Jak usunąć wujka z podłogi. O sprzątaniu po zgonach - ebook
Jak usunąć wujka z podłogi. O sprzątaniu po zgonach - ebook
Klienci często pytają, dlaczego opróżniamy całe mieszkanie, a nie tylko pokój po trupie?
Ludzie zapominają, że zabranie ciała z mieszkania nie zatrzymuje rozkładu. Wtedy dopiero pokój zaczyna „żyć”. I to jest największe zagrożenie dla zdrowia człowieka.
To, co dzieje się na miejscu zbrodni, samobójstwa czy po prostu śmierci, jest dla większości z nas zagadką. Opisy tych miejsc brzydzą, odrzucają… Ale większość z nas i tak nadstawia uszu.
Kiedy miejsce zgonu opuści już policja, straż pożarna czy prokuratura, kiedy ciało zostanie zabrane, wkraczają oni: ekipy sprzątające.
Mateusz Węgorowski jest założycielem jednej z pierwszych firm na polskim rynku, która zajmuje się sprzątaniem funeralnym. Ta książka to zbiór prawdziwych opowieści zza kulis zawodu, o którym wciąż niewiele wiemy. Są w niej opisy trudnych, niemal surrealistycznych sytuacji, takich jak sprzątanie zębów wbitych w ścianę po wybuchu granatu, ale też refleksje i spostrzeżenia dotyczące ostatnich chwil wielu Polaków.
Dlaczego do wyczyszczenia mieszkania po babci nie wystarczy „szmata i dobre chęci”? Czy na pewno „kiedyś nikt się tym nie przejmował i jakoś było dobrze”? I dlaczego często chętniej oglądamy zdjęcia zwłok w rozkładzie, niż pukamy do dawno niewidzianego sąsiada?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788383173993 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wtedy pojawili się oni: wybawcy w białych roboczych kombinezonach, z maskami zakrywającymi oczy, które widziały niejedno. Rodzina Węgorowskich. Ich historie rozbudziły we mnie ciekawość, a rozdział mający się składać z opisów doświadczeń wielu, stał się rodzinną opowieścią grozy.
Już podczas promocji książki stało się dla mnie jasne, że część poświęcona Węgorowskim będzie hitem. Przedruk rozdziału Branża, o której się nie mówi: sprzątanie po zwłokach ukazał się w portalu Interia.pl. Wywołał tak wielkie poruszenie, że strona firmy po raz pierwszy w jej historii padła z powodu liczby wejść.
Trudno się dziwić takiemu zainteresowaniu: to, co dzieje się na miejscu zbrodni, samobójstwa czy po prostu śmierci, to dla większości z nas zagadka. Opisy tych miejsc brzydzą, odrzucają… Ale większość z nas, słysząc o tym, nadstawia uszu.
Liczyłam na to, że nasza przygoda nie skończy się na tamtych rozmowach. Wciąż chciałam zadać całą masę pytań, a Mateusz, Iwona i Grzegorz mieli jeszcze wiele do opowiedzenia. Nasze drogi przecięły się ponownie w maju 2021 roku. Do rozmów zaprosiliśmy również inne osoby, które zwykle w taki czy inny sposób są zaangażowane w sprzątanie po zgonach – policjantów, strażaków, prawników oraz pracowników zakładów pogrzebowych.
Mam przyjemność przedstawić zbiór prawdziwych opowieści zza kulis zawodu, o którym niewiele wiemy i którego w zasadzie nie rozumiemy. Trudno się dziwić: kwestia posprzątania po zwłokach jest w polskim prawie traktowana po macoszemu, a godność to, jak zauważycie, ostatnie słowo, jakie można powiązać z całym tym procederem. Moi rozmówcy podzielili się nie tylko opisami trudnych, niemal surrealistycznych sytuacji, takich jak sprzątanie np. zębów wbitych w ścianę po wybuchu granatu, ale także swoimi spostrzeżeniami, i namalowali nie zawsze ładny obraz ostatnich dni Polaków. Rozmawialiśmy o zbieraczach, ogólnym nastawieniu i podejściu ludzi do kwestii higieny oraz zastanawialiśmy się, dlaczego chętniej oglądamy zdjęcia zwłok w rozkładzie, niż pukamy do dawno niewidzianego sąsiada. Bardzo liczę na to, że wszyscy zrozumiemy, iż konieczność sprzątania po zgonach wynika z zaniku podstawowych więzi społecznych, w czym każdy z nas, każdego dnia, ma udział.
Mój drogi Czytelniku, mam nadzieję, że doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, jakie tematy będą poruszane w książce. Na wypadek gdybyś jednak nie miał tej pewności, raz jeszcze zaznaczę: opowieści są szczere – moi rozmówcy mówią, jak jest, i podobnie jak w przypadku tego, czym się zajmują, niczego nie zamiatają pod dywan. W każdym rozdziale ujawniamy niepublikowane wcześniej historie. Będzie krew, rozkład, płyny ustrojowe. Może zaśmierdzieć (metaforycznie: pomysł, aby spryskać strony jakimś paskudztwem dla wzmocnienia efektu, został szybko odrzucony). Pamiętaj, czytasz na własną odpowiedzialność! Gwarantuję jednak, że warto.
I mówię to śmiertelnie poważnie.
Małgorzata Węglarz
Kraków, lipiec 2022ROZKŁAD
Z rozkładem przede wszystkim wiąże się zapach. To jego nieodłączny element. Sam zapach niekoniecznie stwarza zagrożenie dla życia, ale biorąc pod uwagę każdą możliwość, nakładamy maski z filtracją. Nigdy nie wiadomo, czy coś się nie przeniesie do naszych płuc i nie wywoła dyskomfortu w postaci chociażby wymiotów.
Każdy z nas składa się w 70% z wody. Kiedy człowiek umiera, jego ciało paruje. Zazwyczaj pierwsze rozkładają się żołądek i mózg. Te płyny wypływają z uszu, nosa, oczodołów i parują; opar, który wychodzi z ciała, wędruje po mieszkaniu, no i w końcu się osadza. Klienci często pytają, dlaczego opróżniamy całe mieszkanie, a nie tylko pokój po trupie? No właśnie dlatego – żeby nikt nie musiał wdychać babci.
Wszystko zależy od tego, ile czasu upłynęło od zgonu. Po dwóch dniach nie musimy wszystkiego wyrzucić, ale po tygodniu lub dwóch staje się to koniecznością. Często towarzyszą nam muchy plujki. Po niecałych 11 dniach rozwijają się larwy.
Te larwy żywią się ciałem, a potem wędrują po mieszkaniu oblepione drobinkami zwłok. Wejdą w każdą szczelinę, potrafimy je znaleźć pod podłogą, żywe. Roznoszą krew, siadają na suficie, na lampach, meblach. Kiedyś weszliśmy do mieszkania, które całe było w czerwonych kropkach, jak po wybuchu granatu. Muchy potrafią przelecieć kilkanaście kilometrów, żeby dotrzeć do ciała. Wchodzą przez kanały wentylacyjne, przez szpary w oknie – zawsze sobie poradzą. Porządek w domu nie ma żadnego znaczenia. Jest rozkład, mija określony czas i robactwo musi być. Ono nie bierze się spod podłogi, tylko z much, które po kilku dniach dojrzewają, wychodzą i zjadają obywatela.
Mieliśmy kilka takich przypadków, że ciało spaliło się w mieszkaniu, wtedy trudno mówić o robakach. Wiele osób pyta nas o rozkład spalonego człowieka. Śmierdzi? Biorąc pod uwagę, że pali się również tona plastiku, mebli, tynku i ten zapach jest bardzo intensywny, to nie da się rozróżnić, czy spaliło się ciało ludzkie, czy coś innego. Gdybyśmy mieli do czynienia z samym ciałem, to pewnie inaczej by pachniało. Zazwyczaj jeżeli ktoś ginie w pożarze, to mieszkanie jest już doszczętnie spalone. Tutaj to bardziej kwestia szczątków: jakiś palec wyrzuciliśmy lub połowę ręki. Są to jednak szczątki, które trudno zidentyfikować, bo zwykle mieszkanie jest w gruzach.
Mieliśmy taki przypadek. Przyjechaliśmy posprzątać po pożarze. Niewielka suterena, na miejscu usłyszeliśmy „Tylko uważajcie, bo mogą być szczątki”. Wcześniej pojawili się strażacy, wyważyli drzwi, ugasili pożar, zrobili jakieś oględziny i pojechali. Po jakimś czasie jeden z sąsiadów zadzwonił na policję, że śmierdzi rozkładem, zepsutym mięsem. Okazało się, że drzwi, które wywalali strażacy, przygniotły osobę, która spłonęła – już nie żyła. Łącznie ciało przeleżało tam tydzień. Tak się skurczyło, że trudno było je dostrzec, miało zaledwie metr, dlatego nikt go nie zauważył. Tak, wtedy śmierdziało.
Zwykle nie mamy styczności z ciałem, ale doskonale wiemy, jak wygląda martwy człowiek. Osobiście napatrzyłem się na zwłoki ludzkie przy oględzinach policji. Zaglądałem przez drzwi z ciekawości, „czekając na swoją kolej”. Ciało może mieć kolor ponurej tęczy – zielony, granatowy, bordowy, czarny. Im większy rozkład, tym ciemniejszy odcień.
Po roku lub dwóch z ciała zostaje skóra naciągnięta na szkielet, zwłoki są czarne i wysuszone. Często klienci pokazują nam zdjęcia takich rozkładających się ciał. To, o czym ludzie zapominają, to fakt, że zabranie ciała z mieszkania nie zatrzymuje rozkładu. Wtedy dopiero pokój zaczyna „żyć”. I to jest największe zagrożenie dla zdrowia człowieka.
Mateusz Węgorowski”KTOŚ TO MUSI ROBIĆ” – POCZĄTEK SPRZĄTANIA FUNERALNEGO W POLSCE
„Kiedyś nikt się tym nie przejmował i jakoś było dobrze” – czytam nieraz w wypowiedziach użytkowników Internetu na temat firm sprzątających po zgonach. Według wielu ludzi nie ma takiego zabrudzenia, z jakim nie poradziłby sobie ich ulubiony specyfik. Profesjonalne firmy, ich sprzęt oraz ciężka chemia są często nazywane „wymyślaniem” lub wręcz „wyrzucaniem kasy w błoto”.
Jeżeli jednak, o ironio, pogrzebie się głębiej, dojdzie się do wniosku, że to, iż „kiedyś nikt się tym nie przejmował”, wynika z czego innego, niż się większości wydaje. Nikt się nie przejmował, bo nie wiedział, czym powinien się przejmować. Ale po kolei.
W XIX wieku popularnością cieszyła się teoria miazmatów oraz morowego powietrza. Zanim w 1847 roku Ignaz Semmelweis, węgierski położnik, odkrył zależność pomiędzy brudnymi rękami a przenoszeniem chorób1, tym, czego powszechnie się obawiano, był… brzydki zapach. Warto tutaj wspomnieć, że chociaż mycie rąk po każdym kontakcie z chorym uratowało tysiące istnień, na początku Semmelweis zderzył się ze sceptycyzmem kolegów po fachu. Inni lekarze uznali jego teorię za wymysł i naprawdę sporo wody w rzece musiało upłynąć, zanim udało się przekonać niedowiarków do tej prozaicznej czynności, która dzisiaj jest podstawą higieny. Jak się jednak okazuje, XIX wiek nie był jedynym w dziejach historii ludzkości, w którym temat morowego powietrza się pojawiał.
Od wieków łączyliśmy nieprzyjemny zapach z chorobami. Jak pisze Andrzej Tadeusz Staniszewski w swojej pracy Strzały zatrutego powietrza „na ludzie i na każdą rzecz”. Wczesnonowożytne kształtowanie doświadczenia zarazy:
Skoncentrowanie na powietrzu i jego związkach z rozprzestrzenianiem się chorób było rezultatem tyleż obserwacji, co przyswojonej od stuleci lektury autorytetów. Potencjalny związek między działaniem czterech głównych żywiołów a chorobami człowieka wskazywał już Hipokrates, którego pomysły były przekazywane i rozwijane w średniowieczu zarówno przez uczonych chrześcijańskich, jak i muzułmańskich. Jak zauważa John Aberth, autorzy ci podkreślali związek między ulotną i w rezultacie podatną na modyfikację naturą powietrza a stanem zdrowia oddychających nim ludzi.
A jak rzecz się miała w Polsce? Według profesora Staszewskiego, kwestię jakości powietrza i związanego z nim przenoszenia się chorób doskonale ujął mieszkający w Krakowie lekarz Anton Schneeberg. W 1569 roku napisał:
Ależ powietrze jest największą przyczyną moru i stąd się przydawa częstokroć, iż tak dzieci, albo młodzi, jako i starzy ludzie, tak mężczyźni, jako i białogłowy, tak ci, co wodę pijają, jako i ci, co piwo, wino i inne drogie picie, tak ci, co pszenny, albo czystszy chleb, jako ci, co rżany albo grubszy jadają, tak ci, co zwierzyn, ptaków, ryb, mięsa i rozmaitych kosztownie przyprawionych potraw pożywają, jako i ci, co mleka, sera, jarzyn i inszych pospolitych pokarmów, tak ci, co w rozkoszach życia, jako i ci, co ustawicznie robią, wszyscy wobec jednego czasu zarażeni bywają2.
Brzydki zapach, miazmaty – to one powodowały wszelkiego rodzaju dolegliwości: od bólów głowy i zębów po dużo groźniejsze schorzenia, jak cholera. Kiedy w powietrzu unosiły się miazmaty, a nie nieznane jeszcze drobnoustroje, nikt nie był bezpieczny – mogły sprowadzić nawet śmierć. Dosłownie wiedzieliśmy, że coś śmierdzi, ale nie rozumieliśmy, co konkretnie. Wierzono, że z martwych ciał unoszą się opary, stąd cmentarz był miejscem niebezpiecznym. Ciężarnym kobietom oraz dzieciom zdecydowanie odradzano wizyty.
Co ciekawe, pozostałości teorii miazmatycznej pozostały z nami do dzisiaj. W tej czy innej formie przetrwały jako coś, co lubimy nazywać potocznie „trupim jadem”, i co kojarzymy generalnie z rozkładem i śmiercią. W tamtym czasie, ponieważ nie wiedzieliśmy, czym są bakterie i jakie niosą za sobą zagrożenie, nie mogliśmy przypuszczać, jak gnijące ciało ludzkie może „przeżyć” jeszcze wiele tygodni w zamkniętym pomieszczeniu i jakie skutki wywołać w żywym organizmie.
Dzisiaj wiemy znacznie więcej. Poznaliśmy świat mikrobów i chociaż ich nie widzimy, zdajemy sobie sprawę z tego, że bakterie oraz wirusy najczęściej nie są naszymi sprzymierzeńcami. I to właśnie te niesforne cząsteczki przenikają przez materiały, panele, papier i przyciągają lubujące się w rozkładzie robactwo. I choć naturalnym może się wydawać rozwój gałęzi sprzątania, jaką jest czyszczenie po zgonach, wielu wciąż pozostaje przy teoriach o zepsutym powietrzu, którego należy się pozbyć przez wietrzenie, i ewentualnie zetrzeć zacieki na powierzchni. Przecież „kiedyś nikt się tym nie przejmował”.
Kiedyś nie przejmowano się również znieczuleniem przy operacjach, utrzymywaniem ścieków z dala od źródeł wody pitnej (z tego powodu pojawiła się pandemia cholery) lub chociażby zmianą bandaży na broczącej ropą i krwią ranie. Dzisiaj, kiedy społeczeństwo się starzeje, a zanik sąsiedzkich relacji sprawia, że wielu ludzi samotnie umiera we własnych łóżkach czy na fotelach, nadszedł czas, abyśmy zaczęli się przejmować.
1.
1 Encyklopedia PWN, Semmelweis, Ignaz, https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/Semmelweis-Ignaz-Philipp;3973892.html (dostęp: 12.04.22).
2.
2 Staniszewski A.T., Strzały zatrutego powietrza „na ludzie i na każdą rzecz”. Wczesnonowożytne kształtowanie doświadczenia zarazy, Wydział Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, „KONTEKSTY KULTURY” 2020/17, z. 3, s. 255–272.KTOŚ TO MUSI ROBIĆ
Szukając informacji, kto jako pierwszy zaczął reklamować usługi sprzątania po osobach, których ciała spędziły na tym łez padole więcej czasu, niż powinny, znalazłam firmę V-Twin. Jej właściciel, Dariusz Paliwoda, twierdzi, że pojawienie się zapotrzebowania na tego typu działalność w Polsce to wynik zaniku relacji międzyludzkich. Dawniej nikt nie leżał po śmierci niezauważony od kilku tygodni do kilku miesięcy. Nie mieliśmy dzisiejszej technologii, a jednak wiedzieliśmy, kto gdzie mieszka, co robi, a zniknięcie budziło podejrzenia i wywoływało interwencję.
– Jak zrodził się pomysł na taką działalność?
Dariusz Paliwoda: Myślałem o tych wszystkich zabójstwach i o tym, kto się potem zajmuje sprzątaniem. I tak dotarło do mnie, że ktoś to musi robić. A co z ciałami, które długo leżały po zgonie? To stało się nową koniecznością, bo zapomnieliśmy, jak powinny wyglądać reakcje międzyludzkie. Przestaliśmy się sobą nawzajem interesować na takim bardzo podstawowym poziomie. I nasza działalność właśnie z tego wyrosła. Zabójstwa były i zawsze będą, wariaci byli i nadal będą. Ale zwykłe, naturalne zgony i później rozkład ciał to już wynik braku kontaktu między ludźmi. Mieszkam w bloku od 1976 roku, z przerwą kilkuletnią. Powiem pani, że części ludzi nie znam. W bloku jest 46 mieszkań, połowa z tych, którzy zajmowali je od początku, wyprowadziła się. Z resztą – zero kontaktu. Jacyś młodzi ludzie chodzą, czasem mówią dzień dobry, ja nie wiem, gdzie oni mieszkają.
Na początku, kiedy zaczynaliśmy, każdy bał się odbierać te rzeczy . Bo to zabójstwo, to nie wiadomo, co z tym zrobić. Największy problem stanowili więc nie klienci, lecz ustalenie, kto to będzie odbierać, czy zakład, czy nie. W branży też nie wiedzieli, co to jest sprzątanie funeralne, po raz pierwszy z tym się spotykali, ciągle pytali, co wy robicie, skąd wy to macie. To były takie czasy, że i spod pociągów szczątki się wyciągało. Także znaleźć firmę, która zrozumie, po co to robimy i nie będzie się bała, to było wyzwanie. Ale znaleźliśmy taką firmę w Raciborzu, która cały czas odbierała te rzeczy, aż do zakończenia działalności.
– Jak reagowali ludzie?
D.P.: To jest ciekawe. Nasze auto było bardzo dobrze oznakowane, wiadomo było, kto podjeżdża i czym się zajmuje. I ludzie dopiero jak nas widzieli, to wpadali w panikę. Zwłoki leżały miesiąc za ścianą, to nikt się nie przejmował, oni się nie bali, funkcjonowali. Jak nas zobaczyli, dowiedzieli się, co się stało w tym mieszkaniu albo zaalarmowali spółdzielnię i weszła tam ekipa, straż pożarna czy policja, to panika! Róbcie coś, bo my tu poumieramy! Poumieracie? – pytałem – ludzie, te zwłoki tu miesiąc leżały. Nie interesuje ich nic, tylko że facet umarł, kobieta umarła, muchy latają. Ludzka natura: najpierw ja, a potem ktoś inny.
To może brzmi dziwnie, ale lubiłem taką pracę, bo to jest kontakt z ludźmi, byliśmy w różnych sytuacjach, przy głośnych zabójstwach. Poznawaliśmy policjantów, ekipy dochodzeniowe, widzieliśmy na własne oczy, jak młoda dziewczyna, prokurator, odważnie weszła w rejon, gdzie człowieka rozniosło po całej sali. Tam jej przełożony mówił, na co ma zwrócić uwagę, co zaznaczać. To wszystko, nie tylko rozkład zwłok, jest bardzo ciekawe. Dziwne samobójstwa albo gość, który ucieka przez balkon przed policją i traci życie na zadaszeniu klatki schodowej.
– Powiedział pan, że złote czasy tej pracy minęły.
D.P.: Przede wszystkim powiem tak: jeżeli chce się to zrobić według sztuki, jak ja to mówię, sztuki sprzątania funeralnego, to niestety trzeba kupę czasu spędzić nad papierami. Druga sprawa to koszty tego sprzątania, które teraz wynoszą od 6000 do nawet 10 000 złotych za dobrze wykonaną usługę. I jak słyszę, że ktoś robi to za 2000 złotych, to się za głowę łapię i zastanawiam, gdzie on to wyrzuca? My płaciliśmy od kilograma odpadów. Jeżeli jest łóżko całe zalane, to niech sobie pani wyobrazi, ile takie łóżko waży. Jak będzie beton przesiąknięty, trzeba go skuć, tego jest mnóstwo. I ta sytuacja nas wykończyła finansowo, bo ludzie nie chcą płacić, a ja powiedziałem, że nie będę robił fuszerki tylko po to, żeby istnieć na rynku. Podchodzę do ludzi konkretnie i poważnie, klienta zawsze szanowałem, wiedziałem, w jakiej był sytuacji, wiedziałem, co ci ludzie czasem przeżywali. Powiedziałem, że jeżeli mam brać udział w tym, co się dzieje teraz, czyli robić byle jak, byle tanio, to ja na to nie pozwolę, bo zszargałbym swoje nazwisko i wyrzucił w błoto lata doświadczenia. I razem z żoną stwierdziliśmy, że kończymy, nie ma sensu, bo i tak nie przebijemy się na rynku, panuje zła konkurencja. Zawsze byliśmy otwarci na dobrą, bo przecież bywało tak, że z innymi firmami dzieliliśmy się zleceniami – dało się współpracować. A w naszym kraju jeden drugiemu by po prostu wydłubał oko. Jest taka jedna firma w Polsce, która zrobiła wiele złego dla tej działalności. Pozabierała klientów, po czym nie pojawiała się na zleceniach, zostawiała ludzi, którzy nam później płakali. Trochę żałuję, że zakończyliśmy działalność, bo czułem, że robimy coś dobrego, ale uznaliśmy, że szkoda mojego zdrowia i mojej żony, która musiałaby siedzieć cały dzień przed komputerem i kombinować.
– Jak się pan odniesie do tego, że państwo nie oferuje usług sprzątania z urzędu? Ludzie muszą wynajmować prywatne firmy i płacić krocie, a instytucje umywają ręce?
D.P.: Pani to ujęła bardzo ładnie. Przywołam przykład Stanów Zjednoczonych. Proszę tego nie odbierać, że idealizuję Stany. Nie, po prostu tam jest to przydzielane z urzędu. Może się tego podjąć tylko firma, która się w tym specjalizuje, bo chodzi o odpady niebezpieczne. I teraz tak: nasze państwo w ogóle się tym nie interesuje, nawet sanepid. Mieliśmy taką sytuację, że sprzątaliśmy i ktoś z sąsiadów wezwał sanepid. Proszę sobie wyobrazić, że to oni nas pytali, co się robi w takiej sytuacji, co powinno się wykonywać. Przyszła pani w szpilkach i była bardzo zdumiona. Drugi problem jest taki, w zasadzie to jest plus i minus, że sanepid nic nie może zrobić z prywatnym mieszkaniem. Jeżeli ktoś powie, że nie sprząta, bo nie ma pieniędzy, to mieszkanie się zamyka – niech sobie stoi nawet 10 lat. Sanepid może jedynie monitować właściciela, spółdzielnię, nawet podać do sądu – wtedy się sprząta pod nadzorem policji. Ale takie sytuacje są bardzo rzadkie. Sanepid umywa ręce, jego pracownicy chodzą tylko do czystych miejsc.
Powinno być tak: są zwłoki, policja sprawdza, czy śmierć była z przyczyn naturalnych, czy też jest to sprawa kryminalna, sanepid zleca sprzątanie mieszkania, pogrzebówka wywozi pozostałości i wtedy na sam koniec wchodzimy my. To powinno być z nakazu. Wtedy nie będzie fałszywych firm. Bo nie wystarczy szmata i dobre chęci, trzeba mieć urządzenia, wiedzę, środki, my je z Kanady ściągaliśmy. A jakby to było z urzędu, to by to miało ręce i nogi. I wszyscy by się utrzymali. A tak jest bajzel, bo nie ma nadzoru. Ja nawet do firm ubezpieczeniowych to zgłaszałem. Mówiłem: popatrzcie, co się dzieje. Wprowadźcie coś takiego, będziecie mieli klientów. To mówili, że to pod zalanie mieszkania czasami podpinają. W trakcie naszej 20-letniej kariery jedynie dwóm osobom firma ubezpieczeniowa w takim przypadku wypłaciła należność jak za zalanie mieszkania.
Niech sobie pani wyobrazi teraz blok 10-piętrowy. Ktoś umiera i rozkłada się na ostatnim piętrze. I teraz to zaczyna przeciekać na dół. Przez podłogę. Przecież to są potężne koszty naprawy. Nie tylko tam, gdzie to się stało, ale też u sąsiada. Jeszcze jak to poleci po ścianach, to jest łatwiej, ale jak po podłogach i sufitach – to nie jest takie proste. Przecież nie można rozebrać sufitu. Potężne koszty. Nikt za to nie chce płacić. A sąsiad leje się z sufitu.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej