Jak zwyciężyć śmierć - ebook
Jak zwyciężyć śmierć - ebook
Powieść Antonína Liška stała się dla Czechów tym, czym dla nas „Dywizjon 303” Arkadego Fiedlera. Autor wykorzystał w książce wiele wątków autobiograficznych, gdyż sam był pilotem czeskiego Dywizjonu 312 podczas Bitwy o Anglię. To nie tylko opowieść o bitwach lotniczych (świetne sceny batalistyczne!). To także opowieść o ludzkich uczuciach – przyjaźni i miłości. Ale też i o przemijaniu człowieka z tą chakterystyczną dla czeskiej literatury nutką filozoficzną. Jednym słowem: wielka literatura czeska!
Na kanwie tej książki powstał znakomity czeski film „Ciemnoniebieski świat” Jana Svěráka.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66649-93-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ILEŻ to razy słyszałem wśród bezsennych nocy ten wszechogarniający wszystko grzmot, ten grom wzlatujący ku niebu, prosto w blask wschodzącego na granicy dnia i nocy słońca, które rozświetlało noc wojennego świata?
Czas płynął zbyt szybko. Tak potwornie szybko jak wiatr, który przelatując nad morzem, pustynią czy nad grzbietami gór, unosi ze sobą jak płatki zwiędłych kwiatów wszystko, co człowiek chciałby zachować w swojej pamięci. Zabrał też ze sobą i moje przeszłe lata. Ileż ich już było? Uniósł wszystko, pozostawiając w mej pamięci tylko ten ogłuszający grzmot, tę wspaniałą pieśń, która stała się też moim przekleństwem.
Chłopcy z tamtych dni odeszli bezpowrotnie. Ale pamięć o ich czynach pozostała gdzieś w zaułkach naszej świadomości. Jednak większość z nas, coraz bardziej zamkniętych we własnym życiu, przechodzi często obojętnie obok pereł czy złota, rzuconych w proch dnia powszedniego. Czy można wyrzucić z pamięci coś, co zrobiliśmy przecież nie tylko dla nas, ale dla wszystkich? Któregoś pięknego ranka zrozumiesz i ty, że nie można tego wyrzucić tak po prostu na śmietnik pamięci. Wtedy być może i do twego serca dotrze obraz tamtych dni. Dni, kiedy jeszcze wszyscy byliśmy razem, gdy staliśmy jeden obok drugiego i wszyscy byliśmy gotowi pójść za sobą do końca, aż po samą śmierć. Zmierzaliśmy wówczas wszyscy do jednego celu. A gdzieś tam, na granicy dnia i nocy, brzmiał nam w uszach ten szlachetny grzmot, ta pieśń o wspaniałym koleżeństwie, o tysiącach gwiazd świecących niezapomnianym blaskiem nad naszymi głowami, o rozbrzmiewającym często śmiechu kolegów... Ale ten grzmot to także ponury psalm o śmierci i strachu...I. NIESPOKOJNE NIEBO
1
– TWIERDZĘ, że to nonsens, atakowanie przeciwnika w ten sposób! – wykrzyknął major.
Gwałtownie wstał, co nie wróżyło niczego dobrego.
„Jeśli nie chcecie tego zrozumieć, możecie iść do diabła”, wyczytali w jego oczach wszyscy, którzy dobrze go znali. Lodowate spojrzenia oficerów sztabu powstrzymały go jednak od powiedzenia tego na głos. Poza tym na spotkaniu obecny był sam marszałek, najwyższy dowódca lotnictwa myśliwskiego.
„Teraz marszałek z pewnością objedzie majora”, mówiły spojrzenia wysokich oficerów sztabowych, wpatrujących się prowokująco w kierunku krzesła marszałka. „Musi go zetrzeć w pył za taką zuchwałość”. Oczywiście zachowujący rezerwę sztywniacy nigdy by nie powiedzieli tutaj tego głośno. Tak mówi się tylko w eskadrze. W ich mniemaniu marszałek powinien podkreślić teraz z naciskiem niewłaściwość sposobu wyrażania się majora.
W pomieszczeniu bunkra z żelazobetonu, kilka ładnych metrów pod ziemią, zapanowała cisza... A marszałek nic! Siedział ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę. Wisiał tam olbrzymi obraz bitwy pod Waterloo. Co on w nim widział? Nie mógł wyczytać z niego przecież najlepszej taktyki dla lotnictwa.
Marszałek w zamyśleniu przejeżdżał środkowym palcem ręki po brwi, raz po lewej, raz po prawej. Potem złączył środkowy palec z kciukiem u nasady nosa, a stąd każdy palec z osobna przejeżdżał po brwi, raz w prawo, raz w lewo. Robił tak zawsze, kiedy musiał podjąć trudną decyzję.
Szefowi sztabu przeszkadzała cisza. „Być może marszałek miał względy dla majora z powodu jego nóg”, pomyślał. „Nie miał nóg, za to język miał ostry.”
– Muszę skonstatować majorze – powiedział lekko ochrypłym głosem szef sztabu – że pańska wypowiedź jest, rzekłbym, dość niezwykła.
Mówił do majora, ale oczami wodził za marszałkiem. Widać, że chciał sprowokować go do wtrącenia się. Ten jednak nadal nic nie mówił. Zwrócił więc głowę ku majorowi, wysuwając znacząco brodę.
– Niech pan przyjmie, proszę, do wiadomości, że mówimy o sposobie walki, nad którym pracowali najlepsi metodycy i taktycy lotnictwa!
– No jeśli tak nad tym pracowali, to niechże im będzie za to cześć i chwała! – uśmiechnął się major.
Jego nieco podstępny uśmieszek każdy mógł zrozumieć po swojemu.
Dowódcy dywizjonów, którzy siedzieli obok niego, popatrzyli na siebie znacząco. „Lis! Coś kombinuje”, mówiły ich spojrzenia. Znali majora dobrze i z ziemi, i z powietrza. Któżby nie znał Brightona? Beznogiego?
– Słuszność naszej taktyki potwierdzić może oczywiście jedynie sam bój – ciągnął major. Tym razem to on wysunął brodę. – Niech pan pozwoli zapytać. Czy uważa pan nasze znaczne straty w pierwszych dniach walki za współmierne do wielkiego wysiłku naszych metodyków?
– Każdy początek jest trudny, przecież sam pan o tym dobrze wie! – odpierał atak szef sztabu. – Walka dopiero co się zaczęła, nie mamy jeszcze odpowiedniego doświadczenia.
– I tak oto doszliśmy do sedna sprawy! – z buldogowatej twarzy majora Brightona zniknął lisi uśmieszek. – Doświadczenie w walce już mamy. Idzie jedynie o wyciągnięcie z tego wniosków! Osobiście uważam, że z naszą taktyką nie jest wszystko w porządku.
Major pochylił się nad stołem, chyba aby lepiej widzieć komodora, szefa sztabu. Chwilę później jednak zmienił zdanie, odsunął krzesło i obszedł stół dookoła.
– Wyobraźcie sobie tylko panowie – mówił teraz już spokojnym głosem i szedł sztywnym, ale pewnym krokiem do wolnego miejsca przed stół oficerów sztabu. Zatrzymał się i szeroko rozkraczył swe protezy, jakby chciał mieć pewniejszą postawę przeciw ewentualnemu atakowi.
– Wyobraźcie sobie tylko – ciągnął, podnosząc ręce z wyprostowanym dłońmi do wysokości ramion – że tu leci niemiecki bombowiec – lewą ręką pokazywał jego lot. – Co ja mówię jeden! Dziesiątki bombowców. A teraz nadlatujemy nad nich my, myśliwce... – pokazywał je teraz dłonią prawej ręki. – Jak? Pięknie, jeden po drugim, jak to zwykliśmy robić w lotnictwie. Teraz atakujący myśliwiec odpala swoją serię. – Brighton z uśmiechem zawołał: – Ra– ta– ta– ta, a jego prawa ręka drgała, jakby pokazywał to dzieciom w domu.
– Oczywiście, jeśli podejdzie aż tak daleko, ponieważ szyje do niego dwóch strzelców bombowca. Co tam dwóch! Czterech, ośmiu, może szesnastu i więcej, zależnie od tego, jak duża jest to grupa bombowców. I oni wszyscy walą w tego jednego! Cóż, powiedzmy, że nie oberwał i wyrwie się pięknym wirażem wznoszącym. – Brighton pokazywał manewr obiema rękami, obracając się, aby pokazać lot całej grupy.
– Widzicie, jak nasz myśliwiec pokazuje bombowcom brzuch? Pięknie, całą powierzchnię samolotu, żeby niemieccy strzelcy mogli łatwiej trafić! Jeśli nie oberwał dotychczas podczas ataku, to dostanie mu się prawdopodobnie przy odrywaniu się od nieprzyjaciela.
Brighton przestał się obracać i znów odwrócony twarzą do oficerów sztabu pokazywał prawą ręką jeden atak za drugim. Piloci zazwyczaj pokazują tak, kiedy na ziemi mówią o lataniu.
– Panowie, czy widzicie to tak jasno, jak ja? – zapytał znów major z tym lisim uśmiechem, a koło oczu utworzyło mu się kilka przecinających się ze sobą delikatnych zmarszczek.
– Za tym pierwszym nadlatują inni, ślicznie, jeden po drugim i wszyscy dają całej grupie bombowców możliwość skoncentrowania ognia wyłącznie na tym jednym myśliwcu. Po prostu robimy, co możemy, żeby to frycom ułatwić życie!
Brighton opuścił ręce wzdłuż ciała. „Czegóż ci tępacy nie pojmują”, zapytał sam siebie w duchu. „Do diabła, przecież to takie proste!”
Sztab milczał. Zastanawiają się nad czymś? Czy przyznają mu rację? Musi jeszcze raz spróbować ich przekonać!
– Z tym trzeba coś zrobić i trzeba to zrobić szybko! Sami najlepiej wiecie, jak mało nas zostało przeciwko nim.
Od stołu dowódców odezwał się potakujący pomruk. Komodor wykorzystał okazję i wtrącił się, przerywając Brightonowi:
– Cóż więc pan proponuje, majorze?
Brighton nabrał głęboko powietrza w płuca.
– Tam na górze – pokazał palcem niebo i zamilkł na chwilę. – Tam wszystko wydaje się jaśniejsze, prostsze. Przeciw dziesiątkom czy setkom atakującym musimy na czas wyprowadzić dziesiątki czy setki myśliwców. I co najważniejsze, zaatakować wszystkimi równocześnie!
Głos majora zabrzmiał ostro, wręcz nieprzyjemnie, jakby w ustach zazgrzytały mu kawałki szkła. To był ten głos, który chłopcy z jego eskadry już dobrze znali z czasu walk powietrznych.
Komodor przechylił się w stronę swego sąsiada.
– Co pan powie, pułkowniku, czy nie ma pan wrażenia, że major nie proponuje, lecz rozkazuje?
– Hm... – odchrząknął pułkownik Woodhall, wiercąc się z zakłopotaniem. – Z drugiej strony, hm, nad Londynem nasi walczą i wielu z nich ginie w płomieniach. Obawiam się, hm, że nie mamy wiele czasu na decyzję, jeśli wolno mi się tak wyrazić. – Woodhall zamilkł, żeby po chwili odkaszlnąć. Za chwilę kontynuował: – A co, jeśli Beznogi ma rację? Co wtedy, panie komodorze? – spytał szeptem.
– Bronię jedynie kolektywnego zdania, pułkowniku – odrzekł komodor chłodno, a jego twarz przybrała urażony wyraz.
– Wiem, wiem, doskonale pana rozumiem, ale niech pan zauważy, że to Beznogi i jego chłopcy uczestniczą bezpośrednio w tej walce i skutki naszej taktyki, jakby to powiedzieć, odczuwają na własnej skórze. Rozumie pan?
Komodor zdaje się zrozumiał, bo nie odpowiedział. W pomieszczeniu zapanowała cisza. Oficerowie sztabu obserwowali się wzajemnie. Tak przelotnie i ukradkiem. W końcu spojrzeli ku fotelowi marszałka. Ten dotąd spoglądał na bitwę pod Waterloo. Palce, którymi przedtem gładził potężne brwi, wystukiwały na oparciu fotela sygnał „v” jak victory. Ti– ti– ti–, ti– ti– ti– ta...
– Jak pan sobie konkretnie wyobraża swoją taktykę, majorze? – odezwał się znowu nosowo zabarwiony głos komodora.
– Pokazałem, co jest niekorzystne w naszej taktyce. I z tego powinniśmy wyciągnąć wnioski. Zaatakować muszą wszystkie samoloty jednostki myśliwskiej niemal równocześnie pod różnymi kątami. W ten sposób wprowadzimy od razu do akcji siłę ognia całej jednostki. Wpłynie to oczywiście na kształt formacji. Dotychczasowy szyk formacji, gdzie samoloty nadlatują jeden za drugim, trzeba będzie rozwinąć wszerz, tak aby tworzyły one linię prostą czołowo.
– Chce pan przez to powiedzieć, że potyczki indywidualne, jakie znamy...
– Odeszły w przeszłość? – przerwał mu niecierpliwie Brighton.
– Niczego takiego nie twierdzę. Akurat odwrotnie! Wiem, że dziś dużo się o tym w lotnictwie mówi, lecz nie miejmy złudzeń! Masowy atak myśliwców będzie zawsze tylko jeden, ten pierwszy. Musi on rozbić zwartą formację nieprzyjaciela. Przypuszczam, że po takim ataku żadna grupa bombowców nie utrzyma pierwotnej formacji. Zbiorowy atak myśliwców zmusi pojedyncze bombowce do manewrów, uników. Oderwie się jeden, odchyli się cała grupa, zwarte pole się rozproszy, rozdrobni się też jego siła ognia. I tego właśnie chcemy! Po pierwszym zmasowanym ataku nikt już przecież chłopaków nie zgromadzi porządnie razem do kolejnego zmasowanego ataku i walka powietrzna toczyć się będzie dalej w szeregu pojedynków po całym niebie. W takiej sytuacji myśliwce będą miały lepszą sposobność by się wykazać swoją przewagą nad bombowcami.
Komodor nabrał przekonania, że już czas zadać decydujący cios.
– A skąd pan wie, panie majorze, że sposób walki, jaki pan proponuje będzie skuteczny?
– Nie powiedziałem, że wiem! – wybuchnął major Brighton.
Jego koledzy spojrzeli na siebie z niepokojem. „Beznogi się zapalił, niepotrzebny gniew zepsuje wszystko”, myśleli w duchu. „A tu nie da się strzelać z flanki, bo to podbije nogi, a zwłaszcza protezy.”
Brighton zamilkł na chwilę. Może policzył sobie w duchu dla uspokojenia. Podziałało. Gdy zaczął znów mówić, głos miał tak spokojny, jakby zamierzał mówić o meczu krykieta.
– Pozwalam sobie zauważyć, że tego nie wie nikt z nas. Co jednak zabrania nam spróbować?
Zamilkł i spojrzał na zgromadzonych. Wyglądał na zmęczonego, opadło z niego napięcie, jakby właśnie powrócił z lotu, w którym wystrzelał całą amunicję. Dookoła stołu widział większość nieruchomych, chłodnych, nieprzeniknionych twarzy.
„Niech to piorun strzeli”, przeleciało mu przez głowę. „Widać mnie nawet nie słuchali.”
– Zresztą – powiedział po chwili powoli, niemal z rezygnacją – są tu między nami starzy weterani walk powietrznych z poprzedniej wojny, jak pułkownik Woodhall na przykład. Niech nam powie, co o tym myśli!
– Słusznie, Woodhall! – rozległo się od stołów dowódców skrzydeł. – Niech mówi stary Woodie!
Brighton wrócił na swoje miejsce za stołem. Szło mu to nieskoro, drewniane nogi marnie go słuchały po długim staniu.
Komodor spojrzał pytająco na pułkownika Woodhalla. To było spore wyzwanie, aby teraz przemówić. Sam nie wiedział, co ma począć z Beznogim, gdyż marszałek z uporem milczał i tylko wciąż wystukiwał te swoje ti– ti– ti– ta, ti– ti– ti– ta. Bitwa pod Waterloo przestała go zajmować, swoją uwagę przeniósł teraz na portret królowej Wiktorii.
Zanim pułkownik Woodhall powstał, zmieszany powiercił się na krześle. Coś wówczas trzasnęło, krzesło czy też stół, ale tak naprawdę coś trzasnęło w nim samym. Przez chwilę milczał, drapiąc się po brodzie, potem krótko odkaszlnął.
– No cóż, panowie... Ja, hm, kiedy tak się zastanawiam... Well, gdy wyobrażam sobie w duchu, jakbym to ja był tam, w górze, ośmielę się powiedzieć, że ostatecznie... powinno być all right, tak jak przed chwilą powiedział major.
– Hura! – odezwały się okrzyki od stołu dowódców skrzydeł. Zaraz zapadła jednak kłopotliwa cisza. Zaskrzypiał fotel marszałka. Wszystkie twarze w sali zwróciły się w jego kierunku.
Marszałek wstawał wolno i z dostojeństwem, jak na marszałka przystało. Wciąż nie spuszczał oczu z obrazów na ścianie, spoglądał na przemian to na Waterloo, to na królową Wiktorię.
Przez chwilę obciągał wyłogi munduru, choć były w nienagannym porządku. Przejechał potem dłonią po gładkich, zaczesanych do tyłu włosach i przez chwilę zatrzymał palce na krótkim wąsiku.
– Panowie – rzekł marszałek zdecydowanie, lecz z nutą przyjaźni. – Jestem też jednym z tych weteranów, o których wspominał major Brighton. I także wyobrażałem sobie w duchu proponowaną nową taktykę, tak jak przed chwilą Woodhall...
Nastąpiła teraz krótka przerwa, zapanowała pełna napięcia cisza. „Teraz się wszystko rozstrzygnie”, pomyśleli wszyscy na sali.
Marszałek odwrócił się w lewo, potem w prawo. Pewnie po to, by wszyscy zobaczyli jego marszałkowskie złocenia.
– Niech każdy myśli sobie, co tam chce, ja natomiast myślę, że ta nowa taktyka mogłaby się udać. I dlatego zapytam siebie i was słowami majora: Co nam zabrania jej spróbować?
– Znakomicie, znakomicie! Tak jest, słusznie! – zahuczało pomiędzy dowódcami bojowych skrzydeł. Marszałek znów spojrzał na Waterloo i królową Wiktorię.
– Majorze, mianuję pana podpułkownikiem ze skutkiem natychmiastowym i dowódcą pierwszej takiej grupy. Będzie ona składać się z trzech skrzydeł. Daję panu trzy dni na przećwiczenie nowej taktyki.
– Dziękuje panu! Fantastycznie! – wykrzyknął Brighton. – Chwilę potem się opamiętał. – Rozkaz, panie marszałku!
W pomieszczeniu wzmagały się głośne rozmowy.
– Gratuluje panu, majorze! – rzekł do Brightona niezbyt zachwycony komodor.
2
W SALI zapanowało naraz poruszenie. Z podniesionymi głosami zmieszał się teraz odgłos odsuwanych krzeseł. Dowódcy skrzydeł wstawali ze swych miejsc, garnąc się ze wszystkich stron do Brightona. Śmiali się, poszturchiwali go, klepali po ramieniu.
– Good show, Douglas, good show! – chwalili. – Trafiłeś wprost w dziesiątkę!
Brighton uśmiechał się tylko szeroko, przestępując z wolna z jednej protezy na drugą.
– Gryzipiórki! W końcu się im dostało! – powiedział wysoki, ciemnowłosy Tucker, a w jego śniadej twarzy błysnął rząd śnieżnobiałych zębów. Wyglądał, jakby właśnie wpadł tu na chwilę wprost z filmowego atelier, a przecież w rzeczywistości był strasznym zabijaką. Gdyby nie wojna, prawdopodobnie przyćmiłby samego Fairbanksa starszego. – Nie wkurzają cię oni? – dodał.
– Nawet bardziej niż Fryce! – odpowiedział mu Beznogi.
– Z nimi wygrać jest jeszcze trudniej. Nie możesz ich po prostu zestrzelić, a jedynie zaszczuć!
– Ale marszałek to równy gość. Widać, że ma pojęcie o robocie za sterem – chwalił go Brighton.
– Panie pułkowniku! – odezwał się nagle za ich plecami głos marszałka.
Brighton odwrócił się, rozglądając, do którego z pułkowników zwrócił się marszałek.
– No, Douglas, przecież do pana mówię! – śmiał się z niego po przyjacielsku marszałek.
– Przepraszam – usprawiedliwiał się Brighton. – Nie pomyślałem, że to do mnie. Jeszcze nie przywykłem do nowego stopnia.
– To nic! Ale jutro będzie miał pan już naszywki, żeby się przyzwyczajać.
I marszałek wmieszał się pomiędzy chłopaków ze skrzydłami na piersiach, wypytując, żartując i śmiejąc się wraz z nimi. Już nie myślał o taktyce walki, o Waterloo czy o królowej Wiktorii. Dobrze było mu z nimi, przy nich zupełnie odmłodniał. Uniósł nawet ręce, przedstawiając komuś jakiś manewr samolotu, zupełnie tak, jak przed chwilą robił to Brighton. Zapomniał, że przecież jest już rok tysiąc dziewięćset czterdziesty. Poczuł się przez chwilę tak, jak dziesiątki lat temu, gdzieś daleko od starej Anglii, we Flandrii. To nic, że na zewnątrz, na lotnisku, maszyna, która tam stoi teraz, to Spitfire. To przecież nic nie zmienia! Dawniej czekał tam na niego znany mu Snip, by o porannym brzasku wznieść się w powietrze i walczyć przeciw niemieckim Fokkerom! No tak, tym razem już na niego nie czeka... Ale Boże, przecież to jest ciągle taka sama walka, wciąż powtarzająca się od nowa, zmienia się tylko maszyna, sceneria i kulisy. Ileż to razy jeszcze się powtórzy? Nagle poczuł, że po ojcowsku pociąga go kontakt z tymi młodymi ludźmi, śmiejącymi się głośno, by zagłuszyć to, co przeżyli dziś i co znów będą przeżywać jutro, pojutrze i wciąż, dopóki... Za chwilę pójdą do baru, by tam śmiać się jeszcze głośniej. Jak dobrze zna to uczucie! Przecież wtedy i dziś w ten sam sposób zagłusza się strach przed śmiercią. Kiedy to wszystko się skończy, już nigdy nie zobaczy się z tymi chłopakami. On pozostawił swoją młodość po drugiej stronie morza, we Flandrii. Było to zaledwie... Ale dokąd to marszałek „odleciał”? Nagle zniknął urok wspomnień. Znów wypatrzył Brightona. Wziął go pod pachę i odprowadził na stronę.
– Douglas, niech pan słucha, chyba pana to zainteresuje, które dywizjony przejdą pod pańskie dowództwo.
– Z pewnością, panie marszałku.
– Oczywiście pozostanie wasz obecny dywizjon. Przypuszczam, że niechętnie rozstawałby się pan ze swym kanadyjskim oddziałem.
– Tego bym rzeczywiście nie chciał. Przywykliśmy do siebie. Chłopcy są z nieco przaśnego ciasta, ale są wspaniali. Można na nich polegać, kiedy znajdziesz się w tłoku.
– No, a do tego swojego dywizjonu przejmie pan jeszcze dziewiętnasty i trzysta dziesiąty. Zna ich pan bez wątpienia, prawda?
– Trzysta dziesięć, panie marszałku? To czeski dywizjon – spojrzał na niego Brighton.
– Tak, Czesi! Ale niech pan się nie obawia, to są już doświadczeni piloci. Większość z nich ma za sobą Francję.
– Jakie tam obawy, panie marszałku – pospieszył zapewnić go Brighton. – Poznałem tych chłopaków w Sutton Bridge. Przybyli tam, aby się ćwiczyć na naszych samolotach.
– Znakomicie! Więc pan wie, co pan bierze. Nadają się, a poza tym mają z Hitlerem cholerne rachunki do wyrównania!
– Na pewno nie mniejsze niż my – rzekł szybko Brighton. – Na ile ich poznałem, nie sądzę, żeby dali mu na nie jakiś rabat.
– Skoro już mówimy o Czechach – powiedział marszałek wolno, obserwując błyski na czubkach swych butów. – Musimy sobie coś wyjaśnić, Douglas!
Brighton z uwagą popatrzył na jego twarz. Czyżby ten starzejący się dandys chciał się teraz zwierzyć mu z jakiejś miłosnej przygody na kontynencie? No cóż, to możliwe, mówi się, że...
– Wie pan, jak to jest ! Dziś chodzi nam o naszą głowę. Im zaś chodziło o swoją już dwa lata temu. Mieli pecha, bo stracili ją. Niestety, to myśmy się w Monachium na to zgodzili, jak pan zapewne pamięta. Dlatego nie było dla mnie wcale łatwo wystąpić do czeskiego dowództwa z tym zapytaniem. Wie pan, miałem takie nieodparte uczucie, że może przypomną sobie, cośmy im uczynili i zagrają mi na nosie?
– Bardzo się palą, by dobrać się frycom do skóry – zauważył Brighton.
– Tak, wiem – przytaknął marszałek. – Sami rwą się na front.
Zamilkł. Wodził wzrokiem po grupie młodych ludzi w niebieskich mundurach, jakby kogoś szukał. Być może zamyślił się tylko nad znanym porzekadłem o bożych młynach, które znów mu przyszło na myśl. Potem wzrok jego zahaczył o owe wielkie obrazy przedstawiające szczytowe momenty brytyjskich dziejów. Otrząsnął się.
– No dobra, Douglas, wierzę, że będziesz zadowolony z przydzielonych dywizjonów. Widzi pan, że daję panu to, co mam najlepsze. Zacznie pan z nimi pracę zaraz od jutra. Będę z uwagą obserwował pańskie poczynania!
Podał Brightonowi rękę, spoglądając mu w twarz z uwagą.
– Życzę powodzenia, panie pułkowniku! Anglia tego bardzo potrzebuje w tych dniach...
3
BRIGHTON rozejrzał się po sali. Szukał swych kolegów z dywizjonu. Znalazł ich w końcu. Dyskutowali z ożywieniem, zwracając się jeden do drugiego, gestykulując. Zapewne spierali się o nową taktykę. Było wśród nich kilku naprawdę wysokich, a jeden z nich niemal wszystkich przerastał. Zwracał też na siebie uwagę ryżawą czupryną. Chłopaki mówili przecież na niego Ryży Bill.
Pamiętał rozmowę z nim na początku jego kariery...
– Panie pułkowniku, domagam się przeniesienia do innego lotniczego ugrupowania. Do bombowców czy coś takiego – oświadczył z opuszczoną głową.
Z czymś takim Brighton jeszcze się nie spotkał.
– Co ci chodzi po głowie, Bill? Nie podobają ci się myśliwce? – zapytał.
– Czemu miałyby mi się nie podobać, przecież je sobie wybrałem! – odpowiedział wówczas z rozdrażnieniem Bill, ale chwilę potem spuścił głowę i zamilkł. Nagle wyrzucił z siebie gwałtownie:
– Nie nadaję się do tego, panie pułkowniku!
Zaskoczyło to Brightona. Przecież Bill był dobrym pilotem.
– Ach, tak! A kto ci tych bzdur nagadał? – spytał i nie oczekując odpowiedzi, ciągnął dalej: – Od tego jesteśmy tu przecież my, instruktorzy, by oceniać wasze zdolności!
– Przekonałem się o tym, panie pułkowniku – upierał się przy swoim Bill. – Wykonujemy przecież ćwiczebne pojedynki z karabinami sprzężonymi z aparatem fotograficznym.
– A ty co, mało trafiasz, prawda? Myślisz, że za każdym razem będziesz mieć same trafienia? – Brighton warknął na niego jak buldog, ale Billa to nie wystraszyło.
– Tak nie myślę, panie pułkowniku, ale... Ja w ogóle nie dochodzę do strzału!
Naraz wszystkie zahamowania puściły i Bill zaczął wyrzucać z siebie natłok myśli.
– Moje ćwiczenia! Wie pan, jak to jest, jesteśmy w powietrzu i idziemy naprzeciw siebie na wezwanie stacji naziemnej. Gdy tylko się miniemy, wtedy zaczynamy pojedynek. Ja nie wiem, jak on to robi! Ledwie wchodzę w wiraż, a już go widzę na ogonie. Przecież z nim w ogóle nie wychodzę na pozycję do strzału. Mogę robić, co chcę, a nie pozbędę się go. Na Boga, wydaje mi się czasem, że jest do mnie przywiązany liną. Przyszło mi nawet na myśl, że, być może, jestem za duży do Spitfire’a.
Brighton przez chwilę spoglądał na niego, a potem się roześmiał. Najpierw tylko po cichu, potem na cały głos.
– A to dobre, jest za długi... – pokręcił głową, a potem spoważniał. – Głuptasie, przecież to, że ktoś znalazł się blisko twojego ogona, nie oznacza jeszcze, że od razu cię trafi – starał się go pocieszyć.
Bill sięgnął pod bluzę battle dressu.
– Może pan sam popatrzeć, panie pułkowniku! – rzucił na stół zwitki filmów z fotokarabinu służące do oceny.
– Wszystko w kręgu. W ten sposób długo bym nie polatał...
Brighton wziął do ręki zwitek i przejrzał jeden z filmów pod światło. Nie było wątpliwości, jasne że to trafienie. Wziął kolejny zwitek, ale tylko po to, żeby mieć czas na wymyślenie w tej sytuacji czegoś sensownego.
– A z kim latałeś w tych pojedynkach? – zapytał.
– Z jednym z tych Czechów, którzy tu przyszli.
– No i wszystko jasne! Większość z nich walczyła już przecież we Francji, mają więc nad wami przewagę – wyjaśnił mu. – Miałeś po prostu pecha, że od razu wpadłeś na ostrzelanego rębajłę, to wszystko! Ale Luftwaffe nie ma wyłącznie takich pilotów, skąd miałaby ich zresztą brać? A i my ich też nie mamy. Wiesz co? Jutro spróbujesz tego z kimś innym, a dopiero potem zdecyduj.
RYŻY Bill pozostał w myśliwcach, stając się doświadczonym pilotem. Szczęście go nie opuszczało. Został dowódcą dywizjonu Spitfire’ów i teraz właśnie kręcił się wśród kolegów po środku sali.
Brighton zmierzał właśnie ku nim. Zrobił kilka kroków, lecz nagle się zatrzymał. Pomyślał chwilę, potem zawrócił w kierunku drzwi. „Lepiej odejść, marszałek mógłby jeszcze cofnąć swoją decyzję”, pomyślał.
Chwytał już za klamkę, gdy odezwał się za nim głośny hałas.
– Hej, Dagy! Dokąd się zmywasz? – wołali koledzy i ruszyli już za nim.
– Do swoich chłopaków, a dokąd? Nie wiecie, że czeka mnie dużo pracy?
– A co z urodzinami? – spytał niewinnie Tucker. – Zapomniałeś o nich? – Wszyscy robili wrażenie bardzo zdziwionych.
– Jakie urodziny? – zdziwił się także Brighton. – Nic mi o nich nie wiadomo!
– On nie wie! Patrzcie go, lisa! Narodziła się pierwsza nowa myśliwska jednostka, on jest jej dowódcą, a mówi, że o niczym nie wie! Czy to nie należy uczcić?
– Tak, musimy to uczcić! – wołali pozostali chórem. – I urodziny i awans!
Major Brighton, od dzisiejszego wieczoru pułkownik, nieustraszony pilot bez nóg, mężczyzna, którego imię wymawiali z podziwem i dumą piloci na lotniskach myśliwskich całej Anglii, zrobił kilka sztywnych kroków po wypolerowanym linoleum. Znów uniósł głowę. Wszyscy go otoczyli i wznosili gromkie okrzyki:
– Attention! Świeżo upieczony pułkownik wygłosi toast!
Dowcipkowali, śmiali się, byli pełni życia. Jednak twarz Brightona pozostała niezwykle poważna.
Powoli toczył wzrokiem od jednego do drugiego, jakby chciał na zawsze wryć w swą pamięć te śmiejące się twarze. Wiedział, że gdy spotkają się w przyszłości, niektórych z nich już zabraknie.
Ale po chwili na jego twarzy znów zagościł zwykły uśmiech. W pomieszczeniu zabrzmiał jego burkliwy głos:
– You’re quite right! Należy to uczcić!
Niezgrabnymi ruchami Beznogi kroczył na czele młodych do bufetu w barze.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------