- W empik go
Jakby jutra nie było - ebook
Jakby jutra nie było - ebook
On znalazł się na życiowym rozdrożu. Pamiątka z dzieciństwa sprawia, że postanawia ruszyć w karkołomną podróż. W poszukiwaniu czegoś, co nada sens jego życiu. Szybko jednak zdaje sobie sprawę, jak abstrakcyjny i oderwany od rzeczywistości był jego pomysł. Wtedy jednak poznaje ją. Ona daje się uwieść jego historii i bardzo chce mu pomóc odnaleźć jego cel. Staje się przewodniczką nie tylko po miejscach, które muszą odwiedzić, ale przede wszystkim po jego własnym życiu. Droga, w którą się razem wybiorą, będzie pełna radości i bólu, zwłaszcza że ona też skrywa tajemnicę...
Tomasz Kieres, autor uznanych powieści obyczajowych, pozwala czytelnikom spojrzeć na miłość z perspektywy mężczyzny. I jest to perspektywa fascynująca!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67402-13-2 |
Rozmiar pliku: | 520 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzisz obok, patrzysz na mnie i czerpiesz z tego radość. Czuję, jak to przechodzi na mnie. A przecież to ja miałam być tą, która daje dobrą energię i entuzjazm. Wbrew wszystkiemu.
Na pewno powiedziałbyś teraz, że to właśnie dzięki mnie tak się czujesz.
Myślę, że stało się to za sprawą nas dwojga.
Bo to chyba właśnie tak działa?
Ja muszę czuć ciebie, a ty musisz czuć mnie.
Wtedy możemy być szczęśliwi, choćby przez chwilę.
Czy czułam, że tak będzie? Czy dlatego do ciebie podeszłam?
Na pewno nie myślałam o tym, nie kalkulowałam.
Powiedziałeś, że chcesz trwać w tym, co jest teraz. Zbyt długo skupiałeś się na tym, co może nadejść, na planowaniu, zamiast patrzeć na to, co jest obok w danym momencie.
Teraz obok jestem ja i to jest ta nasza chwila, której się nie spodziewałeś.
Może nie powinnam do niej dopuścić? W końcu pokochanie mnie było od początku skazane na porażkę.ROZDZIAŁ 1
Trzaśnięcie drzwiami wyrwało mnie z zamyślenia. Właściwie na dobrą sprawę powinny to zrobić słowa, które przed chwilą zostały rzucone w moją stronę. Jednak przez te wszystkie lata chyba zdążyłem się uodpornić na uwagi Doroty. Może była jakaś prawda w tym, że przestałem jej słuchać. Chociaż paradoksalnie nic mi nie umykało. Każdy komunikat docierał do adresata. Problem w tym, że były to właśnie komunikaty i nasz dialog od dłuższego czasu tak się odbywał; po prostu informowaliśmy się nawzajem o różnych sprawach. Jedno mówiło, a drugie przyjmowało do wiadomości.
Nie powinienem więc być zdziwiony, kiedy kilka miesięcy temu Dorota oznajmiła, że chce rozwodu. Nie separacji, nie porozmawiać, tylko od razu konkretnie, finalnie. Za tymi słowami nie poszło żadne tłumaczenie, żadne powody, no może jeden, ale jego też specjalnie nie rozwinęła. Krótko i na temat. Moja żona zawsze twierdziła, że ludzie inteligentni nie muszą sobie tłumaczyć oczywistości. Nie byłem przekonany, czy tak samo rozumiemy pojęcie „oczywistości”, ale dosyć szybko nauczyłem się tego nietłumaczenia. A fakt, że nasze małżeństwo skończyło się tak, jak się skończyło, świadczył chyba na niekorzyść tej teorii.
Zaraz po informacji o rozwodzie padła kolejna – że ma kogoś i wiąże z tym kimś poważne plany. Uważam, że to była raczej konsekwencja wszystkich naszych wspólnych niedoskonałości niż jednak powód. Gwoździem do trumny naszego małżeństwa mogła być moja reakcja. A raczej jej brak. Potraktowałem tę sytuację jako coś nieuniknionego, coś, czego mogłem się spodziewać.
Rozmyślałem, siedząc w pokoju, który jeszcze nie tak dawno był moim gabinetem.
Dorota jest prawnikiem. Bardzo dobrym prawnikiem, a co się z tym łączy – zawsze miała dużo pracy i kiedy wybieraliśmy projekt wspólnego gniazdka, postawiła warunek, że jeśli nie chciałem, aby siedziała po godzinach w kancelarii, musieliśmy stworzyć miejsce na gabinet w domu, aby czasami i tutaj posiedziała nad dokumentami. Takim sposobem powstały dla nas dwa gabinety. I mimo że się broniłem, okazało się, że miała rację. Jej „czasami” stało się sprawą regularną. Ja jako architekt, też całkiem niezły, na brak zleceń nie mogłem narzekać i prawie zawsze byłem w niedoczasie. Czasami wydaje mi się, że nasze gabinety były miejscami, gdzie najwięcej się działo. Co to mówiło o nas jako małżeństwie, wolałem nie myśleć.
Rozejrzałem się po niemalże pustym pokoju. Większość moich rzeczy została już przewieziona do mieszkania, które przypadło mi przy podziale majątku. Dorota chciała zatrzymać dom, a ja nie oponowałem. Co prawda niby to ja byłem pokrzywdzony i to mogło stanowić atut w sądzie, ale koniec końców chodziło przede wszystkim, aby sprawę przeprowadzić w miarę bezboleśnie. Oboje byliśmy niezależni finansowo, a dzieci nie mieliśmy. Kolejny temat, na który najpierw było za wcześnie, a później już do niego nie wracaliśmy. Wiadomo, ludzie inteligentni… i tak dalej. W tym przypadku chyba jednak, nie podejmując decyzji, podjęliśmy najlepszą z możliwych. Dziecko powinno, przynajmniej z założenia, wychowywać się w środowisku, gdzie ludzie się kochają, a przynajmniej lubią. Czym my byliśmy kiedyś dla siebie, już nie pamiętałem, a w to, kim się staliśmy, wolałem nie wnikać.
W pomieszczeniu stało jedno kartonowe pudło. Bardzo stare. Zdecydowanie pamiętające moje studenckie czasy i wyprowadzkę z rodzinnego domu. Właściwie znalazłem się tutaj dzisiaj ze względu na nie. Dorota zadzwoniła do mnie dwa dni temu, że robiąc porządki w garderobie, znalazła je wciśnięte w kąt. Stało tam, odkąd się wprowadziliśmy do tego domu, i nigdy nie pozwoliłem go ruszyć. Jak mówiłem, z sentymentalnych względów. Nigdy też jakoś nie mogłem się zebrać, żeby przejrzeć jego zawartość. W końcu tak wiele miejsca nie zajmowało. Do teraz. Miałem sobie je zabrać albo zniknęłoby przy najbliższej wywózce śmieci. Myśl o tej wizycie zdecydowanie mnie nie cieszyła, ale obawiałem się, że w pudle mogą znajdować się rzeczy, których nie chciałbym się pozbyć.
Pierwotnie miałem zamiar po prostu je zabrać i zapoznać się z jego wnętrzem w mieszkaniu. Dorota chyba też nie miała specjalnej ochoty na moje towarzystwo, gdyż jak tylko się pojawiłem, oznajmiła, że wychodzi i jak skończę, żebym zatrzasnął drzwi i furtkę. Dosłownie kilka zdań. Krótko i rzeczowo. Jak wszystko w naszym wspólnym życiu.
Jak tylko usłyszałem dźwięk zamykanych drzwi, po prostu usiadłem na podłodze i otworzyłem pudełko. Jak się szybko okazało, nie skrywało ono jakichś nie wiadomo jakich skarbów i wypełnione było przede wszystkim kasetami magnetofonowymi. Powoli zacząłem przeglądać opisy na opakowaniach. Większość stanowiły utwory nagrywane z radia lub przegrywane od kolegów. Zdaję sobie sprawę, jak abstrakcyjnie brzmi stwierdzenie, że coś można było nagrywać z radia, ale kiedyś to była jedyna możliwość posiadania albumów ulubionych artystów. To w radiu były puszczane w całości, najczęściej w późnych godzinach nocnych.
Chwilę przeglądałem kasety. Znalazłem parę zdecydowanie nie moich, a takich, które kiedyś pożyczyłem i nigdy nie oddałem. Było tam jeszcze kilka starych czasopism muzycznych, które chętnie bym zgłębił, ale mój czas w tym miejscu zdecydowanie dobiegał końca, a właściwie dobiegł dawno temu.
Już miałem zamykać pudło, kiedy zauważyłem starą kopertę ukrytą pod gazetami. Obok niej leżał równie stary piórnik. Wziąłem go do ręki i mimowolnie się uśmiechnąłem. Granatowy, podłużny, z suwakiem biegnącym przez środek. Służył mi przez całe liceum. Momentalnie przeniosłem się myślami do tamtych czasów. Wszystko wtedy wydawało się prostsze, przynajmniej z dzisiejszej perspektywy. Czy wtedy przypuszczałem, w jakim miejscu życia będę za prawie trzydzieści lat? Szczerze wątpiłem, abym wybiegał tak daleko w przyszłość.
Rozsunąłem powoli suwak, jakbym się bał, że piórnik rozleci się w moich rękach. Nic takiego się nie stało. W środku znalazłem masę przypinek z nazwami różnych zespołów (moja dżinsowa kurtka była nimi wręcz oblepiona). Między nimi leżało trochę skórzanych bransoletek i to było w sumie wszystko, co chciałem przechować.
W tym momencie coś błysnęło na dnie piórnika.
To był srebrny łańcuszek z wisiorkiem. Zacisnąłem na nim dłoń. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Później wielokrotnie przerabiałem to w głowie, ale w tamtym momencie był to bardziej odruch, jakby chęć złapania się czegoś, co już nie istniało, co wymykało się rzeczywistości. Tej miałem aż nadto dookoła.
Szybko sięgnąłem jeszcze do koperty w poszukiwaniu zdjęcia. Jednak go nie znalazłem. Nie było takiej możliwości, gdyż to, które chciałem w tamtym momencie znaleźć, po prostu nie istniało.
Fotografii nie było. Był tylko ten łańcuszek z wisiorkiem i wspomnienie z może pięciominutowego spotkania, podczas którego padło tylko kilka słów, których nawet mogłem nie zrozumieć.
Jeszcze przez chwilę siedziałem zamyślony na podłodze, ściskając ten nieszczęsny łańcuszek w dłoni. Fakt, że to robiłem, jednocześnie zanurzając się w niemalże zatartych wspomnieniach, świadczył tylko o jednym, a mianowicie o tym, w jak kiepskim miejscu się znalazłem.
***
Kocham to miasto. Kocham po nim spacerować. Kocham siedzieć nad Amstel i po prostu na nią patrzeć. Zawsze robiłam to automatycznie. W moim świecie Amsterdam był zawsze. Nieustannie mnie otaczał. Całe życie w tym mieście. Wszystkie dobre i złe chwile. Niestety tych drugich było więcej.
Ronald źle przyjął moje wypowiedzenie. Można powiedzieć, że bardzo źle. Wiązał ze mną tyle nadziei, tyle planów. Podobała mi się moja praca, może nawet się w niej spełniałam. Na pewno sprawiała mi przyjemność. A to było coś, co niewielu ludzi może powiedzieć. Miałam przynajmniej ją. Zawsze to coś. Może nie do końca życie powinno składać się tylko z pracy, ale mój związek z Ruudem pozostawiał zbyt wiele do życzenia.
To już była jednak przeszłość. Powinna się nią stać dużo wcześniej. Przecież jego reakcji mogłam się spodziewać i może właśnie na taką liczyłam. Najpierw szok i niedowierzanie, później zapewnienia, że razem i tak dalej. Chyba żadne z nas w nie to wierzyło… Następnego dnia, gdy wróciłam do domu, byłam już właściwie spakowana, w końcu mieszkanie było jego. Po „razem i tak dalej” nie było śladu, za to dostałam dosyć jasną informację, że bardzo mu przykro, ale on tego wszystkiego nie potrzebuje. Moje rzeczy były przygotowane perfekcyjnie. Nigdy przez te wszystkie lata nie było takiego porządku. Cóż, jak widać, najważniejsza jest motywacja, a Ruud musiał być wyjątkowo zmotywowany.
Lubiłam, jak wschodzące słońce oświetlało twarz. Poza tym szum rzeki zawsze działał na mnie kojąco. Teraz się zastanawiam, czy to nie były jedyne prawdziwie radosne rzeczy w moim życiu. Wolę myśleć, że miałam przynajmniej to. Niektórzy nie mieli nic.
Spojrzałam na zegarek. Był czas do pracy. Nowej pracy. Prostej pracy. Na chwilę.
Co prawda nie chcieli mnie przyjąć od razu, bo podobno miałam za wysokie kwalifikacje, ale udało mi się ich przekonać. Dobrzy ludzie. Ulitowali się.
Fajna to była praca i dosyć spokojna. Taka akurat. Na teraz.
Na chwilę.