Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jako dowód i wyraz przyjaźni - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
29 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Jako dowód i wyraz przyjaźni - ebook

Autorzy: Katarzyna Bielas, Olgierd Budrewicz, Andrzej Chrzanowski, Bohdan Czeszko, Roman Frister, Andrzej Friszke, Dorota Jarecka, Włodzimierz Kalicki, Marcin Kołodziejczyk, Mirosław Kowalewski, Kazimierz Koźniewski, Hanna Krall, Angelika Kuźniak, Cezary Leszczyński, Cezary Łazarewicz, Piotr Łojewski, Krzysztof Malinowski, Karol Małcużyński, Sławomir Mizerski, Jerzy Morawski, Beata Pawlak, Witold Pawłowski, Joanna Podgórska, Krystyna Pytlakowska, Zbigniew K. Rogowski, Marek Sadzewicz, Joanna Solska, Grzegorz Sroczyński, Mariusz Szczygieł, Zofia Uszyńska, Ewa Wilcz-Grzędzińska, Anna Wittenberg, Marta Zielińska

Nie ma w Polsce drugiego takiego budynku, który od kilkudziesięciu lat nieustannie budzi emocje. Dla wielu Polaków to symbol zniewolenia - niechciany dar Stalina, który bezwzględnie należałoby zetrzeć z powierzchni ziemi. Pomysł zresztą nienowy. Pałac wyleciał w powietrze w finałowej scenie Rozmów kontrolowanych, grzebiąc komunistycznych dygnitarzy. W rzeczywistości wciąż jednak góruje nad miastem, będąc – ku rozpaczy jednych, radości innych – jego symbolem i turystyczną atrakcją. To z jego trzydziestego piętra najchętniej ogląda się panoramę Warszawy, nie pominą go autorzy żadnego przewodnika po mieście.

Antologia reporterskich opowieści o Pałacu zawiera kilkadziesiąt tekstów z okresu obejmującego ponad sześćdziesiąt lat jego istnienia: od Symbolu przyjaźni i pokoju, Dumy, siły, radości, przez Tort z piaskowca, Kamienny kwiat, po Obronę Sali Kongresowej i Duchy w Pałacu. To historia niekończącej się dyskusji, czym Pałac Kultury i Nauki, był, jest i będzie.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-122-9
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Marta Zielińska

Największy plac w Europie

Mamy w Warszawie wielki plac z ogromną budowlą w środku, a raczej niezupełnie w środku, przez co ów plac wydaje się jeszcze rozleglejszy. Powstał podobno, by służyć defiladom, ale nigdy mi się z defiladami nie kojarzył. Bardziej z kiermaszami książek, które też już stamtąd zniknęły.

Dziś plac systematycznie podupada. Chaos tego miejsca, zdumiewający w centrum europejskiej przecież stolicy, jaskrawo przeczy nazwie niegdyś mu nadanej. Niknący w rozległej przestrzeni przechodnie przemykają tamtędy bezładnie po jakichś niewidocznych szlakach zastępujących ulice – równie bezładnie krążą i przystają samochody, autobusy i wielkie ciężarówy. Od strony Alej widać płoty i wykopki, od Świętokrzyskiej – resztki kiermaszowych budek czy straganów z paroma przygodnymi handlarzami, a wszystko razem obrośnięte jest po brzegach niestarymi jeszcze, a już niszczejącymi drzewami. Chyba dla dopełnienia rozgardiaszu pojawiają się tam co pewien czas różne sensacje, w rodzaju gabinetu figur woskowych lub zapeklowanego wieloryba.

Nikt w Warszawie nie kocha tego placu, którego rozległość powiększa wbity weń nieproporcjonalnie wielki Pałac Kultury, nadając całości kształt monstrualnego sześcianu powietrza nakrytego niebem. Bardzo źle się tamtędy chodzi. Zimą wieją lodowate wichry i nie ma się gdzie schronić przed nagłą ulewą czy zamiecią. Latem bezlitośnie praży słońce. Te rozmaite niewygody, połączone z okropną nudą marszu po byle jakiej przestrzeni, rozszerzają wymiary owego śródmiejskiego prostokąta prawie do nieskończoności.

W północnym i południowym krańcu placu, tak mniej więcej na wysokości Poznańskiej, leżą wmurowane w chodnik dwie tablice pamiątkowe. Istniała jeszcze i trzecia, ale już jej nie znalazłam, zniknęła za płotem wykopków. Podobnych tablic nie ma chyba żadne inne miasto. Nie upamiętniają one ani ludzi, ani zdarzeń, lecz zaznaczają zwyczajne skrzyżowania. Na jednej napis z brązu głosi: „Tu było skrzyżowanie ulic Wielkiej i Śliskiej”, na drugiej: „Tu było skrzyżowanie ulic Chmielnej i Wielkiej”. Było. Teraz są duchy skrzyżowań. Symboliczne nagrobki – tak tutaj popularne.

Przed stu z górą laty Prus pokpiwał sobie z kupców umieszczających na chodnikach litery reklamujące sklepy. Owe pomysłowe „szyldy” rzeczywiście dobitnie się reklamowały, gdyż ślizgali się na nich przechodnie, a co więksi pechowcy na całe życie je zapamiętywali. Teraz dziwnym trafem ulica Śliska i dwie inne doczekały się takiej śliskiej pamiątki-pułapki, tylko na kogo czy na co zastawionej?

Wojenne zniszczenie miasta nie tłumaczy dostatecznie pochodzenia owych tablic. Bo – zgodnie z tą logiką – całą dzisiejszą Warszawę, a przynajmniej Śródmieście z przyległościami, należałoby przyozdobić podobnymi informacjami. Że tędy biegła Rymarska, a tamtędy Nalewki, tu był róg Śniadeckich i Koszykowej, a tam plac Kazimierza. O budynkach godnych upamiętnienia już nie wspomnę. Dlaczego więc akurat przed Pałacem Kultury je umieszczono? Nie wiem, kto wpadł na tę myśl, ale wiem, że poprzez nią właśnie przemówił duch Warszawy, miasta, które – pozbawione wystarczająco solidnej i niezmiennej podstawy materialnej – szuka schronienia w bytach idealnych, czyli w słowach, w literach. Zwłaszcza wtedy, gdy materia w wyraźny sposób sprzeciwia się duchowi. Mówiąc mniej górnie, coś musiało być z tym wielkim placem w centrum Śródmieścia bardzo nie w porządku, skoro jego przeszłość zachowano na chodniku, by kwestionowała i podawała w wątpliwość ów plac. Zmiana, która tam zaszła, przekroczyła chyba jakąś granicę zmian – wielu przecież – tolerowanych w odbudowującej się z ruin stolicy.

Nasz plac zatem, przezwany w Złym Tyrmanda „największym placem w Europie”, jest miejscem szczególnym. Dziwnie, symbolicznie jakby odzwierciedla on los Warszawy, całe jej pokrętne dzieje ostatnich stu kilkudziesięciu lat. Niedługa historia tego placu w zastanawiający sposób zatoczyła koło: był kiedyś polem chaotycznie zabudowanym drewnianymi przeważnie domkami i obsadzonym drzewami, teraz zaś – wbrew wszelkim planom architektów – znów zbliża się do tej postaci: też są drzewka oraz byle jak porozstawiane drewniane kioski i baraki robotników. Owszem, stoi także Pałac Kultury, ale trzeba podnieść wzrok, by go dojrzeć, bo normalnie z perspektywy przechodnia widać tylko w oddali poszczególne jego skrzydła oderwane od siebie, nieukładające się w sensowną całość. Jest za duży do ogarnięcia, więc rozpadł się na kawałki: osobno góra, osobno dół, a dół jeszcze na oddzielne części. Ten, kto znajdzie się pod samym Pałacem, ogląda głównie pustą przestrzeń z trzech stron świata.

Krótka miejska kariera placu rozpoczęła się w połowie lat czterdziestych ubiegłego wieku wraz z otwarciem Kolei Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Wtedy to właśnie powoli wytracił on wolną przestrzeń, by przekształcić się ostatecznie w ruchliwe, gęsto zabudowane ulice. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych naszego stulecia plac nienaturalnie szybko przeszedł ewolucję w przeciwnym kierunku: został wyczyszczony z gruzów i ocalałych fragmentów ulic. Opustoszał. Zachodnie resztki Śliskiej, Siennej, Złotej i Chmielnej przechowują w swej dziwnej, niepełnej, wysokiej numeracji budynków pamięć po utraconych kamienicach – tak jakby czekały, jakby spodziewały się, że któregoś dnia odrosną z powrotem w stronę Wisły. A tablice mówiące o nieistniejących skrzyżowaniach nieustannie przypominają i nam, i temu placowi, że nic na świecie, a zwłaszcza w Warszawie, nie jest wieczne.

Dzieje tego kawałka Śródmieścia – zanim stał się największym placem w Europie – nie budziły specjalnego zainteresowania. Były po prostu bardzo typowe. Nawet tak bardzo, że tu akurat, mniej więcej w samym środku, na linii ulicy Złotej łączyły się ze sobą dwa światy dawnej Warszawy: polski od południa, żydowski od północy. W czasie wojny prawie cała północna połowa dzisiejszego placu znalazła się (nie na długo co prawda) w granicach getta, więc i wtedy miejsce to symbolicznie odzwierciedlało obraz całego miasta. Później podzieliło – rzecz jasna – jego historię powstaniową, a na koniec również tutaj, w ruinach Marszałkowskiej 131 znaleźli schronienie warszawscy „robinsonowie”.

Po wyzwoleniu plac nie przestał być lustrem Warszawy, może nawet jej los i kształt odbijały się tu intensywniej niż przedtem – zarówno w dyskusjach o architekturze, odbudowie i polityce, jak i w tej wietrznej bezładnej pustce porośniętej drzewkami, której pomniejszone, lecz wierne kopie pojawiły się w wielu innych punktach miasta.

W tym dziwnym miejscu u zbiegu Alej i Marszałkowskiej Warszawa przegląda się więc od dawna. Jednak naprawdę ważne zrobiło się ono dopiero po wojnie. Prus na przykład w obszernych przecież Kronikach zwraca się w tę stronę zaledwie kilkakrotnie z racji niezwykłych wprawdzie, choć zwyczajnych dla wielkiego miasta wypadków. W czerwcu 1875 ogląda tam pożar, niszczący drewniaki między Chmielną, Złotą, Wielką i Marszałkowską; wspomina też o zawaleniu się rusztowania przy wznoszonej kamienicy, pod którym w zaimprowizowanej jatce (!) zginęła przygodna klientka. W dziewięć lat później donosi Prus o pierwszych dwóch w Warszawie elektrycznych latarniach zainstalowanych na Marszałkowskiej przy Chmielnej i Złotej, co pośrednio świadczy o wielkomiejskim już wówczas charakterze tej dzielnicy. Na koniec pojawia się jeszcze w styczniu 1898 ulica Sienna 22, gdzie mieszkający tam jakiś doktor Kurtz przyjmował zgłoszenia chętnych do oddawania resztek z obiadów ubogim.

Można by oczywiście napisać mikrohistorię tych paru ulic zawartą w grubym tomie. Nie zmieniłoby to jednak ich przeciętnego obrazu: były takie same, jak reszta miasta zabudowana czynszówkami. Te cztery ulice przecięte dwiema przecznicami stały się inne dopiero wtedy, gdy na oczach wszystkich mieszkańców zaczęły znikać.

Powszechnie uważa się – i z perspektywy dzisiejszej nie wydaje się to dziwne – że Warszawa zniknęła tylko raz: w powstaniu i zaraz po nim. Oczywiście i ten „raz” trzeba traktować umownie, bo niszczenie budynków i ulic odbywało się od początku wojny, tylko nie w tej skali. Niemniej nawet po ostatecznym zburzeniu i spaleniu gruzy oraz szkielety domów zachowały dawny kształt czy raczej zarys miasta. Ten kształt utrzymywał się jeszcze dosyć długo. Ale powoli się zmieniał. Wystarczy porównać dwa plany Warszawy z roku 1956 i z 1986, by się o tym przekonać.

Ulice, które przykrył sobą plac, pierwsze zaczęły przechodzić ze swego powojennego ćwierćbytu w całkowity niebyt. Lecz im bardziej znikały z powierzchni, tym większej wartości nabierała ich przeszłość. Tylko że jaka to była przeszłość? Ani długa, ani specjalnie wzniosła, ani malownicza. Właściwie byle jaka. Żadne złote kaczki na Złotej nie mieszkały, najmarniejsza legenda nie zdążyła się tam urodzić. Więc niby zaszczyt spotkał te ulice – wraz z placem miała się zacząć wielka historia owego przeciętnego dotąd miejsca. Wydaje mi się jednak, iż mało kto wówczas życzył sobie oglądać tutaj wielką historię.

I dlatego tamto dawne, zwyczajne, niknące życie zrobiło się ważne, a sentymentalne o nim wspomnienia stały się jedynym dostępnym w okolicach 1955 czy 1956 roku sposobem wyrażenia opinii na ten drażliwy temat. Sporo wtedy powstało książek o „Warszawie naszej młodości” czy „dzieciństwa”, sięgających najczęściej do bezpiecznej epoki sprzed japońskiej wojny, w których z nieukrywaną satysfakcją opisywano zarówno antycarską postawę warszawskiego społeczeństwa, jak i każdy sklepik po nieparzystej stronie Marszałkowskiej i jej przecznic. Zdarzały się nawet jawne nadużycia popełniane w szlachetnym celu uwznioślenia tego świeżo opustoszałego miejsca. Na przykład Stefania Podhorska-Okołów, omawiając stojący do 1893 roku na Marszałkowskiej dworek „Pod filarkami”, świadomie powtórzyła legendę, przypisującą go marszałkowi Bielińskiemu, choć chyba wiedziała, że należał do mniej popularnej osoby. Tamten dawny przykład rozbiórki osiemnastowiecznego zabytku był czymś w rodzaju komentarza do gigantycznej przemiany, która dokonywała się na placu, jakąś przestrogą przed barbarzyńskim opróżnianiem tej najstarszej części ulicy.

Nie potrzeba przecież było aż smutnej historii dworku, by to barbarzyństwo odczuwać. Nagła przemiana śródmiejskich dotąd ulic w pusty plac wywróciła wszystkie wartości i pomieszała czasy. Ważne stały się i przedwojenne knajpki tamtejsze, gdzie gromadzili się wyścigowi gracze, i powojenny zakonspirowany burdel w okolicach Złotej. Niknęło zarówno tamto stare życie sprzed katastrofy, po której nie miało powrócić do poprzedniego kształtu, jak i to nowe, odradzające się na gruzach. Na placu w ogóle miało nie być normalnego życia.

W ogłaszanych wówczas pamiętnikach nie znajdziemy jednak bezpośrednich wypowiedzi na ten temat. Bezpośrednio nie wypadało głośno mówić, co najwyżej wolno było chwalić zmiany tonem o wątpliwej szczerości. Ale jest powieść, gdzie owo znikanie życia z placu zanotowane zostało z masochistyczną dokładnością. Myślę o Złym Tyrmanda. Przedziwnie udało się temu pisarzowi wyrazić wszystkie uczucia warszawiaków: i żal po każdym śladzie przeszłości; i zawiedzioną nadzieję na normalne miasto – zastygłą w zimnej bryle Pałacu, i nawet jawną niechęć do tak przekształconego kawałka Śródmieścia. A taką niechęć trudno było wtedy otwarcie głosić:

Ta Warszawa, Warszawa tego narożnika znikała w oczach, w jej miejsce narastała nowa Warszawa. Kuba spoglądał długo i z zainteresowaniem na kremowy, ogromny obelisk Pałacu Kultury; po czym przeniósł wzrok na rozgardiasz rozkopów, zwałów cegły, piasku, desek, kostek krawężnikowych, elementów prefabrykowanych, rur żelaznych i betonowych, pustaków, na bataliony kompresorów, betoniarek, sprężarek, buldożerów, walców parowych, dźwigów, wywrotek, młotów pneumatycznych, samochodów ciężarowych, które piętrzyły się u stóp wieżowca: z tego chaosu wądołów, rowów i usypisk, z tego krajobrazu krańcowego zamieszania i nieporządku miał się z czasem wyłonić największy plac w Europie. Jeszcze pięć lat temu, gdy Warszawa z pierwszą furią biła się o swój wielkomiejski kształt, parterowe, dziwaczne, ciasne i pomysłowe lepianki Marszałkowskiej drażniły, wywoływały gorycz tymczasowości w duszach ludzi, którzy postanowili tu zostać na zawsze. Dziś, wobec bielejącego w środku miasta masywu o kolumnach portalu wysokości czynszowej kamienicy, wschodnie narożniki Alei Jerozolimskich – parterowe, tymczasowe, zatłoczone brzydkimi, prymitywnymi sklepami – już nie drażnią. Budzą ciepły sentyment, jak dla każdego zarania, które minęło i już nie wróci, które musi odejść, ustąpić rozwojowi i wzrostowi. Kubuś pamiętał dobrze pionierską atmosferę tego fragmentu miasta . Cieszył się, że powstaje tu centrum nowej, wielkiej Warszawy, i żal było wspomnień, zrywanych teraz kilofami robotników oczyszczających teren wokół „Polonii”.

Wbrew racjonalnym tłumaczeniom, przy pomocy których bohater próbuje godzić się z nową rzeczywistością, w opisie rodzenia się placu dominuje ból. Nawet te nagromadzone w jakimś przesadnym nadmiarze akcesoria budowlane przywodzą na myśl narzędzia tortur. Aż tyle ich trzeba było, by wykarczować ulice i przemienić w rozległą pustą przestrzeń. Niby wiadomo, że to i o Pałac chodzi, ale opis tak skonstruowany kojarzy się raczej z największym w Europie placem. A i sam Pałac – zestawiony z prymitywną zabudową Alej – wygląda obco, nieludzko, odlegle. Póki istniała wiara, iż na miejscu tymczasowych budek staną normalne domy, nikt tej prowizorki nie cenił. Dopiero gdy zamiast domów i sklepów pojawił się gigantyczny obelisk, nieobiecujący żadnego codziennego pożytku znękanym mieszkańcom zrujnowanego miasta, tamte prymitywne, lecz żywe i przydatne rudery zrobiły się nagle cenne. Także gruzy zrobiły się cenne, bo były jakimś luksusowym przystankiem pamięci, natomiast wyzywający luksus pałacowej budowli budził zrozumiałe rozdrażnienie. W śmierci ulicy Wielkiej, odnotowanej przez Tyrmanda, znajdziemy takie właśnie uczucia:

Ulica nazywała się Wielka – kiedyś, kiedy istniała. Obecnie stała tu poszarpana przez wojnę i połatana remontami duża kamienica. Ostatnia i przeznaczona do rozbiórki. Jej tłem był kremowy masyw ogromnego wieżowca. Wokół rozciągała się zryta wykopami i sfałdowana wzgórzami materiałów budowlanych przestrzeń największego placu w Europie. Placu, który rodził się w duszącym pyle, tumanach kurzu, w warkocie koparek, betoniarek, spychaczy.

Po ulicy Wielkiej pozostała jezdnia i krawężniki trotuarów, też skazane na zagładę. W gruncie rzeczy ulica Wielka, nawet w dobie swego rozkwitu, nie miała w sobie nic z wielkości. Stanowiła zaplecze centralnej arterii miasta, ulicy Marszałkowskiej. Mieściły się przy niej drugorzędne jadłodajnie i kawiarnie, pełne zakamarków, stołów bilardowych, bookmacherów i ściszonych rozmów na tematy wyścigowych afer.

Ta ulica jakby sama sobie przyniosła nieszczęście, zresztą jedyna przepadła całkowicie. Inne biegnące kiedyś przez plac uratowały swe zachodnie i północne odnogi oraz częściowo wschodnie – choć przemianowane. Wielka – nie, gdyż jej dwa południowe kawałki jeszcze przed wojną – szczęśliwie chyba – zmieniły nazwę: na Lwowską i Poznańską, przez co może ocalały razem z domami. Kto wie, co by się stało, gdyby zachowały starą? Stara nazwa na długo przedtem, już od początku opowiadała swój przeszły i przyszły los, bowiem – według Sobieszczańskiego – pochodziła od wielkich przestrzeni i pustych placów wokół niej się ciągnących. Więc czyż nie potraktowano jej właściwie, przemieniając w to, do czego zawsze pretendowała? A może też – zgodnie z dziwną warszawską logiką – znów pojawi się na pamiątkę po tym dużym placu?

Tyrmanda również owa nazwa Wielkiej zastanowiła, ale nie wyciągał z tego żadnych pochopnych wniosków. Zbyt boleśnie odczuwał znikanie przeszłości niezrównoważone wyłaniającym się nowym kształtem ­Śródmieścia. Najostrzejsze na ten temat słowa włożył – rzecz prosta – w usta „czarnych charakterów” ze Złego, by brzmiały niezupełnie zobowiązująco:

Meteor pochylił się i otrzepał chusteczką kurz z zamszowych butów.

– Chodzić nie można po tym mieście – poskarżył się. – Kamieniołomy robią ze stolicy.

– Ale kawał pola… – rzekł Życzliwy, zakreślając krąg ręką. – Polonię widać jak na dłoni i róg Poznańskiej. Ale pole! Nie mówiąc już o tym paluszku. – Wskazał na gigantyczną, kremową masę wieżowca.

– Brud, smród, hałas i tyle – sarknął Meteor – potrzebne komu takie duże domy? Mnie by wystarczyła willa.

– To fakt – przyświadczył Życzliwy. – Giną wspomnienia, to najgorsze. Wie pan, co było przed wojną w tej kamienicy? – Wskazał na czarną resztkę domu przy Wielkiej.

– Domyślam się – rzekł Meteor.

– Chodziliśmy tam zawsze nad ranem – westchnął sentymentalnie Życzliwy – dla oficerów ułanów były specjalne zniżki.

Obcości i niepotrzebności tego, co powstawało na największym placu Europy, nikomu wówczas nie udało się jaśniej wyrazić. A pamiętajmy, że Tyrmand pisał swą powieść w roku 1954 i jej akcja toczy się w tym samym czasie. Nikt też poza nim nie miał odwagi tak uparcie wpatrywać się w te niknące na placu szczątki dawnego miasta. Białoszewski na przykład, kiedy w Szumach, zlepach, ciągach cofnął się do ulicy Poznańskiej lat pięćdziesiątych, nigdy o placu nie wspomniał. A przecież mieszkał prawie na wprost, był to dlań krajobraz codzienny, te potężne rozkopy. Ale nie, odwracał wzrok od tego miejsca, jakby na widok umarłego. Tylko raz mimochodem zupełnie owe hałdy się pojawiły, gdy kurz stamtąd przeszkodził poecie w oglądaniu zaćmienia słońca.

Cóż zresztą mówić o ludziach, skoro nawet ulice graniczące z placem nie chciały przyjąć go do wiadomości, nie zwróciły się w jego kierunku. Skarżyli się na nie ówcześni architekci i do dziś nie zmienił się ten stan rzeczy. Zarówno Aleje, jak i Marszałkowska ze Świętokrzyską idą w swoją stronę, a my, idąc nimi, widzimy ulice, patrzymy na ulice, a nie na największy plac w Europie.

Trudno się dziwić uczuciom warszawiaków. To nowe, co wyłoniło się w samym środku miasta, musiało przyprawiać o zawrót głowy. Plac, na którym stanął Pałac, był ogromny: pięćset metrów na siedemset. Przed wojną, jak obliczyłam na planie, mieściło się tam około stu dwudziestu domów. Aby zdać sobie sprawę z tej ilości, wystarczy powiedzieć, że dzisiejszy czworokąt pomiędzy Alejami, Pankiewicza, Nowogrodzką i Poznańską posiada dwanaś­cie kamienic. Mogę się mylić w szczegółach, czyli w rachunku oficyn, ale proporcja zostanie podobna. Zatem przeobrażenie owego kawałka Śródmieścia wyglądało doprawdy rewolucyjnie: zmieciono z powierzchni ziemi całą północno-zachodnią część dzielnicy. Tymczasem mieszkańcy Warszawy nigdy nie byli dobrze usposobieni do podobnie radykalnych zmian. Już Prus się o tym przekonał, gdy w maju 1888 zaproponował, by przy okazji robót kanalizacyjnych przebić Marszałkowską przez Ogród Saski do Żabiej i placu Bankowego – co znacznie ułatwiłoby komunikację. Rzucili się nań wszyscy: „Nawet ci, co mieszkają na Pradze, pod Mokotowem albo za Wolskimi rogatkami – ironizował kronikarz – nawet woźnice, dorożkarze i tragarze, którzy muszą objeżdżać albo obchodzić Ogród”.

Prus obstawał przy swoim, tłumaczył, przekonywał – daremnie. Historia pokazała, iż ów śmiały pomysł doczekał się realizacji dopiero po kompletnym zburzeniu miasta i sporej dewastacji Ogrodu. Łatwo więc sobie wyobrazić, co czuli mieszkańcy Warszawy na widok placu. Gdybyż jeszcze wiedzieli, o czym wtedy dyskutowali architekci! Dopiero dziś, dzięki książce Sigalina (Warszawa 1944–1980. Z archiwum architekta), możemy zapoznać się z niektórymi, niekiedy grozę budzącymi poglądami na odbudowę stolicy. Już w 1945 roku na przykład inżynier Syrkus zwracał uwagę na swoisty porządek, na kolejność celów, jaka powinna panować w tej dziedzinie: „Najpierw trzeba pamiętać o efekcie politycznym, potem dopiero o efekcie społecznym, potem o potrzebach życiowych ludności, jeszcze później o potrzebach rozwoju miasta i zagadnieniu komunikacyjnym”. Plac z Pałacem niewątpliwie spełniał z naddatkiem te trudne wymagania, choć nie zapominajmy, że i odbudowa najważniejszych zabytków dzięki temu się dokonała. Przy tej okazji wymieciono z placu normalne życie. Co więcej, cień kremowego masywu padł i na otaczające go ulice.

– Tamten róg już załatwili – mówi z niechęcią jeden z bohaterów Złego. – Teraz kolej na nas , będą tu stawiać wschodnią ścianę tego placu. Powiadam ci, taka kolumnada… – Zakreślił ręką szeroki gest, mający uświadomić Kubusiowi wielkie rozmiary kolumnady.

– Skąd wiesz? – zainteresował się Kubuś.

– Byłem na wystawie, na placu Teatralnym. Pokazywali, jak tu będzie wyglądać. Hance się podobało… – A tobie? – spytał cicho Kubuś. – Mnie? Mnie też. Ale tego wszystkiego szkoda… – Wskazał ręką na czarną studnię resztek ruin pod sobą – szkoda tego życia. Ta kolumnada, owszem, ładna, ale jakie w niej będzie życie? Sam rozumiesz, Piegus, jakie w niej będzie życie…

W swoim intymnym dzienniku Tyrmand skrytykował tę sławną wówczas wystawę bardziej dosadnie: „Urządza się publiczną dyskusję projektów architektonicznych na rozwiązanie śródmieścia Warszawy: każdy ma prawo zapytać, dlaczego domy, w jakich mamy mieszkać, przypominają grobowce w starożytnym Rzymie, po czym domy będą jak groby i my będziemy w nich mieszkać”.

Historia szczęśliwie zatrzymała ekspansję placu. Wiele lat potem mogliśmy w telewizji obejrzeć, co groziło Warszawie: łuki i kolumnady tych budowli rzeczywiście zapierają dech w piersiach. Do życia potrzebne jest jednak w miarę normalne oddychanie. Plac wyraźnie tę prawdę warszawiakom uświadomił, a także inną jeszcze bardzo nieprzyjemną prawdę – że nie mają wielkiego wpływu na kształt miasta. I o ile rekonstrukcja zabytków budziła entuzjazm, o tyle niektóre nowe budowle przyjmowano z obawą. Raził zarówno ich styl o bliżej nieokreślonej tradycji, jak i ich niezrozumiałe czasem na pierwszy rzut oka przeznaczenie. „Pomiędzy monumentalnością kapiteli wietrząca się pościel i pomordowane na niedzielny obiad kury” – pisał Tyrmand w dzienniku o wrażeniach z MDM-u. To trochę tak, jakby w oknach parlamentu londyńskiego ktoś wywiesił pranie.

Po włosku kamienica nazywa się palazzo, czym zdradza pewną pretensję do arystokratyzmu, zresztą i kształtem niejednokrotnie sugeruje owo „lepsze” pochodzenie. Zaczęło się chyba od podupadłych i podzielonych na mieszkania pałaców, żeby poprzestać na warszawskim domu Zamoyskiego przy Krakowskim Przedmieściu, przedwojennym pałacu Lubomirskich czy nieistniejącym już dziś – Teppera na Miodowej. Później kamienice coraz mniej udawały tych swoich przodków, niezupełnie przystosowanych do zwykłego wielkomiejskiego życia. MDM i pokrewne jemu budowle miały być w swym gigantycznym rozmachu jakimś anachronicznym nawrotem, który by powetował ludowi lata wegetacji w nędznych czynszówkach. I tak powstała karykatura, gdyż w pałacu nie mieszka się jak w ulu. Więc arystokratyczny efekt żaden. Estetyczny natomiast kolidował z codziennymi potrzebami mieszkańców, bo przecież kamienne posągi nie łatają butów i nie handlują kiszoną kapustą. W przedwojennej Warszawie można było całe życie przeżyć, nie ruszając się poza kilka najbliższych domów. Dziś trudno to sobie wyobrazić, zwłaszcza na MDM-ie – tu zejście na dół do sklepu oznacza co najmniej pół­kilometrowy spacer wzdłuż kolumnady mieszczącej „reprezentacyjne salony”, w których towary są ledwie dostrzegalnym ornamentem zaprojektowanych z bazylikowym rozmachem wnętrz.

Plac z Pałacem najdobitniej tę niewygodę i grozę pustki okazał. Rozwiał nadzieje na normalne życie. I właściwie jedyną możliwością wówczas był wybór pomiędzy tą trudną do zaakceptowania, porządną niby, a w istocie bezładną śródmiejską martwotą wśród kolumn – i kłębiącym się chaosem prowizorycznie odbudowanych ruin. W Złym wyraźnie widać, ku czemu skłania się Tyrmand. Współczuje każdemu sklepikowi, każdemu kawałkowi ściany zagrożonemu przez buldożery. Ale i Białoszewski – milcząc o placu – tamto biedniutkie, lecz autentyczne życie w ruinach wspomina po latach z nieukrywaną nostalgią.

Na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej – czytamy w Szumach… – pod ilomaś piętrami gruzów podawało się elegancko mokkę, orkiestra grała La Cumparsitę i Jalousie. Na rogu Alej i Starynkiewicza w uboższym lokalu, z napisem „kawiar”, bo „nia” się nie zmieściło, mandolinistka i gitarzystka siadały na koszu pod barokowym aniołkiem na tle szarego papieru i co wieczór śpiewały:

Warszawo, ty moja Warszawo,

tyś miastem mych marzeń i snów.

W gruzach była jeszcze nadzieja, na placu już nie.

Wydaje mi się, że to doświadczenie z placem zaważyło na późniejszej, często uzasadnionej niechęci warszawiaków do rozbiórek i budów. Tamta historia placu jakby się w różnych miejscach miasta powtarzała. Białoszewski szczególnie był uczulony na podobne fakty. Wolał nawet ogryzek ściany po wyburzonej kamienicy na Hożej niż pusty potem teren z drzewkami. Placu wprawdzie nie opisał, znajdujemy jednak w Szumach… analogiczną przejmującą opowieść o unicestwieniu miasteczka Powązki:

Nauczyłem się z krańca tych nowych Bielan dziką ścieżką między zielskami i śmieciami chodzić na miasteczko Powązki. Coraz więcej to miasteczko mi się podobało. Niesłychane kurniki, poplątane uliczki, parkany. Bielany tymczasem rosły i coraz bliżej były miasteczka. Aż do niego doszły. Dosłownie. Pierwszy wieżowiec Bielan stał po jednej stronie uliczki, a po drugiej ostatni domek Powązek. Raz przyszedłem tu w dzień. Idę miasteczkiem. Coś poprzewracane. Niepokój.

Środkiem głównej uliczki niedawno przejechał traktor. Straszne ślady. Widać, że to koniec. W połowie uliczki na tych traktorowych śladach siedzi inwalida na wózku i gada z drugim chłopem. No i koniec nastał dla miasteczka. Zaraz.

Na początku Bielan rozchodzi się pęk ulic. Dużo jezdni, świateł, żywopłotów, perspektyw. Pusto. Domy zaczynają się daleko.

– Ojej, jaki wielki plac – mówi Ada.

Przed wojną koncepcję architektoniczną dostosowywano do kształtu parceli, więc to, co powstawało, choć często wymagało pokonania wielu technicznych trudności, stanowiło zarazem kompromis między życiowymi interesami różnych osób lub grup. Po wojnie zniknęła ta przeszkoda. Ale czy budowle, które się w efekcie wyłoniły, były piękniejsze? „Piękno miast jest w wielości motywów, najczęściej wbrew ludziom, a nie dzięki ludziom – pisał Tyrmand w dzienniku. – Różnorodność szpetoty, szlachetniejącej z upływem czasu, starzejącej się i patynującej to właśnie piękno miast”. Ta piękna szpetota bierze się z życia, które ją szlifuje. Nowy, niezamieszkały jeszcze dom jest pod tym względem gorszy od rozpadającej się rudery. Lecz i architektura ma tu swój udział. Dostarcza pustych form, które nabiorą charakteru, jeśli zdołają wypełnić się intensywnym życiem. Jedne formy nadają się do tego lepiej, inne gorzej. Istota miejsc bowiem zawiera się bardziej w dodatkach niż w murach. Czyli w tym, co te miejsca potrafią wokół siebie wytworzyć. W szyldach sklepów, w ich wystawach, w wykroju bramy, w wyglądzie ludzi – w drobiazgach, jednym słowem, bo one właśnie, a nie gołe ściany czy kolumny, organizują miejskie życie. Monumentalne gmachy MDM-u czy Muranowa z trudem skupiały wokół siebie normalny ruch, ale w końcu miasto przynajmniej częściowo je wessało. Gorzej będzie z najmłodszym potomstwem placu, czyli z nowymi osiedlami, gdzie – jak spostrzegł Białoszewski – są ciasne mieszkania, a za to wielki luz między domami. Sam zaś największy w Europie plac już trochę zaczął zarastać bałaganem, więc może kiedyś całkiem zarośnie. Zostanie tylko Pałac.

O Pałacu właściwie jeszcze nie mówiliśmy, bo to jakby osobna historia. Placu nie widać już z Nowogrodzkiej, natomiast Pałac wyłania się nagle prawie zewsząd. Chyba żeby odwrócić się odeń plecami, wtedy go rzeczywiście nie ma. Albo przy bardzo gęstej mgle – raz widziałam w ten sposób sam plac – bez niczego w środku. Normalnie jednak im bardziej się od Pałacu oddalamy, tym wyraźniej rysuje się na horyzoncie jego sylwetka.

Urodziłam się w roku, w którym zaczęto stawiać ten Pałac. Więc go pamiętam od zawsze, bo w czasie, gdy mogłam coś zapamiętać, on już był. Chyba dlatego właśnie ta wielka konstrukcja nie robiła na mnie żadnego wrażenia. W dzieciństwie przecież wszystko, co człowieka otacza, wydaje się najnaturalniejsze w świecie i odwieczne. Pałac doceniałam ze względu na jego wysokość, zawartość mnie nie interesowała. Kiedy wracałam do Warszawy z wakacji, zawsze czekałam na chwilę, w której ukaże się nagle z dala maciupeńki Pałac Kultury. „O, Pałac!” – wołało się i miało się miłe poczucie pewności, że dom już blisko. Czyli był to jakby efekt morskiej latarni. Nie mogę powiedzieć, żebym nie czuła wówczas sympatii do Pałacu, zwłaszcza do Pałacu oglądanego z odległości, na przykład z brzegu Wisły w Świdrze. Dopóki znajdowałam się w jego zasięgu, wiedziałam, że się nie zgubię, że w razie czego trafię – i nawet próbowałam pokonywać tę drogę w dziecinnych wyobrażeniach. Myślę, iż tylko moje pokolenie, i z tych właśnie przyczyn – traktuje Pałac łaskawie. Teraz wyrosło koło niego parę równie dużych budynków i jest znów coś w rodzaju normalnej panoramy Warszawy. Kiedyś składały się na nią wieże kościołów – dziś wystają wieżowce, a kościoły zlały się z bryłą miasta.

Starszym natomiast Pałac nie mógł się dobrze kojarzyć. Gdy patrzę na jego wystylizowaną socrealistycznie fotografię z lat pięćdziesiątych, zaczynam ich rozumieć. Właściwie wygląda on tam tak, jakby sam jeden stał w wielkim polu, jakby przypłaszczył sobą resztę miasta. Straszna proporcja. Najwyższe kamienice Alej sięgają mu ledwie do parterowych na oko skrzydeł. A w dodatku ta mieszanina stylów do niczego niepodobna. Warszawa była przyzwyczajona do różnych wynaturzeń, ale czegoś takiego, w takiej skali, jeszcze nie oglądała:

Drapacz chmur, wyciągnięty w stalowej konstrukcji, był jeszcze całkiem, całkiem, kawał bryły – notował Tyrmand w dzienniku – gdyby go tak zostawiono i pokryto szkłem, mielibyśmy pociechę i zgodziłbym się zapomnieć Suworowa. Gdy później otrzymał okładzinę, prefabrykowaną, w kolorze beżowego piasku, nie byłem zachwycony, ale całość elewacji, barwa i faktura, wyglądały dobrze, można było na nią przystać. Potem zaczęto doklejać: pseudorenesansowy hełm wieżowy, naszpikowany iglicą, ciastkowe attyki i zwieńczenia, motywy z Kazimierza nad Wisłą, portale nasady. Groza socrealizmu zmaterializowała się w samym środku miasta jak kwitnąca narośl na nosie pijaka. A teraz wokół ruskiego architektonicznego rozpasania projektuje się polski jarmark socrealistycznej wyobraźni.

Na szczęście wiele z tych projektów nie wyniknęło. Zdążono tylko zepsuć ascetyczną przed wojną bryłę Prudentialu: dodano mu kolumnadę na parterze i balkonową balustradę na górze, wymuszając w ten sposób na najwyższym dotąd warszawskim budynku niechciane pokrewieństwo z Pałacem.

Pałac raził nie tylko swoim wyglądem. Bardziej może tym jeszcze, że luksusowym rozmachem zdawał się kpić z codziennych udręk zrujnowanej stolicy, których przecież nie łagodził. A do tego był „prezentem” w sytuacji Warszawy dość krępującym, by nie powiedzieć – bezczelnym. Bo przecież dostaliśmy go od wodza, który dziesięć lat wcześniej nie spieszył się z pomocą walczącemu i ginącemu miastu, jego armia wyzwoliła w efekcie trupa Warszawy. Jeśli więc akurat Pałac miał być zadośćuczynieniem, to bardzo wątpliwym, zwłaszcza że z jego powodu zniszczono centrum Śródmieścia.

Zastanawiam się, czy Pałac podobałby się Prusowi. Myślę, że w swoich czasach nie pogardziłby budynkiem spełniającym podobne naukowo­-kulturalne funkcje. Ale z pewnością nie w tej skali i nie tym kosztem. Prus nie znosił wysokości i dlatego bardzo źle się wypowiadał o wieży Eiffla, nie życzył też sobie widzieć nad Wisłą czegoś takiego, nawet pomniejszego. Dla zburzonej Warszawy jednak Pałac był chyba trochę tym, czym za Prusa Ogród Saski dla tragarzy i woźniców. Czyli rzeczą mało potrzebną. Więc podejrzewam, że gdyby Prus dożył roku 1955, to przeciwstawiłby Pałacowi jakieś praktyczniejsze pomysły.

Białoszewski natomiast – w przeciwieństwie do Tyrmanda – zupełnie niemal zignorował ten niemały przecież budynek. Jeśliby ktoś chciał zorientować się w Warszawie na podstawie jego twórczości, właściwie nie miałby pojęcia o tym, co stoi w samym środku miasta i jak wiele to coś zajmuje miejsca. Mówiąc ściślej, we wszystkich pisanych prozą książkach Białoszewskiego Pałac wraz z placem pojawiają się sześciokrotnie. W tym trzy razy mimochodem: przy okazji zaćmienia słońca, przy wsiadaniu do autobusu z placu i przy opisie nieba, które akurat w stronie Pałacu przybrało interesujący kolor. Trzy razy jednak – choć też są to tylko wzmianki, ale znaczące. W zasadzie wszystko w nich jest, cała kwintesencja Pałacu, a raczej uczuć, które on wzbudza. Po raz pierwszy trafiamy nań przy opisie soboty na Marszałkowskiej: „Pan Bóg odpoczywa na niebie, Matka Boska suszy pieluchy na Pałacu Kultury…”. Niby nic, a ile tu treści się znajduje, w tym kawałeczku zdania. Zwykłe białe chmurki w pobliżu iglicy, a kojarzą się domowo, wprawdzie dom przyduży, lecz pasuje dla Matki Boskiej, która co sobota zawsze urządza pranie. Czyli chwilowe oswojenie Pałacu nastąpiło, podobnie jak z tą pościelą wśród kolumn MDM-u u Tyrmanda. Podwójne zresztą, bo też oswojenie obcego ducha przez naszego. Przydał się Pałac Matce Boskiej. Prorocza to była wizja, Pałac naprawdę się potem przydał jako tło ołtarza, przed którym, na największym placu w Europie, tłum modlił się wraz z polskim papieżem.

Po raz drugi Pałac mamy we śnie. W dodatku cudzym, przytoczonym. Tadzio tam lata wokół iglicy z Anią i jeszcze kimś. Ważne, że nie z Mironem. Poeta wiele miał lękowych snów związanych z lotem, ale żeby jeszcze Pałac – to za dużo dobrego. I nawet inni go razem z Pałacem nie śnili. Może też dlatego omijał Białoszewski Pałac Kultury – jak i Prus by go pewnie omijał – właśnie przez tę jego wysokość.

Po raz trzeci wzmianka również jest krótka. O pożarach. Palą się w mieście i różne rzeczy. Cedet, most. Co następne? „Pałac Kultury!” – wykrzykuje z nadzieją poeta. I już.

Jest jednak pisarz, którego Pałac hipnotyzuje niczym bazyliszek. Mam na myśli Konwickiego. W prawie wszystkich jego „warszawskich” książkach ta budowla się pojawia. We Wniebowstąpieniu odgrywa nawet główną rolę. Krążą koło niej duchy przed odlotem w nieznane, to jest ich stacja pomiędzy tym i tamtym światem, jakby karykatura kaplicy, gdzie Guślarz odprawiał w Dziadach swoje rytuały. Pałac występuje tu w roli zupełnie nieprzewidzianej przez jego budowniczych, jako skrzyżowanie potwora-ludojada z nawiedzonym gotyckim zamczyskiem. Raz łypie krwawymi światłami, to znów przypomina czerwoną choinkę lub ciastko z marcepanu. Po ciemnym placu hula wiatr, a obdrapany cokół z wypisanymi odległościami do innych stolic pokazuje, że choć ów plac znajduje się w środku Europy, to i na końcu świata, gdzie nie wiadomo, czy jest jeszcze życie, czy już nie ma. Wokół ciągną się zapomniane podziemia, a w Pałacu są dziwne, zaniedbane, monumentalne sale, ukryte przejścia i podwórza. Jak w piramidzie – gigantycznym grobowcu, otoczonym miastem zamierającym w agonii.

Pałac w twórczości Konwickiego nie jest czymś statycznym. Żyje, starzeje się, zmienia. Mała Apokalipsa przynosi wizję ogólnego upadku tego gmachu, „który kiedyś, za młodu, był Pałacem Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. Ogromna szpiczasta budowla budziła strach, nienawiść, magiczną zgrozę. Pomnik pychy, statua niewolności, kamienny tort przestrogi. A teraz to tylko wielki barak, postawiony na sztorc. Zżarty przez grzyb i pleśń stary szalet zapomniany na środkowoeuropejskim rozdrożu”. I w tej powieści, podobnie jak we Wniebowstąpieniu, pisarz wyznaczył Pałacowi główną rolę. Znów ujrzał go we frenetycznej aurze: to uroczysko, straszny kurhan odbijający w oknach krwawe rozlewisko świateł. To przyszły nagrobek bohatera, który w dodatku nie umrze u jego stóp zwyczajnie – lecz stanie się jeszcze jednym krwawym światłem, żywą pochodnią protestu wobec tego wszystkiego, co Pałac sobą symbolicznie wyraża.

W następnych utworach Konwickiego Pałacu jest już mniej. Występuje też bez tej intensywnej niesamowitej aury, raczej jako charakterystyczny punkt w pejzażu miasta. Robi się poczciwy, podobny do starej zgniecionej chałupy. We Wschodach i zachodach księżyca mamy humorystyczny opis wizyty autora w restauracji Kongresowa, gdzie konfrontuje on swoje wyobrażenia o Pałacu z rzeczywistością. Ale – Konwicki sam to przyznaje w jednym z wywiadów – Pałac go obchodzi bardzo. I pociąga, i odpycha. Stał się nawet tematem scenariusza, w którym pojawia się jako nowa wieża Babel, budowla-wszechświat.

Całe to zainteresowanie Konwickiego owym okazałym gmachem, wzniesionym na największym placu w Europie, jest jednak dziwne i chyba trochę niestosowne. Krótko mówiąc – niewarszawskie. Tutaj ważne i poważne było zniknięcie ulic i ich duch unoszący się nad placem. I w ogóle tragedia, jaka spotkała Warszawę. Pałac wobec tej grozy mógł najwyżej drażnić i być obiektem kpin, nigdy zaś – przedmiotem wzmożonej uwagi. Natomiast Konwicki – sam obcy przybysz ze Wschodu, z podwileńskiej Kolonii – paradoksalnie stowarzyszył się właśnie z tym obcym tworem. Są razem niby ci kłótliwi sąsiedzi z Samych swoich, którzy po repatriacji znów znaleźli się o miedzę od siebie i kontynuują odwieczny spór.

Ta powaga pisarza w stosunku do Pałacu ma i szerszy wymiar. Nie był przecież Konwicki pierwszym wilnianinem, co trafił do Warszawy. Już na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku odwiedzili ją filomaci, żeby poprzestać na tym przykładzie, zresztą zasadnym, bo autor Rojstów jakoś tę od nich pochodzącą tradycję przejmuje. I cóż tu zobaczyli tamci, sto lat temu z romantycznych ostępów litewskich jadący młodzieńcy? Ujrzeli miasto niepoważne bawiące się – zupełnie wydawałoby się pogodzone ze swoją sytuacją ówczesną. Oni tam „ojczyzna, nauka, cnota” – a w Warszawie panny nie odróżnisz od kokoty. Trudno opisać oburzenie, z jakim filomaci malowali w listach warszawską frywolną atmosferę i upadek obywatelskiego ducha. Wkrótce potem w Wilnie pojawiły się na szkolnej tablicy wzniosłe zdania o trzeciomajowej konstytucji i kilkadziesiąt osób zesłano do Rosji. W Warszawie natomiast parę lat później dowcipnisie ozdobili Belweder kartką: „Do wynajęcia od przyszłego roku”. I rzeczywiście był do wynajęcia, choć drogo – jak się okazało – kosztowała ta przyjemność i miasto, i jego wszystkich mieszkańców.

Wilnianom trudno pojąć warszawski styl życia, tę pozorną beztroskę, oswajającą rzeczywistość w krótkich chwilach pomiędzy paroksyzmami historii. A także to, że tu, wychodząc z teatru, można wpaść na biegnących spod Belwederu młodzieńców, a wracając ze sklepu – znaleźć się w środku powstania.

Konwicki jednak nie całkiem obcy jest już Warszawie i niekiedy sam się do tego przyznaje. I ta jego pałacowa obsesja, to odczynianie uroków nad Pałacem zrobiły swoje. Zagospodarował Pałac po naszemu, wypełniając go duchami i płodami własnej wyobraźni. Może duchy są bardziej wileńskie, bardziej dostojne niż po warszawsku wymyślone pieluchy na iglicy, ale Warszawa zawsze przecież ceniła pomysły z Wilna płynące.

Prawdę powiedziawszy, to Pałac zaczęłam zauważać czy raczej przyglądać się mu dzięki książkom Konwickiego. Tu, w Warszawie, rzadko ma się okazję do porównywania opisów miasta z rzeczywistością. Już Warszawa ze Złego właściwie nie istnieje. O literaturze powstałej przed 1945 rokiem nie warto nawet wspominać. Pałac tymczasem jest i można go sobie dokładnie obejrzeć od środka i z wierzchu. Więc chyba szkoda by było, gdyby przydarzyła mu się jakaś niemiła przygoda. Taka na przykład, jaka spotkała sobór na placu Saskim. Nie ja wymyśliłam to porównanie, takich skojarzeń u mieszkańców stolicy obawiali się architekci już w momencie powstawania Pałacu. Zresztą architektura w owych latach była zagadnieniem politycznym zarówno dla budowniczych, jak i dla tych, co potem musieli na nią codziennie patrzeć. W ówczesnych dyskusjach spotykało się nieraz dość radykalne na ten temat poglądy: „Kolumna Zygmunta – czytamy obecnie ze zdumieniem – nie stanowi symbolu dzisiejszej Warszawy: Zygmunt III z krzyżem i szablą to wyraziciel antyrosyjskiej polityki, symbol przedmurza chrześcijaństwa”.

Więc i na biednego Zygmunta zdarzały się donosy. Z drugiej jednak strony w pracowniach projektantów, w których powstawały śmiałe wizje kolumnad na wschodniej ścianie placu, unosił się – niby groźne memento – duch Mochnackiego.

Czytałam kiedyś dzieła Mochnackiego – ostrzegała pewna dyskutantka – i pamiętam, że on, pisząc o placu Bankowym, powiedział, że tam jest mnóstwo opasłych kolumn, i porównał te kolumny do dud w organach. Wydaje mi się, że szafowanie nadmierne tymi kolumnami nie jest wskazane.

Nazwisko autora Powstania narodu polskiego nie przypadkiem chyba odgrzebano. Dosłownie odgrzebano, gdyż wówczas jedyne dostępne, ostatnie wydanie owej książki pochodziło z roku 1863. I o architekturze było w tym opasłym dwutomowym dziele zaledwie pół stronicy. Ów fragment, na który się w tamtej dyskusji powoływano, brzmiał następująco:

Moskale nie bez przyczyny zwykli w każdym zabranym kraju jak najśpieszniej przystrajać stolicę: przez to chcą oni tylko dać poznać, że łupu nigdy nie ustąpią. Zachody koło upiększania Warszawy były wielkie, azjatyckie: ale czyimże kosztem stawiano one gmachy, to kulawe i powykrzywiane, to jakby chińskie pagody, jedne podparte opasłymi słupami na kształt dud w organach, drugie w kształcie parawana lub meczetu w ogrodzie. Kto, jeżeli nie sami Polacy, przepłacał te dziwotwory gustu moskiewskiego, obok których dawna klasyczna budowa stolicy naszej tylko wyraźniej jaśniała?.

Sporo było złośliwości w tej ocenie, przynajmniej jeśli chodzi o budowle Corazziego na placu Bankowym czy o kościół Świętego Aleksandra, zaprojektowany przez Aignera. Może więc i Pałac za lat sto zostanie pod tym względem doceniony, zważywszy jego „zasługi dodatkowe” dla literatury.

Wtedy jednak, gdy powstawał on sam i projektowane wokół niego otoczenie, budził niedobre skojarzenia. Nie mógł się dobrze kojarzyć, albowiem w ciągu stu dwudziestu lat niewoli Warszawa miała przykre doświadczenia w tej dziedzinie. Innymi słowy, musiała swym materialnym kształtem i wyglądem spełniać życzenia zaborcy. Żyli jeszcze ludzie, którzy dobrze to pamiętali.

Nie szło tu tylko o poszczególne gmachy, lecz po prostu o narzucone przepisy budowlane, zakazujące na przykład stawiania piętrowych domów poza linią warszawskich fortyfikacji. Represyjnemu celowi służyło też wyburzenie zabudowań Żoliborza, stojących w polu ostrzału Cytadeli wzniesionej po powstaniu listopadowym, czy – po powstaniu styczniowym – rozbiórka kamienic Wąskiego Krakowskiego Przedmieścia, umożliwiająca skuteczniejsze zwalczanie demonstracji. W pamięci warszawiaków najlepiej jednak utrwaliły się dwa „domy przemocy”: Cytadela i sobór na placu Saskim. I z jednym, i z drugim nie chcieli mieć nic wspólnego. Cerkwi zresztą było więcej, ale – jak możemy przeczytać we Dworze Singera – nie spełniały one swego zadania:

Polska zawsze była i pozostała krajem katolickim. Nawet car nie mógł wykorzenić w ludziach wiary. Rosjanie w dalszym ciągu budowali nowe cerkwie. Zbudowali sobór na Pradze, na którym błyszczał wysoko szczero­złoty krzyż prawosławny z ukośną poprzeczką. Mówiono, że podobne sobory mają powstać w Warszawie lewobrzeżnej . Jaki jednak był pożytek z przestronnych budowli o miedzianych kopułach i bogatych ozdobach, jeśli wnętrza cerkwi świeciły pustką, a popi przemawiali do pustych murów?

Cała ta tradycja z pewnością ujemnie zaważyła na stosunku Warszawy do Pałacu, który swą gigantyczną postacią i pustką dokoła prowokował nawrót uprzedzeń. Architekci już w trakcie budowy podkreślali izolację tego kolosa od reszty miasta. Ogrom placu i wysokość gmachu sprawiały, że ludzie wokół niknęli, nie było ich widać. W ten sposób Pałac stwarzał nicość, wywoływał ją i sam skazywał się na bojkot czy na wrażenie bojkotu. A ponieważ z otaczających go ulic nie pozwalał się objąć wzrokiem bez specjalnego wysiłku, nikt nań nie patrzył, nie zauważał. Więc nie za bardzo dawał się lubić nasz Pałac. Nawet i nazwą swą budził niefortunne skojarzenia.

Lud ochrzcił go „Pekinem” – notował Tyrmand w dzienniku – poza anagramem jest w tym podtekst: tak nazywano z uszczypliwym lekceważeniem wielką czynszówkę w przedwojennej Warszawie, na rogu Złotej i Żelaznej, siedlisko pokątnych domów rozpusty.

A jednak zdarzył się w Warszawie dzień, kiedy plac i przy okazji Pałac uleg­ły jakiejś cudownej metamorfozie. W łagodnej, ciepłej poświacie letniego zmierzchu spacerowali tam ludzie – zrelaksowani, zadowoleni – spacerowali dla przyjemności, a nie zwabieni nadzieją kupna czegokolwiek, towarzyszącą zazwyczaj kiermaszowej klienteli. Spacerowali tak, jakby to były Łazienki. Ten dziwny ruch, niezwyczajny tutaj, rzucał się od razu w oczy. Zagadka nietrudna do odgadnięcia: warszawiacy chodzili oglądać z bliska ołtarz, przed którym papież rano odprawiał mszę. Tropiono więc te świeże jeszcze ślady przed­południowych podniosłych wydarzeń, sprawdzano je, przeżywano po raz drugi i trzeci, kontemplowano, by jak najdłużej zachowały się w pamięci. Odruch naturalny w Warszawie, gdzie wszystko ukazuje się i znika niby fatamorgana. Nazajutrz już nie było po co chodzić na plac. Niemniej plac w jakiś sposób zrobił się ważny i potrzebny. Nawet krnąbrne dotąd ulice spojrzały wówczas w jego kierunku. Tłum klęczał w Alejach i na rondzie przed Forum, i na Marszałkowskiej – tłum wpatrzony w tamtą właśnie stronę. I oto największy plac w Europie przekształcił się w owym dniu w największy w Europie kościół – kościół w samym środku żywego milionowego miasta, mający zamiast filarów hotele, dworce, domy towarowe i Pałac podpierający sklepienie nieba. Plac objawił nagle swe niespodziewane, ukryte możliwości. Nie był to przecież bezprecedensowy wypadek w Warszawie. Już i wcześniej niektóre inne „niedobre miejsca” miasto umiało wchłonąć i przerobić w coś zupełnie przeciwnego. Kiedy na przykład burzono Wąskie Krakowskie Przedmieście, nikt nie przypuszczał, że za czas jakiś na powstałym w ten sposób skwerze wyrośnie pomnik Mickiewicza. Wcześniej nikt też nie przypuszczał, że w Belwederze gruntownie przebudowanym dla Wielkiego Księcia Konstantego w sto lat później zamieszka ktoś taki jak Piłsudski. Że Cytadela będzie pamiątką carskiego ucisku, a nie polskiej nieprawomyślności.Warszawa 1958

Było to o wiośnie, bodaj czy nie w maju, wczesnym rankiem o wschodzie. Wychyliłem się z pociągu dojeżdżającego do Warszawy i oto ujrzałem strzelisty, biały zarys Pałacu Kultury we wschodzącym słońcu. Niebo było ogromnie błękitne i głębokie, i w owym głębokim błękicie nurzała się biała sylweta Pałacu Kultury. Była podobna do zjawy, a przede wszystkim zdała mi się podobna do Nike z paryskiego Luwru. Czarowała mnie swym przedziwnie smukłym i strzelistym, ulatującym pod niebo kształtem, i podobnie jak tamta Nike prawiła mi o zwycięstwie.

Gustaw Morcinek cytowany przez Wiktora Kryszczukajtisa, W panoramie Warszawy, „Trybuna Robotnicza”, 12 kwietnia 1972Dziwne są te warszawskie podmiany znaczeń, to nawarstwianie się mitów i antymitów w jednym i tym samym miejscu. „Chwała złym zamiarom, których skutków nie da się przewidzieć” – można by powtórzyć za Tyrmandem. Pałac imienia Józefa Stalina także zaczął ewoluować, wytracać pierwotny charakter i towarzyszące mu skojarzenia. Obrósł różnymi sprawami i różnymi złożami wyobrażeń.

Wszystkie owe historie nie zostały przez nikogo zaplanowane ani przewidziane. Wyraża się w nich raczej jakiś szczególny, przekorny duch tego miasta, jakaś tęsknota do ciągłości, do tradycji, nawet okrutnej tradycji, wymagającej oswojenia. Tęsknota do wieczności w miejscu, w którym nie ma nic wiecznego. Jeśli więc za lat sto, powiedzmy, największy plac w Europie ponownie zmieni się w ulice, pewna jestem, że gdzieś tam znajdzie się napis: „W tym miejscu ulicy Złotej był środek Pałacu Kultury”.

1989

Marta Zielińska, Warszawa – dziwne miasto, Warszawa 1995, s. 9–28Przypisy

Częściowo to się już sprawdziło, bo Chmielna i Złota (na wschód od Marszałkowskiej) odzyskały swe dawne nazwy, więc jakby trochę „odrosły”.

Leopold Tyrmand, Zły, Warszawa 1956, s. 108–109.

Tamże, s. 164–165.

Tamże, s. 165.

Bolesław Prus, Kroniki, oprac. Zygmunt Szweykowski, t. 11, Warszawa 1961, s. 130.

Józef Sigalin, Warszawa 1944–1980. Z archiwum architekta, t. 1, Warszawa 1986, s. 141.

Leopold Tyrmand, Zły, dz. cyt., s. 227.

Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, Warszawa 1989, s. 204.

Tamże, s. 214.

Miron Białoszewski, Szumy, zlepy, ciągi, Warszawa 1976, s. 93.

Tamże, s. 196.

Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, dz. cyt., s. 358.

Tamże, s. 211.

Miron Białoszewski, Szumy, zlepy, ciągi, dz. cyt., s. 257.

Tadeusz Konwicki, Mała Apokalipsa, Warszawa 1988, s. 6.

Józef Sigalin, Warszawa 1944–1980, dz. cyt., t. 2, s. 115.

Tamże, t. 3, s. 85.

Oficyna przy pałacu Krasińskich, już drutowana (przyp. aut.).

Bank (przyp. aut.).

Komisja Skarbu (przyp. aut.).

Przybudowanie frontowe klasztoru Dominikanów od ulicy Freta (przyp. aut.).

Kościół Aleksandrowski (przyp. aut.).

Maurycy Mochnacki, Powstanie narodu polskiego w roku 1830 i 1831, oprac. i przedm. Stefan Kieniewicz, Warszawa 1984, t. 1, s. 178.

Isaac Bashevis Singer, Dwór, przeł. Irena Wyrzykowska, Warszawa 1983, s. 391.

Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, dz. cyt., s. 210–211.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: