- W empik go
Jan Ullrich. O tym, który mógł być najlepszy - ebook
Jan Ullrich. O tym, który mógł być najlepszy - ebook
W 1997 roku Jan Ullrich przebojem wdarł się na kolarskie salony, demolując rywali na pierwszym górskim etapie Tour de France. Jego występ był tak niesamowity, że wstrząsnął całym sportowym światem. Gazety określiły Ullricha mianem „nowego giganta”. Tamtą edycję Tour de France wygrał z przewagą niemal dziesięciu minut, co uznano wówczas za pokoleniową zmianę warty w kolarstwie. Zgodni byli wszyscy: Jan Ullrich jest przyszłością tego sportu.
Bardzo szybko okrzyknięto go najpopularniejszym niemieckim sportowcem wszech czasów, a jego rywalizacja z Lance’em Armstrongiem zdefiniowała najbardziej kontrowersyjne lata Tour de France. Daniel Friebe, który jest także autorem znakomitej biografii Eddy’ego Merckxa Kanibal, wyruszył na poszukiwania człowieka, o którym w 1997 roku mówiono, że zdominuje kolarstwo na długie lata, a któremu nigdy się to nie udało.
To porywająca opowieść o oczekiwaniach, którym nie da się sprostać, wrażliwości psychicznej i fizycznej, skutkach trudnego dzieciństwa, zepsutym moralnie sporcie, dopingu, uzależnieniach oraz jednym, konkretnym rywalu, którym był Lance Armstrong. A także o tym, jak wszystkie te elementy mogą zmienić przeznaczenie człowieka.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-013-9 |
Rozmiar pliku: | 6,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moim pierwszym tekstem o kolarstwie zawodowym była szkolna rozprawka poświęcona Janowi Ullrichowi. Kilka miesięcy wcześniej siedziałem wgapiony w telewizor i patrzyłem, jak podczas Tour de France w 1997 roku, na etapie górskim w Pirenejach, w ciągu kwadransa Ullrich całkowicie odmienił postrzeganie tego, co jest w kolarstwie możliwe. Tak się przynajmniej wtedy wydawało. W historii tego sportu nie brakowało wybitnych zawodników, ale jeszcze nigdy – w każdym razie według mojej ówczesnej wiedzy i wyobrażeń – nie mieliśmy szansy tak wyraźnie zobaczyć tego, co jest zawodowemu kolarstwu przeznaczone. Miałem wtedy 16 lat, czyli byłem w wieku, w którym – jak Julian Barnes pisał w swojej pierwszej powieści Metroland – dostrzega się „więcej znaczeń, więcej interpretacji, więcej różnych możliwych prawd. Rzeczy wydawały się wtedy pełniejsze”. Dorastanie ma do siebie między innymi to, że dobitnie uświadamiamy sobie, jak naiwne było do tej pory nasze postrzeganie rzeczywistości, a jednocześnie wspominamy potem to podejście do świata z nostalgią. Zanim jednak przystąpiłem do pisania tej książki, wróciłem wspomnieniami do tamtego dnia i dzisiaj wiem już na pewno, że tamten popis Ullricha w górach Andory zrobił takie samo wrażenie na wielu innych ludziach, znacznie ode mnie starszych. Z każdym przekręceniem pedałów przez Ullricha nachodziło mnie silne przeczucie, że oto czas przeszły i teraźniejszy zamieniły się miejscami albo zlały się w jedną, nieodróżnialną i niepodważalną prawdę: że od tego dnia kolarstwo będzie należeć do Jana Ullricha z Team Telekom, chłopaka z Rostocku.
Próby zrozumienia, co w jego karierze poszło nie tak, nie były moim głównym i jedynym celem podczas prac nad tą książką. Gdybym chciał napisać coś takiego, a w ostatnich 15 latach właśnie tak się o Ullrichu pisze i mówi, nie pokazałbym go w całej jego złożonej okazałości. Mam nadzieję, że nie zdradzam zbyt wiele, stwierdzając już we wstępie, że Jan Ullrich pozostaje – we wszystkich obiektywnych statystykach i ze wszystkimi zastrzeżeniami – najwybitniejszym kolarzem w historii Niemiec i jedynym niemieckim triumfatorem Tour de France. Nie brakowało młodych i obiecujących zawodników, którzy szybko wjeżdżali na szczyt, by równie szybko z niego spaść – w wieku 21 lub 22 lat wygrywali ważne wyścigi, a potem ginęli gdzieś w tłumie, przytłoczeni własnymi oczekiwaniami albo pychą, wkrótce także pokonani przez rywali na rowerach. Ullrich się jednak w ten trend nie wpisał, on wygrywał dalej, choć co roku przygotowywał formę tylko na wybrane imprezy. Jeździł na równym poziomie aż do swojego ostatniego wyścigu w 2006 roku. Przez dekadę utrzymywał status niemieckiego talizmanu narodowego. Aż chciałoby się przedstawiać go jako sportowca jednego sezonu, wiecznego statystę, wyrzutka i człowieka przegranego, ale taka narracja nie znajduje odzwierciedlenia w obiektywnych danych. Jednocześnie dane te nie tłumaczą ciepłych uczuć, którymi opinia publiczna darzyła go jeszcze długo potem, gdy niektóre z jego największych zwycięstw zostały wykreślone. To ciepło w jakiś sposób łagodziło i łączyło najbardziej sprzeczne ze sobą aspekty jego jestestwa. Z jednej strony był darzony podziwem, z drugiej natomiast współczuciem, które z czasem zmieniło się w pożałowanie.
W tracie swojej kariery kolarskiej Ullrich zabrał fanów w podróż po emocjonalnych skrajnościach, można powiedzieć, że uwiódł ich swym sercem. Wspomnienia opublikowane w 2004 roku zatytułował Wszystko albo nic – w taki właśnie sposób postrzegał życie i tak je sobie racjonalizował, za co później wszyscy mieli go oceniać i osądzać. Jego wybryki pomiędzy sezonami stały się powszechnie znane, były przedmiotem drwin, a mimo to jego zespołowi partnerzy zachwycali się poświęceniem i wysiłkiem, do których rok w rok był gotów, by wrócić na właściwy kurs. Każda kolejna zima stawała się dla niego przestrogą, każda kolejna wiosna pisała nowe wspomnienia z trudnych powrotów do formy. Jens Voigt, współczesny Ullrichowi kolarz z NRD, powiedział w rozmowie z dziennikarzem Andreasem Burkertem: „Postaci takie jak Ullrich ludzi fascynują. Wznoszą się pod niebiosa, by spaść stamtąd na sam dół, a potem znów się wzbić. Przez życie idą dokładnie tak samo jak każdy inny człowiek”.
W tej książce zamieszczam wypowiedzi osób, które wychwalają Ullricha jako everymana, a przecież można bez problemu postawić tezę dokładnie odwrotną – że budził podziw wśród szarych ludzi właśnie dlatego, iż był niezwykły. Osoby te wydają się kłaść nacisk na to, że gdyby tylko Ullrich zimą potrafił się zmusić do robienia zwykłych, codziennych rzeczy – utrzymywania jako takiej kondycji, kontrolowania apetytu, dbania o swój talent – latem mógłby objawić się światu jako pedałujący Übermensch, nadczłowiek, którego mogliśmy przez chwilę podziwiać w pamiętnym 1997 roku. Ten swój potencjał pokazał raz, a potem, w kolejnych latach, wszyscy świadkowie tamtego popisu czekali, przebierali nogami i ślinili się na myśl o tym, że go powtórzy. David Millar, inny współczesny Ullrichowi kolarz, powiedział mi: „Jan był jak najgroźniejszy pocisk, który nigdy nie został użyty. Wydaje mi się, że to między innymi dlatego jego historia jest tak ciekawa: facet, o którym uważano, że może rozwalić wszystko i wszystkich, ostatecznie okazał się raczej niegroźny. Czyni go to niemal idealną przeciwwagą dla Armstronga”.
No tak, Armstrong. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Nie mam na myśli Lance’a Armstronga, który dziś jest obecny w świadomości ludzi, tyko kolarza, który – bez najmniejszych wątpliwości i bez względu na to, jak oceniamy obecnie jego wykreślony dorobek – był sportowcem, który Ullrichem kierował, przyćmiewał go i w dużym stopniu definiował, przynajmniej w oczach opinii publicznej. „Jan był moim kompasem”, mówi sam Armstrong, ale w drugą stronę działało to tak samo. Niektórzy będą się pewnie boczyć na zawarte w tej książce wspomnienia o Armstrongu, woleliby bowiem, żeby został zapomniany, wymazany, strącony z piedestału – nie zamierzam tutaj jednak ponownie rozpatrywać przestępstw, które zostały osądzone i ukarane wiele lat temu. Wywiad z Armstrongiem był pierwszym, o który poprosiłem w ramach researchu do tej książki. Nasza rozmowa – zarówno pod względem treści, jak i samej formy – dobitnie uświadomiła mi wszystkie te cechy, dzięki którym definiująca dla całego pokolenia kolarzy rywalizacja Armstrong–Ullrich była aż tak atrakcyjna, i to pomimo tego, jak cała ta historia się zakończyła. Z pewnością warto uświadomić sobie pewien otrzeźwiający fakt, a mianowicie że w 1999 roku ścisłą czołówkę światowego kolarstwa tworzyło pięciu zawodników: Frank Vandenbroucke, Marco Pantani, Lance Armstrong, Jan Ullrich i Mario Cipollini. Gdy po 20 latach sprawdzimy, co słychać u tego kwintetu, wieści są porażająco smutne: dwa zgony na skutek przedawkowania narkotyków; najbardziej spektakularne unieważnienie sukcesów w historii zawodowego sportu; Ullrich, którego „życie stoczyło się ze sportowej w ludzką tragedię”, jak w 2018 roku podsumowała to gazeta „Die Zeit”; wreszcie Cipollini, który w 2022 roku przygotowywał się już do trzeciego roku zeznań w sądzie w sprawie wniesionych przez jego żonę zarzutów o pobicie i stalking (którym on zaprzecza).
Nie da się stwierdzić, czy w jakiś sposób albo w jakimś stopniu to kolarstwo zaprowadziło chaos w życiu tych mężczyzn – to samo kolarstwo, które wcześnie wyniosło ich na szczyt i w jakimś sensie ukształtowało. Można jednak odnieść wrażenie, że chaos pojawia się w życiu każdego, kto ulegnie hipnotycznemu czarowi tego sportu. „Skąd mamy niby wiedzieć, co naprawdę dzieje się w życiu Jana albo w czyimkolwiek? Na jakiej podstawie mamy prawo kogoś oceniać?”, zapytał mnie Bjarne Riis, były partner zespołowy Ullricha. Ma rację. Erwann Menthéour, kolejny kolarz współczesny Ullrichowi, skarżył się, nawiązując do nałogu i śmierci innego zawodnika z tamtego pokolenia, Philippe’a Gaumonta: „Ci faceci przejeżdżali po 35 tysięcy kilometrów rocznie, ludzie ich podziwiali, a potem z dnia na dzień zaczynali ich traktować jak śmieci. Nawet jeśli mieli świadomość, że robią to samo, co wszyscy inni, nic więcej, to w pewnym momencie musieli spojrzeć w lustro i doświadczyć wstydu i poczucia winy, ponieważ ludzie wokół mówili im, że właśnie tak powinni się czuć”.
Być może zatem, zamiast potępiać, wykażemy się współczuciem i pokornie przyznamy, że biografia jest wyrazem postrzegania artysty – nie przeszkodzi nam to wierzyć, że może ona zaspokoić pragnienie nawet jeśli nie kompletnego, to choćby lepszego jego poznania i zrozumienia. W przypadku Ullricha to pragnienie jest szczególnie silne z uwagi na to, jak dużą sympatię budził, a także z powodu tego, jak zakończyła się jego kariera oraz jak wyglądało jej w dużej mierze nieznane, niewyjaśnione postscriptum. Już wcześniej wyrosły liczne i wysokie bariery utrudniające poznanie Ullricha, poczynając od 1400-kilometrowego muru pod napięciem i zwieńczonego drutem kolczastym, za którym wychowywał się on w byłej NRD. Kolejna bariera miała charakter językowy, ponieważ kolarstwo zdominowane było przez Francuzów, Belgów, Holendrów, Hiszpanów i Włochów, a pod koniec kariery Ullricha zaczęło stawać się dziwnie anglofońskie. Do tego dochodzi bariera kulturowa – kolarstwo zawodowe było środowiskiem tak tajemniczym i ogarniętym paranoją (o czym najlepiej świadczy słynna omertà), że dzieciństwo spędzone w NRD mogło Jana pod wieloma względami znakomicie przygotować do kariery w tym sporcie.
Do odkrycia pozostaje zatem wiele. Ullrich przelał własne wspomnienia na papier w wymienionej już przeze mnie autobiografii Wszystko albo nic z 2004 roku, ale ta narracja w pierwszej osobie, uważnie ocenzurowana i okrojona, stanowi tylko jeden z kawałków całej układanki. Ullrich nie przejął się zanadto dziedzictwem wyniesionym z NRD, ani tym obecnym w jego światopoglądzie, ani tym w świadomości jego rodaków. W książce nie zajmuje się swoim pochodzeniem, nie sięga po wspomnienia i opinie dawnych kolegów i trenerów. Lance’owi Armstrongowi poświęca dosłownie kilka zdań, kończąc te rozważania dość oschłą oceną: „Nie chciałbym być taki jak on”. O dopingu nie wspomina niemal w ogóle. Przede wszystkim jednak wspomnienia te spisał jeszcze przed wielkim wybuchem z 2006 roku, w którym z dymem poszło wszystko to, co zostało z jego kariery – duża część jego tożsamości i całego niemieckiego sportu. Siłą rzeczy nie opisał też traumy, która w kolejnych latach towarzyszyła mu w życiu prywatnym. Poza tym prawda o Armstrongu wyszła na jaw dopiero dziesięć lat później, a przecież ona jeszcze bardziej zmieniła obraz i postrzeganie kolarzy z tamtego pokolenia.
Najwyższa pora na bardziej kompletną analizę. Kilkadziesiąt osób odmówiło mi rozmowy, inne wyrażały życzenie, żebym zostawił ten temat i samego Ullricha. Większość jednak rozmawiała ze mną w duchu dobroci i troski o starego przyjaciela, choć jednocześnie nie wszyscy przyjmowali do wiadomości, że istnieje duże zainteresowanie nowym spojrzeniem na życie Ullricha, spojrzeniem wolnym od osądów. Jeden z rozdziałów został zatytułowany Prawda was wyzwoli w nawiązaniu do znanego ustępu z Biblii, słynnego poradnika samorozwoju oraz napisu wyrytego nad głównym wejściem Uniwersytetu we Fryburgu, muszę jednak przyznać, że wielu przyjaciół i byłych współpracowników Ullricha jakoś szczególnie w prawdziwość tej maksymy nie wierzy. Zachowywali się podejrzliwie i bardzo ostrożnie, jak gdyby nabrali przekonania, że każde pióro jest zatrute, a każdy motyw – nieczysty. Domagają się przywrócenia Ullrichowi czci i godności, ale boją się go bronić, ponieważ przy okazji mogliby zaszkodzić sobie. W rezultacie to, co w Ullrichu zawsze było najlepsze – jego ciepło, poczucie humoru, hojność i niesamowity, wrodzony talent – straciło wielu spośród swoich najbardziej zaangażowanych i najlepiej poinformowanych obrońców. Niemiecki dziennikarz Michael Ostermann powiedział mi: „Gdy ktoś pozna go osobiście, jest nim zachwycony, ale problem polega na tym, że on sam się nie wypowiada, a jego przyjaciele też nie chcą mówić w jego imieniu”.
Głosów potępienia jest dzisiaj znacznie więcej niż zachwytów, ponieważ złośliwych opinii jest więcej niż tych wyważonych.
Na szczęście nie zabrakło ludzi, którzy pokazali mi kolejne warstwy, odcienie i nowe punkty widzenia. Mam szczerą nadzieję, że udało mi się z tego stworzyć portret inny niż karykaturalne obrazki, które wielu fanom pozostały w pamięci z dziesięciu lat spędzonych przez Ullricha na samym szczycie kolarskiego świata.
Ćwierć wieku minęło od momentu, w którym – jak ujmowała to ówczesna niemiecka prasa – 23-letni piegowaty rudzielec zapisał się w historii swojej niedawno zjednoczonej ojczyzny. Tym występem ujął 16-latka z innego kraju, który z kolarstwem miał jeszcze mniej wspólnego niż Niemcy, a w którym mimo to wyścigi oglądały miliony ludzi. Moja ówczesna niewinność trwała jeszcze przez 12 miesięcy, a potem została mi brutalnie odebrana, gdy wybuchł skandal dopingowy Festiny. W ciągu następnych trzech lat rozpocząłem karierę dziennikarską i zostałem odarty z wszelkich resztek romantyzmu. Przez dziesięć kolejnych lat śledziłem pasmo skandali, których kulminacją była sprawa Tego, Którego Imię Zostało Już Wspomniane.
Pracę nad tą książką rozpoczynałem bez najmniejszych złudzeń, więc nie mam powodów, by się czemuś dzisiaj dziwić albo nad czymś ubolewać. Niemniej część tamtego zachwytu z 1997 roku nadal we mnie tkwi, tak samo jak tkwi w innych ludziach i prawdopodobnie nigdy w nas nie wygaśnie. Po drugiej wojnie światowej Niemcy na długo zaangażowały się w naprawianie szkód i wyrażanie skruchy, to proces, który z niezrozumiałych powodów postanowili określać jako Vergangenheitsbewältigung, co dosłownie oznacza „radzenie sobie z przeszłością”, „przezwyciężanie przeszłości”. Zjawisko to przybierało wiele form, od stawiania przed sądem zbrodniarzy wojennych przez emitowanie w telewizji filmów dokumentalnych aż po wznoszenie pomników. Przede wszystkim jednak chodziło w tym o wyciąganie wniosków. Jedna z ważniejszych postaci w tym procesie, sędzia Fritz Bauer, powiedziała kiedyś: „Nic nie jest wyłącznie domeną przeszłości, wszystko jest jakoś zakotwiczone w teraźniejszości i może stać się częścią przyszłości”1.
Vergangenheitsbewältigung w kontekście życia i czasów Jana Ullricha jest procesem zacznie mniej przerażającym i w gruncie rzeczy o wiele bardziej trywialnym, ale mimo wszystko pewne elementy wspólne istnieją. Dwadzieścia pięć lat to z pewnością wystarczająco dużo czasu, żebyśmy poznali więcej prawdy, a może nawet pogodzili się z jej częścią.Rozdział 1
Arcalís
„To Merckx!”
– Raymond Poulidor
Trzeciego dnia kariery zawodowej Jan Ullrich wjechał rowerem do Andory i od razu zrozumiał, dlaczego przed tysiącem lat Ludwik I Pobożny przyrównał tamtejsze szczyty i kaniony do „dzikich dolin piekła”. Ullrich spojrzał, jak pod jego przednim kołem przemknęła biała linia, a potem pomyślał o swoim wyniku, równie mało przyjemnym jak otaczający go krajobraz. Alex Zülle, triumfator trzeciego etapu wyścigu Setmana Catalana, „Tygodnia w Katalonii”, wpadł na metę 22 minuty przed nim. Drugi dzień z rzędu Ullrich na pocieszenie miał tylko świadomość, że jechał takim samym tempem jak aktualny mistrz Tour de France, Miguel Induráin. Sam potem przyznał, że jego pierwsza wizyta w tym księstwie i w ogóle jego pierwszy kontakt z zawodowym kolarstwem na najwyższym poziomie były po prostu przygnębiające.
Nieco ponad dwa lata później Jan Ullrich ponownie pojawił się w górach Andory, tym razem jednak wszystko miało wyglądać zgoła inaczej. Dziesiąty etap Tour de France 1997, prowadzący z Luchon do kurortu narciarskiego Arcalís, liczył potworne 242 kilometry. Na trasie znalazło się pięć pirenejskich przełęczy, a każda z nich w lipcowym słońcu płonęła niczym rozżarzony węgiel. Ostatecznie upał nie stanął na drodze Ullrichowi. Niemiecka prasa miała potem ukuć termin „Ulle-Wetter”, „pogoda Ullrichowa”, na określenie tych gorących dni, w których inni więdli, a on – „Król Słońca”, jak go nazwali – ożywał.
Jako dzieciak z Rostocku nawet nie słyszał o Tour de France, więc nie mógł go oglądać. Dla kolarzy zza żelaznej kurtyny najważniejszą imprezą kolarską był Wyścig Pokoju, w którym startowali idole kibiców z NRD tacy jak Uwe Raab czy Uwe Ampler, a na długo przed nimi również Täve Schur. Pierwszą, ziarnistą relację z Touru Ullrich obejrzał w lipcu 1989 roku, gdy wraz z kilkoma innymi młodzikami z Dynama Berlin – wielosekcyjnego klubu sportowego powiązanego ze Stasi – potajemnie przestroił antenę od malutkiego telewizora stojącego w świetlicy w ich internacie. Szczęście im dopisało, trafili bowiem na jedną z najbardziej porywających edycji w historii tego wyścigu, w której do samego końca o zwycięstwo walczyli Amerykanin Greg LeMond i Francuz Laurent Fignon.
Teraz, osiem lat później, Ullrich nie tylko sam startował w tym najsłynniejszym wyścigu świata, ale też był zaliczany do grona jego faworytów. Co prawda zapewniał, że liderem zespołu Deutsche Telekom pozostaje jego partner i triumfator poprzedniej edycji Touru, Bjarne Riis, media jednak bagatelizowały te wypowiedzi. Dziennikarze uznawali, że Ullrich zmniejsza wywieraną na niego presję i nie chce podpaść Duńczykowi. Rankiem w dniu prologu „L’Équipe” wskazała Ullricha jako faworyta do zajęcia najwyższego stopnia podium w Paryżu. W końcu przed rokiem był drugi, tuż za Riisem. Przez pierwsze półtora tygodnia wyścigu rosło również napięcie w samej ekipie Telekomu. Jens Heppner, który dzielił z Ullrichem pokój, wypowiedział się pośrednio w imieniu wielu zawodników niemieckiej ekipy, stwierdzając, że 23-latek jest mocniejszy od Riisa i w drodze do Andory powinien jechać swój własny wyścig. Przekonać go do tej strategii usiłowali również Walter Godefroot i Rudy Pevenage, dyrektorzy sportowi zespołu, ale Ullrich postanowił skromnie pozostać w cieniu Riisa.
Na pierwszych czterech olbrzymich przełęczach – Portet-d’Aspet, Port, Envalira i Ordino – co chwila zerkał przez ramię, by sprawdzić, gdzie jest Riis. Gdy nieco później Richard Virenque i Laurent Dufaux, dwaj zawodnicy Festiny, przyspieszyli już na górze przełęczy Ordino, Ullrich schował się za nimi i czekał na Riisa. Trzydziestotrzylatek, który przez większość kariery był raczej wyrobnikiem, zaskoczył dużą część środowiska kolarskiego swoją dominacją w Tour de France 1996. W ostatnim tygodniu tamtego wyścigu zaczął jednak słabnąć, natomiast coraz lepiej jechał Ullrich. Taki Heppner był na przykład przekonany, że po 1996 roku Riis nie wygra już żadnej edycji Tour de France.
Wreszcie, na nieco ponad dziesięć kilometrów przed metą, Riis zrównał się z Ullrichem.
Powiedział mu, że jeżeli chcą wygrać Tour, muszą zaatakować.
– Chcesz, żebym cię pociągnął? – spytał Ullrich, zerkając na niego.
– Nie. Jeśli masz siły, próbuj sam. – Riis musiał powiedzieć mu to wprost.
Jako były obywatel NRD Ullrich był nauczony wykonywać polecenia osób stojących wyżej od niego, ponieważ w tamtejszym szkolnictwie najmocniej stawiano właśnie na posłuszeństwo, w tym przypadku jednak się zawahał. Instynkt podpowiadał mu, że powinien dostać błogosławieństwo z samej góry, czyli od Waltera Godefroota, szefa Telekomu. Wymówił się koniecznością nawodnienia, zwolnił i dał się dogonić samochodowi serwisowemu, a gdy się ku niemu nachylił, usłyszał szczekliwe polecenie Godefroota:
– Powalcz! Atakuj!
Chwilę później przemknął obok Riisa i znalazł się na czele 16-osobowej grupy, która miała kwestię zwycięstwa na tym etapie rozstrzygnąć w swoim gronie. Na widok znaku informującego, że do przejechania zostało już tylko dziesięć kilometrów, Ullrich stanął na pedały i odjechał wszystkim oprócz Włocha Francesco Casagrande. Po chwili atak przerwał, jak gdyby ogarnęły go wątpliwości.
Wątpliwości te nie opuszczały go aż do El Serrat, górskiej osady liczącej zaledwie 180 mieszkańców. Znajduje się tam mała kaplica, trzy hotele i dwa zakręty na drodze wijącej się do Arcalís. Na pierwszym z nich pełnymi gracji ruchami kręcił korbą, nie zdradzając nawet cienia agresji czy prób przyspieszania. Jadąca za nim grupa się rozpadła. Najpierw odpadł Riis, potem Casagrande, a ostatni w walce z grawitacją i diabolicznym rytmem Ullricha poddał się Francuz Virenque.
Każdy sport zawodowy musi mieć swoich idoli, a przy tym nie ma chyba bardziej ekscytujących momentów niż te, w których popisowym występem swoje pojawienie się na scenie obwieszcza nowy wirtuoz. Takie okazje mają często jakieś preludium, przedsmak, jak występ Ullricha sprzed roku, zapowiadający jego wielki talent. Znacznie rzadziej zdarza się, by tak wielkie talenty pojawiały się nagle, niespodziewanie, znikąd. Łączącą ich wszystkich cechą jest natomiast umiejętność całkowitego przekształcenia całego krajobrazu ich dyscypliny oraz poszerzenia jego horyzontów w kilka minut, a czasem nawet kilka sekund. Dosłownie parę tygodni wcześniej, w kwietniu 1997 roku, podobnego wyczynu dokonał Tiger Woods, wygrywając US Masters z przewagą 12 uderzeń. „Sports Illustrated” pisał wówczas o „tygodniu, który kompletnie odmienił golf”. Teraz w Andorze doświadczeni obserwatorzy mówili to samo – że Jan Ullrich w takim samym stylu na nowo pisze przyszłość innej dyscypliny sportu.
Po kilometrze od rozpoczęcia ataku Ullrich miał już minutę przewagi nad Richardem Virenque, a po trzech kilometrach ta przewaga zbliżała się do dwóch minut.
Nieczęsto się widuje, by 23-latek tak bezwzględnie rozprawiał się z rywalami na pierwszym dużym podjeździe w Tour de France, ale temu popisowi towarzyszyło kolejne rzadkie zjawisko, tym razem nieco wyżej. Gdy Ullrich się zbliżał, setka albo i więcej dziennikarzy porzuciła laptopy, oderwała wzrok od ekranów telewizorów w press roomie, po czym wszyscy tłumnie popędzili na drugą stronę parkingu, do barierek odgradzających ich od trasy wyścigu.
Jednym z wychylających się przez nie reporterów był Hartmut Scherzer. Na swój pierwszy Tour de France jako reporter pojechał w 1977 roku. Pisał o Muhammadzie Alim, z którym się zresztą zaprzyjaźnił, pojechał obejrzeć walkę Thrilla in Manilla, w której Ali pokonał Joe Fraziera. Dwa lata później dostąpił zaszczytu relacjonowania kolejnego historycznego zdarzenia, właśnie w 1977 roku, gdy pojechał na swój pierwszy Tour de France. Didi Thurau, tak samo jak Scherzer pochodzący z Frankfurtu, już po prologu założył żółtą koszulkę lidera i utrzymał ją przez ponad dwa tygodnie, dłużej niż jakikolwiek Niemiec przed nim.
Scherzer instynktownie wyczuwał, że tym razem jest świadkiem czegoś innego, nie krótkiego epizodu, ale swego rodzaju konsekracji. Zobaczył zarys sylwetki wyłaniającego się z tunelu Ullricha i popatrzył dookoła po swoich kolegach po fachu – wszyscy bili brawo jak zwykli kibice. Tylko jeden z widzów stał nieruchomo i wydawał się całkowicie obojętny. Był mniej więcej w wieku Scherzera i nawet go przypominał: pulchny, z zaciśniętymi ustami, gęstymi brwiami i wydatnym nosem. Z pewnością rozpoznawał go każdy, kto choć trochę interesował się historią Tour de France z lat 60. i 70. Raymond Poulidor nie mógł tego dnia wiedzieć ani nawet się domyślać, że Ullrich pobije kiedyś jego rekord trzech drugich miejsc w klasyfikacji generalnej Tour de France, dzięki któremu Poulidor był znany jako „Wiecznie Drugi”.
Gdy Ullrich przemknął im pod nosem i zniknął z widoku, a dziennikarze wrócili do centrum prasowego, Poupou ciągle jeszcze stał oparty o barierki i układał sobie w głowie to, co właśnie zobaczył.
– C’est Merckx – powiedział w końcu. – C’est Merckx.
Jan Ullrich nie był jeszcze Eddym Merckxem, triumfatorem pięciu edycji Tour de France i najwybitniejszym sportowcem płci męskiej, który kiedykolwiek wsiadł na rower. Z pewnością nie osiągnął wystarczająco dużo, by uzasadniało to przepowiednię Merckxa wyrażoną przed rozpoczęciem wyścigu, że Ullrich zostanie „kolarzem stulecia”. Niemniej w ciągu kwadransa od rozpoczęcia jego ataku żadne porównania nie wydawały się przesadzone. Gdyby szacować na podstawie tego popisu, ile edycji Tour de France mógł ostatecznie wygrać Niemiec? Kilka dni później Bernard Hinault powiedział francuskiej prasie, że Jan Ullrich wydaje się predestynowany do dołączenia do grona pięciokrotnych triumfatorów Tour de France, w którym wówczas znajdowali się tylko on, Merckx, Jacques Anquetil i Miguel Induráin. Hinault przewidywał, że potem Ullrich sięgnie zapewne po zwycięstwo numer sześć, a może też numer siedem. Kolejnych kilka dni później Hinault zmienił zdanie i powiedział dziennikarzom, że Ullrich będzie niepokonany przez najbliższych dziesięć lat.
Lance Armstrong, który wracał do siebie po walce z rakiem jądra, tego ranka przyjechał do Luchon obejrzeć wyścig. Właśnie przygotowywał się do wejścia na pokład samolotu powrotnego do Teksasu, gdy na telewizorze na lotnisku obejrzał kilka kadrów z etapu prowadzącego do Arcalís. Nie zgadzał się z opinią Hinaulta, że Ullrich pokona wszystkich rywali podczas dziesięciu kolejnych edycji Tour de France. Armstrong uważał, że Ullrich ich zniszczy.
Greg LeMond, również Amerykanin, po tym jak w 1994 roku zakończył karierę, nie obejrzał już niemal ani jednego etapu Tour de France. Trzykrotny triumfator tego wyścigu z coraz większą rezygnacją przyglądał się temu, co się działo z kolarstwem zawodowym. Uważał, że zaburzony został naturalny porządek rzeczy, że wszystko zostało kompletnie zniszczone przez tę samą truciznę, która niemalże zakończyła jego karierę – zakazany, ale nadal niewykrywalny hormon EPO, stosowany przez wielu zawodników.
LeMond znał już jednak Ullricha ze słyszenia. Zainteresował się nim na tyle, że postanowił usiąść przed telewizorem. Później doszedł do wniosku, że tamta chwila łączyła wszystko, co porwało go, gdy po raz pierwszy oglądał ten wyścig, a potem gdy sam brał w nim udział. Było w niej to, dzięki czemu kolarstwo i Tour de France wybijały się ponad zwykły sport.
Na ostatnim kilometrze nawet Ullrich zaczął opadać z sił, tylko że teraz zwycięstwo i jego znaczenie były już pewne. Na drugim miejscu ze stratą minuty i ośmiu sekund dojechał Virenque, ulubieniec francuskich kibiców. Gdy reporterzy podetknęli mu pod nos mikrofony, powiedział, że pirenejskie podjazdy ewidentnie pasują Ullrichowi i że w Alpach może nie być już taki mocny. Kilka chwil później usiadł na stopniach kampera Festiny i ukrył twarz w ręczniku, zniesmaczony tym, czego był świadkiem.
Choć sam o tym jeszcze nie wiedział, Virenque miał wkrótce odegrać istotną rolę w uczynieniu ze zwycięstwa Ullricha w Arcalís punktu przełomowego dla całego zawodowego kolarstwa. Co prawda na tamtym podjeździe poddał się jako ostatni, znacznie ważniejsze było jednak to, że już rok później miał pomóc zmienić postrzeganie Tour de France przez cały świat – został centralną, żałosną postacią w skandalu dopingowym Festiny. Pięćsetwatowy pokaz siły Ullricha z El Serrat z fizjologicznego punktu widzenia wiązał się z największym wysiłkiem na długim podjeździe w całym Tour de France (do 2022 roku wynik ten nie został poprawiony), ale wtedy też po raz ostatni tego rodzaju wyczyn – a przecież to właśnie z takich wyczynów składała się 95-letnia legenda tego wyścigu – był obserwowany z niczym niezakłóconym podziwem. Od momentu bowiem, gdy w przeddzień rozpoczęcia Tour de France 1998 belgijski celnik otworzył bagażnik fiata marea Willy’ego Voeta, masażysty Festiny, każdy przebłysk geniuszu był odbierany z pewną dozą nieufności.
Wróćmy jednak do Arcalís. Riis przypieczętował swoją abdykację, zarzucając ręce na ramiona Ullricha i stając tuż za podium, skąd szeroko uśmiechał się do kamer. Przyznał, że Ullrich jest najmocniejszy, a następnie dodał, że Niemiec mógł mu się urwać już wczoraj, na etapie prowadzącym do Loudenvielle. Nie było w tym ani krzty przesady: przed 24 godzinami Ullrich czuł się jeszcze pewniej.
„Nowy Gigant”, jak nazajutrz nazwała go „L’Équipe”, sam ciągle jeszcze nie do końca wierzył w to, co się stało. Bariera językowa spowodowała, że wszelkie wnioski dziennikarze musieli wyprowadzać na podstawie zachowania Ullricha na rowerze oraz po tym, jak z niego zsiadł. Uznali, że mogą bezpiecznie przyjąć zwyczajową paletę stereotypów na temat ludzi z NRD: Ullrich był silny, milczący, nieprzenikniony. Na późniejszej konferencji prasowej zawodnik tylko umocnił reporterów w tym przekonaniu, serwując frazesy: był „zachwycony”, to dla niego „spełnienie marzeń”, ale nadal zamierza „skupiać się pojedynczo na kolejnych etapach”. W końcu to „dopiero połowa Touru”. Ciągle jeszcze „czekały dwie czasówki i Alpy”.
W Niemczech reakcje również były stonowane, przynajmniej na razie. Już za dziesięć dni Niemcy miały mieć jednak swojego pierwszego triumfatora Wielkiej Pętli, kolarstwo miało mieć swojego nowego mesjasza, a Jan Ullrich – 23-letni, czystej krwi produkt Bloku Wschodniego – miał otrzymać jakże mało prawdopodobną i nieznośną rolę talizmanu zjednoczonych Niemiec. Rolę, o którą nie prosił.
W 2009 roku Mark Scheppert, mieszkaniec byłego Berlina Wschodniego, napisał zbiór tekstów przedstawiających dzieci Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Jeden z rozdziałów poświęcił grupie, którą nazwał „pokoleniem Jana Ullricha”. Scheppert jest niemalże równolatkiem Ullricha. Jego ojciec przez wiele lat był trenerem kolarstwa w Dynamie Berlin, klubie, w którym Ullrich mieszkał, uczył się i ścigał w trzech ostatnich latach istnienia NRD.
Wśród czytelników Schepperta było wielu takich jak on, należących do tego samego „pokolenia Jana Ullricha”, ludzi wewnętrznie skonfliktowanych, jedną nogą stojących w dawnych, a drugą w nowych czasach. Sam Scheppert wykorzystał wszystkie możliwości, które pojawiły się po upadku muru – podróżował, imprezował, nawet umawiał się z dziewczyną z Zachodu. Któregoś ranka w lipcu 1997 roku ukochana zakomunikowała mu, że zabiera go na weekendowy wypad niespodziankę. Wsiedli w pociąg na berlińskim Hauptbahnhof, by po kilku godzinach wysiąść wprost na oślepiająco jasne, paryskie słońce. Zaplanowała romantyczny weekend i taki weekend miała dostać, choć w nieco innej formie, niż się spodziewała. Scheppert, ostrożnie wybierając odpowiedni moment, powiedział jej, że nazajutrz odbywa się finisz Tour de France na Polach Elizejskich. Co jednak ważniejsze, pierwszym niemieckim zwycięzcą w historii miał zostać kolarz, którego niegdyś trenował jego ojciec i którego on sam kiedyś znał.
Scheppert opowiada mi to wszystko w deszczowy, wrześniowy wieczór w barze nieopodal jego domu. Znajdujemy się w jego rodzinnej dzielnicy Friedrichshain w byłym Berlinie Wschodnim. Wokół nas roi się od brodatych i wytatuowanych hipsterów, dzisiejszej towarzyskiej wizytówki Berlina. Miejsce i czas, z których wywodzą się Mark Scheppert i Jan Ullrich, wydają się zamierzchłą historią.
Do dziś tamto słoneczne paryskie popołudnie z lipca 1997 roku pozostaje jednym z najżywszych wspomnień Schepperta.
„To jedno z najpotężniejszych doświadczeń, jakie przyszło mi przeżyć, głównie z uwagi na to, ile to znaczyło dla nas, Niemców Wschodnich. Mur berliński runął niemal dziesięć lat przed tamtym dniem, oficjalnie doszło do zjednoczenia Niemiec, nie doszło jednak do zjednoczenia naszych tożsamości. One nadal pozostawały pod wieloma względami rozdrobnione. Ludzie ze Wschodu kurczowo trzymali się wszystkiego, czego mogli, a jeden z nich odnoszący sukcesy na światowej scenie, tak jak Ullrich, był dla nas olbrzymim źródłem inspiracji, nadziei, no i też nostalgii”.
„Jan Ullrich dał wschodnim Niemcom wielką dumę, ale i poczucie pewności siebie – mówi dalej. – Franziska van Almsick, ta pływaczka, kilkoro aktorów i aktorek, ze dwie piosenkarki, to wszystko, co mieliśmy. Gdy ktoś ze Wschodu coś osiągnął, 17 milionów ludzi się cieszyło, że to ktoś z nas. Dowodzili oni, że na Wschodzie też działy się dobre rzeczy, że nie byliśmy tymi żenującymi, do niczego się nienadającymi bękartami Niemiec, którymi prawdziwe Niemcy czuły się w obowiązku zaopiekować. Że nie byliśmy wyłącznie Stasi. W 1997 roku Ullrich nadal był dzieciakiem z Rostocku i wszyscy na Wschodzie byli z tego dumni. Do dzisiaj chwytamy się wszystkiego, czego się da. Na przykład pamiętamy, że piłkarz Toni Kroos był jedynym Ossi , który został mistrzem świata. Większość dzisiejszych topowych sportowców urodziła się już w zjednoczonych Niemczech, ale przez długi czas było dla nas bardzo ważne, gdy osiągnął coś ktoś ze Wschodu. Dla wielu Niemców Wschodnich Jan Ullrich był źródłem nadziei, kimś, kto pomagał nam uwierzyć w samych siebie. Wcześniej żaden Niemiec nie wygrał Tour de France, jednak jeszcze ważniejsze było to, że nie wygrał go nikt z Niemiec Zachodnich”.