Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Jana Zająca opowieść gminna - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 września 2025
40,00
4000 pkt
punktów Virtualo

Jana Zająca opowieść gminna - ebook

Jana Zająca opowieść gminna to historia chłopaka, który miał więcej uroku niż planów na życie. Gdy już myślał, że życie to niekończące się pasmo kawa-lerskich sukcesów i studenckich teatralnych triumfów – trafił do wojska. A potem… do Malic, gdzie został dyrektorem domu kultury, a z kulturą bywał raczej na ty. W tej ciepłej, przewrotnej i niepozbawionej zgryźliwego humoru opowieści spotkasz ludzi z krwi i kości w aurze socjalistycznych absurdów. Będzie zło-śnica, będzie tablica z cytatem, który wywoła burzę w partyjnej filiżance herbaty, i będzie dużo, bardzo dużo ironii wobec czasów, w których piękno miało zachęcać do pracy, a praca – do zmartwychwstania. Zając nie zbawia świata. On tylko próbuje się w nim nie zgubić.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397615106
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

INTRODUKCJA

Jan Zając został bezpruderyjnie rozprawiczony na początku pierwszego semestru studiów przez Anitę, starszą koleżankę z trzeciego roku. Zabrała się do tej „roboty” bez cienia romantycznych ceregieli, co dla wówczas osiemnastoletniego chłopaka było lekkim szokiem. Takie podejście ułatwiało przedsiębiorczej studentce wydawanie Janowi Zającowi krótkich poleceń, które realizował skrupulatnie podczas swojej historycznej chwili. Anita natomiast, ogłaszając bez skrępowania swoim koleżankom, że „rozpruła Jasiowi woreczek”, weszła do panteonu studenckich sław. Jej powiedzonko zrobiło ogromną karierę w Wyższej Szkole Nauczycielskiej w Zielonej Górze, ustalając nowy standard nazewnictwa dla damsko-męskich relacji seksualnych.

Zysk dla osiemnastoletniego studenta po tej „krawieckiej” akcji był taki, że zaczął korzystać ze swojego wdzięku i urody. Miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, gęste ciemnobrązowe włosy. Kolor jego oczu płeć piękna określała zadziwiająco zgodnie jako błękit kobaltowy. Przez okres młodzieńczego żywota wiatr nie dmuchał w oczy Zającowi. A jeśli już z lekka dmuchnął, na przykład na maturze podczas egzaminu z matematyki, to był jednym ze szczęśliwców, do którego dotarła ściąga.

Podczas studiów zdawał egzaminy w pierwszych terminach. Gdy przeczuwał, że jego wiedza z jakiegoś przedmiotu jest dość mętna, stosował sztuczkę, która polegała na sygnalizowaniu niezgody z jakąś oczywistą tezą. Wciągała egzaminatora – znudzonego monotonnymi, wykutymi na pamięć odpowiedziami studentów – w debatę, a podejmowanie dyskusji było u egzaminatorów w najwyższej cenie. I tak oto Jan Zając żeglował z semestru na semestr ku wyspie lekkoduchów i bon vivantów. Rozważania o przyszłości nie zajmowały jego wyobraźni. Nie były impulsem do głębszej refleksji.

Mężczyzna pochodził z rodziny harmonijnej, o zapędach konserwatywnych. Tata przywiązywał wagę do uczciwości w relacjach, decyzjach i działaniach. Mama również, choć nie demonstrowała swojej postawy tak konsekwentnie jak ojciec. Może dlatego, że trwała w ciągłej tęsknocie za niespełnionym artystycznym marzeniem. Miała osiemnaście lat, gdy w Domu Harcerza poznano się na jej głosie. Chciała podjąć szkolenie w tym kierunku, ale ojciec nie wypuścił córki z Gorzowa Wielkopolskiego do szkół. Powiedział krótko, brutalnie: „Nie chcę mieć kurwy w domu”. Była to jego krótka definicja kobiet wykonujących zawód artystyczny.

Mama Zająca była córą patriarchatu, czego sobie zupełnie nie uświadamiała. Owocem tej nieświadomości było regularne przygotowywanie śniadań, obiadków i kolacji przede wszystkim mężowi, a potem dzieciom. Wszystko za cenę czasu, także zdrowia przecież, bo była i jest aktywna zawodowo. Jak do tej pory nie zdołała się wyrwać z ram specyficznego „kultu mężczyzny”, który praktykowała również jej mama, obie babcie, starsze ciotki, słowem – wszystkie kobiety z jej otoczenia. Zapewne dlatego nie potrafiła sprzeciwić się swojemu ojcu i wyruszyć własną drogą w życie.

Starsza o dwa lata Marysia – siostra Jana Zająca – miała urodę, wdzięk i wysportowaną, wzorcowo zgrabną sylwetkę. Poszła na AWF w Warszawie. Po studiach tam została, obudowując się całkiem szczęśliwą rodziną. Oboje z mężem i trzyletnią córeczką Asią żyli – można powiedzieć – spokojnie i radośnie.

Świeżo upieczony magister Jan Zając doczekał dnia, w którym jego życiowe nastawienie – bo nie sposób mówić o jakiejś filozofii – roztrzaskało się o solidny mur postawiony przez Wojsko Polskie. Zaraz po studiach musiał odsłużyć rok w Szkole Oficerów Rezerwy w Elblągu. Przez pierwsze dni dryl wojskowy trochę go przygnębiał. Po dwóch tygodniach zaczął rozmyślać, jak się urządzić w wojsku, wykorzystując swój spryt z elementami cwaniactwa. Szybko wpadł na pomysł utworzenia wojskowej trupy teatralnej. Doświadczenie miał, bo na studiach założył teatr, który święcił pewne triumfy. Z tym projektem w głowie zameldował się u swojego dowódcy plutonu. Ten, bez żadnych zbędnych pytań, zakomunikował pomysłodawcy termin pierwszego występu: dzień przysięgi. Jan Zając zebrał co fajniejszych chłopaków, kierując się przede wszystkim osobistą sympatią, i uczynił z nich aktorów. Przygotowując przedstawienie w armii, Jan Zając otrzymał przywileje niespotykane jak na żołnierza przed przysięgą. Mógł chodzić w miasto i kupować niezbędne rekwizyty, w tym denaturat. Jednym z pomysłów Jana Zająca – reżysera – był prawdziwy ogień na scenie, który płonął w wysokich solidnych metalowych popielnicach. Dostarczając denaturat do jednostki, dostarczał i wódkę rekrutom podchorążym. Czy trzeba dodawać, że zyskał mir i mołojecką sławę?

Żołnierski montaż słowno-muzyczny na podstawie pomysłu Jana Zająca i w jego reżyserii zdołał uciszyć ponad trzystuosobową widownię. A była to widownia, która gościła rekrutów wraz z ich rodzinami. Mocno podpita, bardzo głośna. Gdy zgasły światła tuż przed występem, odezwały się głosy protestu obfitujące w wulgaryzmy z podstawowego słownika Polaków. Towarzyszyło im ogólne buczenie. I oto po obu stronach sceny zabłysły niebieskie płomienie w popielnicach. Narastała cisza.

Spektakl był prosty w formie, ale miał jakąś dziwną siłę, która chwyciła widownię za twarz. A może i za serce?

Po sześciu miesiącach wszyscy podchorążowie rozjechali się do wyznaczonych im jednostek. Na pagonach mieli belki plutonowych, a niektórzy, tak jak Jan Zając, otrzymali nawet stopień sierżanta podchorążego. Kolejne sześć miesięcy podchorąży Zając spędził w Kotulach. Tam – w jednostce z prawdziwego zdarzenia – był już tak zwaną kadrą. Dowodził plutonem chłopaków, którzy musieli odsłużyć obowiązkowe dwa lata. Salutowali mu młodsi stopniem poborowi, co bardzo mu pochlebiało.

Dwa tygodnie przed końcem swojej służby podchorążowie postanowili się upić. Około drugiej w nocy Zając zorientował się, że urżnięci ponad normę koledzy rozeszli się do swoich pokoi. On sam trzymał się jeszcze na nogach i odczuwając niedosyt atrakcji, postanowił sprawdzić potęgę swojej władzy. Chwiejnym krokiem poszedł do budynku, w którym spało tak zwane młode wojsko, czyli dopiero co powołani nieszczęśnicy. Na korytarzu zasalutował mu pełniący dyżur młodzieniaszek w stopniu szeregowca o zmęczonej i przestraszonej na widok sierżanta podchorążego twarzy. Uniżona postawa młodego żołnierza i pijany umysł Zająca spowodowały, że sierżant podchorąży napęczniał po czubek głowy poczuciem władzy i zakomenderował nocny alarm dla młodych żołnierzy. Po czym kazał im się czołgać w piżamach po posadzce. W świetle wojskowego regulaminu nie miał absolutnie do tego prawa. W pewnej chwili na korytarz wyskoczył zbudzony ze snu kapral w narzuconej na piżamę wojskowej bluzie, który wkrótce kończył służbę zasadniczą, a którego Zając dobrze znał, bo niejeden raz ze sobą pili. Natychmiast pojął, co się dzieje, i wrzasnął Zającowi wprost do ucha:

– Czyś ty, kurwa, ochujał?!! Zaraz tu wpadnie oficer dyżurny, a wtedy masz przejebane!! Wypierdalaj! Szybko!

Te proste żołnierskie słowa jakby otrzeźwiły podchorążego Zająca Jana. Ruszył bez słowa ku drzwiom. Dotarł chwiejnie, choć dość szybko, do swojej kwatery i runął na posłanie, tak jak stał. Zasnął natychmiast.

Potężnego porannego kaca udało mu się złagodzić spożyciem ponad setki alkoholu wprost z butelki, którą po przebudzeniu dostrzegł obok swojej szafki. Fizycznie, jak to zwykle bywa, poczuł się lepiej, ale psychicznie czuł się fatalnie. Pamiętał, co wyprawiał minionej nocy i doszedł – zresztą słusznie – do przekonania, że jako człowiek kompletnie się zeszmacił. Był zadziwiony, a przede wszystkim głęboko zawstydzony swoim nocnym zachowaniem. Zupełnie nie podejrzewał siebie o takowe skłonności. Wojskowy rygor i zwyczaje były mu, jak sądził, kompletnie obce. On i czołganie żołnierzy? On i zachowanie, jakiego można by się spodziewać co najwyżej po głupawym, tępym, ograniczonym zupaku?

Pod prysznicem gorączkowo rozmyślał, jak uniknąć konsekwencji swojego nocnego wybryku. Postanowił, że pójdzie prosto do oficera politycznego jednostki.

Taka wizyta nie wymagała drogi służbowej. Mógł do niego zawitać każdy szeregowy, nie prosząc o pozwolenie swojego bezpośredniego przełożonego. Podchorąży Jan Zając stanął przed drzwiami. Zapukał i usłyszał: „Proszę!”.

Właśnie! Usłyszał zwykłe, ludzkie cywilne „proszę” zamiast ogólnowojskowego warknięcia: „Wejść!”. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, skłonił przepisowo głowę tak dynamicznie, że usłyszał jakiś trzask w karku, i dziarsko zaczął meldować:

– Obywatelu pułkowniku sierżant podchorąży Jan Zając…

– No dobrze, dobrze – przerwał pułkownik. – Siadajcie, podchorąży.

Jan Zając usiadł na brzegu kanapy usytuowanej pod ścianą. Pułkownik odłożył gazetę i zdjął okulary. Uśmiechnął się, co nadało jego twarzy pogodny wygląd, i zapytał:

– Cóż się takiego wydarzyło, że kolega sierżant podchorąży zawitał w moje progi?

Zając spojrzał na budzące sympatię oblicze oficera politycznego. Tak zwany imperatyw kategoryczny, cokolwiek to mogło znaczyć w tej sytuacji, nakazał mu jasno, krótko, prosto i zdecydowanie nazwać to, co w nocy uczynił.

– Wczoraj w środku nocy będąc pod wpływem alkoholu, zachowałem się niegodnie jako przyszły oficer rezerwy, a obecny sierżant podchorąży, i naraziłem na szwank godność osobistą żołnierzy rozpoczynających służbę w szeregach Ludowego Wojska Polskiego.

W ciszy, jaka nastąpiła po wygłoszeniu tych słów, słyszał bicie własnego serca. Pułkownik nadal się uśmiechał. Jego wyraz twarzy nie zmienił się ani trochę. Zając uznał, że powinien kontynuować.

– Panie pułkowniku… zdarzyło się coś, co dla mnie osobiście jest niezrozumiałe. Byłem dość porządnie schlany i… odbiło mi. Poszedłem w nocy na kompanię do młodych żołnierzy, rozkazałem dyżurnemu z młodego wojska ogłosić nocny alarm i kazałem się im czołgać po korytarzu. A oni w tych piżamach się czołgali i… to właściwie tyle. Rano zdałem sobie sprawę, jakiej niegodziwości…

– Już wystarczy tego samobiczowania – przerwał pułkownik. – Powiedzcie mi, ile razy przeczołgaliście żołnierzy podczas swojej służby w wojsku?

– Nigdy! Ale to nigdy! – skwapliwie zapewnił podchorąży Zając.

– Nooo, to może i jeszcze nieraz przeczołgacie, w końcu to element szkolenia. – Pułkownik przymrużył oko, nadal się uśmiechając.

Dalsza rozmowa przebiegła całkiem nieoczekiwanie. Pułkownik kazał pani Hani zrobić dwie kawy i zaczął wypytywać podchorążego o jego studia. Zając opowiedział, co studiował, wspomniał o studenckim teatrze oraz dokładnie o spektaklu, który przygotował w jednostce podczas szkolenia w Elblągu. Po tej opowieści pułkownik stwierdził, że podchorąży jest oblatany w kulturze i sztuce, następnie zaproponował:

– W miasteczku Malice, gdzie mieszkam, stąd nieco ponad dwadzieścia kilometrów, poszukują człowieka na stanowisko dyrektora nowo powstającego Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury. Coś mi się zdaje, że byście się nadawali.

– Ooo, dziękuję, ale ja mieszkam w Gorzowie Wielkopolskim.

– I co z tego! Przecież nie musicie się trzymać maminej kiecki!

Pułkownik wyrwał kartkę z leżącego na biurku notesu.

– Tutaj zapisuję wam adres. Przemyślcie to sobie, sierżancie podchorąży. Mężczyzna podejmuje wyzwania. Kropka! No dobra, reszta w waszych rękach. Lećcie na kompanię!

– Dziękuję, obywatelu pułkowniku. – Zając stanął w postawie zasadniczej. – Obywatelu pułkowniku, proszę o pozwolenie odejścia.

– Pozwalam. I nie chlejcie za dużo!

– Tak jest!

Gdy już w cywilu otrzymał list od pułkownika na domowy adres, zachęcający do podjęcia pracy w Malicach, bardzo się zdziwił. Odpisał uprzejmie, że ciągle się zastanawia. Potem przyszedł drugi list. A potem trzeci…

W lutym tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku zdecydował się skierować pismo do urzędu w miasteczku wyrażające chęć podjęcia pracy na stanowisku dyrektora Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury. Kilka rozmów telefonicznych, listowna wymiana odpowiednich dokumentów i Jan Zając podjął pracę sto osiemdziesiąt kilometrów od rodzinnego Gorzowa. Może chciał zostawić za sobą mamine zupki, perfekcyjnie wyprasowane koszule oraz dni bliźniaczo do siebie podobne? Jednak najprawdopodobniej to argumentacja pułkownika przyniosła skutek.

Nie przypuszczał, że przyjdzie mu walczyć o swoją miłość, wolność, a może i życie w imię osobistego szczęścia.I

Dziewczyna minęła Jana Zająca w odległości nie większej niż trzydzieści centymetrów, zbiegając zgrabnie ze schodów Urzędu Miejskiego w Malicach. Wystarczyła jej sekunda, żeby zmrozić chłopaka spojrzeniem pełnym powagi z domieszką surowości. Być może został skarcony za sporych rozmiarów torbę podróżną, którą położył na półpiętrze, aby poprawić plecak na ramionach. I tak się akurat złożyło, że torba nieco zagradzała dziewczynie przejście. Tę przeszkodę pokonała, przeskakując ją z wdziękiem. Stukała butami na obcasie w tempie karabinowej serii, odziana w zieloną krótką sukienkę z białym kołnierzykiem i białymi mankietami przy rękawach. Pszeniczne blond włosy sięgały do ramion. Wzorcowo regularne rysy twarzy, duże oczy i ładnie wykrojone usta czyniły z niej piękność. Jan Zając patrzył za nią do chwili, aż zniknęła mu z oczu. Miał trochę czasu, żeby przyjrzeć się jej sylwetce.

Wszystko u niej jest jak wyrzeźbione przez Michała Anioła – pomyślał w nieco górnolotnym zachwyceniu.

Ruszył po schodach w górę, żeby zaanonsować w sekretariacie swoje stawienie się do pracy. Mając w pamięci spojrzenie dziewczyny, doszedł do wniosku, że czeka go coś w rodzaju Poskromienia złośnicy. Bazując na swoich doświadczeniach, nie przewidywał specjalnych trudności w tym działaniu.

Mylił się, albowiem postawił w myśli na schemat, który jak dotąd zawsze stosował, podejmując skomplikowany proces uwodzenia. Nie mógł w żadnym razie przypuszczać, jak dalece będzie musiał weryfikować swoje metody.

Kiedy stanął w drzwiach sekretariatu, pani Magdalena Łycko poderwała się zza swojego biurka z serdecznym uśmiechem i wyciągnęła dłoń na powitanie. Wiedziała, kim jest ten przystojny młodzieniec, ale oboje dopełnili aktu wzajemnego przedstawienia się. Następnie pani Magdalena sięgnęła po ciemny płaszcz wiszący na biurowym stojaku. Była szczupłą, zgrabną kobietą po czterdziestce, ubraną w bordową garsonkę ze spódniczką do kolan i biały golf.

– Od razu zaprowadzę pana dyrektora do mieszkania, tak? Możemy ruszać?

– Oczywiście – potwierdził Jan Zając, rozkoszując się przez małą chwilkę słowem „dyrektor”.

Szli w tempie spacerowym dobre piętnaście minut. Pani Łycko ciekawie opowiadała o przeszłości Malic, ani słowem nie odnosząc się do zakresu obowiązków pierwszego w historii miasteczka dyrektora Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury. Wspomniała jedynie, że wszystkie dokumenty znajdzie na biurku w swoim gabinecie, tłumacząc jednocześnie, jak do niego trafić, żeby nie kluczyć po urzędzie.

Janek uważnie słuchał, równocześnie się rozglądając. Próbował ogarnąć topografię miasteczka. Wyglądało na to, że idą chodnikiem obok głównej, dwupasmowej szosy, na której – przynajmniej o tej porze – ruch był umiarkowany.

Pani Magdalena zauważyła prowadzony przez Janka „monitoring” i pośpieszyła z informacją:

– Tą drogą dojdzie pan do stacji kolejowej, przy której jest też przystanek końcowy autobusu. Potem droga zakręca, prowadząc z powrotem do urzędu. Po pana lewej stronie biegnie ta druga szosa, ale teraz jest przesłonięta zabudową. To takie nasze główne arterie, że tak się przesadnie wyrażę – zakończyła, zerkając na niego z uśmiechem.

Weszli na drugie piętro budynku i pani Łycko otworzyła drzwi z numerem cztery.

– Oto pana… apartament. Daję też klucze do pańskiego gabinetu w urzędzie. A teraz znikam, życząc owocnej pracy oraz współpracy.

Mieszkanie było czyste, zadbane, wyposażone we wszystko, co niezbędne do funkcjonowania – łącznie z odkurzaczem, pralką wirnikową, średniej wielkości lodówką, elektrycznym młynkiem do kawy i radiem. Brak telewizora nie stanowił dla nowego lokatora problemu.

Rzucił torbę podróżną na kanapę, zdjął z ramion dość duży czarny plecak, położył go obok torby i podszedł do okna. Przed sobą miał szereg takich budynków jak ten, w którym się znajdował. Nieco dalej dostrzegł trzypiętrowce. Przypuszczał, że są usytuowane przy tej drugiej arterii. Nie mógł jej widzieć, bo była zasłonięta budynkami naprzeciwko jego okna. Zresztą, jedynego w tym „apartamencie”.

Usiadł na kanapie i przymknął oczy. Oto moje nowe miejsce do życia – pomyślał. Wziął kilka głębokich oddechów i postanowił ruszyć do urzędu, aby zakotwiczyć w swoim gabinecie.

Okazało się, że to zwykły pokoik z zakratowanym oknem na parterze. Na biurku rzeczywiście leżały jakieś dokumenty. Nawet ich nie dotknął. Wyszedł przed urząd zapalić Carmena. Bardzo cichutko grała w nim nadzieja na ponowne ujrzenie pięknej dziewczyny o surowym spojrzeniu.

Na razie oglądał ładnie odrestaurowaną fasadę siedziby urzędów. Białe obramowania okien w obudowie czerwonych cegieł tworzyły gmach, który mógł budzić respekt dla powagi magistratu.

Teraz stał z papierosem przy zadbanym klombie i rejestrował napływające nieregularnie myśli o złośnicy. Usiłował też deliberować nad sposobem jakiegoś widowiskowego zaznaczenia swojej obecności na nowym stanowisku. Szukał po prostu pomysłu. Trudno powiedzieć, jakie sprzyjające moce skłoniły dyrektora do zainteresowania się zamocowaną na metalowych, dwumetrowych słupkach prostokątną tablicą sporych rozmiarów. Zrobił kilka kroków, żeby zerknąć na nią od strony szosy wjazdowej do Malic.

Tablica miała ten urok, że była kompletnie zaniedbana i tkwiła w objęciach rdzy. Widniała na niej resztka jakiegoś napisu. Siły natury ukształtowały go w taki oto sposób:

„Bo p o na o est by cało do pracy”.

Długą chwilę zastanawiał się nad tym, co było kiedyś napisane w tych srogich dla zabiedzonych literek czasach. Zapalił nawet drugiego papierosa. Olśnienie, jak to z olśnieniami bywa, przyszło nagle. Odgadł, że te literki tworzyły niegdyś cytat ze znanego dzieła wybitnego poety. Tego był pewien.

Rzucił papierosa na klomb i pognał do naczelnika. Pulsował w nim entuzjazm także z tego powodu, że to odkrycie uznał za wymarzoną okazję do zapunktowania u szefa swoją spostrzegawczością, oczytaniem tudzież wiedzą już pierwszego dnia. Tak nabuzowany wszedł do sekretariatu naczelnika. Pani Łycko statecznie poinformowała go o konieczności zapisywania się na wizytę do pana Borko. Jednak dyrektor w radosnym uniesieniu głośno tłumaczył kobiecie, iż to sprawa niecierpiąca zwłoki – chodzi o wizytówkę Malic, a więc i o pewien wymiar kulturalny. Po chwili oboje usłyszeli zza drzwi głos naczelnika:

– Dobrze, dobrze! Niech nasz nowy pan dyrektor wejdzie!

Widocznie Borko słyszał spicz Zająca i domyślił się, że to jego nowy pracownik. Ten od kultury.

Naczelnik bardzo elegancko, a nawet wykwintnie, konsumował parówkę na białym talerzu z kupką musztardy obok. Nożem kroił malutkie plasterki, widelcem zanurzał wędlinę w musztardzie. Nie poczuł, że ma trochę sosu na wąsach.

– Panie naczelniku, na tej tablicy przed pana urzędem był kiedyś piękny cytat z dzieła Norwida, więc…

– A tak, tak. Wielki poeta.

– Ta tablica jest jak wizytówka, bo każdy, kto wjeżdża do Malic, natychmiast ją zauważa. A teraz ma odrażający wygląd. Trzeba jej przywrócić pierwotny blask. – Dwa ostatnie słowa Jan Zając wypowiedział z rozmysłem, licząc na to, że wyrażenie „pierwotny blask” uruchomi wyobraźnię naczelnika. Cel został osiągnięty natychmiast.

– Pochwalam, pochwalam tę troskę. Brawo! Co panu potrzeba?

– No fachowców, którzy pomalują tablicę i na niej ten cały cytat umieszczą. Ja im wszystko objaśnię. Dobrze by było, żeby tablica miała tło takie ciemnoczerwone, wtedy będzie pasowała mniej więcej do koloru cegieł na fasadzie urzędu. A na niej białe litery.

– Dobrze! Zlecimy to komuś z Fabryki Wyrobów Przemysłowych.

Jan Zając zbiegał ze schodów, jakby miał skrzydła u ramion. Był pierwszy dzień marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku. Tego dnia uznał za stosowne przyznać sobie nagrodę za swój sukces i w drodze do domu wstąpił na kilka piw, sadowiąc się w barze piwnym restauracji Hawajski Raj. Zapamiętał ten przybytek podczas porannej wędrówki z panią Łycko do swojej kwatery. Zapamiętał głównie z tego względu, że nazwa bardzo go rozbawiła i przy najbliższej okazji postanowił odwiedzić ten „raj”, a takowa właśnie się nadarzyła.

Po czwartym piwie zauważył u siebie zbyt częste opadanie powiek, więc zdecydował, że zalegnie w domu.

Wziął prysznic, pościelił kanapę, choć była dopiero siedemnasta, i głęboko zasnął. Trudno się dziwić, bo przecież wstał skoro świt w rodzinnym Gorzowie Wielkopolskim, aby dojechać do swojej pierwszej w życiu pracy zawodowej.

Co prawda obudził się około trzeciej w nocy, żeby oddać naturze to, co musiał oddać po kilku piwach, ale później z powrotem zapadł w głęboki sen na kanapie i spał do szóstej rano. Prysznic, kawa, rozmyślanie o nowej sytuacji sprowokowane udaną wizytą u naczelnika.

W pracy był punktualnie. O ósmej.

Jak się okazało, wartością dodaną jego pokoiku za kratami było to, że niemal naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza, widniały duże drewniane drzwi z napisem: „Miejsko-Gminna Biblioteka”. Była czynna od dziesiątej, ale kierowniczka – pani Jola – przychodziła dużo wcześniej i pojawiła się właśnie w chwili, gdy Zając czytał tabliczkę informującą o godzinach urzędowania. W mig odgadła, z kim ma do czynienia, po czym serdecznie zaprosiła go na kawę.

Jola była ładną, filigranową kobietą z jakimś rodzajem ascetyzmu na twarzy.

O godzinie dziewiątej do biblioteki zawitał mąż pani Joli – Eligiusz. Obaj panowie zostali sobie natychmiast przedstawieni w aurze szczerej sympatii, zatem po kilku chwilach cała trójka mówiła sobie na „ty”.

Eligiusz miał nienaganną sylwetkę, która wyróżniała go pośród ówczesnych czterdziestolatków. Z czasem Jan Zając dowiedział się, że mąż pani kierowniczki należał do wielkich admiratorów sztuki baletowej. Na co dzień z ramienia Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska pełnił funkcję klasyfikatora żywca rzeźnego.

Zaglądając po raz pierwszy do królestwa książek, w drugim dniu swojej pracy, dyrektor poznał wiekową panią Martę, która mieszkała blisko biblioteki i przesiadywała w niej niemal codziennie oraz całodziennie. Staruszka miała osiemdziesiąt siedem lat. Wciąż wspominała swojego dawno zmarłego męża, który podobno zakochał się w niej natychmiast po tym, jak zobaczył w jej wykonaniu szpagat na deskach jakiegoś nocnego krakowskiego klubu. Pani Marta bardzo mocno przywiązała się do myśli, że występowała w kabarecie Zielony Balonik. Twierdziła, że zmarły mąż przyjaźnił się z Boyem-Żeleńskim. Jak z Krakowa przywędrowała do Malic i od kiedy jest wdową, nie wiedział nikt. Ona sama również. Sprytnie ogłaszała, że to pozostanie jej tajemnicą. Ta tajemnica miała swoją etiologię polegającą na zmianach zwyrodnieniowych w ścianach tętnic wskutek odkładania się złogów wapiennych. Rozmowa z panią Martą sprawiała pewien dyskomfort. Niekoniecznie jej samej, ale raczej rozmówcom. Podczas wymawiania wszystkich tak zwanych głosek szczypiących, górna sztuczna szczęka pani Marty opuszczała swoje właściwe miejsce i opadała na dolną wargę. Następowała wówczas przerwa w dyskusji. Trwała stosunkowo krótko, ale pod warunkiem, że była to ta faza rozmowy, kiedy język pani Marty nie był jeszcze wycieńczony wymianą zdań i dość szybko przywracał górnym zębom właściwe miejsce. Mięsień ten miał jednak tyle samo lat, co jego właścicielka, więc czasami zawodził. Wówczas w sukurs zdezorientowanej szczęce przychodził palec wskazujący. Jednak zanim dotarł w okolice ust, upływała spora chwila, bo wszystkie mięśnie miały tyle samo lat, co pani Marta, i były nieco zmęczone ponad osiemdziesięciosiedmioletnią wędrówką przez życie. Ten przydługi czas milczenia dawał okazję współrozmówcom pani Marty do podziwiania efektu pracy technika dentystycznego, który pracę tę wykonał – jak dało się zauważyć – z socjalistyczną precyzją. Dyrektor Zając szybko przyzwyczaił się do technicznych przerw w rozmowie, a biorąc pod uwagę specyfikę języka polskiego, przerwy były dość częste. Nie przeszkadzały jednak całej czwórce w prowadzeniu ożywionej wymiany myśli.

W Dniu Kobiet, po ośmiu dniach urzędowania Jana Zająca na stanowisku szefa miejsko-gminnego ośrodka kultury, przybyszów witał lśniący w słońcu napis: „Bo piękno na to jest, by zachwycało do pracy – praca, by się zmartwychwstało”.

Pomysłodawca przez cały okres prac bujał w różowej chmurze własnego sukcesu, zatem nie spostrzegł drobnego, ale ważnego błędu w prezentowanym cytacie. A dzisiaj przyjmował pochwały od zgromadzonych tego dnia w sali konferencyjnej urzędniczek i urzędników.

Świętowała też pani Marta, w końcu była najstarszą obywatelką Malic, i Jola, kierowniczka biblioteki. W tym dniu po południu myśli tego zgromadzenia bibliotecznego krążyły wokół odnowionej przed urzędem tablicy. Jednomyślnie okrzyknęli działanie dyrektora jako swego rodzaju triumf. W atmosferze dobrej wzajemnej zabawy rzucali pomysły, w jaki sposób poszerzyć pole oddziaływania tak ważnego cytatu z dzieła tak poważanego poety.

Jola skupiła się na chrześcijańskiej eschatologii i zaproponowała, aby ci, którzy zmartwychwstaną, uporządkowali po sobie groby, bo inaczej cmentarz będzie wyglądał jak wielkie kretowisko. Eligiusz zauważył, że trochę niepoważne byłoby spóźnienie się na Sąd Ostateczny z tak trywialnego powodu. Pani Marta obstawała przy tym, aby umieścić dwie takie tablice na cmentarzu, bo podnosiłyby poczucie wartości zmarłych, a tym samym ich ducha. Zając sugerował umieszczenie fragmentu poezji na Malickiej stacyjce PKP. Propozycja dyrektora była przesadnie skromna.

W pewnym momencie Jola zapytała, jakim cudem z tych liter – które przecież były ledwie widoczne, a w dodatku w szczątkowej formie – odgadł, że to cytat Norwida. Jan Zając bez wahania opowiedział, jak to Norwidem podwyższał sobie samoocenę.

– Mam taki tom wierszy, w którym jest Promethidion. Jak gdzieś dalej jechałem, brałem ten tom do pociągu, otwierałem na tym utworze i ostentacyjnie czytałem, żeby współpasażerowie widzieli, że nie jestem taki jak oni. Bo wiecie, większość z nich rozwiązywała krzyżówki, mało kto cokolwiek czytał poza jakąś gazetą. Wzajemnie sobie pomagali, odgadując hasła. Ja też czasem coś dorzuciłem, wtedy zerkali na mnie i myśleli: „O, ten to jakiś z wyższej sfery, poezję czyta”. Oczywiście to sobie tam w głowie dopowiadałem. I zawsze w końcu zasypiałem nad poematem Norwida, i zawsze podczas snu ślina mi skapywała na ten fragment, i dlatego dobrze go zapamiętałem. Jak się budziłem, to już nici były z wywyższania, bo mi ślina po brodzie ściekała, na co niektórzy reagowali z ledwie tajonym obrzydzeniem na twarzy.

– O fuj! – zawołał śmiejący się do rozpuku Eligiusz.

– A bywało też tak, że dziewczyna w przedziale serwowała mi oznaki sympatii, a jak otwierałem oczy ze śliną na brodzie i na linijce tego cytatu, to przestawałem dla niej istnieć. No, ale te udręki przyniosły dobry efekt, jak wiecie. Wszystko, co wartościowe, rodzi się w cierpieniu – zakończył opowiastkę dyrektor Zając, patrząc z satysfakcją na ich rozbawienie.

– Słuchaj, ale nie… – zaczęła Jola, nie mogąc utrzymać powagi. – Ty to wszystko teraz zmyśliłeś?

– Nie! Słowo!

Tak ubawieni nie mogli wiedzieć – ba, nawet przypuszczać – że tablicą przed Urzędem Miasta i Gminy zainteresują się tak zwane czynniki polityczne. A ściślej: luminarze wiedzy ideologicznej z Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu i Leninizmu.II

Kiedy Jan Zając przyjechał do Malic, był przekonany, że trzeciego marca, w piątek, pojedzie do rodziców, by zdać relację z pierwszych dwóch dni swojej pierwszej pracy. Jednak w świetle wydarzeń, z tablicą w tle, postanowił poczekać do dziesiątego dnia miesiąca. Ostatecznie zdecydował, że pozostanie w Malicach do świąt wielkanocnych.

Nie był pewien, ale ostrożnie dopuszczał myśl, że jego decyzja mogła mieć związek z nadzieją na przypadkowe spotkanie dziewczyny, która od incydentu na schodach w urzędzie wpinała mu się w porządek serca delikatnie, niemal niezauważalnie.

Do poniedziałku, trzynastego marca, czas upłynął mu na odwiedzinach w barze piwnym restauracji Hawajski Raj, ale przede wszystkim na spacerach po miasteczku. Chciał je lepiej poznać. Miał na to zarówno sobotę, jak i niedzielę.

Podczas spacerów zlokalizował, nie tak daleko od urzędu, mocno podniszczony niezamieszkany piętrowy domek. Zabite deskami okna, resztki tynku na murze, żółty kawałek paździerzowej płyty z napisem „Wstęp wzbroniony” robiły przygnębiające wrażenie. A jednak ta mizerna budowla nasunęła mu myśl, by pójść do naczelnika i zapytać o możliwość jej odbudowy z przeznaczeniem na potrzeby gminnego ośrodka kultury. Postanowił uczynić to w najbliższy poniedziałek. Ale to postanowienie nie mogło być zrealizowane z powodów od niego niezależnych.

Dni spędzane w bibliotece miały tę zaletę, że tam Eligiusz i Jola raczyli go opowiastkami z życia miasteczka. Klasyfikator żywca rzeźnego miał szczególny dar dowcipnego, barwnego opowiadania. Bolesną przygodę pani Marty, która miała zderzenie z jedynym w Malicach słupem ogłoszeniowym, relacjonował w taki sposób, że wszyscy, łącznie z sędziwą bohaterką tej historii, co rusz wybuchali śmiechem.

We wspomniany poniedziałek, około dziewiątej, dyrektor Zając siedział w gabineciku z zakratowanym oknem, rozpamiętując swój niedawny sukces. Jednak kropelki niezadowolenia skapywały gdzieś z głębi, bo liczył na choćby wzmiankę o swoim dziele w lokalnej prasie. Niedościgłym marzeniem, jak na razie, był dla dyrektora choćby krótki wywiad. Najlepiej na pierwszej, ewentualnie drugiej stronie lokalnej gazety.

Siedząc z przymkniętymi oczami, wędrował myślami w przyszłość. Uznał, że skoro już za pierwszym podejściem udało mu się namówić naczelnika na odnowienie tablicy, to jego osobisty urok, w połączeniu z młodzieńczą energią, doprowadzi do wyremontowania zapyziałego, może i zapomnianego, budyneczku z przeznaczeniem na potrzeby Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Malicach.

Rojenia Jana Zająca – całkiem ambitne, trzeba przyznać – przerwał mało przyjemny dźwięk telefonu.

– Jan Zając, słucham.

– Dyrektorze! Mówi sekretarz partii, Dybek. Proszę przyjść natychmiast do mojego gabinetu na drugim piętrze! Jest stosowna tabliczka na drzwiach. Trafi pan.

– Tak.

– Czekam!

W barwie głosu sekretarza trudno by szukać czegoś przyjaznego, ale komenda: „Natychmiast!” poważnie go zaniepokoiła.

Do gabinetu Miejsko-Gminnego komitetu PZPR dyrektor Jan Zając wkroczył w postawie, która mogła sugerować powagę, pokorę i skromność. Mimo początkowego niepokoju w drodze do sekretarza Dybka zasiał w sobie nadzieję na przyjmowanie pochwał za dbanie o wizerunek urzędu. A jakaż inna postawa, pełna pokory, powagi oraz skromności, nadawałaby się do wysłuchiwania laurów?

W gabinecie, przy biurku obok Dybka, siedział mężczyzna o chudej, podłużnej twarzy. Jej wyraz był dość pochmurny – żeby nie powiedzieć „groźny”. Był to, jak się okazało, wykładowca Wieczorowego Uniwersytetu Marksa i Engelsa z Zielonej Góry. Jan Zając stanął przed nimi i tak stał. Nikt nie zaproponował, żeby usiadł. Sekretarz odchylił lekko głowę, po czym, zza pleców osobnika od ideologii, puścił Zającowi oko. Zaraz jednak skulił się w fotelu, jakby łyknął eliksiru, który zamienia ludzi w karzełki.

Nagle gość o zapadłych policzkach zerwał się zza biurka, przerywając chmurną ciszę, i podszedł do Janka na odległość najwyżej pół metra. Zbliżył się jeszcze bardziej, wysuwając głowę do przodu jak kogut przed walką. Teraz Zając mógł dostrzec pokaźne wągry na jego lewym policzku.

– Co wyście tam wypisali?! – zagrzmiał wykładowca.

Jego gniewny ton zwiastował awanturę. Dyrektor próbował w myślach odgadnąć, z jakiego powodu. Do głowy przyszło mu pytanie całkiem rzeczowe:

– Gdzie?

Wszystkie możliwe do zobaczenia żyłki na twarzy ideologa, o wągrach nie wspominając, nabrzmiały tak bardzo, że dyrektor zaczął się obawiać niebezpiecznej reakcji układu krążenia u wykładowcy. Pan ideolog zdołał jednak wykrzesać z siebie jakieś ciemne moce, bo ryknął jak piekielna bestia z filmowego horroru. Nic dziwnego, że sekretarz Dybek, wciąż skulony, drgnął całym ciałem.

– Jak to gdzie?! Jak to gdzie! Urządzacie sobie ze mnie kpiny?!

– Nie, ale…

– Milczeć! – Wykładowca powoli, krok po kroku, przespacerował wokół Zająca. Miał wzrok utkwiony w podłodze. Jakby czegoś szukał.

Łysieje jak erotoman – pomyślał Jan Zając, kiedy czubek głowy wykładowcy przesunął się tuż pod jego nosem. Wykładowca stanął za plecami dyrektora. Milczał. Po kilku, może kilkunastu, sekundach Zając usłyszał jego złowrogi szept.

– Jak śmiecie mamić, otumaniać rolników, robotników tymi bzdurami, któreście wypisali na tablicy przed państwowym urzędem?! Kpicie sobie nie tylko z waszego sekretarza partii… nie tylko z waszego naczelnika… o sobie już nie wspomnę! Kpicie sobie z tych, którzy dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, od świtu do nocy w trudzie, w pocie czoła budują zręby dobrobytu naszej ojczyzny?! Kpicie z postępowej robotniczej siły narodu!

– Ja?

– A kto? – Wykładowca wyskoczył zza pleców Zająca. Zadarł głowę tak gwałtownie, że Janek mimowolnie wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał złapać rozmówcę w pasie, bo wydawało mu się, że ideolog straci równowagę i wyrżnie głową o podłogę.

– Nie machajcie łapami, jak do was mówię – rzucił wykładowca ideologii marksistowskiej, po czym przyjął spokojniejszy, wręcz współczujący ton. – Ej, chłopaku, młody chłopaku, co wam do tej młodej głowy wpadło? Coście na tej tablicy, tam, przed urzędem napisali?

– To Norwid napisał w…

– Norwid?! A kiedy Norwid się urodził?! – Wykładowca wrzasnął jakby ugodzony w sam rdzeń swojej ideologicznej świadomości.

– W tym samym dniu, co ja, tylko…

– Dajcie spokój, bo umrę ze śmiechu!

Sposób, w jaki wypowiedział te słowa, nie zapowiadał ani jego śmiechu, ani tym bardziej jego zejścia z tego świata. Ostatnia opcja byłaby w tej sytuacji dyrektorowi Zającowi na rękę. Tymczasem wykładowca, zdrowo zaróżowiony, patrzył mu prosto w twarz. A dokładniej w jego podbródek i nozdrza. Wąskie usta wykładowcy rozszerzyły się w zjadliwym uśmiechu. Zając dostrzegł spiczaste ząbki. Przysiągłby, że miały kolor asfaltu.

– W tym samym dniu, co wy? I co? Stał pod tablicą i dyktował?!

– Nie no, jakże? Norwid urodził się ponad sto lat przede mną tylko, że w tym samym…

– A kiedy była rewolucja?! Wielka, październikowa?!

– W tysiąc dziewięćset siedemnastym roku…

– Czyli ile lat temu?

– No…

– No?!

Zając nie należał do mistrzów pamięciowego liczenia, ale w tej sytuacji zajęło mu to najwyżej cztery sekundy. To i tak wydawało się wiecznością, choć wykładowca cierpliwie czekał z uśmieszkiem na ustach.

– Sześćdziesiąt lat temu. Prawie sześćdziesiąt jede…

– Więc skąd Norwid miał wiedzieć, że pisze bzdury?!

– Norwid? Bzdury? – W głosie Jana Zająca można było usłyszeć oburzenie, ale tylko przez chwilę, bo spuścił z tonu, kiedy dostrzegł wyraz twarzy ideologa.

– Tak! – warknął wykładowca z taką dozą temperamentu, że Zając poczuł na swojej grdyce jego ślinę.

Zapadła cisza. Sekretarz bębnił palcami po blacie biurka i wpatrywał się w sufit. Wykładowca krążył powoli wokół swojej ofiary. Gdy wynurzał się zza jej pleców, zadzierał głowę, jakby chciał zapytać: „No i co macie teraz do powiedzenia?”. Po chwili opuszczał głowę i znikał za plecami szefa od gminnej kultury.

Dyrektor Jan Zając zaczynał pojmować, że… nie pojmuje nic. Cisza, która zapanowała w gabinecie sekretarza, pozwoliła zebrać myśli. Przyszło mu do głowy, żeby zapytać tych panów wprost, o co im chodzi. Takie postawienie sprawy wydało mu się najrozsądniejsze, ale wtedy do głosu doszedł zmaltretowany sytuacją intelekt, który podpowiadał, że rozsądek nie ma tu nic do gadania.

Milczał. Niespodziewanie z pomocą przyszedł mu sekretarz.

– Czy wy wiecie, o co nam właściwie idzie?

Zając się przestraszył. Był przekonany przez ułamek sekundy, że sekretarz usłyszał jego myśli.

– O zmartwychwstanie! – Ten głos dochodził zza pleców Zająca.

Wykładowca powoli wychynął na otwartą przestrzeń. Zadarł głowę znowu tak gwałtownie, jakby miał za chwilę efektownie wykonać salto w tył. Wpatrywał się w twarz dyrektora.

– Posłuchajcie! – Przyjął strategię dobrotliwej perswazji. – Potraktuję was teraz jak mojego mniej zdolnego ucznia, jak mojego słuchacza z jakiejś… Ja wiem? Inteligenckiej albo, pożal się Boże, arystokratycznej rodziny. Tak! Bo i takich mamy słuchaczy na naszym wieczorowym uniwersytecie. Teraz wszyscy chcą zdobywać wiedzę. Rozumieją już znaczenie wielkiej przemiany, jaka dokonuje się na ich oczach. Tutaj, w naszej Polsce Ludowej. Doskonale rozumieją to piosenkarze czy malarze, dramatur… dzy? Dramaturgowie? No ci, co piszą sztuki do teatru, filmowcy… – zamyślił się na moment – rzeźbiarze jeszcze. Wszyscy twórcy kultury wiedzą, że dzięki ich pracy łatwiej i radośniej pracuje się ludowi miast i wsi. Każdy robotnik ma prawo usiąść przed telewizorem po wysiłku, po ciężkim dodajmy, i obejrzeć nowe rzeźby, które pokazują w różnych wiadomościach, popatrzeć na film, posłuchać pięknych piosenek! Artyści, twórcy tworzą coś, co w sumie nazywa się piękno. I to piękno ma zachęcać do pracy, prawda? Z tego, co poeta napisał, a wy wymalowaliście bez zastanowienia, wynikałoby, że praca ma zachęcać do zmartwychwstania, tak? A czy wy widzieliście jakiegoś robotnika, który umarł po pracy, żeby jeszcze żył? Sekretarzu, a może wy widzieliście nieboszczyka, który jeszcze żyje?

– Chyba na filmie!

– No słyszycie? Sekretarz widział na jakimś filmie. A na jakim?

– Ooo, teraz nie pamiętam tytułu. W telewizji. Na jakimś głupim, takim fantastycznym.

– Słyszycie?! Sekretarz widział nieboszczyka, który jeszcze żył, na jakimś głupim filmie, i to fantastycznym! Fantastycznym, czyli…? Zmyślonym, nieprawdziwym filmie! Ja też nie widziałem nieboszczyka, który by jeszcze żył! A może wy widzieliście?

– Na ulicy to nie, ale…

– Ale?

– Może też na filmie. – Zając usiłował przypomnieć sobie tytuł jakiegoś filmu, w którym nieboszczyk żył jeszcze po śmierci. Olśniło go.

– Randall i duch Hopkirka – wypalił.

Wykładowca znowu stanął przed Zającem i zadarł głowę.

– Wiemy, że z nas tutaj, zebranych w gabinecie sekretarza, nikt nie widział nieboszczyka, który jeszcze żyje, to znaczy nikt z nas w ogóle nie widział takiego denata, a co dopiero lud pracujący miast i wsi.

– Chyba że na jakimś głupim filmie – wtrącił sekretarz na tyle poważnie, że Zając odczytał ten ton jako kpinę z wysłannika sił ideologicznych.

– Chyba że na jakimś głupim filmie – potwierdził jak echo wykładowca.

– Ale Norwid…

– Przestańcie już z tym Norwidem! – uciął wykładowca. – Norwid nie mógł znać myśli Lenina, nie mógł wiedzieć, jakie epokowe zmiany przyniesie rewolucja październikowa, i… dlatego umarł w nędzy, w przytułku, w zapomnieniu!

Wykładowca podszedł powoli do biurka i usiadł obok sekretarza. Uśmiechnął się. Popatrzył na Zająca łagodnie, wyrozumiale.

– Dlatego to, co wypisaliście na tablicy przed urzędem, jest zwykłym oszukaństwem, mamieniem robotników i chłopów obietnicą zmartwychwstania po pracy. Jeżeli oczywiście przedtem umrą. Rozumiecie?

Jan Zając pokiwał głową, co mogło być odczytane przez wykładowcę jako znak, że młody dyrektor zgadza się z wywodem wykładowcy dotyczącym tragedii Norwida, który zmarł nieuświadomiony przez Lenina, i z faktem, że jeżeli robotnik umrze po pracy, nie może już żyć.

Ponieważ w gabinecie sekretarza Dybka zapanowała cisza, Jan Zając skłonił głowę na pożegnanie, po czym wyszedł, delikatnie zamykając drzwi. To było jego pierwsze zderzenie z systemem w pierwszej zawodowej pracy. Oczywiście ogólnie wiedział, gdzie żyje – tą wiedzą nasiąknął już w domu rodzinnym. Trzeba było w tej całej socjalistycznej mgle jakoś żyć. I ludzie jakoś żyli. To „jakoś” nie dla wszystkich znaczyło to samo.

Po dwóch dniach na tablicy przed urzędem widniał napis: „Bo piękno na to jest, by zachwycało do pracy”.

Jan szczegółowo opowiedział towarzystwu bibliotecznemu o przebiegu ideologicznej reprymendy. Pani Marta jedynie kiwała głową, a Jola z Eligiuszem parskali śmiechem, słysząc niektóre sformułowania. Jednak przez ten śmiech przebijało się przygnębienie.

– Wiecie co? – zabrał głos Eligiusz. – Te wumlowskie ścierwa jeżdżą po wioskach w województwie i prawdopodobnie jakaś służalcza, tępa, komunistyczna kreatura tędy przejeżdżała. Doniosła, gdzie trzeba, no i stąd cały ten pasztet.

Niestety teoria Eligiusza nie poprawiła Zającowi nastroju. Natomiast kobieca empatia, którą ponoć płeć piękna ma wrodzoną, objawiła się w całej pełni u Joli. Nie mogła patrzeć na zmartwionego dyrektora i postanowiła dodać mu trochę otuchy:

– Z naszą pomocą zrobisz tu jeszcze wiele wspaniałych rzeczy.

Uśmiechnął się na takie dictum, a ogólny nastrój przybrał nieco radośniejszą barwę.III

Jan Zając podejrzewał, że interwencja wumlowskiego wykładowcy była jego osobistą inicjatywą. Zapewne nie dostał polecenia na zorganizowanie akcji pod kryptonimem „tablica w Malicach” od partyjnych bossów z województwa. Być może to on sam był tym „wumlowskim ścierwem” i „służalczą, tępą, komunistyczną kreaturą”, cytując malownicze, choć dosadne słowa Eligiusza.

Rozmyślanie nad tym zdarzeniem, a już szczególnie nad serwowanymi w żarliwym ideologicznym wystąpieniu idiotyzmami, nie zaprzątało umysłu Zająca. Jeśli już, to zastanawiało go, jakim cudem taki głupek może być jakimkolwiek i czegokolwiek wykładowcą.

Po raz pierwszy zaczęła do niego docierać świadomość otaczającej go rzeczywistości, kształtowanej przez jedynie słuszną ideologię – intensywniej niż dotychczas, ponieważ w gabinecie Dybka wziął udział w bolesnych poniekąd zajęciach praktycznych z przedmiotu „Ustrój polityczny Polski”. Przebiegały one w oparach absurdu z domieszką aberracji, co było szczególnie bolesne dla umysłu zakorzenionego, choćby jako tako, w logice.

Miał poczucie, że ten wykładowca głupio, ale całkiem widowiskowo zlekceważył jego przedsiębiorczość, energię oraz humanistyczną wiedzę. To irytowało go najbardziej.

Dyskomfort psychiczny trwał całe dwa dni. W sobotę minął, jak ręką odjął. Pojechał z Eligiuszem – który mu taki wyjazd zasugerował – na wiejską zabawę do jednej ze wsi, w której organizatorzy nie respektowali wymogów Wielkiego Postu. Eligiusz radził, aby potraktować ten wyjazd jako inspekcję zabawy przez szefa miejsko-gminnej kultury. Plan wydał się znakomity, tym bardziej że Eligiusz rozpuścił w tej wsi informację o takiej inspekcji.

Nie bardzo było wiadomo, co mogłoby na wiejskiej zabawie podlegać kontroli, ale obaj uznali, że to jakiś sposób na budowanie dyrektorskiego autorytetu w gminie.

Wynajęli jedyną w mieście taksówkę, której właścicielem był niejaki Tomasz Cholewa. Płacił dyrektor Zając ze swoich urzędowych funduszy. Podejmowano go iście po królewsku, racząc jadłem, napitkiem i estymą.

W niedzielę do popołudnia Jan Zając dał wątrobie chwilę odpoczynku, a wieczorem w restauracji Hawajski Raj popijał piwo. Tam znalazł go Eligiusz, któremu Jan natychmiast zaczął wylewać żale zabarwione frustracją na tle ustrojowym.

– Nie, noż kurwa, nie! Nie jestem zaszczycony łaską wiary w materializm dialektyczny czy jak tam! W te całe socjalistyczne idee! A ten palant wykładowca kapitalnie, całkowicie, wręcz po mistrzowsku wyłożył mi swój kretynizm i kretynizm jemu podobnych. Socjalizm! Co to, kurwa, jest, jeśli słowo „zmartwychwstanie” jest zagrożeniem dla mas pracujących?!

– A czym ty się zadręczasz? Pierdol to! – Eligiusz nie miał zamiaru bawić się w żadne niuanse. Dopił piwo i zamówił dla obu następne.

– Ale mogą mnie jakoś nękać… ideologicznie.

– Jasiu! U nas ksiądz ma większą władzę niż Dybek i Borko! Do kościoła chodzi więcej ludzi niż na pochód pierwszomajowy. Zresztą zobaczysz. Do partii wstępują, jak im obiecają w robocie większe diengi albo awans na brygadzistę. Albo to i to. Dzieci posyłają na religię, do komunii. W dupie mają Marksa, Lenina i cały ten chłam partyjny. Jasiek! Opamiętaj się i rób swoje!

– Jednak mogą…

– Nic, kurwa, nie mogą, chyba że podłożysz bombę w gabinecie Dybka.

– Zanim ten patafian z WUML zaczął mi robić wykład, Dybek puścił do mnie oko. Potem jakoś tak się skulił.

– Co miał robić? Musiał chyba rżnąć głupa, nie?

– Ach, masz rację, nie ma co się zadręczać. Hoduję w sobie nadzieję, że nie będzie mnie nagabywał do wstąpienia w szeregi PZPR.

– Dręczyć cię raczej nie będzie. Może w ramach pełnionych obowiązków coś tam ci napomknie?

Wypili jeszcze po dwa piwa i rozeszli się w dobrych nastrojach.

Zgodnie z przypuszczeniem Eligiusza, Dybek napomknął. Być może liczył na to, że wykładowca komunistycznej ideologii skutecznie zgruchotał Zającowi kręgosłup burżuazyjnego światopoglądu? Mało prawdopodobne.

W poniedziałek, wewnętrzną linią telefoniczną, Dybek poprosił Zająca do siebie. W cztery oczy, bez zbytniej determinacji, bez ideologicznego zacietrzewienia, raczej z lekkim znużeniem kogoś, kto odczytuje agitacyjną broszurę znaną na pamięć, objaśnił mu, dlaczego w Polsce Ludowej wszyscy piastujący kierownicze stanowiska powinni być członkami PZPR.

Słuchając tego wywodu, Jan Zając pomyślał: Robi to na odpierdol, jakby znowu puszczał do mnie oko. Nie był daleki od prawdy.

A jednak w umyśle dyrektora Zająca zaczęła kiełkować obawa o stanowisko, jeśli nie wstąpi do partii. Słyszał od ojca o takich przypadkach. Postanowił wykonać ruch wyprzedzający i zastosował manewr godny Clausewitza. Następnego dnia po tej rozmowie poszedł do sekretarza. Natychmiast zauważył tam swoją „złośnicę”. Był jej widokiem zaskoczony – to prawda, bo przecież nie widział jej od pierwszego marca – ale niczego nie dał po sobie poznać.

Ona, przy swoim biurku, sprawiała wrażenie mocno skupionej na przeglądaniu, czytaniu i przekładaniu jakichś papierów. Nie uchwycił jej spojrzenia, co go zdziwiło, bo przecież powinna zerknąć, choćby z ciekawości, kto zapukał do drzwi i kto wszedł.

Jak ona to robi? – przemknęło mu przez głowę.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij