładali moralną siłę wcześniejszego etapu _Kultur_ ponad dekadencką francuską elegancję _Zivilisation_, w którą przemiana zawsze jej groziła.
2.
Podobnie jak Mill, Guizot przyznał własnemu narodowi szczególne miejsce: „Dobre jest nas Francuzów położenie do zgłębiania cywilizacji europejskiej sądzę, iż bez pochlebstwa rzec można, że Francja była środkiem, ogniskiem cywilizacji europejskiej . W narodzie francuskim jest coś towarzyskiego, coś sympatycznego, coś udzielającego się z większą łatwością i mocą zarazem niż w charakterze każdego innego ludu”.