- W empik go
Jak zszedłem na psy - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
22 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Jak zszedłem na psy - ebook
Jak to się stało, że sfrustrowany początkujący pijak zmienił się w pełnego pozytywnej energii sportowca i podróżnika? Po prostu… zszedł na psy! A może to psy przyszły do niego? W każdym razie miłość do tych niezwykłych zwierząt odmieniła jego życie. Podczas długich górskich wędrówek i wypraw na bezludne tereny autorowi na każdym kroku towarzyszył karelski pies na niedźwiedzie zwany Karelczykiem. Razem pokonali tysiące kilometrów, budując przyjaźń, która pozwala na nowo odkryć piękno otaczającego świata.
„Jak zszedłem na psy” to pełna ciepła opowieść o pokonywaniu własnych granic i walce ze słabościami. To również hołd dla najwierniejszego przyjaciela i dowód na to, jak silna może być więź człowieka ze zwierzętami – jeśli tylko odważy się otworzyć przed nimi serce.
Czasem jednak stary włóczykij musiał oderwać się od tłumu i ruszyć z Karelczykiem w samotne, często kilkudniowe wędrówki po kraju i za granicą. Maszerowaliśmy wiele kilometrów, noga w łapę, jedliśmy, spaliśmy i dbaliśmy o siebie nawzajem. Sypialiśmy na dworcach, w lasach, polach. Pod tarpem, namiotem, w hamaku czy pod gołym niebem. Tak przez lata, ale dość gadania. Przeżyjcie to razem z nami. Zapraszam na „Wędrówki z Karelczykiem”.
„Jak zszedłem na psy” to pełna ciepła opowieść o pokonywaniu własnych granic i walce ze słabościami. To również hołd dla najwierniejszego przyjaciela i dowód na to, jak silna może być więź człowieka ze zwierzętami – jeśli tylko odważy się otworzyć przed nimi serce.
Czasem jednak stary włóczykij musiał oderwać się od tłumu i ruszyć z Karelczykiem w samotne, często kilkudniowe wędrówki po kraju i za granicą. Maszerowaliśmy wiele kilometrów, noga w łapę, jedliśmy, spaliśmy i dbaliśmy o siebie nawzajem. Sypialiśmy na dworcach, w lasach, polach. Pod tarpem, namiotem, w hamaku czy pod gołym niebem. Tak przez lata, ale dość gadania. Przeżyjcie to razem z nami. Zapraszam na „Wędrówki z Karelczykiem”.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-976-5 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
Jak zszedłem na psy?
W momencie gdy „zszedłem na psy”, tak naprawdę stanąłem na nowej ścieżce prowadzącej do lepszego i piękniejszego życia.
To coś było we mnie od dziecka. Miłość do natury i przygody. Podobno zawsze było ze mną coś nie tak. Gdy inne dzieciaki bawiły się na podwórku, ja chętnie uciekałem do babci na pobliską wieś, by tam bawić się samotnie. Na strychu był mój świat – świat równoległy, w który się wtapiałem i znikałem na całe dnie. Uwielbiałem takie miejsca: strychy, piwnice czy szopy z gratami zbieranymi przez lata.
Babcia mieszkała sama. Miała ogromny dom z wielkim sadem. Całe górne piętro było puste. No, może prawie puste. Na podłodze, na gazetach suszyły się pokrojone w plasterki jabłka i gruszki, a na oknach wisiały spięte w bukiet kwiaty lipy. Możecie sobie wyobrazić, jaki unosił się tam zapach. Stała tam również stara szafa, zepsute radio z gramofonem ukrytym pod górną klapą i duży stojący wieszak na ubrania wykonany z drewna.
Właśnie do tego wieszaka doczepiłem stare koło od wozu, pod nogi położyłem szeroką deskę, na której końcu przymocowałem znalezioną na strychu flagę. Za silnik czy żagiel służyła moja wielka wyobraźnia. Mój statek był gotowy do wypłynięcia na pełne morze.
Miałem chyba dziesięć lat, gdy napisałem list do pana Bohdana Sienkiewicza prowadzącego w tamtym czasie program „Dookoła świata”. Byłem cholernie szczęśliwy, że mi odpisał, życząc skończenia odpowiednich szkół, by zostać marynarzem i pływać statkiem po całym świecie.
To był piękny czas, list w końcu gdzieś przepadł, ale marzenia o podróżach pozostały do dzisiaj. Zmieniło się tylko to, że dziś bliżej i łatwiej mi do górskich szczytów niż odległych wysp…
***
To był słoneczny, czerwcowy poranek. Tym piękniejszy, że to właśnie dzisiaj mieliśmy się przeprowadzać do naszego własnego mieszkania. Nic wielkiego, pięćdziesiąt pięć metrów kwadratowych w starym budownictwie, ale za to z komórką i małym ogródkiem. Wreszcie można będzie pomyśleć o czworonożnym przyjacielu dla córki, Ewy. Ewa urodziła się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Czytaliśmy kiedyś w jakimś piśmie, że psy rasy husky są pomocne w terapii dzieci z takim schorzeniem.
Nie mieliśmy wtedy internetu, nie mieliśmy pojęcia, co to za rasa, jakie ma wymagania, wady czy zalety. Byliśmy totalnie zieloni w tych sprawach, ale liczyło się tylko dobro córki. Żona miała kiedyś jakieś kundelki. Ja niestety nigdy nie miałem zwierzaków. Ojciec z wujkiem trzymali dużo zwierząt na podwórku u babci. Jednakże dla nich liczyły się tylko takie zwierzęta, które później będzie można zjeść, a o psie w domu nie było mowy.
Po miesiącu od przeprowadzki byliśmy gotowi na przyjęcie nowego członka rodziny. Nie wiedzieliśmy, czym jest hodowla, a czym pseudohodowla. Jedyne, co mieliśmy do dyspozycji, to gazeta z ogłoszeniami. Więc zadzwoniliśmy do człowieka z ogłoszenia i już za tydzień przywiozłem do domu małą, kudłatą czarno-białą kulkę. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy psa, a nie suczkę. Szczeniaczek Max, bo tak daliśmy mu na imię, był w miarę spokojnym psem – nie szczekał, nie gryzł drzwi, mebli ani innych sprzętów domowych.
Dopiero po kilku miesiącach sąsiadka dopatrzyła się, że Max to tak naprawdę suczka… Jak ja się wtedy czułem strasznie! Znowu poległem na swojej naiwności i ślepej wierze w ludzi, która niestety towarzyszy mi do dzisiaj. Co teraz? Jak po kilku miesiącach wołania do psa „Max” przerobić imię, by brzmiało choć odrobinę podobnie? Po długiej rodzinnej debacie z Maxa zrobiła się Mona.
Wreszcie podłączyli nam internet, a ja z wrodzonej ciekawości zacząłem czytać o tej rasie – jej wadach i zaletach. Okazało się, że ludzie często biorą husky przez ich urodę, piękne niebieskie oczka, a później – gdy piesek sprawia problemy wynikające z jego pierwotnych instynktów – zostają wyrzucane czy oddawane do schronisk. Równie dużo czytałem o tym, że to psy wymagające sporej aktywności, bo inaczej z nudów mogą zacząć ogryzać meble czy pruć wersalki.
Do tego zauważyliśmy, że córka nie bardzo się interesuje przytulaniem czy głaskaniem pieska, co miało korzystnie wpływać na przebieg choroby. Wręcz odpychała psa, gdy ten się tylko do niej zbliżył.
W miarę czytania zacząłem czuć się winny, że wziąłem tak aktywnego pieska, a nie mogę mu zapewnić odpowiedniej dawki ruchu. Chociaż… Oczywiście, że mogłem, ale się nie chciało.
Ja i bieganie z psami? Oczywiście, w dalekiej przeszłości grywało się w jakichś podmiejskich klubach piłkarskich. Był także czas harcerstwa, gdy wędrowało się z plecakiem po górach, ale teraz? W ostatnich latach nie byłem wzorem do naśladowania. Mieszkaliśmy wcześniej w nieciekawej okolicy, a ja nie potrafiłem mówić „nie”.
Często zdarzało się chlać z kolegami, czy to z podwórka, czy z pracy, i robić rzeczy, przez które wstyd mi do dzisiaj. Miałem poczucie bezsilności. Myślałem wtedy, że jestem kimś wyjątkowym – ojcem niepełnosprawnego dziecka, który musi i czasem się mu należy. Choć to „czasem” zdarzało się coraz częściej. Szukałem współczucia: „Piję, bo muszę, mam chore dziecko. Jak żyć? No jak inaczej żyć?!”.
Zmiana otoczenia i sytuacja, w której się znalazłem, wyszła mi na plus. Choć wcześniej wydawało się to nierealne, zacząłem biegać z psem. Na początku po przebyciu kilometra wracałem do domu wypompowany okrutnie, bo wtedy nie wiedziałem, że wystarczy spokojny bieg. Biegałem na full. Oczywiście, że prościej byłoby wsiąść na rower, ale go wtedy nie miałem. Mieliśmy trochę rat do spłacania, w tym tę za mieszkanie, w którego zakupie pomógł nam mój szef.
Biegałem trzy razy w tygodniu gdzieś za torowiskiem. W tamtych czasach bieganie nie było modne. Jeśli już ktoś z dawnych znajomych mnie zobaczył, zdarzały się takie teksty jak:
– Ty biegasz? Co ty, głupi jesteś?
Dlatego kryłem się ze swoim bieganiem gdzieś w pobliskich lasach. Dla zwierzaka to też było dobre, bo biegał po idealnie miękkim podłożu. Coraz więcej czytałem o psich zaprzęgach. Dowiedziałem się, że nawet posiadając tylko jednego psa, mogę stać się pełnoprawnym maszerem, czyli człowiekiem powożącym psim zaprzęgiem, i brać udział w zawodach.
Biegałem tak kolejny rok, czasem podpinałem psa do roweru. Ludzie patrzyli na mnie jak na dziwaka. Jednak apetyt rósł w miarę jedzenia i… wzięliśmy drugiego haszczaka ze schroniska. Husky to zwierzęta stadne. Lepiej czują się w towarzystwie innych osobników tej samej rasy.
Psy, jak przystało na psy rasy pracującej, mocno ciągnęły. Znajomi nieraz krzyczeli za mną, czy to ja wyprowadzam psy, czy one mnie. Fakt, wyglądałem wtedy jak chorągiewka, próbując je utrzymać. Nie zamierzałem tego korygować i wyjaśniać. Te psy uwielbiają pracować, do tego zostały stworzone. Tak więc byłem dla niektórych takim „lokalnym idiotą”. Ludzie tacy już są.
Pamiętam wypowiedź jednego z liczących się w Polsce maszerów. Opowiadał, jak to miał pierwsze dwa psy, z którymi jeździł rowerem po wiosce, gdzie mieszkał. Ludzie na jego widok pukali się w czoło. Gdy na którychś zawodach stanął na podium, a później trafił do lokalnej gazety i telewizji… nagle ci sami ludzie bili mu brawo i każdy chciał go bliżej poznać.
Podobnie było ze mną. Dwa husky to już mały zaprzęg, a ja marzyłem o saniach. Marzenia niedługo zostały zrealizowane. W necie pojawiła się oferta sprzedaży sań. Były to stare drewniaki wiązane sznurem, bez użycia gwoździ czy śrub. Pożyczyłem pieniądze od szefa, których w efekcie i tak nie kazał oddawać. Chyba był zadowolony, że porzuciłem hulaszcze życie i obrałem taką właśnie ścieżkę. Był 2007 rok. Jeszcze wtedy zdarzały się śnieżne zimy, a i w góry było blisko, więc śnieg był.
Kolejne dwa lata minęły. W tym czasie jeździliśmy rodzinnie na zawody, czasem typowo zaprzęgowe, a głównie dogtrekkingowe. To taka dyscyplina, w której uczestnik przed startem dostaje mapę, a jego zadaniem jest znaleźć wszystkie zaznaczone punkty. Idzie się oczywiście z psami prowadzonymi na specjalnej uprzęży i amortyzowanej smyczy. Oczywiście trzeba przejść trasę w jak najszybszym czasie. Takie zawody odbywały się na dystansach piętnaście, dwadzieścia pięć lub pięćdziesiąt kilometrów. Często chodził z nami syn, Damian. Miał wtedy osiem lat i dawał radę w szybkim tempie pokonywać z nami dystans dwudziestu pięciu kilometrów. Kiedyś w wieloetapowym pucharze Polski w tejże dyscyplinie zajęliśmy czwarte miejsce w kategorii rodzina.
Czasami spotykałem w swoim mieście ludzi z psami północy. Namawiałem na wspólne treningi, podpięcie psów do sań. Niestety nikt nie był zainteresowany. Większość osób bała się kontaktów swojego psa z innymi albo mówili, że ich by tak nie potrafił. Ot, zwykłe wymówki…
Którejś nocy wypatrzyłem w internecie stronę, na której można było założyć zbiórkę charytatywną w zamian za wpłaty na leczenie chorych osób. Były tam przedziwne akcje, takie jak „zgolę wąsy w zamian za wpłatę na konto chorej koleżanki” albo „przejdę cmentarz po północy”. Oczywiście trzeba było to później udowodnić obszerną fotorelacją.
Wpadłem na pomysł, by założyć akcję dla córki „Z Chojnowa na Śnieżkę – piechotą dla Ewy”, czyli pokonanie dystansu około stu kilometrów w zamian za wpłaty na dwutygodniowy turnus rehabilitacyjny, który kosztował w tamtych czasach trzy tysiące złotych. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ta akcja przyczyni się do stworzenia w przyszłości klubu psich zaprzęgów…
Rysunek Magdalena Kociuba
Jak zszedłem na psy?
W momencie gdy „zszedłem na psy”, tak naprawdę stanąłem na nowej ścieżce prowadzącej do lepszego i piękniejszego życia.
To coś było we mnie od dziecka. Miłość do natury i przygody. Podobno zawsze było ze mną coś nie tak. Gdy inne dzieciaki bawiły się na podwórku, ja chętnie uciekałem do babci na pobliską wieś, by tam bawić się samotnie. Na strychu był mój świat – świat równoległy, w który się wtapiałem i znikałem na całe dnie. Uwielbiałem takie miejsca: strychy, piwnice czy szopy z gratami zbieranymi przez lata.
Babcia mieszkała sama. Miała ogromny dom z wielkim sadem. Całe górne piętro było puste. No, może prawie puste. Na podłodze, na gazetach suszyły się pokrojone w plasterki jabłka i gruszki, a na oknach wisiały spięte w bukiet kwiaty lipy. Możecie sobie wyobrazić, jaki unosił się tam zapach. Stała tam również stara szafa, zepsute radio z gramofonem ukrytym pod górną klapą i duży stojący wieszak na ubrania wykonany z drewna.
Właśnie do tego wieszaka doczepiłem stare koło od wozu, pod nogi położyłem szeroką deskę, na której końcu przymocowałem znalezioną na strychu flagę. Za silnik czy żagiel służyła moja wielka wyobraźnia. Mój statek był gotowy do wypłynięcia na pełne morze.
Miałem chyba dziesięć lat, gdy napisałem list do pana Bohdana Sienkiewicza prowadzącego w tamtym czasie program „Dookoła świata”. Byłem cholernie szczęśliwy, że mi odpisał, życząc skończenia odpowiednich szkół, by zostać marynarzem i pływać statkiem po całym świecie.
To był piękny czas, list w końcu gdzieś przepadł, ale marzenia o podróżach pozostały do dzisiaj. Zmieniło się tylko to, że dziś bliżej i łatwiej mi do górskich szczytów niż odległych wysp…
***
To był słoneczny, czerwcowy poranek. Tym piękniejszy, że to właśnie dzisiaj mieliśmy się przeprowadzać do naszego własnego mieszkania. Nic wielkiego, pięćdziesiąt pięć metrów kwadratowych w starym budownictwie, ale za to z komórką i małym ogródkiem. Wreszcie można będzie pomyśleć o czworonożnym przyjacielu dla córki, Ewy. Ewa urodziła się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Czytaliśmy kiedyś w jakimś piśmie, że psy rasy husky są pomocne w terapii dzieci z takim schorzeniem.
Nie mieliśmy wtedy internetu, nie mieliśmy pojęcia, co to za rasa, jakie ma wymagania, wady czy zalety. Byliśmy totalnie zieloni w tych sprawach, ale liczyło się tylko dobro córki. Żona miała kiedyś jakieś kundelki. Ja niestety nigdy nie miałem zwierzaków. Ojciec z wujkiem trzymali dużo zwierząt na podwórku u babci. Jednakże dla nich liczyły się tylko takie zwierzęta, które później będzie można zjeść, a o psie w domu nie było mowy.
Po miesiącu od przeprowadzki byliśmy gotowi na przyjęcie nowego członka rodziny. Nie wiedzieliśmy, czym jest hodowla, a czym pseudohodowla. Jedyne, co mieliśmy do dyspozycji, to gazeta z ogłoszeniami. Więc zadzwoniliśmy do człowieka z ogłoszenia i już za tydzień przywiozłem do domu małą, kudłatą czarno-białą kulkę. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy psa, a nie suczkę. Szczeniaczek Max, bo tak daliśmy mu na imię, był w miarę spokojnym psem – nie szczekał, nie gryzł drzwi, mebli ani innych sprzętów domowych.
Dopiero po kilku miesiącach sąsiadka dopatrzyła się, że Max to tak naprawdę suczka… Jak ja się wtedy czułem strasznie! Znowu poległem na swojej naiwności i ślepej wierze w ludzi, która niestety towarzyszy mi do dzisiaj. Co teraz? Jak po kilku miesiącach wołania do psa „Max” przerobić imię, by brzmiało choć odrobinę podobnie? Po długiej rodzinnej debacie z Maxa zrobiła się Mona.
Wreszcie podłączyli nam internet, a ja z wrodzonej ciekawości zacząłem czytać o tej rasie – jej wadach i zaletach. Okazało się, że ludzie często biorą husky przez ich urodę, piękne niebieskie oczka, a później – gdy piesek sprawia problemy wynikające z jego pierwotnych instynktów – zostają wyrzucane czy oddawane do schronisk. Równie dużo czytałem o tym, że to psy wymagające sporej aktywności, bo inaczej z nudów mogą zacząć ogryzać meble czy pruć wersalki.
Do tego zauważyliśmy, że córka nie bardzo się interesuje przytulaniem czy głaskaniem pieska, co miało korzystnie wpływać na przebieg choroby. Wręcz odpychała psa, gdy ten się tylko do niej zbliżył.
W miarę czytania zacząłem czuć się winny, że wziąłem tak aktywnego pieska, a nie mogę mu zapewnić odpowiedniej dawki ruchu. Chociaż… Oczywiście, że mogłem, ale się nie chciało.
Ja i bieganie z psami? Oczywiście, w dalekiej przeszłości grywało się w jakichś podmiejskich klubach piłkarskich. Był także czas harcerstwa, gdy wędrowało się z plecakiem po górach, ale teraz? W ostatnich latach nie byłem wzorem do naśladowania. Mieszkaliśmy wcześniej w nieciekawej okolicy, a ja nie potrafiłem mówić „nie”.
Często zdarzało się chlać z kolegami, czy to z podwórka, czy z pracy, i robić rzeczy, przez które wstyd mi do dzisiaj. Miałem poczucie bezsilności. Myślałem wtedy, że jestem kimś wyjątkowym – ojcem niepełnosprawnego dziecka, który musi i czasem się mu należy. Choć to „czasem” zdarzało się coraz częściej. Szukałem współczucia: „Piję, bo muszę, mam chore dziecko. Jak żyć? No jak inaczej żyć?!”.
Zmiana otoczenia i sytuacja, w której się znalazłem, wyszła mi na plus. Choć wcześniej wydawało się to nierealne, zacząłem biegać z psem. Na początku po przebyciu kilometra wracałem do domu wypompowany okrutnie, bo wtedy nie wiedziałem, że wystarczy spokojny bieg. Biegałem na full. Oczywiście, że prościej byłoby wsiąść na rower, ale go wtedy nie miałem. Mieliśmy trochę rat do spłacania, w tym tę za mieszkanie, w którego zakupie pomógł nam mój szef.
Biegałem trzy razy w tygodniu gdzieś za torowiskiem. W tamtych czasach bieganie nie było modne. Jeśli już ktoś z dawnych znajomych mnie zobaczył, zdarzały się takie teksty jak:
– Ty biegasz? Co ty, głupi jesteś?
Dlatego kryłem się ze swoim bieganiem gdzieś w pobliskich lasach. Dla zwierzaka to też było dobre, bo biegał po idealnie miękkim podłożu. Coraz więcej czytałem o psich zaprzęgach. Dowiedziałem się, że nawet posiadając tylko jednego psa, mogę stać się pełnoprawnym maszerem, czyli człowiekiem powożącym psim zaprzęgiem, i brać udział w zawodach.
Biegałem tak kolejny rok, czasem podpinałem psa do roweru. Ludzie patrzyli na mnie jak na dziwaka. Jednak apetyt rósł w miarę jedzenia i… wzięliśmy drugiego haszczaka ze schroniska. Husky to zwierzęta stadne. Lepiej czują się w towarzystwie innych osobników tej samej rasy.
Psy, jak przystało na psy rasy pracującej, mocno ciągnęły. Znajomi nieraz krzyczeli za mną, czy to ja wyprowadzam psy, czy one mnie. Fakt, wyglądałem wtedy jak chorągiewka, próbując je utrzymać. Nie zamierzałem tego korygować i wyjaśniać. Te psy uwielbiają pracować, do tego zostały stworzone. Tak więc byłem dla niektórych takim „lokalnym idiotą”. Ludzie tacy już są.
Pamiętam wypowiedź jednego z liczących się w Polsce maszerów. Opowiadał, jak to miał pierwsze dwa psy, z którymi jeździł rowerem po wiosce, gdzie mieszkał. Ludzie na jego widok pukali się w czoło. Gdy na którychś zawodach stanął na podium, a później trafił do lokalnej gazety i telewizji… nagle ci sami ludzie bili mu brawo i każdy chciał go bliżej poznać.
Podobnie było ze mną. Dwa husky to już mały zaprzęg, a ja marzyłem o saniach. Marzenia niedługo zostały zrealizowane. W necie pojawiła się oferta sprzedaży sań. Były to stare drewniaki wiązane sznurem, bez użycia gwoździ czy śrub. Pożyczyłem pieniądze od szefa, których w efekcie i tak nie kazał oddawać. Chyba był zadowolony, że porzuciłem hulaszcze życie i obrałem taką właśnie ścieżkę. Był 2007 rok. Jeszcze wtedy zdarzały się śnieżne zimy, a i w góry było blisko, więc śnieg był.
Kolejne dwa lata minęły. W tym czasie jeździliśmy rodzinnie na zawody, czasem typowo zaprzęgowe, a głównie dogtrekkingowe. To taka dyscyplina, w której uczestnik przed startem dostaje mapę, a jego zadaniem jest znaleźć wszystkie zaznaczone punkty. Idzie się oczywiście z psami prowadzonymi na specjalnej uprzęży i amortyzowanej smyczy. Oczywiście trzeba przejść trasę w jak najszybszym czasie. Takie zawody odbywały się na dystansach piętnaście, dwadzieścia pięć lub pięćdziesiąt kilometrów. Często chodził z nami syn, Damian. Miał wtedy osiem lat i dawał radę w szybkim tempie pokonywać z nami dystans dwudziestu pięciu kilometrów. Kiedyś w wieloetapowym pucharze Polski w tejże dyscyplinie zajęliśmy czwarte miejsce w kategorii rodzina.
Czasami spotykałem w swoim mieście ludzi z psami północy. Namawiałem na wspólne treningi, podpięcie psów do sań. Niestety nikt nie był zainteresowany. Większość osób bała się kontaktów swojego psa z innymi albo mówili, że ich by tak nie potrafił. Ot, zwykłe wymówki…
Którejś nocy wypatrzyłem w internecie stronę, na której można było założyć zbiórkę charytatywną w zamian za wpłaty na leczenie chorych osób. Były tam przedziwne akcje, takie jak „zgolę wąsy w zamian za wpłatę na konto chorej koleżanki” albo „przejdę cmentarz po północy”. Oczywiście trzeba było to później udowodnić obszerną fotorelacją.
Wpadłem na pomysł, by założyć akcję dla córki „Z Chojnowa na Śnieżkę – piechotą dla Ewy”, czyli pokonanie dystansu około stu kilometrów w zamian za wpłaty na dwutygodniowy turnus rehabilitacyjny, który kosztował w tamtych czasach trzy tysiące złotych. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ta akcja przyczyni się do stworzenia w przyszłości klubu psich zaprzęgów…
Rysunek Magdalena Kociuba
więcej..