Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jam jest Alina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 kwietnia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jam jest Alina - ebook

Wielowymiarowy portret Aliny Janowskiej - jednej z najważniejszych polskich aktorek komediowych XX wieku

Książka znanego dziennikarza i biografa artystów Dariusza Michalskiego Jam jest Alina, czyli Janowska story to kolażowy życiorys aktorki, złożony ze słów jej samej, jej współpracowników, rodziny, z fragmentów wywiadów i recenzji. Przedstawia losy Aliny, lepsze i gorsze role, smutki i radości na tle losu polskich aktorów – od pierwszych lat po wojnie przez socjalistyczną, zgrzebną rzeczywistość po przemiany lat 90.

„Dość szybko Wojtuś zaprosił mnie do swojej garsoniery na Hożą. Trochę się opierałam, ale on bardzo racjonalnie zapytał: «Dlaczego?». Rzeczywiście – pomyślałam – dlaczego mam z nim nie pójść do jego garsoniery? I odtąd tak do siebie chadzaliśmy (...). Poznał Agatkę, bardzo się zaprzyjaźnili, bo Wojtek z dziećmi zawsze miał lepsze stosunki niż ja. Aż wreszcie się okazało, że grozi nam ślub”.

Patronat Urzędu Dzielnicy Warszawa Żoliborz
Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7720-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁOWO BOHATERKI

W listo­pa­dzie 2005 zosta­łam zapro­szona do Klubu Aktora na pro­mo­cję książki o Jurku Wasow­skim: _Star­szy Pan A._ Bar­dzo mi się tam podo­bało, bo chyba po raz pierw­szy nie sły­sza­łam drę­twych lau­da­cji na cześć autora, żaden z kole­gów akto­rów nie kre­ował się pod­czas czy­ta­nia frag­men­tów książki, któ­rej zebrani goście jesz­cze nie znali, więc zazwy­czaj o nic nie pytali i cze­kali na towa­rzy­szący takim spo­tka­niom bufet. Zasko­czona, że było ina­czej niż zwy­kle, razem ze wszyst­kimi entu­zja­stycz­nie biłam brawo. Gdy wró­ci­łam do domu, pomy­śla­łam, że skoro autor tak ład­nie mówił o boha­te­rze swo­jej książki, to może tak samo o nim napi­sał. Rze­czy­wi­ście, po lek­tu­rze gru­bego tomu Jurek Wasow­ski sta­nął mi przed oczyma jak żywy: wyra­zi­sty, ele­gancki, dow­cipny, fachowy, mądry – wypisz wyma­luj Star­szy Pan, jakiego zna­łam przez wiele lat. Nawet jesz­cze atrak­cyj­niej­szy, bo z książki Dariu­sza Michal­skiego dowie­dzia­łam się mnó­stwa fak­tów i cie­ka­wo­stek, któ­rymi autor zasko­czył, może nawet i zdu­miał chyba wszyst­kich swo­ich czy­tel­ni­ków, a mnie na pewno. Pomy­śla­łam wtedy: prze­cież ja też dużo prze­ży­łam, też mam o czym opo­wia­dać, więc może zasłu­guję na podobną bio­gra­fię?

Jej przy­szły autor tro­chę się opie­rał, mówiąc, że pisze dwie inne rze­czy, że cho­ciaż od lat miesz­kamy na Żoli­bo­rzu, to wie o mnie nie tak znowu dużo, że skoro już ktoś miał o mnie pisać, to jemu nie wypada… Fakt, nad pro­jek­tem książki o mnie łamało sobie głowę parę osób, ale ani one mnie nie zachwy­ciły (zna­czy: te pro­jekty), ani ja nie wyda­łam się im atrak­cyjna (oczy­wi­ście tym oso­bom). Zapy­ta­łam Dariu­sza, czy przy­naj­mniej ma tytuł do książki, którą chyba (ja uwa­ża­łam, że na pewno) napi­sze. Powie­dział, że ow­szem, ale ten tytuł już został wyko­rzy­stany przez moją star­szą kole­żankę Mirę Zimiń­ską: _Nie żyłam samot­nie_. Pomy­śla­łam: to jest to! To istota tej książki, jej sedno i sens! Teraz już nie było odwo­ła­nia: zna­la­złam wydawcę, umowa została pod­pi­sana, warunki okre­ślone i…

Kiedy zabra­li­śmy się do pracy (był kwie­cień 2006), zaczę­łam wąt­pić, czy jed­nak Dariusz jest wła­ści­wym czło­wie­kiem, czy on w ogóle rozu­mie mnie i moje życie. To pytał mnie o Teatr Buffo, to o moje dzie­ciń­stwo, jed­nego dnia roz­ma­wia­li­śmy o moich fil­mach, ale następ­nego o muzyce w domu moich rodzi­ców, raz mnie maglo­wał w spra­wie moich wystę­pów na budo­wie metra (tego pierw­szego, nie­zre­ali­zo­wa­nego), to znów pod­po­wia­dał mi słowa _Astu­rii_. Za każ­dym razem mnie zdu­mie­wał, że tyle wie, że wszystko pamięta, że to, co w swoim życio­ry­sie uwa­ża­łam za poplą­tane, on pra­co­wi­cie roz­su­płuje. Już po waka­cjach oznaj­mił, że wszystko, co mu opo­wia­da­łam, nie tylko nagrał i spi­sał, ale jego książka o mnie ma już swój układ, chro­no­lo­gię i roz­działy, te roz­działy mają tytuły, do tek­stu można już dopa­so­wy­wać zdję­cia, a w ogóle to nad­szedł czas, żebym poważ­nie wzięła się do pracy jako… redak­torka wła­snego życio­rysu.

Już w nowym roku, po kil­ku­dzie­się­ciu godzi­nach kolej­nych wspól­nych spo­tkań, wspo­mnień, dys­ku­sji i kłótni, byli­śmy bli­sko finału i 29 czerwca 2007, jak zapla­no­wał, Dariusz książkę o mnie ukoń­czył.

Jej boha­terką jestem ja, Alina. Jaka? Wła­śnie taka.

_Alina Janow­ska_RODZINA

Nasza wie­dza i pamięć o naj­bliż­szej rodzi­nie się­gają zazwy­czaj dwa poko­le­nia wstecz: do rodzi­ców i dziad­ków, rzadko kiedy głę­biej czy dalej. Rodzinne archi­wum Aliny Janow­skiej cza­sami zdu­miewa skru­pu­lat­no­ścią (zdję­cia z końca XIX wieku to rzad­kość, to skarb), dużo jed­nak w nim bia­łych plam. Co na przy­kład wia­domo o rodzi­nie matki?

Jej ojciec (czyli dzia­dek Aliny), Juliusz Rym­kie­wicz, był inży­nie­rem budowy dróg i mostów. Jego żona, Maria z Mar­kow­skich, „Bab­cia, z którą dzia­dek się roz­wiódł (nie­stety, nie umiem powie­dzieć, kiedy i dla­czego), była redak­torką albo może tylko korek­torką w piśmie dla kobiet «Bluszcz». Pod nazwi­skiem Rym­kie­wicz. Pamię­tam, że razem z nią odwie­dza­łam cza­sami pra­bab­cię, która miesz­kała przy placu Inwa­li­dów, na pierw­szym pię­trze domu, w któ­rym obec­nie jest poczta”.

Juliusz i Maria Rym­kie­wi­czo­wie mieli troje dzieci: Janu­sza, Mar­ce­linę i Jadwigę.

Janusz Rym­kie­wicz naj­pierw oże­nił się z Jadwigą Jędr­kie­wi­czową, która z poprzed­niego mał­żeń­stwa miała dwie córki (Hannę i Olgę). „Była bar­dzo dobrą malarką, nama­lo­wała mię­dzy innymi dwa wspa­niałe por­trety swo­jego rodzeń­stwa. Wuj Janusz stu­dio­wał w War­sza­wie na poli­tech­nice. Po wybu­chu wojny zna­lazł się w Lon­dy­nie; tam praw­do­po­dob­nie dowie­dział się o aresz­to­wa­niu żony (która potem zmarła w Oświę­ci­miu) i oże­nił się powtór­nie – z córką angiel­skiego gene­rała. W Wiel­kiej Bry­ta­nii został na stałe: pra­co­wał spo­łecz­nie, wal­czył o prawa robot­ni­ków por­to­wych, bar­dzo go tam za to ceniono”.

Jadwiga Rym­kie­wi­czówna wyszła za mąż za kapi­tana Sta­ni­sława Trem­biń­skiego, który w cza­sie wojny zgi­nął w par­ty­zantce. „Ich syn Jacek uro­dził się w cza­sie oku­pa­cji. Cio­cia Jadzia ukoń­czyła insty­tut muzyczny imie­nia Cho­pina, świet­nie grała na for­te­pia­nie i jesz­cze przed wojną akom­pa­nio­wała zespo­łowi Te Cztery, żeń­skiemu odpo­wied­ni­kowi Chóru Dana. Na początku oku­pa­cji wystę­po­wały w kawiar­niach. Dobrze to pamię­tam, bo we wspo­mnie­niach został mi widok cioci przy pia­ni­nie; słu­cha­łam jej zawsze w zachwy­cie, strasz­nie zazdrosz­cząc bie­gło­ści czy­ta­nia nut a vista – dla mnie nie­po­ję­tej”.

Dziad­kiem ze strony ojca Aliny był Hen­ryk Janow­ski. „Zaj­mo­wał się spra­wami kolej­nic­twa, pra­co­wał w kan­ce­la­rii cara w ran­dze sekre­ta­rza stanu; podobno nie mógł być mini­strem, jak chciał car, bo nie chciał przejść na pra­wo­sła­wie. Jego żoną, czyli moją babką, była Sta­ni­sława z rodziny Poznań­skich. Janow­scy mieli sze­ścioro dzieci: cztery córki – Helenę, Hannę, Janinę i Marię nazy­waną «Muszką», oraz dwóch synów – Sta­ni­sława, czyli mojego ojca, i Boh­dana. Żoną Boh­dana była Lilka z Popław­skich, mieli córkę Marychnę (dziś – Marię Kowal­ską)”.

„Cała moja rodzina była bar­dzo muzy­kalna. Bab­cia Zofia Rab­ce­wi­czowa, czyli sio­stra matki taty, była zna­ko­mitą cho­pi­nistką, o czym na wła­sne uszy prze­ko­na­łam się dopiero w cza­sie oku­pa­cji. Kiedy Niemcy zabro­nili gra­nia Cho­pina, ona w swoim miesz­ka­niu przy ulicy Fałata w War­sza­wie orga­ni­zo­wała kon­certy dla przy­ja­ciół. Bywa­łam tam, dopiero wtedy pozna­łam ją oso­bi­ście i doce­ni­łam jej wielki talent. Kiedy póź­niej słu­cha­łam naj­lep­szych pia­ni­stów, to zawsze ich inter­pre­ta­cje oce­nia­łam według kunsztu babci Rab­ce­wi­czo­wej. W sto­łecz­nym muzeum Insty­tutu Cho­pina ma swoją salę, gdzie można o niej poczy­tać, obej­rzeć zdję­cia i zachwy­cić się, słu­cha­jąc płyt z jej nagra­niami.

Dwie sio­stry mego ojca rów­nież stu­dio­wały for­te­pian, ukoń­czyły to samo kon­ser­wa­to­rium. Helena (nazy­wana Halą) wyszła za mąż za inży­niera archi­tekta Mariana Cheł­miń­skiego, po woj­nie kie­row­nika odbu­dowy War­szawy; była pierw­szą nauczy­cielką gry na for­te­pianie kil­ku­let­niego Witolda Mał­cu­żyń­skiego. Tam, gdzie miesz­ka­li­śmy, zawsze było zie­lono, schlud­nie i ład­nie, więc cioci to się podo­bało i czę­sto nas odwie­dzała. Usi­ło­wała i mnie nauczyć gry na for­te­pianie – nie­stety, bez zauwa­żal­nych rezul­ta­tów. Czy­ta­nie nut szło mi ciężko, bo byłam po pro­stu tępa, a cio­cia – pasjo­natka. I cho­le­ryczka. Tak samo jak jej brat, czyli mój tata, wpa­dała w złość z powodu mojego nie­uc­twa i spusz­czała mi klapę pia­nina na ręce (ona to nazy­wała szyb­kim zamy­ka­niem kla­wia­tury). W ten spo­sób sku­tecz­nie oduczyła mnie jakie­go­kol­wiek uczu­cia do tego instru­mentu, cho­ciaż uwa­żała, że jestem muzy­kalna. Chyba z tego wzięła się moja pasja taneczna, bo mimo wszystko zawsze byłam wraż­liwa na muzykę.

Cio­cia Hala miała dwoje dzieci: Zby­szek przed wojną skoń­czył szkołę mor­ską w Gdyni, został kapi­ta­nem, pły­wał na pol­skich okrę­tach we flo­cie bry­tyj­skiej (za co otrzy­mał wyso­kie odzna­cze­nie i podzię­ko­wa­nie od kró­lo­wej); a Irena? Była śliczna; kiedy razem z mamą przy­jeż­dżała do nas do Mięt­nego na waka­cje, to miej­scowi ofi­ce­ro­wie lgnęli do niej jak do miodu! Jed­nemu dała się upro­sić i przy­jęła pier­ścio­nek zarę­czy­nowy, ale wojna ich roz­dzie­liła. Irena i jej córka już nie żyją.

Druga cio­cia, Maria «Muszka» Kwa­pi­szew­ska, skoń­czyła to samo kon­ser­wa­to­rium w Peters­burgu co cio­cia Hala i była nauczy­cielką: z nauki gry na for­te­pia­nie utrzy­my­wała sie­bie i męża w cza­sie oku­pa­cji. Jej mężem był inży­nier che­mik; w cza­sie wojny wypra­wiał skórki kró­li­cze, które sprze­da­wał, jed­nak nie­długo to trwało, bo zmarł. Miesz­kali w Lubli­nie, gdzie mieli dom, wynaj­mo­wali pokoje, w cza­sie oku­pa­cji nawet swoje wła­sne miesz­ka­nie, bo było im bar­dzo ciężko.

Jesz­cze jedną cio­cię muszę wymie­nić – Hankę: przed wojną wyszła za mąż za gra­na­to­wego poli­cjanta, co było nie tylko meza­lian­sem, ale i szo­kiem dla całej rodziny. To był ofi­cer, pocią­gał alko­hol czę­sto, chęt­nie i dużo i wcią­gnął w to ciotkę, póź­niej nawet swoje dzieci. Nie­wiele udało się ura­to­wać z tego, co posia­dali. Smutna histo­ria…

Stryj Boh­dan też zali­czył dwa lata kon­ser­wa­to­rium w Peters­burgu, ale wojna (ta pierw­sza świa­towa) prze­rwała stu­dia. Został dzie­dzi­cem majątku Janow­skich; jesz­cze przed wojną spła­cił rodzinę i razem z żoną admi­ni­stro­wał Pola­nami nad Wilią, nie­da­leko Wilna. W 1939, jako rezer­wi­sta, został wcie­lony do pułku arty­le­rii: Rosja­nie ich «zagar­nęli» i wywieźli do Koziel­ska, stam­tąd do Katy­nia, gdzie go roz­strze­lali. Jego żonę Lilkę i ich córkę Marychnę wywie­ziono do Kazach­stanu. Do Pol­ski w 1954 wró­ciły tylko one: cio­cia już nie żyje; miesz­kała w War­sza­wie przy placu Wil­sona, przez wiele lat pra­co­wała w wydaw­nic­twie Czy­tel­nik.

Po Pola­nach na mapie zostało puste miej­sce: wszystko dookoła zrów­nano z zie­mią”.

Co jesz­cze wia­domo o rodzi­nie Janow­skich?

„Po tym, co teraz wymie­nię, w cza­sach sta­li­now­skich nazwano by nas kuła­kami, a dziś? Po pro­stu: zamożni zie­mia­nie. Albo­wiem nasz – dokład­nie: dziad­ków Janow­skich – mają­tek rodzinny w miej­sco­wo­ści Polany II (gmina Wisz­niew, powiat Wilejka koło Nie­sta­ni­szek ) – cytuję doku­menty – miał powierzch­nię 250 hek­ta­rów, w jego skład wcho­dziły: około 150 ha lasów igla­stych, 40 ha dobrej ziemi ornej (dru­giej i trze­ciej klasy), około 40 ha łąk i pastwisk, 15 ha sadu z pasieką (25 uli) i jed­no­hek­ta­rowy ogród warzywny oraz, zaj­mu­jące powierzch­nię około sze­ściu hek­ta­rów, budynki: dom drew­niany sied­mio­po­ko­jowy z kuch­nią i piw­nicą (dom był kryty gon­tem, ale nie było w nim elek­trycz­no­ści) oraz – wszystko muro­wane, kryte bla­chą – czwo­raki dla pra­cow­ni­ków (cztery razy po pokoju z kuch­nią, sionką i piw­nicą), sto­doła, owczar­nia z chlew­nią, obora, kur­nik, staj­nia oraz mle­czar­nia ze sprzę­tem zme­cha­ni­zo­wa­nym. Potęga!”.

Gospo­darni zie­mia­nie, miesz­cza­nie z wyż­szym wykształ­ce­niem, ludzie zamożni z aspi­ra­cjami arty­stycz­nymi, inte­li­gen­cja z tra­dy­cjami – to rodzina Aliny Janow­skiej. Czym się inte­re­so­wała?

„W naszym domu – gdzie­kol­wiek on był – było dużo ksią­żek. Z ksią­żek dzie­cię­cych naj­bar­dziej pamię­tam _Sło­neczko_ Buyno-Arc­to­wej – o dziew­czynce, któ­rej miesz­ka­nie zawsze było czy­ste, ona sama prała, pra­so­wała, pasto­wała, fro­te­ro­wała… To (oraz oczy­wi­ście ojciec) miało potem wielki wpływ na orga­ni­za­cję mojego życia zawo­do­wego i pry­wat­nego. Dla dzieci był abo­no­wany «Pło­my­czek» i «Moje Pisemko», z doro­słej lek­tury Zagłoba i Skrze­tu­ski byli w naszym domu czę­stymi gośćmi. Był cały Sien­kie­wicz, Mic­kie­wicz, Orzesz­kowa, Żerom­ski, Strug, dużo bele­try­styki. Były ency­klo­pe­die oraz wielka biblio­teka zawo­dowa taty – książki z dzie­dziny rol­nic­twa, leśnic­twa, ogro­dow­nic­twa i hodowli bydła (ojciec sam pisał książkę na ten temat, ale jej ręko­pis zagi­nął, tłu­ma­czył też z rosyj­skiego). Wszystko, co doty­czyło mar­szałka Pił­sud­skiego, można było u nas zna­leźć.

No, wła­śnie – Mar­sza­łek… Jego śmierć okryła żałobą cały kraj – to wszy­scy wie­dzą z histo­rii – ale tata posta­no­wił wybrać się na pogrzeb do War­szawy, żeby choć trumnę zoba­czyć. Zabrał mnie ze sobą, sta­nę­li­śmy w zbi­tym tłu­mie u wylotu ulicy Mazo­wiec­kiej przy placu w ocze­ki­wa­niu na prze­jazd kon­duktu pogrze­bo­wego z kate­dry na lot­ni­sko. Ojciec wziął mnie na barana, więc jako pierw­sza zoba­czy­łam nad­jeż­dża­jącą lawetę ze zwy­czajną pro­stą trumną okrytą sztan­da­rami, cią­gniętą chyba przez szóstkę koni. Przy lawe­cie kro­czyli żoł­nie­rze – JEGO żoł­nie­rze. Ludzie pła­kali, tata też wycie­rał oczy; wszyst­kim wtedy się wyda­wało, że świat się zawa­lił. Kiedy dzi­siaj odwie­dzam Sule­jó­wek, to moja myśl nie­odmien­nie kie­ruje się ku czło­wie­kowi w sza­rym mun­du­rze, który wywal­czył nam Pol­skę…

Gazety w naszym domu? Pisma? Pamię­tam «Świa­to­wid» i «Film»; doro­śli czy­tali pisma o cha­rak­te­rze poli­tycz­nym, czym wtedy w ogóle się nie inte­re­so­wa­łam. Upra­wia­li­śmy sport: zimą – łyżwy, latem – tenis (w tenisa musiał grać każdy, kto chciał się liczyć w tak zwa­nym towa­rzy­stwie) i siat­kówka. Pły­wa­nie! Z trzciny ścię­tej wokół stawu tata uplótł koło ratun­kowe, do któ­rego przy­mo­co­wana mogłam wyko­ny­wać pierw­sze ruchy żabki. Słu­cha­li­śmy radia, muzyki z płyt: naj­czę­ściej muzyki poważ­nej. Mama grała na for­te­pia­nie lub pia­ni­nie, śpie­wała…

Mie­li­śmy – ja i mój brat Witek – bonę Maju­się: Maria Kru­szew­ska była nie­mal człon­kiem naszej rodziny (potem opie­ko­wała się Teresą i Ewą Trem­biń­skimi, cór­kami cioci Jadwigi i wuja Sta­ni­sława). Zło­tymi zgło­skami wpi­sała się po woj­nie w dzieje odbu­dowy zamku war­szaw­skiego; znał ją, lubił i cenił wie­lo­letni dyrek­tor zamku, pro­fe­sor Gieysz­tor. To jej zada­niem było wyj­mo­wa­nie dat­ków z puszek, do któ­rych ludzie wrzu­cali pie­nią­dze, bo wszy­scy mieli do niej ogromne zaufa­nie; Maja była nad­zwy­czajną osobą. Mama ją zna­la­zła z ogło­sze­nia – z radia czy może wyczy­tała je w któ­rejś z gazet? Maja była chó­rzystką w kościele Świę­tej Anny i jej śpiew prze­śla­do­wał mnie przez całe życie. Wycho­wu­jąc nas, Witka i mnie, Maju­sia nad­uży­wała swego głosu, przede wszyst­kim Moniuszki. «Po ran­nej rosie płyń dźwięczny (oj, jak dźwięczny!) gło­sie, niech się twe echo roz­sze­EEErza» – dawała upust swemu talen­towi. Zbyt czę­sto jak na moją odpor­ność, więc kiedy mogli­śmy, Witek i ja ucie­ka­li­śmy jej jak naj­da­lej. Ale to był bar­dzo kochany czło­wiek, zwią­zany z naszą rodziną aż do śmierci. Dużo póź­niej, w jej cho­ro­bie , ja się nią opie­ko­wałam (bo mamy już wtedy nie było na świe­cie).

U mamy zna­la­zła uzna­nie, no bo śpie­waczka śpie­waczkę zawsze zro­zu­mie. I poko­cha”.ZAPACHY

Alina jest war­sza­wianką, choć – wędru­jąc wraz ze swoim ojcem po kraju – rów­nie dobrze mogła się uro­dzić w Bro­ni­szach, tam bowiem jesz­cze w marcu 1923 prze­by­wał Sta­ni­sław Janow­ski: pra­co­wał „w cha­rak­te­rze pomoc­nika gospo­dar­czego” w majątku pro­fe­sora Mosz­czeń­skiego. Rów­no­cze­śnie stu­dio­wał w War­sza­wie, więc mie­siąc póź­niej był tam z powro­tem.

„Było późne popo­łu­dnie , sie­dzia­ły­śmy przed przed­sta­wie­niem w gar­de­ro­bie numer jeden teatru Syrena przy Litew­skiej, cha­rak­te­ry­zu­jąc się. Patrząc od drzwi – Józe­finka Pel­le­grini, ja, Jadzia Buko­jem­ska, Stef­cia Gór­ska, Basia Hal­mir­ska i Halinka Dzie­węcka. Jesz­cze było tro­chę czasu do dzwonka na scenę, gada­ły­śmy o tym i owym; Józe­fina, już uszmin­ko­wana, jak zwy­kle taso­wała karty. (Sły­nęła z talentu wróż­biar­skiego, spra­gnio­nym wie­dzy o swo­jej przy­szło­ści kole­żan­kom i kole­gom czę­sto sta­wiała kabały, które gwoli prawdy spraw­dzały się nader czę­sto). Nie zdzi­wi­łam się, gdy mnie zapy­tała: «Alinko, kiedy ty się uro­dzi­łaś?». Odpo­wie­dzia­łam machi­nal­nie: «Szes­na­stego kwiet­nia dwu­dzie­stego trze­ciego roku». «A gdzie?» «W War­sza­wie, w Szpi­talu Ujaz­dow­skim». «Nie­moż­liwe! – krzyk­nęła Pel­le­grini. – To cie­bie przyj­mo­wał na świat mój ojciec!». Teraz ja wrza­snę­łam: «Co??!!!». «No tak, dok­tor Śli­wiń­ski! Mój ojciec był tam wtedy ordy­na­to­rem oddziału położ­ni­czego. Na pewno on». Jesz­cze nie dowie­rza­łam: «Sły­sza­łam, że to był szpi­tal woj­skowy?». «Zga­dza się – rze­kła nasza pytia. – Woj­skowy».

Zaczę­łam porząd­ko­wać fakty. Prze­cież ojciec był w woj­sku, jemu oraz jego rodzi­nie przy­słu­gi­wał szpi­tal woj­skowy. Tam­tej wio­sny mama (ze mną w brzu­chu) miesz­kała, wraz ze swoim rodzeń­stwem, u dziadka, a szpi­tal naj­bliż­szy jego domu mie­ścił się w Ale­jach Ujaz­dow­skich (teraz jest tam Insty­tut Teatralny)… Wszystko się zga­dzało: kiedy mia­łam się uro­dzić, rodzice na pewno musieli wybrać ten wła­śnie szpi­tal, który służ­bowo nale­żał się tacie, a jak się oka­zuje, w któ­rym ordy­na­to­rem był wspa­niały położ­nik dok­tor Śli­wiń­ski”.

Zacho­wało się świa­dec­two (nawet dwa: to dru­gie „do użytku woj­sko­wego i ksiąg lud­no­ści”) oraz akt uro­dze­nia Aliny. Ksiądz pra­łat Roman Rem­bie­liń­ski napi­sał w nim: „Działo się w War­sza­wie w kan­ce­larji para­fii Zba­wi­ciela, dnia trzy­dzie­stego pierw­szego maja tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stego trze­ciego roku, o godzi­nie szó­stej po połu­dniu. Sta­wił się Sta­ni­sław Janow­ski, lat trzy­dzie­ści jeden mający rol­nik, zamiesz­kały w War­sza­wie, w obec­no­ści Wła­dy­sława Boraw­skiego, archi­tekta, i Jadwigi Rym­kie­wi­czówny, urzęd­niczki, peł­no­let­nich, zamiesz­kałych w War­sza­wie, i oka­zał nam dzie­cię płci żeń­skiej, oświad­cza­jąc, iż takowe uro­dziło się w War­sza­wie, przy ulicy Nowo­wiej­skiej pod nume­rem dwu­dzie­stym siód­mym, dnia szes­na­stego kwiet­nia, roku bie­żą­cego o godzi­nie dzie­sią­tej rano z jego pra­wej mał­żonki Mar­ce­liny Romany z Rym­kie­wi­czów, lat dwa­dzie­ścia ośm mają­cej. Dzie­cię­ciu temu na Chrzcie Świę­tym dziś odby­tym nadane zostały imiona Alina-Marja, a rodzi­cami jej chrzest­nymi byli wyżej wymie­nieni”.

To cie­kawe, ale naj­bliż­szy domu Juliu­sza Rym­kie­wi­cza (dziadka Aliny) był Szpi­tal Nowo­wiej­ski: u zbiegu ulic Nowo­wiej­skiej i Polnej, dosłow­nie pod nosem. Szpi­tal Ujaz­dow­ski – począt­kowo laza­ret przy kosza­rach Gwar­dii Pie­szej Litew­skiej – zaj­mo­wał Zamek Ujaz­dow­ski i od 1810 był szpi­ta­lem woj­sko­wym.

„Ucie­szy­łam się tym nie­spo­dzie­wa­nym odkry­ciem Józe­finki, bo bar­dzo ją lubi­łam; wtedy, kiedy mi ten ważny fakt uświa­do­miła, poczu­łam się w jakiś spo­sób z nią spo­krew­niona… Rety! Tak się nad tym wszyst­kim zadu­ma­łam, że była­bym się spóź­niła na scenę! Trzeci dzwo­nek prze­cią­gle dzwo­nił, a ja powin­nam już dawno stać w kuli­sie.

Nagle przy­po­mnia­łam sobie wtedy naj­roz­ma­it­sze zapa­chy. Bo ja jestem nie wzro­ko­wiec, nie sma­ko­wiec – przede wszyst­kim jestem zapa­cho­wiec. Od uro­dze­nia! Jesz­cze kiedy byłam bar­dzo maleńka, to już mój nos mnie infor­mo­wał o wielu spra­wach.

Zaraz po moim przyj­ściu na świat mama i ja wró­ci­ły­śmy do dziadka, do jego dużego domu vis-à-vis Poli­tech­niki, przy Nowo­wiej­skiej: tam na dru­gim pię­trze miesz­kał – jak gło­siła złota tabliczka na drzwiach – inży­nier Juliusz Rym­kie­wicz”.

Pogra­tu­lo­wać histo­rycz­nego miej­sca! Około 1885 roku na tere­nach u zbiegu Nowo­wiej­skiej i Polnej zało­żono pole wyści­gowe, w latach 1899–1902 wznie­siono gmach główny i pawi­lony War­szaw­skiego Insty­tutu Poli­tech­nicz­nego, czyli póź­niej­szej Poli­tech­niki. Dom przy Nowo-Wiej­skiej 27 (póź­niej ulicę prze­mia­no­wano na 6 Sierp­nia, po woj­nie znowu była Nowo­wiej­ską), usa­do­wiony na rogu Polnej, przy placu Poli­tech­niki, był w księ­gach wie­czy­stych ozna­czony nume­rem 5456; miał cztery kon­dy­gna­cje. Z jego połu­dnio­wych okien roz­po­ście­rał się wspa­niały widok na dale­kie Pole Moko­tow­skie, które słu­żyło za miej­sce startu samo­lo­tów, do 1936 peł­niąc funk­cję lot­ni­ska woj­sko­wego, spor­to­wego i komu­ni­ka­cyj­nego; w latach 1921–1933 funk­cjo­no­wał tam dwo­rzec lot­ni­czy.

„To był pierw­szy dom zbom­bar­do­wany w War­sza­wie w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym przez Luft­waffe. Do dziś nie­odbu­do­wany; został po nim wciąż pusty skwe­rek. Pamię­tam ten dom, pamię­tam miesz­ka­nie, pamię­tam w nim wszystko, przede wszyst­kim pamię­tam zapa­chy i mam ich całą listę.

Pierw­szy zapach – roz­koszny i zna­ko­mity: mleko do ssa­nia, mleko mojej matki. Zara­zem zapach nie­zbyt przy­jemny: jej sta­nika. Spa­da­jące na sta­nik kro­ple mleka szybko kwa­śniały. Zapa­mię­ta­łam ich lekki smro­dek. Póź­niej, gdy mi poda­wano mleko z butelki, pro­te­sto­wa­łam, pamię­ta­jąc tamto mat­czyne. Ale głód prze­ła­mał mój opór i polu­bi­łam mleko kro­wie; lubię je nawet dzi­siaj.

Kolejne zapa­chy wzbo­ga­cały mój kata­log woni – ale to już mój następny pobyt u dziadka w War­sza­wie, trzy lata póź­niej, już po uro­dze­niu Witka, mojego brata: znowu się tam zna­la­złam i teraz już reje­stro­wa­łam, zapa­mię­ty­wa­łam, okre­śla­łam, porów­ny­wa­łam – naj­pierw zapa­chy, potem obrazy, póź­niej dźwięki. Pierw­szy zapach po wej­ściu na klatkę scho­dową domu (od Nowo­wiej­skiej), to ostry, ale przy­jemny zapach płynu (to był chyba lizol i przy­po­mi­nał mi szpi­tal, może nawet tam­ten woj­skowy?), któ­rym obo­wiąz­kowo dezyn­fe­ko­wano klatki scho­dowe. Hol był wyło­żony kafel­kami czar­nymi i bia­łymi. Po bia­łych mar­mu­ro­wych scho­dach wej­ścio­wych cią­gnął się w górę czer­wony dywan przy­mo­co­wany do stopni zło­tymi prę­tami, żeby broń Boże się nie osu­nął. Wcho­dzi­łam zawsze – z ojcem? Chyba z nim, cza­sami też z dziad­kiem – wol­niutko, krok po kroczku. Jedną ręką trzy­ma­jąc się porę­czy, drugą cho­wa­łam w dłoni ojca lub dziadka – i czu­łam się jeśli nie doro­sła, to na pewno bar­dzo ważna. Przy­sta­wa­li­śmy na pierw­szym pię­trze, gdzie było wspa­niałe wenec­kie okno z rzeź­bio­nym szkłem; na postu­men­cie stała głowa kobieca – pięk­nie wyglą­dała w świe­tle okna. Bar­dzo mnie intry­go­wało, co to było – chyba rzeźba grecka. Na wyż­szych pię­trach też stały takie rzeźby, ale tam ni­gdy nie wcho­dzi­łam. Pod­czas każ­dej takiej «wycieczki», kiedy sta­łam na par­te­rze, pra­gnę­łam jak naj­szyb­ciej zna­leźć się na pię­trze, żeby sta­nąć koło tej rzeźby i… nie ruszać się stam­tąd. Stać tak. Trwać.

Przy drzwiach wej­ścio­wych do miesz­ka­nia dziadka był dzwo­nek – zbyt wysoko, żebym mogła dosię­gnąć, a szkoda. Zaraz za drzwiami, w pra­wym rogu przed­po­koju coś wspa­nia­łego – kółko żela­zne wyżej, kółko niżej, a w nie wetknięte para­sole; cze­goś takiego na wsi nie widzia­łam! Potem zoba­czy­łam pod­łogę – i znowu moje zdzi­wie­nie: w miesz­ka­niu na wsi pod­łoga była z desek, bar­dzo ład­nie malo­wa­nych, a tu? Piękna klepka dębowa, w każ­dym pomiesz­cze­niu uło­żona w inny wzór: w przed­po­koju duże kwa­draty, potem mniej­sze, sza­chow­nica kwa­dra­ci­ków róż­nią­cych się natę­że­niem koloru. I ta pod­łoga miała wła­sny zapach, dość inten­sywny. Hol miał dziwny kształt – był trój­kątny. Pierw­sze drzwi na prawo pro­wa­dziły do pokoju dziadka, stam­tąd drzwi do salonu, skąd wcho­dziło się do pokoju sióstr: mamy i cioci Jadzi (sio­stry mojej mamy) – pokoju z wido­kiem na Poli­tech­nikę. Z ostrego kąta przed­po­koju drzwi pro­wa­dziły do bar­dzo małego pokoju wujka Janu­sza (to brat mojej mamy) oraz do jadal­nego, za któ­rego oknami roz­po­ście­rała się ulica Polna.

Miesz­ka­nie było tak piękne i dla mnie nie­sa­mo­wite, że na razie tylko moje oczy odbie­rały wszyst­kie infor­ma­cje, potem uzu­peł­niane przez mamę. Cóż bowiem zoba­czy­łam? Ściany holu były wyło­żone tapetą ciem­no­zie­loną, przed­sta­wia­jącą liście kasz­ta­nowca: liście – zie­lone, kasz­tany – brą­zowe. Obok bar­dzo dużego lustra, chyba pali­san­dro­wego, wisiało na ścia­nie coś dziw­nego, czego jesz­cze nie zna­łam i nie mogłam zro­zu­mieć. To coś nazy­wano tele­fo­nem. Było dziwne, bo miało srebrną rączkę zakoń­czoną czarną tubką, do któ­rej się mówiło! Par­kiet w całym domu pach­niał pastą Dobro­lin, ale dopiero w pokoju dziadka ude­rzył mnie w nos istny festi­wal zapa­chów.

W pokoju dziadka pach­niało jak ni­gdzie indziej: sikami, cyga­rami i… czymś jesz­cze, czego nawet dziś nie potra­fię nazwać. Nad wszyst­kim góro­wał zapach cygar – cięż­kich, hawań­skich; potem czuło się odo­rek noc­nika – czy­stego wpraw­dzie, ale to był noc­nik: wspa­niały, por­ce­la­nowy, malo­wany, z meta­lo­wym przy­kry­ciem, impo­nu­jący (dzia­dek byle czego nie uży­wał). Obok noc­nika stała bar­dzo wygodna kanapa, z jej dru­giej strony, w kącie pokoju – zie­lony kaflowy piec. Na tej samej ścia­nie znaj­do­wały się dwa okna wycho­dzące na ulicę, tę z klatką scho­dową , a w oknach wisiały na meta­lo­wych łań­cusz­kach powięk­szone szklane kli­sze foto­gra­ficzne z kon­ter­fek­tami Jadzi i Mar­ce­liny, czyli mojej cioci oraz mamy. Wyglą­dały pięk­nie, ale świa­tła w pokoju nie było zbyt wiele: kli­sze były sepiowe, więc świa­tło – brą­zowe. Kto tam przy­szedł, chciał czy nie chciał – musiał oglą­dać obie panie w stro­jach teni­so­wych, a więc w dłu­gich spód­ni­cach, trzy­ma­jące w rękach rakiety teni­sowe, o kształ­cie nieco innym niż współ­cze­sne; były węż­sze i dłuż­sze, ich rączki koń­czyły się dużymi głów­kami. Pierw­sza po pra­wej mama, druga – cio­cia. W pokoju dziadka było jesz­cze biurko, na któ­rym stały trzy małpki ala­ba­strowe: dzia­dek twier­dził, że jedna nie sły­szy, druga nie widzi, a trze­cia ma naj­le­piej, bo nie mówi.

Na biurku stał biu­war z kała­ma­rzami meta­lo­wymi, które bar­dzo mi się podo­bały: miały umo­co­wane na sprę­żyn­kach przy­krywki, które przy zamy­ka­niu wyda­wały meta­liczny «klap» – uwiel­bia­łam to! Pół biurka zaj­mo­wała ser­weta, którą zro­biła moja mama, ale jaka! To był batik – wtedy bar­dzo modna tech­nika pole­ga­jąca na tym, że na mate­riał nakła­dało się wybrane przez sie­bie wzorki, a robiło się to za pomocą wosku. Gdy praca była skoń­czona, mate­riał zanu­rzało się w naczy­niu z farbką roz­pusz­czoną w gorą­cej wodzie – wosk wtedy się roz­ta­piał i zosta­wały jasne wzory. I wła­śnie taka ser­weta leżała na biurku dziadka.

Moja mama miała zdol­no­ści pla­styczne, bo umiała kopio­wać angiel­skie szty­chy (prze­waż­nie głowy kobiece), które dzia­dek zawie­sił u sie­bie na ścia­nach. I chyba te szty­chy, ta ser­weta pach­niały tak wła­śnie… tajem­ni­czo…

Co jesz­cze było w pokoju dziadka? Była szafa oszklona, lekko rzeź­biona, w niej doku­menty dziadka, który jako inży­nier budowy dróg i mostów dużo podró­żo­wał.

Salon był ogromny! Duże okna, wycho­dzące na ulicę, ozda­biały aksa­mitne kotary pod­pięte po bokach. Na sufi­tach, jak zresztą wszę­dzie, stiuki, które bar­dzo mi się podo­bały i chęt­nie je oglą­da­łam, zadzie­ra­jąc głowę wysoko – na kwiaty, amorki i jesz­cze wiele cud­nych zdo­bień. Ze środka sufitu zwi­sał wielki krysz­ta­łowy żyran­dol, mie­niący się świa­tłem sto­krot­nie odbi­tym od żaró­wek imi­tu­ją­cych świece. Kiedy mi kark zesztyw­niał, wtedy podzi­wia­łam posadzkę: na środku pokoju gwiazda, wokół niej mnó­stwo wzo­rów. Stał tam for­te­pian, na któ­rym gry­wały mama i cio­cia. I wisiał obraz – no wła­śnie… Na któ­rąś rocz­nicę ślubu rodzice dostali w pre­zen­cie wielką (metr na metr pięć­dzie­siąt) i piękną kopię obrazu Sie­mi­radz­kiego _Jezus u Marii i Marty_. Ten obraz nie­by­wale dzia­łał na moją wyobraź­nię: Sie­mi­radzki, jak wszy­scy wie­dzą, był mistrzem świa­tło­cie­nia – i na tym jego obra­zie było słońce, jego pro­mie­nie padały przez liście drzewa figo­wego na pia­skowe kle­pi­sko, był Jezus roz­ma­wia­jący z Martą, była Maria krzą­ta­jąca się po gospo­dar­stwie. Wokół wino­ro­śle, a z góry pro­mie­nie słońca prze­bi­ja­jące przez per­golę. I błę­kit nieba, dużo zie­leni – i te dwie kobiety. I Jezus. To było coś nie­by­wa­łego! Kiedy patrzy­łam na ten obraz, coś we mnie jakby wiro­wało. I tam, w miesz­ka­niu dziadka, i potem w Żyro­wi­cach, gdzie obraz zawę­dro­wał razem z moimi rodzi­cami. Nie pamię­tam, czym salon pach­niał, bo ten pokój eks­cy­to­wał mnie wizu­al­nie: Sie­mi­radzki! Cho­ciaż mówiło się u nas, że to tylko kopia, ale wszy­scy doda­wali zaraz, że malarz wspa­niały.

Pod obra­zem stał stół – okrą­gły, dla mnie nad­zwy­czajny, bo można było opu­ścić obie połówki i w środku poja­wiał się dzie­lący je ele­ment. Pamię­tam ten stół i pamię­tam tatę, jak go poli­tu­ro­wał. Wokół stołu stało sześć krze­seł, była tam też reka­miera , na ścia­nach wisiały kin­kiety, na pod­ło­dze leżał dywan. Wszystko to piękne, wytworne, bogate – dla mnie, wycho­wa­nej na wsi, to było muzeum!

Z salonu drzwi pro­wa­dziły do pokoju mamy i cioci Jadzi. Stało w nim biurko – piękne, czarne, wyło­żone suk­nem: kie­dyś zie­lo­nym, ale tata wymie­nił je na cha­browe. Biurko stało w niszy, któ­rej okno wycho­dziło na plac i gmach Poli­tech­niki. Kie­dyś przy tym biurku posa­dził mnie dzia­dek (mama była w szpi­talu, wła­śnie miał uro­dzić się mój brat); na para­pe­cie posta­wił kwiat w doniczce (to był cykla­men), dał mi akwa­rele, szklankę z wodą, pędze­lek, ołó­wek i papier. «Masz to wszystko – powie­dział – i nary­suj ten kwiat». I poszedł, nie mówiąc mi ani słowa, co do czego służy. Moja mała główka jakoś jed­nak wykom­bi­no­wała co trzeba, bo naj­pierw wzię­łam ołó­wek i nary­so­wa­łam, a potem macza­łam pędze­lek w wodzie, roz­ra­bia­łam odpo­wied­nie kolory far­bek i poma­lo­wa­łam nary­so­wany cykla­men. Ale to nie wszystko, bo prze­cież widzia­łam przed sobą doniczkę – więc nary­so­wa­łam doniczkę, widzia­łam okno – okno było u mnie też, za nimi resztę: to, co było dalej, a więc ulicę, plac, gmach – wszystko, bo prze­cież dzia­dek tak kazał. Po dłu­gim cza­sie dzia­dek przy­szedł, wziął do ręki moją pracę i… zamilkł. Wresz­cie powie­dział: «Jesteś bar­dzo zdolna i jak doro­śniesz, to na pewno będziesz się uczyła w tym budynku naprze­ciwko». Po rodzi­nie roze­szła się wieść, że rośnie genialna malarka. Ale to dziwne, bo to mój brat został pro­fe­so­rem Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych, auto­rem mnó­stwa pla­ka­tów, które potem widzia­łam w całej War­sza­wie…

Powra­cam do miesz­ka­nia. W pokoju mamy był para­wan, chyba japoń­ski, odgra­dza­jący łóżko. I tam pach­niało mle­kiem. Z pokoju dziadka kie­ruję się do pokoju wujka. Ten pokój zawsze budził we mnie strach, to była jaski­nia smoka: pach­niało w niej papie­ro­sami, małe okno wpusz­czało nie­wiele świa­tła, ściany były wyta­pe­to­wane na ciemno. Stała tam reka­miera, na któ­rej wujek spał. Do dziś nie rozu­miem, jak wysoki męż­czy­zna mógł się tam pomie­ścić i nie skrzy­wić sobie krę­go­słupa! Wujek Janusz miesz­kał tam, jak długo był kawa­le­rem, czyli nie­zbyt długo.

Z pokoju wujka powra­cam do holu, gdzie pach­nie pastą i gdzie moją uwagę wciąż przy­kuwa wiszący na ścia­nie tele­fon. Tele­fon dzwoni, ja do niego bie­gnę, potra­fię już zdjąć słu­chawkę z wide­łek i sły­sząc męski głos, pytam: «Pro­szę pana, czy pan mieszka w tej czar­nej dziurce?». Kiedy po jakimś cza­sie znowu przy­je­cha­łam do miesz­ka­nia dziadka, wujka Janu­sza już tam nie było – cała rodzina mówiła o jego ślu­bie – więc kiedy zadzwo­nił, grzecz­nie go zapy­ta­łam: «Czy ty, wujku, też będziesz na tym ślu­bie?».

Wciąż jestem w holu, gdzie w rogu stoją para­sole i kilka lasek dziadka. Kie­ruję się na prawo, do jadalni – no! Jadal­nia! Tam długi stół, który można było tak cudow­nie roz­su­wać, że sia­dało przy nim sześć osób (wtedy wyglą­dał bar­dzo skrom­nie), cza­sami dwa­na­ście, a bywało nawet, że aż dwa­dzie­ścia cztery osoby. Jedze­nie, które poda­wała do stołu nasza gospo­sia, było wspa­niałe. Przede wszyst­kim kaj­zerki. Kaj-zer-ki! Kto ich nie widział, nie sma­ko­wał, ten nie wie, jak wyglą­dały praw­dziwe przed­wo­jenne kaj­zerki: chru­piące, pach­nące, wspa­niałe – do dziś pamię­tam ich smak. I zapach: kaj­zerki to był zapach jadalni. Nakry­cie stołu było piękne: srebrne sztućce, szla­chetna por­ce­lana; dzia­dek, sia­da­jąc do stołu, zawsze zakła­dał pod szyję ser­wetę (nam, dzie­ciom, też radził tak robić).

Z jadalni wcho­dziło się do kuchni, mija­jąc łazienkę. To było pomiesz­cze­nie bar­dzo nie­sym­pa­tyczne. Był tam piec – mie­dziany, okrą­gły, wysoki, w któ­rym paliło się drew­nem i węglem, żeby woda w zbior­niku była gorąca, wanna – żeliwna i stara, wody w niej zawsze było nie­wiele, więc nawet taki mały czło­wiek jak ja leżał w niej ledwo zanu­rzony. W piecu paliła oczy­wi­ście gospo­sia, ona też poda­wała do stołu. Miała na imię Wik­to­ria i zawsze koja­rzyła mi się z Babą-Jagą: bałam się jej, cho­ciaż była bar­dzo dobrym czło­wiekiem. Wikta spała w kuchni, na paw­la­czu, na który wcho­dziło się po dra­bi­nie. W tej wnęce na górze stało łóżko, które oczy­wi­ście odwie­dzi­łam i strasz­nie się potem dzi­wi­łam, że Wikta ni­gdy stam­tąd nie spa­dła. W kuchni były też drzwi wyj­ściowe na drugą klatkę scho­dową: tam­tędy przy­cho­dzili do nas dostawcy roz­ma­itych zaku­pio­nych towa­rów. W kuchni pach­niało gazem. Gdzie indziej też, bo prze­cież nie­które lampy w domu były jesz­cze na gaz: były otu­lone koszul­kami, świa­tło w nich można było regu­lo­wać – ale mnie tego zabro­niono.

Teraz park, który oglą­da­łam z salonu. Cho­dzi­łam tam cza­sami razem z Maju­sią, ale nie lubi­łam tych wypraw: ścieżki w parku były wysy­pane żwi­rem, ten wsy­py­wał mi się do pan­to­fel­ków, które były za duże (bo ja zawsze nosi­łam rze­czy po kimś odzie­dzi­czone). Więc jak musia­łam przejść po parku kwa­drans czy pół godziny, to mia­łam za swoje: pan­to­fle pełne żwiru.

Dalej było widać wyścigi konne: z bal­konu (od strony Polnej) obser­wo­wa­łam, jak jeźdźcy ska­kali przez prze­szkody! Jesz­cze dalej widzia­łam zie­lony pas lot­ni­ska, z któ­rego Hynek i Burzyń­ski star­to­wali w prze­stwo­rza . Stam­tąd chyba Skar­żyń­ski pole­ciał w świat swoim RWD-dwa­dzie­ścia-ileś ”.

Rze­czy­wi­ście, do 1939 tory wyści­gowe Towa­rzy­stwa Zachęty do Hodowli Koni znaj­do­wały się na Polu Moko­tow­skim. Nie­da­leko, w pobliżu placu Unii Lubel­skiej, koń­czyła swój bieg kolejka wila­now­ska (wąsko­to­rowa kolejka dojaz­dowa).

„Nie­mal pod samymi oknami sły­sza­łam jej «puf-puf», które ni­gdy mi nie prze­szka­dzało. I «fiu-fiu», które mnie pod­nie­cało. A do mojego noska dola­ty­wał zapach dymu z paro­wo­zika kolejki.

Ulicy Polnej nie pamię­tam, bo zazwy­czaj prze­cho­dzi­łam na jej drugą stronę, żeby – ni­gdy sama, zawsze z boną Maju­sią! – dojść do parku. I ni­gdzie dalej! Z dziad­kiem cho­dzi­łam na spa­cery do Ogrodu Ujaz­dow­skiego, do Ogrodu Bota­nicz­nego albo do Łazie­nek. Za to bar­dzo lubi­łam ulicę Nowo­wiej­ską – może dla­tego, że jej widok z jadalni zasła­niały wiszące w oknach por­trety mamy i cioci. Nowo­wiej­ska była dla mnie tajem­ni­cza, zawsze sobie wyobra­ża­łam, że tam dopiero jest inny świat. I był! Bo tam jeź­dziły dorożki: na koźle sie­dział dostoj­nie ele­gancki doroż­karz w mun­du­rze, koń­skie «klap-klap» do dzi­siaj mam w uszach, a zapach koń­skiej kupy w nosie (cho­ciaż koniom pod­wią­zy­wano pod pupy spe­cjalne worki, żeby broń Boże nie zanie­czy­ściły ulicy).

A potem Nowo­wiej­ską kur­so­wał tram­waj, który hamo­wał przed domem ze zgrzy­tem «eeee» i z cudow­nym «dzyń-dzyń» ruszał, znowu wspa­niale jęcząc «eeee».

Dorożką kilka razy jeź­dzi­łam – z dziad­kiem, oczy­wi­ście”.MAMA

„To dziwne, że jako dziecko i dora­sta­jąca dziew­czyna bar­dziej kocha­łam mamę niż ojca, a czę­ściej wspo­mi­nam tu Jego niż Ją. Może dla­tego, że do mamy bie­gło się po piesz­czotę, a do taty po przy­godę i naukę. Bo mama była bar­dzo dobra, słodka, cie­pła; mama nas pie­ściła. Jak jakiś klaps – to od taty; i wtedy do mamy na kolana. Tata, poza swymi nie­zli­czo­nymi talen­tami, wdzię­kiem oso­bi­stym i urodą, miał wadę poryw­czo­ści: kiedy wybu­chał, trzeba było się go bać; jego ucznio­wie czuli przed nim mores, ale poszliby za nim w ogień!

Bali­śmy się go wszy­scy; bywało, że mama pła­kała, a ja ją pocie­sza­łam, a kiedy ojciec karał Witka, to brata bro­ni­łam też ja. Po takiej awan­tu­rze w domu nasta­wały ciche dni, któ­rych bar­dzo nie lubi­łam. Na szczę­ście tacie złość mijała szybko i wszystko szybko powra­cało, jak się to mówi, do normy. A normą w naszym domu były śmiech, radość, wza­jemna miłość.

Z mamą zawsze było łatwiej, bo mama była istotą wesołą, nasta­wioną do świata ufnie i rado­śnie”.

Mar­ce­lina Rym­kie­wi­czówna, w rodzi­nie nazy­wana Marutką, uro­dziła się 9 sierp­nia 1894 w Łuko­wie.

„Marutką była dla doro­słych, przede wszyst­kim dla taty. Dla dziadka (swego ojca) – Malinką. Dla Witka i dla mnie była Mameńką.

Mama była śpie­waczką, kształ­coną w Peters­burgu. Zaczęła tam się uczyć u jakiejś słyn­nej artystki, a potem w Pol­sce u rów­nie dosko­na­łej pani Zbo­iń­skiej-Rusz­kow­skiej . Dwa lata po roz­po­czę­ciu kariery wyszła za ojca. Zaczęła tę karierę w Teatrze Nowo­ści, gdzie dyrek­to­rem i reży­se­rem był Śli­wiń­ski, śpie­wała (pod pseu­do­ni­mem Wiczówna) nawet z Lucyną Mes­sal, legendą przed­wo­jen­nej ope­retki, mię­dzy innymi w _Orfe­uszu w pie­kle_ i _Care­wi­czu_. Kiedy potem ja wystę­po­wa­łam w 1947 na sce­nie Teatru Nowego, to spo­tka­nej tam Mes­salce przy­po­mnia­łam moją mamę. (Pani Lucyna zawsze do mnie mówiła: «Janinko» – bo Janow­ska łączyła jej się z Aliną). Ale mama rzu­ciła swoje śpie­wa­nie teatralne, bo męż­czy­zna, w któ­rym zako­chała się jesz­cze w Peters­burgu – Sta­sio Janow­ski wła­śnie – jej się oświad­czył. Potem był ślub i… wyjazd na wieś, bo jej mąż otrzy­mał tam pracę. Dla ojca była żoną wyma­rzoną: ni­gdy nie krzy­wiła się na nie­wy­gody życia na pro­win­cji. A prze­cież dla niego rzu­ciła scenę; no ale to były takie czasy, że kobiety rzadko kiedy łączyły mał­żeń­stwo, macie­rzyń­stwo i scenę.

Mama była bar­dzo ładna i atrak­cyjna, zawsze uśmiech­nięta; grała na for­te­pia­nie, grała w tenisa i upra­wiała inne sporty… Z ojcem jeź­dziła na łyż­wach w Doli­nie Szwaj­car­skiej: two­rzyli bar­dzo ładną parę, bo jeź­dzili bar­dzo kunsz­tow­nie – tech­nicz­nie bez­błędni, znali wszyst­kie pod­sta­wowe ewo­lu­cje – do tego z praw­dzi­wym wdzię­kiem. Holen­dro­wali w przód i w tył, trzy­ma­jąc się za skrzy­żo­wane ręce, robili jaskółki, krę­cili piru­ety, trójki – nor­malne, ska­kane, pod­no­szone. Na tamte czasy byli parą bar­dzo nowo­cze­sną, atrak­cyjną rów­nież wizu­al­nie: tata – przy­stojny wysoki bru­net, mama – śliczna drobna blon­dynka. Widzia­łam ich póź­niej, jak jeź­dzili po sta­wie w Bro­dach – byli wspa­niali. A ponie­waż na łyż­wach moja mama jeź­dziła nie tylko z moim tatą, więc byli zazdro­śni jedno o dru­gie.

Mama miała piękny mez­zo­so­pran; pamię­tam, że gdy miesz­ka­li­śmy w Bro­dach, to czę­sto ćwi­czyła woka­lizy «a-e-o-u», gamy i wprawki – wtedy Witek i ja cho­wa­li­śmy się przed tym śpie­wa­niem za kanapą albo pod palmą w salo­nie. Mama ćwi­czyła, kiedy była w Gło­sko­wie (krótko), potem w Ber­dówce, w Mięt­nem i w Żyro­wi­cach też (przez te miej­sco­wo­ści wędro­wa­li­śmy razem z moim tatą, o czym opo­wiem póź­niej). W Kra­ko­wie miała reci­tale i wiem, że pro­fe­sor Dymek dyry­go­wał orkie­strą, która towa­rzy­szyła jej pod­czas wystę­pów w tam­tej­szym radiu.

Tata przez całe życie miał nie­by­wałe poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści… wła­ści­wie za wszystko i wszyst­kich: za wyko­ny­waną pracę, za ota­cza­jącą go mło­dzież szkolną, któ­rej chciał (i umiał!) dawać przy­kład, za nas, swoją rodzinę. To go na pewno obcią­żało psy­chicz­nie, tro­chę chyba usztyw­niało; w domu szu­kał wytchnie­nia, chciał się roz­luź­nić, wypo­cząć i cza­sami byle dro­biazg mógł go roz­draż­nić. Ale kochał mamę bar­dzo, ona jego też. Witek i ja kocha­li­śmy ich bar­dzo mocno i kiedy wspo­mi­nam dziś moje dzie­ciń­stwo, to wciąż czuję wiel­kie szczę­ście, że spę­dzi­li­śmy je w domu z praw­dzi­wego zda­rze­nia i że to szczę­ście też było praw­dziwe, wręcz wzor­cowe. Tych cudow­nych szes­na­ście lat zawdzię­czam moim rodzi­com – mło­dym, muzy­kal­nym, wspa­nia­łym. To ta ich miłość spra­wiła, że byli do sie­bie bar­dzo podobni… a może odwrot­nie? Może podo­bień­stwo cech cha­rak­teru wzmo­gło wza­jemny sza­cu­nek i sce­men­to­wało miłość do sie­bie?

Oby­dwoje lubili przy­rodę: znali ją i umieli ją nam poka­zy­wać, tłu­ma­czyć i zachwy­cać się nią. Byli uta­len­to­wani pla­stycz­nie, pięk­nie ryso­wali. Mama pisy­wała zabawne wier­szyki na roz­ma­ite rodzinne uro­czy­sto­ści, czego się od niej nauczy­łam. W cudem zacho­wa­nych szpar­ga­łach z cza­sów przed­wo­jen­nych zna­la­złam swoją rymo­wankę zaty­tu­ło­waną _Słońce_. Póź­niej wyja­śnię, dla­czego w moim wier­szyku orto­gra­fia nie jest taka jak w poezjach innych auto­rów”.

Dzień jasny, wesoły, sło­neczny,

Ani jed­nej chmórki na nie­bie!

Och dniu jasny, prze­śliczny!

Jakże mało w nas jest cie­bie!

Led­wie noc czarna prze­mi­nie,

Czarna noc jak atra­męt czarny,

Wiatr tuman chmór roz­wi­nie

I znowu wsta­nie dzień marny.

Słońce! o słońce! które u nas świe­cisz!

Wyświeć nam dzień wesoły! tobą nasy­cony!

Ech! gdzież tam! Jak sen prze­le­cisz,

I zga­śniesz jako sen prze­śniony!

Wię­cej dni smutku, niźli dni rado­ści,

A smu­tek nie­raz ty słonce roz­nie­cisz,

Lecz mało cie­bie! Mało twej świa­tło­ści!

I mało swą rado­ścią ople­ciesz.

„Atmos­fera w moim domu była praw­dzi­wie arty­styczna – zwłasz­cza kiedy pod­czas licz­nych u nas wizyt pro­du­ko­wa­li­śmy się wszy­scy: tata, żar­to­bli­wie paro­diu­jąc swo­ich zna­jo­mych i przy­ja­ciół, cza­sami nawet obec­nych gości, wymy­ślał cały spek­takl, mama śpie­wała, akom­pa­niu­jąc sobie na pia­ni­nie, ja tań­czy­łam. Wszystko to było wspa­niałe, cudowne, nie­za­po­mniane i trwało aż do wybu­chu wojny. Wtedy poko­cha­łam mamę jesz­cze bar­dziej, bo to jej zawdzię­czamy – Witek i ja – prze­ży­cie obozu, prze­ży­cie oku­pa­cji, prze­ży­cie trud­nych cza­sów po wyzwo­le­niu. Mimo wojny listy od ojca docho­dziły do nas (i do Wilna, i do Olsz­tynka) i wie­dzie­li­śmy, że jest cały i zdrowy i że czeka na nas pod War­szawą, gdzie uru­cho­mił gospo­dar­stwo.

Po śmierci ojca cały trud utrzy­ma­nia trzy­oso­bo­wej rodziny spadł na mamę: była kon­trak­to­wym pra­cow­ni­kiem w pań­stwo­wym szpi­talu dla psy­chicz­nie cho­rych w Twor­kach, naj­pierw w admi­ni­stra­cji, potem w biblio­tece. Kiedy prze­pro­wa­dzi­łam się do War­szawy, zało­ży­łam rodzinę, mia­łam już wła­sne miesz­ka­nie i naresz­cie zaczęło mi się powo­dzić, wtedy kupi­łam dla mamy miesz­ka­nie, żeby była jak naj­bli­żej mnie.

To miesz­ka­nie było w domu na Powi­ślu, w świe­cie dla mamy zupeł­nie nowym. Zała­twi­łam jej sto­ło­wa­nie w klu­bie wio­ślar­skim, miała tam nie­da­leko, i szybko zapu­ściła korze­nie: miesz­kała sama, ale samotna nie była – kościół tuż-tuż, wokół sym­pa­tyczne sąsiadki, nowi ludzie. Nie było jej smutno: spo­ty­kała się z przy­ja­ciółmi, grała w karty. Miesz­kała tam pięt­na­ście lat.

Mama zmarła w naszym domu na Żoli­bo­rzu: 10 sierp­nia 1987.

Bar­dzo ją kocha­łam”.WILNO

Siedem­na­stego dnia II wojny świa­to­wej Pol­ska sta­nęła w obli­czu agre­sji ze Wschodu: w ofi­cjal­nej nocie wła­dze Związku Radziec­kiego stwier­dziły, że „pań­stwo pol­skie i jego rząd prze­stały fak­tycz­nie ist­nieć”, więc Armia Czer­wona wkro­czy na zie­mie pol­skie, aby „wziąć w opiekę lud­ność Zachod­niej Ukra­iny i Bia­ło­rusi”. Nad ranem „pierw­sze jed­nostki Armii Czer­wo­nej prze­kro­czyły gra­nice ”. Siedem­na­stego wrze­śnia 1939 po połu­dniu Sta­ni­sław Janow­ski, dyrek­tor Pań­stwo­wej Śred­niej Szkoły Rol­ni­czo-Leśnej w Żyro­wi­cach pod Sło­ni­mem w woje­wódz­twie nowo­gródz­kim, został aresz­to­wany przez bia­ło­ru­ski komi­tet oby­wa­tel­ski.

„Ja, oczy­wi­ście, od razu do roboty, zwłasz­cza że nikomu z nas nie wolno było wycho­dzić ; w takiej sytu­acji chwy­tam się cze­goś, żeby nie myśleć. Poma­ga­łam mamie, poma­ga­łam wszyst­kim kobie­tom w naszym domu, w szkole, w oko­licy. Wie­czo­rem zoba­czy­li­śmy się z ojcem – to zna­czy usły­sza­łam go stu­ka­ją­cego w nasze okno w szkol­nym gabi­ne­cie, gdzie się schro­ni­li­śmy – a potem jego głos, który pole­cił nam natych­miast wyru­szyć do cioci Janki na Bufa­łową. Czyli do Wilna.

Skąd tata nagle na wol­no­ści? Szkolny elek­tryk pan Kel­ler zoba­czył, gdzie ojca zamknięto i kiedy radziec­kie czołgi wje­chały do mia­steczka, zatrzy­mał jeden z nich i po rosyj­sku zapy­tał żoł­nie­rza: «A wiesz ty, co zro­biły bia­ło­ru­skie bandy? Zaaresz­to­wały wspa­nia­łego rol­nika, opie­kuna bied­nych dzieci, i wsa­dziły go do komórki. Weź ty swoją pepe­szę i roz­wal tę kłódkę» – poka­zał na drzwi do taty aresztu. Kiedy czołg odje­chał, tata spy­tał pana Kel­lera, czy odwiózł już do Sło­nima sztan­dar szkoły i ten wspa­niały obraz Sie­mi­radz­kiego (_Jezus u Marii i Marty_, pre­zent ślubny od dziad­ków). Wtedy przy­szedł do nas i, jak to on, spo­koj­nie i rze­czowo powie­dział, co mamy robić. «Trzy­maj­cie się i z Bogiem!» – nawet nie zdą­ży­ły­śmy zapy­tać, co on zamie­rza w tej sytu­acji”.

Cio­cia Janka to Janina Won­tor­ska, „druga sio­stra ojca, żona archi­tekta Sta­ni­sława Won­tor­skiego; już w latach trzy­dzie­stych zamiesz­kali w Wil­nie przy Bufa­ło­wej czter­na­ście”.

„Mama wzięła od ojca dokładny adres, bo go nie pamię­tała. W Wil­nie była z ojcem chyba tylko raz, a żąda­nie ojca «jedź­cie tam natych­miast, bez żad­nych rze­czy» potrak­to­wała jak wszy­scy wtedy podobne pole­ce­nia, rady czy roz­kazy: wzięła to, co jej wpa­dło w rękę – mło­tek. I nic wię­cej. Ja nato­miast chwy­ci­łam album, w który tata pie­czo­ło­wi­cie wkle­jał zdję­cia rodzinne i sta­ran­nie, pre­cy­zyj­nie je opi­sy­wał; ten album cudem prze­trwał zawie­ru­chę wojenną, jest teraz naszym, a na pewno moim, skar­bem. Oczy­wi­ście nie zapo­mnia­łam o walizce, do któ­rej zapa­ko­wa­łam jed­nak książki, bie­li­znę i mnó­stwo rze­czy nie­po­trzeb­nych, a przy­naj­mniej jed­no­se­zo­no­wych, czyli dobrych na lato.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: