- W empik go
Jak świt poranka - ebook
Jak świt poranka - ebook
Niestety już ostatnia trzecia rzęść trylogii Francine Rivers "Znamię lwa" .
Atretes wódz germańskiego plemienia Chattów wzięty do niewoli przez zwycięskich Rzymian zyskuje sławę niezwyciężonego gladiatora, walcząc przez długich dziesięć lat na arenach Imperium Romanum o wolność. Odzyskawszy ją postanawia wrócić do Germanii. Ale najpierw musi odnaleźć syna, którego uratowała od śmierci młoda chrześcijanka Hadassa zanosząc chłopca do świętego Jana Apostoła...Jak splotą się losy Artesa, Hadassy i Markusa
FRANCINE RIVERS jest pisarką aktywną od ponad trzydziestu lat.
W latach 1976-1985 odnosiła sukcesy na rynku beletrystyki dla szerszego grona odbiorców, zdobywając liczne nagrody. W 1986 powróciła do głębokiej wiary chrześcijańskiej. Odtąd Francine Rivers publikuje na rynku wydawnictw chrześcijańskich, a jej książki wciąż cieszą się uznaniem zarówno krytyków, jak czytelników. Została nagrodzona złotym medalem amerykańskiego Ewangelicznego Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Wydawców ECPA, zaś Amerykańskie Stowarzyszenie Autorów Romansów wyróżniło prestiżową nagrodą RITA aż trzy inne powieści. Autorka wyznaje, że poprzez swoje pisarstwo stara się zbliżać czytelników do Boga oraz że pragnie czcić i wielbić swoją pracą Chrystusa, w podzięce za to, w jaki sposób wpłynął i wciąż wpływa na jej życie.
Spis treści
Słowo wstępne – Przedmowa wydawcy
Przedmowa
Podziękowania
Mapy: Rzymskie Imperium, c. 117 A.D.
Szlak morski z Efezu do Rzymu
Szlak lądowy z Rzymu do Germanii
Prolog
Część I: Ziarno
Część II: Gleba
Część III: Wzrost
Część IV: Ciernie
Część V: Ofiara
Część VI: Żniwa
Epilog
Słownik terminów
Materiały do dyskusji
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63097-18-9 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drodzy Czytelnicy!
Od czasu nawrócenia, przez 15 lat interesowały mnie tylko półki z książkami, na którym widniały napisy: poradniki, religia, świadectwa, rozważania duchowe itp. Zawsze omijałam dział: powieści chrześcijańskie. Wydawały mi się płytkie, nic nieznaczące dla mojego rozwoju duchowego, po prostu strata czasu i pieniędzy. W takim przekonaniu chodziłam do czasu, gdy koleżanka dosłownie wcisnęła mi w ręce powieść „Potęga miłości” Francine Rivers.
Jadąc nad morze, włożyłam książkę do walizki. Z nudów zaczęłam ją czytać. Uwierzcie mi, żadna lektura nie wywarła na mnie tak wielkiego wrażenia, utrzymującego się przez wiele tygodni po jej przeczytaniu.
Oczywiście powieść można było „połknąć”w jeden dzień, no może dobę, mnie zajęła ona trzy dni. Z obawy przed pokusą czytania na plaży, celowo nie brałam książki ze sobą, gdyż rola mamy sześciorga dzieci nad morzem polega na ciągłym liczeniem stanu rodziny. Na szczęście w nocy dzieci śpią, a ja, nie rozstając się z pudełkiem chusteczek, mogłam upajać się cudowną historią głównych bohaterów.
Nie mam zamiaru zamieszczać streszczenia powieści, ale opowiem krótką historię towarzyszącą mojej lekturze.
Na pewno znacie to uczucie wściekłości, gdy okazuje się, że pozostała już tylko jedna kartka do końca, a wy oddalibyście wszystko, żeby nie rozstawać się z bohaterami książki. Ale po co jest wyobraźnia? Nie jesteś w stanie o niczym innym myśleć, a na samo wspomnienie fabuły powieści, to płaczesz, to się śmiejesz. Ja wciąż płakałam.
W niedzielę pojechaliśmy gościnnie na nabożeństwo do kościoła w Kołobrzegu. Spóźniliśmy się, więc „za karę” zmuszeni byliśmy usiąść w pierwszym rzędzie, tuż przed sceną, bo tylko tam były wolne miejsca. Trzymałam się dzielnie przez cały czas uwielbienia, następnie pewne małżeństwo opowiedziało świadectwo dotyczące kryzysu, przez jaki właśnie przechodzili. To wystarczyło. Wróciłam myślami do losów moich bohaterów. Płakałam przez całe kazanie, nie będąc w stanie przestać. Byłam wściekła na siebie, że nie mogę się ukryć. Widziałam pocieszający wzrok pastora, który pewnie był przekonany, że słowo, jakie mówi, tak potężnie działa w moim sercu.
Następnego dnia poszłam do księgarni w poszukiwaniu jakiejkolwiek książki Francine Rivers. Znalazł się jeden egzemplarz – pierwszy tom trylogii „Znamię Lwa” – „Głos w wietrze”, który okazał się jeszcze większym sukcesem literackim. Podczas czytania trylogii nie byłam zdolna do wykonywania żadnej przyziemnej czynności. Obawiam się, że taki stan, przyglądając się objawom, przypomina uzależnienie. Myślisz tylko o sposobności ukrycia się gdziekolwiek sam na sam z książką. I w takich momentach wdzięczna jesteś Bogu za odpoczynek i nieocenioną ciszę podczas nieprzespanych nocy.
Oczywiście przeczytałam wszystkie, dostępne na rynku polskim, książki Francine Rivers, ale nigdy nie spodziewałam się, że będę miała zaszczyt przyczynienia się do wydania dzieł autorki, które do tej pory były niedostępne w języku polskim. Są to dwie słynne powieści „Szofar zabrzmiał” oraz „Ostatni zjadacz grzechu”, która zachwyciła reżysera Michaela Landona i na jej podstawie nagrał film . Bardzo mi zależało, aby te powieści były dostępne również dla polskiego czytelnika i tak samo gorąco polecam, jak wspomnianą trylogię „Znamię lwa”, która niezmiennie od 10 lat cieszy się popularnością. Z radością przyjęłam fakt, że prawa autorskie są do nich dostępne i postanowiliśmy wznowić wydanie tych powieści, gdyż na rynku polskim nie może ich nigdy zabraknąć. Mam też nadzieję, że doczekają się ekranizacji.
Edyta Bogulak
WydawcaPrzedmowa
Kiedy w 1986 roku stałam się nowo narodzoną chrześcijanką, pragnęłam dzielić się swoją wiarą z innymi. Jednak nie chciałam nikogo obrazić i podejmować ryzyka „utraty” starych przyjaciół oraz członków rodziny, którzy nie podzielali mojej wiary w Jezusa jako Pana i Zbawiciela. Wciąż się wahałam i pozostawałam milcząca. Postanowiłam wtedy rozpocząć własne poszukiwania, badając wiarę męczenników. „Głos w wietrze” był tego rezultatem.
Pisząc historię Hadassy, doszłam do przekonania, że odwaga nie jest czymś, co można wytworzyć samemu, jako wynik własnych starań. Nauczyłam się, że gdy całym sercem poddajemy się Bogu, On daje nam odwagę, aby stawić czoło temu, co przychodzi. On daje nam słowa, które trzeba wypowiedzieć, gdy jesteśmy wezwani, by stanąć i wyrazić swoją wiarę.
Wciąż odczuwam wewnętrzne zmagania jako chrześcijanka, walcząc ze swoimi wadami i przeżywając porażki, ale Jezus dał mi narzędzie w postaci pisania i mogę go używać, poszukując odpowiedzi, które pochodzą od Niego. Każda z moich postaci, ze swoim odmiennym punktem widzenia, odgrywa jakąś rolę, kiedy poszukuję Bożej perspektywy i każdego dnia znajduję w Piśmie Świętym coś, co do mnie przemawia. Bóg okazuje wobec mnie cierpliwość i dzięki studiowaniu Jego Słowa odnajduję to, czego On chce mnie nauczyć. Kiedy słyszę od jakiegoś czytelnika, że został on poruszony jedną z moich opowieści, to mogę powiedzieć, że jedynie Bogu należy się za to chwała. Wszystkie dobre rzeczy pochodzą od Ojca w górze i może On użyć czegokolwiek, aby dotrzeć do swoich dzieci ze swoim pouczeniem – nawet za pomocą fikcji literackiej.
Moim głównym pragnieniem, gdy podjęłam się pisania chrześcijańskiej beletrystyki, było znalezienie odpowiedzi na osobiste pytania i dzielenie się nimi w formie opowieści z innymi. Teraz chcę o wiele więcej. Pragnę, aby Pan Bóg użył moich książek, aby ludzie stali się spragnieni Bożego Słowa, Biblii. Mam nadzieję, że przeczytanie historii Hadassy sprawi, że staniecie się głodni prawdziwego Słowa, Jezusa Chrystusa, Chleba Życia. Modlę się, abyście gdy skończycie czytanie mojej książki, chwycili za Biblię z nowym entuzjazmem i oczekiwaniem na spotkanie z samym Panem. Badajcie Pismo Święte dla czystej radości bycia w Bożej obecności.
Umiłowani, poddajcie się całym sercem Jezusowi Chrystusowi, który Was kocha. Kiedy będziecie pić z głębokiej studni Pisma, Pan Was odświeży i oczyści, będzie was kształtował i odtwarzał poprzez swoje Żywe Słowo. Gdyż Biblia jest samym tchnieniem Boga, dającym życie na wieki tym, którzy Go szukają.
Francine Rivers, 2002Podziękowania
Pragnę podziękować memu mężowi Rickowi za wytrwałe wspieranie mnie i zachęcanie do rozpostarcia skrzydeł i wzbicia się do lotu. Dziękuję też Bogu za to, że moje dzieci, Trevor, Shannon i Travis, udzieliły mi tak wielu bezcennych nauk o życiu i miłości.
Dziękuję również redaktorce moich książek, Karen Bali, która dzięki swym zdolnościom i doświadczeniu mogła podsunąć mi harmonizujące z całością pomysły i udoskonalić moją pracę.
Przede wszystkim dziękuję jednak Bogu za to, że poprowadził mnie do wydawcy, który podziela moją wizję świata i którego wiara przerasta moją wiarę.
Francine RiversProlog Rok 79 po Chrystusie
Strażnik najgłębszego lochu odsunął rygiel i ruszył przodem. Stukot nabitych ćwiekami butów żołnierskich przypomniał Atretesowi czasy Kapui. Szedł za strażnikiem i pocił się, wdychając woń zimnego kamienia i ludzkiego strachu. Ktoś krzyknął spoza zamkniętych drzwi. Inni jęczeli ogarnięci rozpaczą. Nagle gdzieś z dalekiego krańca ociekających wilgocią podziemi doszedł ich uszu dźwięk – głos tak słodki, że Atretes poczuł, jak coś przyciąga go w tamtą stronę. Gdzieś w ciemnościach jakaś kobieta śpiewała. Strażnik zwolnił i przechylił nieco głowę.
– Czy słyszałeś kiedykolwiek taki głos? – spytał. Śpiew umilkł i strażnik przyspieszył kroku. – Jest tu od kilku miesięcy, lecz to w niczym jej nie odmieniło. Nie to co innych. Szkoda, że jutro umrze wraz ze wszystkimi – rzekł, zatrzymując się przed ciężkimi drzwiami. Podniósł rygiel.
Oddychając ciężko ustami, Atretes stał na progu i przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Jedna jedyna pochodnia migotała osadzona na bocznej ścianie, ale ludzie w głębi pozostawali w cieniu. Większość więźniów stanowiły kobiety i dzieci. Było też kilku ledwie, ale starych, brodatych mężczyzn. Atretes nie był wcale tym zaskoczony. Młodszych oszczędza się do walk.
Ktoś wypowiedział jego imię i zobaczył szczupłą kobietę w łachmanach wstającą spośród gromady brudnych więźniów.
Hadassa!
– To ta? – spytał strażnik.
– Tak.
– Śpiewaczka. Ty tam! Wyjdź!
Atretes patrzył, jak przepycha się przez tłum. Ludzie wyciągali ręce, żeby ją dotknąć. Ktoś ujął jej dłoń, a ona uśmiechnęła się i szepnęła jakieś słowo otuchy. Kiedy doszła do drzwi, spojrzała na niego świetlistymi oczami.
– Co tu robisz, Atretesie?
Nie chciał rozmawiać przy rzymskim strażniku, wziął ją więc za rękę i wyciągnął na korytarz. Strażnik zamknął drzwi i opuścił rygiel. Otworzył inne drzwi, po drugiej stronie korytarza, i zapalił pochodnię, sam zaś zajął stanowisko na końcu korytarza.
Wchodząc za Hadassą do pomieszczenia, Atretes słyszał stukot podbitych ćwiekami butów na kamiennej posadzce. Zacisnął dłonie. Ślubował sobie, że jego noga nie stanie już nigdy w takim miejscu, i oto jest tutaj z własnej woli.
Hadassa dostrzegła udrękę malującą się na jego twarzy.
– Na pewno nienawidzisz tego miejsca – szepnęła. – Co sprowadziło cię tutaj?
– Miałem sen i nie wiem, co on oznacza.
Wyczuła jego rozpacz i prosiła Boga, by dał jej odpowiedź, której Atretes potrzebuje.
– Usiądź i opowiedz. – Poczuła słabość spowodowaną kilkudniowym zamknięciem i brakiem pożywienia. – Ja mogę nie znać odpowiedzi, ale Bóg ją zna.
– Idę przez ciemność, przez ciemność tak gęstą, że czuję, jak napiera na moje ciało. Widzę tylko swoje dłonie. Idę długo, nie czując niczego, szukając, zda się, przez całą wieczność, aż widzę przed sobą rzeźbiarza. Pracuje nad posągiem, który przedstawia mnie. Jest podobny do tych, które sprzedają na kramach wokół cyrku, tyle że ten jest jak żywy. Rzeźbiarz bierze do ręki młotek i wiem, co zaraz zrobi. Krzyczę, by tego nie robił, lecz on uderza młotkiem i posąg rozpada się na milion odłamków.
Atretes wstał, drżąc na całym ciele.
– Czuję ból, ból, jakiego nigdy nie zaznałem. Nie mogę się poruszyć. Widzę wokół siebie las z ojczystego kraju i zapadam się w bagno. Wszyscy stoją wokół mnie: matka, żona, dawno zmarli przyjaciele. Krzyczę, lecz oni stoją nieruchomo, patrząc, jak bagno mnie wsysa. Błoto napiera na mnie jak przedtem ciemność. I nagle pojawia się mężczyzna, który wyciąga do mnie obie ręce. Jego dłonie krwawią.
Hadassa patrzyła, jak Atretes opiera się ze znużeniem o kamienną ścianę po drugiej stronie celi.
– Czy bierzesz go za rękę?
– Nie wiem – odparł ze smutkiem. – Nie mogę sobie przypomnieć.
– Budzisz się?
– Nie. – Wciągnął powoli powietrze w płuca, starając się zapanować nad swoim głosem. – Jeszcze nie. – Zamknął oczy i przełknął z wysiłkiem ślinę. – Słyszę płacz noworodka. Leży nagi na skałach nad morzem. Widzę, jak nadchodzi fala i wiem, że go zmyje. Chcę do niego dotrzeć, ale fala go zalewa. Wtedy się budzę.
Hadassa zamknęła oczy. Atretes odchylił głowę do tyłu.
– Powiedz mi, co ten sen oznacza?
Hadassa modliła się, by Pan zesłał na nią mądrość. Długo siedziała z pochyloną głową. Po dłuższej chwili podniosła wzrok.
– Nie jestem jasnowidzącą – powiedziała. – Tylko Bóg może wyjaśniać sny. Wiem jednak, Atretesie, że pewne rzeczy są prawdziwe.
– Jakie rzeczy?
– Mężczyzną wyciągającym ręce jest Jezus. Powiedziałam ci, jak umarł, przybity do krzyża, i jak powstał z martwych. Wyciąga do ciebie obie ręce. Uchwyć je i trzymaj mocno. Twoje ocalenie jest bliskie. – Zawahała się. – A dziecko…
– Wiem wszystko. – Twarz Atretesa stężała. Z trudem panował nad miotającymi nim uczuciami. – To mój syn. Myślałem o tym, co powiedziałaś mi tamtej nocy na wzgórzach. Posłałem wiadomość, że chcę dostać dziecko, kiedy się narodzi.
Widząc zdumione spojrzenie Hadassy, Atretes zerwał się i zaczął niespokojnie krążyć po celi.
– Najpierw chciałem tylko zranić Julię, odebrać jej dziecko. Potem chciałem je naprawdę. Postanowiłem je wziąć i wrócić do Germanii. Czekałem i przysłano mi wiadomość. Dziecko przyszło na świat martwe.
Atretes wybuchnął urywanym, pełnym goryczy śmiechem.
– Lecz skłamała. Dziecko żyło. Kazała położyć je na skale, by umarło. – Mówił głosem zdławionym przez łzy, przeczesując włosy palcami. – Powiedziałem ci, że gdyby Julia położyła je u moich stóp, odwróciłbym się i odszedł. I ona tak właśnie uczyniła. Położyła dziecko na skale i odeszła. Nienawidziłem jej za to. Nienawidziłem samego siebie. Powiedziałaś: „Niech Bóg się nad tobą zmiłuje”. O tak, zmiłował się.
Hadassa wstała i podeszła do niego.
– Twój syn żyje.
Zesztywniał i spojrzał na nią, a ona położyła mu dłoń na ramieniu.
– Nie wiedziałam, Atretesie, że przysłałeś po niego. Gdybym wiedziała, przyniosłabym go tobie. Wybacz mi, proszę, ból, który ci zadałam.
Zwiesiła bezwładnie rękę. Atretes ujął jej dłoń.
– Powiedziałaś, że mój syn żyje. Gdzie jest?
Modliła się, by Bóg sprawił, że to, co powie, okaże się dobre.
– Zaniosłam twego syna do apostoła Jana i oddałam go w ręce Rispy, młodej wdowy, która utraciła swoje dziecko. Pokochała go, gdy tylko spojrzała w jego twarz.
Rozluźnił dłoń i opuścił rękę.
– Mój syn żyje – powtórzył ze zdumieniem, czując, jak opada z niego ciężar bólu i winy. Zamknął z ulgą oczy. – Mój syn żyje. – Oparty plecami o kamienną ścianę osuwał się powoli, gdyż zawiodły go nogi. – Mój syn żyje – znowu powtórzył zdławionym głosem.
– Bóg jest miłosierny – powiedziała, kładąc mu dłoń na głowie. Ta leciutka pieszczota przypomniała Atretesowi matkę. Ujął dłoń Hadassy i przytulił ją do policzka. Podniósł wzrok i zobaczył siniaki na jej twarzy, zobaczył, jak chude jest jej ciało okryte podartą, brudną tuniką. Ocaliła jego syna. Czyż może teraz odejść i pozwolić, by umarła? Wstał, zdecydowany przystąpić do działania.
– Idę do Sertesa.
– Nie.
– Tak – odparł z determinacją. Nigdy nie walczył z lwami i miał niewielką szansę, by przeżyć, ale musiał spróbować. – Wystarczy jedno słowo szepnięte właściwemu człowiekowi, a znajdę się na arenie jako twój obrońca.
– Ja mam już obrońcę, Atretesie. Bitwa dobiegła końca. I zawsze jest to koniec zwycięski. – Trzymała mocno jego dłoń w swoich dłoniach. – Czyż tego nie widzisz? Jeśli wrócisz teraz na arenę, umrzesz, nie poznawszy Pana.
– Ale ciebie czeka śmierć. Jutro zostaniesz rzucona lwom.
– We wszystkim jest ręka Boga, Atretesie. Stanie się Jego wola.
– Umrzesz.
– Choćby mnie zabił Wszechmocny, ufam – uśmiechnęła się. – Cokolwiek się zdarzy, służy Jego dobrym celom i Jego chwale. Nie czuję strachu.
Patrząc na nią, Atretes łaknął do bólu wiary takiej jak jej wiara, wiary, która przyniosłaby mu ukojenie. Długo wpatrywał się w jej twarz, a potem skinął głową, walcząc z miotającymi nim uczuciami.
– Będzie, jak powiedziałaś.
– Będzie wedle woli Boga.
– Nigdy cię nie zapomnę.
– Ani ja ciebie. – Wyjaśniła mu, jak ma znaleźć apostoła Jana, a potem położyła dłoń na jego ramieniu i podniosła na niego spojrzenie pełnych pokoju oczu. – A teraz odejdź z tego miejsca śmierci i nie oglądaj się za siebie.
Wyszła na ciemny korytarz i zawołała strażnika.
Atretes stał z pochodnią w ręku, patrząc, jak strażnik przychodzi i otwiera rygiel. Hadassa obejrzała się na Atretesa. W jej oczach zobaczył miłość.
– Niechaj Bóg błogosławi ci. Niechaj cię zachowa. Niechaj jaśnieje nad tobą Jego twarz i będzie dla ciebie powabna. Niechaj Bóg obróci ku tobie swą twarz i ześle ci pokój – powiedziała z łagodnym uśmiechem.
Odwróciła się i weszła do celi. Przywitał ją cichy szmer głosów. Drzwi z głuchym odgłosem zatrzasnęły się za nią na zawsze.I
Atretes padał z nóg, a w dodatku jego duma została zadraśnięta i cierpliwość całkowicie się wyczerpała. Miał już dosyć wszystkiego.
Gdy tylko dowiedział się od Hadassy, że jego syn żyje i że apostoł Jan wie, gdzie można go znaleźć, przystąpił do układania planu. Ponieważ pospólstwo nadal go uwielbiało, nie mógł pokazać się w mieście, kiedy mu się spodoba, ale musiał czekać, aż zapadnie mrok. I tego się trzymał. Odnalezienie domu apostoła nie było trudne – Hadassa podała dostatecznie jasne wskazówki – ale człowiek Boży nawet w środku nocy zaprzątnięty był swoimi sprawami: pocieszał chore dzieci, wysłuchiwał spowiedzi umierających.
Atretes czekał więc, by po kilku godzinach dowiedzieć się, że apostoł przysłał wiadomość, iż udaje się prosto nad rzekę, by odprawić o świcie nabożeństwo. Atretes był wściekły, ale poszedł tam i trafił na moment, kiedy tłum zgromadził się już, by wysłuchać Jana, który opowiadał o Jezusie Chrystusie, ich zmartwychwstałym Bogu. Cieśla z Galilei Bogiem? Atretes zamknął uszy na głoszone przez Jana słowo i zaszył się w spokojnym miejscu pod terebintem, zdecydowany wytrwać tam do końca zgromadzenia.
Jednak teraz nie mógł już dłużej czekać! Nastał świt, słońce wznosiło się coraz wyżej, a wyznawcy ciągle wyśpiewywali chwałę swojego niebieskiego Króla i opowiadali, jak wyzwolili się od choroby, rozpaczy, złych nawyków i nawet demonów! Niedobrze mu się robiło od słuchania tych historii. Niektórych zanurzano teraz w rzece. W ubraniu! Czy oni wszyscy oszaleli?
Atretes wstał, podszedł bliżej i szturchnął jakiegoś mężczyznę stojącego w ostatnich rzędach zgromadzenia.
– Jak długo trwają te spotkania?
– Póki przenika nas Duch Boży – odparł mężczyzna, obrzucając Atretesa szybkim spojrzeniem i natychmiast z powrotem podejmując śpiew.
Duch Boży? Co to niby ma znaczyć? Atretes nawykł do ściśle zaplanowanego rozkładu ćwiczeń i do dyscypliny, do konkretnych faktów. Odpowiedź tego człowieka była nie do pojęcia.
– Czy po raz pierwszy słuchasz?…
– Pierwszy i ostatni – uciął Atretes, któremu pilno było znaleźć się jak najdalej od tego miejsca.
Mężczyzna przyjrzał mu się uważniej i uśmiech na jego twarzy stężał. Otworzył szeroko oczy.
– Tyś jest Atretes!
Atretes poczuł, że mięśnie mu sztywnieją. Może uciec albo podjąć walkę. Zacisnął wargi i postanowił nie ustępować. Ucieczka byłaby czymś przeciwnym jego naturze; po długiej nocy czekania był gotów podjąć walkę.
„Jesteś głupcem!” – zganił sam siebie. Powinien był milczeć i czekać spokojnie w cieniu drzewa, nie zaś zwracać na siebie uwagę. Ale co się stało, to się nie odstanie. Szukał dla siebie usprawiedliwień. Skąd mógł wiedzieć, że ludzie o nim nie zapomnieli? Minęło osiem miesięcy od chwili, kiedy opuścił arenę. Sądził, że nikt już o nim nie pamięta.
Najwyraźniej efezjanie mają dobrą pamięć.
Kiedy padło jego imię, inni obrócili głowy. Jakaś kobieta gwałtownie zaczerpnęła powietrza w płuca i odwróciła się, żeby wymienić jakieś uwagi ze stojącymi w pobliżu. Wiadomość o jego obecności przemknęła wśród zgromadzonych jak wiatr unoszący suche liście. Ludzie oglądali się, by zobaczyć, co jest powodem poruszenia, i zaraz go dostrzegali, gdyż przewyższał o głowę innych, a te jego przeklęte jasne włosy rzucały się w oczy jak latarnia morska.
Zaklął pod nosem.
– To Atretes! – mruknął któryś z mężczyzn.
Atretes poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Wiedział, że najmądrzej byłoby opuścić czym prędzej to miejsce, ale górę wziął upór, niepohamowana strona jego natury. Nie jest już niewolnikiem Rzymu, nie jest już gladiatorem walczącym na arenie. Może znowu rozporządzać swoim życiem. Jakaż różnica zachodzi między ścianami pełnej przepychu willi a murami szkoły gladiatorów? I tu, i tam był więźniem.
„Przyszedł mój czas!” – pomyślał z gniewem i poczuciem zawodu. Musi zdobyć potrzebne informacje i wynieść się stąd. Każdy, kto spróbuje stanąć mu na drodze, gorzko tego pożałuje.
Odepchnął mężczyznę, który nadal przyglądał się mu z szeroko otwartymi ustami, i zaczął przepychać się przez tłum.
Przez ludzkie morze przebiegł szmer.
– Rozstąpić się! To Atretes. Chce przepchnąć się do przodu! – ozwał się czyjś głos i ludzie z pierwszych rzędów przestali śpiewać. Obracali się w stronę olbrzyma.
– Chwała niech będzie Panu!
Szum podnieconych głosów sprawił, że Atretes zacisnął usta. Mimo dziesięciu lat krwawych zmagań na arenie Germanin nie przyzwyczaił się do tego, że za każdym razem, kiedy się pojawia, ludzi ogarnia poruszenie.
Sertes, edyl efeskich igrzysk, człowiek, który kupił Atretesa w wielkiej rzymskiej szkole gladiatorów, upajał się przyjęciem, jakie spotykało jego cennego gladiatora, i korzystał z każdej sposobności, żeby trochę złota trafiło i do jego kieszeni. Przyjmował łapówki od majętnych patronów i zabierał Atretesa na uczty, gdzie karmiono gladiatora smakołykami i dogadzano mu na wszelkie sposoby. Inni gladiatorzy rozkoszowali się takim królewskim traktowaniem, zażywając bez żadnych ograniczeń przyjemności, korzystając z godzin dzielących ich od chwili, kiedy staną na arenie twarzą w twarz ze śmiercią. Atretes zawsze zachowywał umiar w jedzeniu i piciu. Chciał żyć. Trzymał się na uboczu, nie zwracał uwagi na biesiadników i patrzył na nich tak dziko i z taką pogardą, że otaczali go bardzo szerokim kręgiem.
– Zachowujesz się jak zwierzę w klatce! – poskarżył się kiedyś Sertes.
– Bo uczyniliście ze mnie zwierzę.
Teraz, kiedy przepychał się przez zebrany nad rzeką tłum, to wspomnienie podsycało jego gniew. Hadassa powiedziała mu, żeby odszukał apostoła Jana. Ci gapiący się na niego, mamroczący ludzie z pewnością go nie powstrzymają.
Szum podekscytowanych głosów narastał. Mimo potężnej budowy ciała germański wojownik czuł, że tłum napiera coraz mocniej. Ludzie dotykali go, kiedy się obok nich przedzierał. Instynktownie napinał mięśnie i odpychał natrętów. Oczekiwał, że będą się czepiać jego sukni i drzeć ją na strzępy jak amoratae, które często ścigały go na rzymskich ulicach. Jednak ci ludzie byli wprawdzie podnieceni jego obecnością, lecz kładli na nim dłonie po to tylko, żeby ułatwić mu przepychanie się do przodu.
– Chwała niech będzie Panu!…
– Był gladiatorem!
– Widziałem go kiedyś, nim zostałem chrześcijaninem…
Tłum zamykał się za nim i serce zaczęło bić mu jak młot. Na czoło wystąpił zimny pot. Nie lubił, kiedy zachodzono go od tyłu.
– Przejście – powiedział jakiś mężczyzna. – Zróbcie mu przejście!
– Janie! Janie! Idzie tu Atretes!
Czyżby wiedzieli już, po co przyszedł na zgromadzenie wyznawców Drogi? Czyżby Hadassa zdołała przekazać wiadomość?
– Jeszcze jeden! Jeszcze jeden zwrócił się ku Panu!
Ktoś zaintonował pieśń i fala śpiewu podnosiła się wokół niego, aż dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Tłum rozstępował się przed nim. Nie zamierzał zastanawiać się dlaczego; szybko pokonał ostatni odcinek drogi.
Zobaczył kilka osób stojących w wodzie. Jedną właśnie zanurzano. Inna, cała już mokra, wyrzucała wysoko wodę rękami, śmiejąc się i jednocześnie płacząc. Ludzie brnęli do niej przez wodę, żeby ją uścisnąć.
Jakiś starzec, ubrany w wełnianą tunikę i przepasany szarfą w prążki, pomagał komuś dźwignąć się z wody, mówiąc przy tym: „Zostałeś obmyty we krwi Baranka”. Śpiew wzmógł się, stał się radośniejszy. Dźwignięty z wody mężczyzna podszedł szybko do przyjaciół. Jeden z nich uścisnął go z płaczem, pozostali otoczyli go kołem.
Atretes rozpaczliwie pragnął być jak najdalej od tego miejsca, od tego zgromadzenia ludzi szalonych.
– Ty tam! – krzyknął do starca przepasanego szarfą w prążki. – Ty jesteś Janem? Tym, którego zwą apostołem?
– Jestem nim.
Atretes wszedł do wody, dziwując się poruszeniu ludzi, którzy stali za jego plecami. Sertes powiedział kiedyś, że apostoł Jan jest większym zagrożeniem dla Cesarstwa Rzymskiego niż wszystkie bunty wybuchające na pograniczu, ale mierząc wzrokiem stojącego przed nim mężczyznę, Atretes nie zobaczył niczego, co skłaniałoby do lęku. W gruncie rzeczy Jan robił wrażenie kogoś zupełnie zwyczajnego.
Jednak Atretes nauczył się już, że nic nie jest takie, na jakie wygląda; ponure przeżycia wpoiły mu przekonanie, że nie należy nikogo lekceważyć. Tchórz może okazać się groźniejszy i przebieglejszy niż człowiek odważny, a bywa, że ktoś z pozoru bezbronny zada rany zbyt głębokie, żeby mogły się zabliźnić. Czyż Julia nie rozdarła mu serca swoją zdradą i kłamstwami?
Ten starzec miał w ręku oręż, który Atretes zamierzał mu wydrzeć.
– Masz mojego syna – oznajmił głosem twardym jak kamień. – Hadassa przyniosła ci go jakieś cztery miesiące temu. Chcę go odzyskać.
– Hadassa – powtórzył Jan i jego twarz złagodniała. – Martwiłem się o nią. Nie widzieliśmy naszej siostry od wielu
tygodni.
– I już jej nie zobaczysz. Jest wśród skazańców w lochu pod cyrkiem.
Jan wypuścił powietrze z piersi, jakby ktoś uderzył go z całej siły w twarz, i szepnął coś sam do siebie.
– Powiedziała, że dałeś mego syna wdowie o imieniu Rispa – ciągnął Atretes. – Gdzie ją znajdę?
– Rispa mieszka w mieście.
– Ale gdzie?
Jan zrobił krok do przodu i położył dłoń na ramieniu Atretesa.
– Chodź. Porozmawiamy.
Atretes strząsnął z siebie dłoń starca.
– Chcę tylko, byś mi powiedział, jak znaleźć kobietę, która ma mojego syna.
Jan znowu obrócił twarz w jego stronę.
– Kiedy Hadassa przyszła do mnie z dzieckiem, powiedziała, że rozkazano jej położyć je na skale, aby umarło.
– Nie wydałem takiego rozkazu.
– Twierdziła, że ojciec nie chce dziecka.
Atretes poczuł, że twarz oblewa mu fala gorąca, a w ustach robi się sucho.
– To moje dziecko. Nie muszę ci mówić nic więcej.
Jan zmarszczył brwi.
– Czy Hadassa została skazana za to, że przyniosła dziecko do mnie?
– Nie.
Nieposłuszeństwo Hadassy, uratowanie dziecka, wystarczyłoby, żeby ją skazano, ale nie z tego powodu Julia posłała ją na śmierć. Julia, o ile wiedział, nie zdawała sobie nawet sprawy, że dziecko żyje. Potrafiłaby jednak rzucić Hadassę na arenę, bo taki kaprys przyszedł jej akurat do głowy. Niewiele mógł powiedzieć o tym, co przytrafiło się Hadassie.
– Jeden sługa wyjawił mi, że Hadassie kazano zapalić wonności ku czci cesarza. Odmówiła i oznajmiła głośno, że wasz Chrystus jest jedynym prawdziwym Bogiem.
W oczach Jana zabłysło światełko.
– Chwała niech będzie Bogu.
– Ona oszalała.
– Tak, oszalała dla Chrystusa.
– Cieszysz się z tego? – spytał z niedowierzaniem Atretes. – Z powodu paru słów czeka ją śmierć.
– Nie, Atretesie. Kto wierzy w Jezusa, nie umrze, lecz będzie miał życie wieczne.
Atretes zaczął się niecierpliwić.
– Nie przyszedłem tu, żeby rozmawiać o waszym Bogu czy życiu po śmierci. Przyszedłem po syna. A jeśli chcesz dowodu mojego ojcostwa, czy wystarczy ci słowo tej nierządnicy, jego matki? Sprowadzę Julię Walerian tutaj, rzucę na kolana i zmuszę, by wyznała prawdę. Czyż to nie dość? Możesz ją potem utopić, bo ta dziwka dobrze sobie na to zasłużyła. Gotów jestem ci w tym pomóc.
Jan odpowiedział łagodnie na gniewne słowa barbarzyńcy.
– Nie wątpię, że jesteś ojcem. Troszczę się o dziecko, Atretesie. Sprawa jest bardzo poważna. Co z Rispą?
– Jeśli dziecko ma pełny żołądek i jest mu ciepło, czegóż więcej może potrzebować? A kobiecie możesz dać inne dziecko. Nie ma żadnych praw do mojego syna.
– Pan ocalił twego syna. Gdyby nie to…
– Ocaliła go Hadassa.
– To, że przyniosła chłopca w tym właśnie momencie, nie było zgoła przypadkiem.
– Ona sama powiedziała, że gdyby wiedziała, że nie odrzucę dziecka, przyniosłaby je do mnie!
– A dlaczego nie wiedziała?
Atretes zacisnął zęby. Gdyby nie ten wpatrujący się w niego tłum, użyłby siły, żeby wydrzeć informację, której pragnął.
– Gdzie jest mój syn?
– Jest bezpieczny. Hadassa uważała, że jedyny sposób uratowania twojego syna, to powierzyć go mnie.
Oczy Atretesa zwęziły się. Patrzył chłodno na Jana i drgał mu mięsień w szczęce, ale jednocześnie czuł, jak fala gorąca oblewa mu twarz. Chciał ukryć swój wstyd, wznosząc mur gniewu, ale wiedział, że to daremne. Tylko jedna jedyna osoba patrzyła na niego tak, jakby sięgała wzrokiem do jego serca. Hadassa. Tak było dotychczas, gdyż oto teraz ten człowiek przenikał równie łatwo jego myśli.
Napłynęły wspomnienia. Kiedy niewolnica przyszła i powiedziała, że Julia nosi w łonie jego dziecko, odparł, że nic go to nie obchodzi. Skąd mógł wiedzieć, że to naprawdę jego dziecko? Hadassa była tego pewna, ale Atretes czuł się zbyt obolały z powodu zdrady Julii i zbyt rozwścieczony, żeby myśleć jasno. Powiedział Hadassie, że gdyby Julia Walerian położyła dziecko u jego stóp, on odwróciłby się i odszedł, nie oglądając się za siebie. Nigdy nie zapomni smutku, jakim zasnuła się twarz niewolnicy, kiedy wypowiedział te słowa… ani żalu, jaki poczuł, kiedy odeszła. Lecz był wszak Atretesem! Duma nie pozwalała mu przywołać jej z powrotem.
Skąd miał wiedzieć, że może znaleźć się kobieta tak wyzbyta uczuć wobec swego dziecka, jak Julia? Żadnej niewieście w Germanii nie przyszłoby do głowy, żeby zostawić dziecko na skale, by umarło. Żadnemu Germaninowi. Tylko „cywilizowana” Rzymianka mogła zdobyć się na coś takiego.
Gdyby nie Hadassa, jego syn już by nie żył.
Znowu skupił się na chwili teraźniejszej, na starcu stojącym przed nim i nieokazującym ani śladu zniecierpliwienia.
– To moje dziecko. Dzisiaj nie ma najmniejszego znaczenia to wszystko, co mogłem powiedzieć wczoraj! Hadassa mnie tu przysłała i odzyskam swojego syna.
Jan skinął głową.
– Poślę po Rispę i porozmawiam z nią. Powiedz, gdzie mieszkasz, a przyniosę ci syna.
– Powiedz, gdzie ona mieszka, a sam po niego pójdę.
Jan zmarszczył brwi.
– Atretesie, sprawa jest trudna. Rispa kocha to dziecko jak własne. Niełatwo jej przyjdzie się z nim rozstać.
– Tym bardziej powinienem tam pójść. Byłbym chyba głupcem, gdybym pozwolił ci ostrzec tę kobietę, aby mogła opuścić miasto.
– Ani ja, ani Rispa nie chcemy odebrać ci dziecka.
– Mam na to tylko twoje słowo, a przecież ty jesteś dla mnie kimś obcym. I w dodatku szalonym! – rzekł, obrzucając wymownym spojrzeniem wyznawców. – Nie mam powodów, żeby ci ufać – roześmiał się szyderczo – ani żeby ufać kobiecie!
– A jednak zaufałeś Hadassie.
Twarz Atretesa pociemniała. Jan przyglądał się mu przez chwilę, a potem wyjawił, jak znaleźć Rispę.
– Modlę się, by twe serce okazało współczucie i zmiłowanie, jakie okazał ci Bóg, oszczędzając życie twojego syna. Rispa to kobieta, której wiara wytrzymała niejedną próbę.
– Cóż to oznacza?
– Że mimo swej młodości ma już za sobą wielkie tragedie.
– Lecz ta nie będzie zawiniona przeze mnie.
– Nie, ale proszę cię, byś nie miał do niej żalu o to, co się stało.
– Zawiniła jego matka. Nie winię o nic ani Hadassy, ani ciebie, ani tej wdowy – powiedział Atretes, który złagodniał teraz, bo uzyskał informację, której szukał. – Poza tym – dodał, uśmiechając się krzywo – nie wątpię, że owa wdowa poczuje się lepiej, kiedy zostanie hojnie wynagrodzona za swoje trudy. – Nie zwrócił uwagi na to, że Jan skrzywił się na te słowa. Obrócił się i zobaczył, że tłum umilkł. – Na co czekają?
– Myślą, że przyszedłeś, żeby się ochrzcić.
Atretes roześmiał się drwiąco i ruszył stokiem wzgórza, nie oglądając się na tych, którzy zgromadzili się nad rzeką.
* * *
Wrócił do swojej willi okrężną drogą poza miastem i znowu musiał czekać. Bezpieczniej będzie wejść do miasta po zmroku, a poza tym uświadomił sobie, że w swym pośpiechu zapomniał rozważyć jeszcze jedną sprawę.
– Lagos! – Jego potężny głos poniósł się echem w górę marmurowych schodów. – Lagos!
Sługa zaczął biec w stronę schodów korytarzem na górze.
– Jestem, panie!
– Idź na targ i kup mamkę.
Lagos zbiegł po schodach.
– Mamkę… panie?
– Ma być z Germanii! – rzucił Atretes i ruszył w stronę łaźni.
Zbity z tropu Lagos podreptał za nim. Miał już niejednego pana, ale ten odznaczał się na pewno największą zmiennością usposobienia. Lagos czuł się zaszczycony tym, że znalazł się wśród niewolników Atretesa, największego z gladiatorów w całym cesarstwie, nie spodziewał się jednak, iż jego pan okaże się człowiekiem bliskim szaleństwa. Podczas pierwszego tygodnia pobytu niewolnika w willi Atretes zdążył rozbić całe umeblowanie, podpalić sypialnię i zniknąć. Po miesiącu Silus i Appelles, dwaj gladiatorzy, których Atretes kupił od Sertesa jako straż przyboczną, wyruszyli na poszukiwanie swego pana.
– Żyje w pieczarze na wzgórzu – oznajmił po powrocie Silus.
– Musisz sprowadzić go z powrotem!
– Mam narażać się na śmierć! Ani myślę! Idź ty, starcze. To nie dla mnie. Zbyt cenię sobie życie.
– Zagłodzi się.
– Odżywia się mięsem zwierząt, na które poluje tą przeklętą germańską frameą – wyjaśnił Appelles. – Stał się na powrót dzikusem.
– Czy jednak nie powinniśmy czegoś zrobić? – spytała Saturnina. Niewolnica była najwyraźniej przygnębiona tym, że jej pan żyje znowu jak barbarzyńca, jak dzikie zwierzę.
– A co powinniśmy twoim zdaniem zrobić, kochaneczko? Posłać ciebie, byś poprawiła mu humor? Łatwiej poszłoby ci ze mną – zapewnił Silus, szczypiąc ją w policzek. Odtrąciła jego rękę, a on roześmiał się. – Cieszysz się ukradkiem, że dostojna Julia wzgardziła twoim panem. Jeśli kiedykolwiek odzyska rozum i tu wróci, ty będziesz już czekała na progu.
Silus i Appelles rządzili się jak u siebie, tęgo popijając i rozprawiając o swych przewagach na arenie, natomiast Lagos wziął na swoje barki ciężar prowadzenia domu. Wszystko musiało być utrzymane w porządku, w gotowości na wypadek, gdyby jego pan odzyskał zmysły i wrócił.
I Atretes wrócił bez żadnego uprzedzenia. Po pięciu miesiącach nieobecności wszedł któregoś pięknego dnia do willi, zrzucił skóry, którymi się okrywał, wykąpał się, ogolił i przywdział tunikę. Potem posłał niewolnika po Sertesa, a kiedy ten się pojawił, zamknęli się na krótką rozmowę. Następnego popołudnia przyszedł posłaniec z wiadomością, że kobieta, której Atretes szuka, przebywa w lochu. Zaraz po zmroku Atretes wyszedł z domu.
A teraz oto żąda mamki. I to z Germanii, jakby takie kobiety rosły niby winne grona! W willi nie było żadnego dziecka i Lagos nie próbował nawet zastanawiać się nad powodami, jakimi kieruje się jego pan. On sam, Lagos, ma na uwadze tylko jeden cel: żyć.
Wziął się w garść, zebrał całą odwagę i otworzył usta, żeby uświadomić swemu panu kilka niepodważalnych faktów.
– To może się okazać niemożliwe, panie.
– Zapłacisz każdą cenę. Wszystko mi jedno ile – powiedział Atretes, zdejmując i odrzucając pas.
– Nie zawsze jest to sprawa pieniędzy, panie. Germanie są bardzo poszukiwani, a zwłaszcza blondyni, niewolników germańskich jest zaś niewielu…
Poczuł, że krew odpływa mu z twarzy, kiedy ujrzał pełne ironii spojrzenie Atretesa. Kto jak kto, ale Atretes z pewnością wie o tym najlepiej. Lagos zaczął zastanawiać się, czy jego pan wie, że wystawiono nowy posąg Marsowi i że podobieństwo boga do stojącego tutaj gladiatora rzuca się w oczy. Koło cyrku nadal sprzedaje się posążki Atretesa. Nie dalej jak kilka dni temu Lagos widział w kramiku wytwórcy posążków wizerunki Apolla, który wyglądał zupełnie jak Atretes, aczkolwiek hojniej wyposażony przez naturę niż to możliwe.
– Wybacz, panie, ale może się zdarzyć, że nie znajdę germańskiej mamki.
– Jesteś Grekiem, a Grekom nigdy nie brakuje pomysłów. Masz znaleźć mamkę! Nie musi być blondynką, ale przypilnuj, żeby była zdrowa! – Zdjął tunikę, ukazując ciało uwielbiane przez całe zastępy amoratae. – Jutro rano ma tu już czekać.
Stanął na krawędzi basenu.
– Tak jest, panie – odpowiedział posępnym głosem Lagos, który uznał, że lepiej działać niż tracić czas na jałowe próby przemówienia do rozumu szalonemu barbarzyńcy. Jeśli nie zdobędzie mamki, Atretes bez wątpienia pożre jego wątrobę jak orzeł, który wiecznie pożera wątrobę Prometeusza.
Atretes wskoczył do basenu i zimna woda przyniosła ulgę jego rozgorączkowanemu umysłowi. Wyszedł na brzeg i strząsnął wodę z włosów. Dziś wieczorem pójdzie do miasta. Gdyby wziął ze sobą Silusa i Appellesa, zbyt rzucaliby się w oczy. Zresztą nawet dwóch świetnie wyszkolonych strażników na nic się zda, kiedy trzeba stawić czoło tłumowi. Znacznie lepiej zrobi, jeżeli uda się do miasta sam. Ubierze się jak człowiek z gminu i zakryje włosy. W takim przebraniu z pewnością nie będzie miał żadnych trudności.
Po wyjściu z basenu krążył bez celu po domu. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, czuł narastające napięcie; wreszcie trafił na piętro, do największego pokoju. Jego noga nie stanęła tu od czasu, kiedy pięć miesięcy wcześniej spowodował pożar. Rozejrzał się i spostrzegł, że służba uprzątnęła zwęglone meble, ozdoby ścienne i rozbite wazy korynckie. Chociaż bez wątpienia szorowali marmury, nie zdołali usunąć wszystkich śladów jego gniewu i żądzy niszczenia. Kupił tę willę dla Julii, zamierzając ją tu sprowadzić jako żonę. Dobrze wiedział, że Julia uwielbia przepych i teraz przypomniał sobie, jaki był dumny, kupując najdroższe sprzęty do domu. Mieli dzielić ten pokój.
Jednak Julia poślubiła innego mężczyznę.
Nadal dźwięczały mu w uszach jej łkania i kłamstwa, i nędzne wymówki, kiedy kilka miesięcy po odzyskaniu wolności przyszedł, żeby ją zabrać. Powiedziała, że jej mąż ma swojego katamitę i nią się nie interesuje, a poślubiła go, by zdobyć niezależność majątkową, wolność.
Co za kłamliwa wiedźma!
Od samego początku powinien był wiedzieć, z kim ma do czynienia. Czyż nie wpadła na sprytny pomysł, żeby udać się do Artemizjonu w przebraniu nierządnicy i w ten sposób zwrócić na siebie jego uwagę? Dysponował swobodnie swoim czasem, jeśli tylko nie przeszkadzało mu to wykonywać ćwiczeń, jakie przewidział dla niego Sertes. Wystarczyło, by kiwnęła ozdobionym klejnotami palcem, a on biegł do niej jak pierwszy lepszy głupiec. Oszołomiony jej urodą, spragniony jej rozwiązłości, biegł do niej – a ona go zniszczyła.
Jakiż był z niego głupiec!
Kiedy brał Julię Walerian w ramiona, rzucał swą dumę na wiatr, a szacunek dla samego siebie rozbijał w proch i pył. Godził się na hańbę. Przez wszystkie te miesiące ich ukrywanego romansu wracał do swojej celi przybity i z poczuciem jakiejś udręki, lecz nie chciał spojrzeć prawdzie w oczy, bo wtedy musiałby sobie samemu wyznać, kim jest Julia. On jednak pozwalał, żeby robiła z nim, co chciała, jak robili z nim, co chcieli, wszyscy od chwili gdy dostał się do niewoli i wydarto go z ukochanej Germanii. Miękkie, jedwabiste ramiona Julii niewoliły go skuteczniej niż żelaza, w jakie go zakuwano.
Kiedy widział ją po raz ostatni, zaklinała się, że go kocha.
Miłość!
Tak mało wiedziała o miłości – i o nim, Atretesie – że uznała, iż poślubienie innego mężczyzny niczego między nimi nie zmieni. Myślała, że będzie potulnie biegł do niej za każdym razem, kiedy kiwnie na niego palcem.
Na bogów, wie teraz, że choćby szorował się przez całe lata, nigdy nie pozbędzie się brudu, który przez nią do niego przylgnął! Patrząc na ogołocony, zniszczony pokój, przysiągł sobie, że już nigdy nie pozwoli, ażeby kobieta tak go zniewoliła!
Kiedy zaszło słońce, Atretes założył wełniany płaszcz, wetknął za pas sztylet i ruszył do Efezu. Szedł przez wzgórza w kierunku północno-zachodnim, wybierając dobrze znane ścieżki. Mijał rozsiane z rzadka małe domy, których było coraz więcej, w miarę jak zbliżał się do miasta. Główną drogą ciągnęły ku bramom wozy wyładowane rozmaitymi dobrami. Kroczył w cieniu jednego z wozów, ukryty przed gęstniejącym tłumem.