- W empik go
Janek u karzełków i inne baśnie - ebook
Janek u karzełków i inne baśnie - ebook
Elwira Korotyńska (1864-1943) W okresie międzywojennym była autorką wielu książek dla dzieci i młodzieży (bajek, baśni, wierszyków, powiastek i opowiadań, skrótów popularnych powieści oraz utworów dramatycznych, głównie jednoaktowych komedyjek). Mniejsza ich część wydawana była dość starannie, jednak większość zwykle wychodziła w bardzo tandetnym wydaniu, ubogich seriach małych zeszytów publikowanych przez wydawnictwo „Księgarnia Popularna”. Były to przeważnie serie krótkich powiastek i przeróbek znanych bajek. Autorami większości tych utworów była właśnie Elwira Korotyńska. W związku z ich słabą jakością edytorską działalność tego wydawnictwa była ostro krytykowana przez ówczesnych publicystów. Należy jednak dodać, że były one tanie i popularne, zwłaszcza wśród ludzi niezamożnych, których nie stać było na droższe pozycje. W związku z czym upowszechniały czytelnictwo wśród mas i krzewiły kulturę i wiedzę w popularnej formie (za Wikipedią). Niniejszy zbiorek zawiera następujące utwory: Janek u karzełków. Dary Szczęścia. Małpi król. Mały kramarz. Mądry Nierogatek. Miłość Macierzyńska. O jaskółce i ziarnku. O kogucie i lisie. O Krasnoludkach i żelaznych górach.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-170-0 |
Rozmiar pliku: | 95 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Baśń fantastyczna
Pewien wieśniak miał siedmioro dzieci. Najmłodszy jego synek, Janek, różnił się bardzo od swego rodzeństwa. Nie lubił hałaśliwych zabaw w gromadzie, najchętniej spędzał czas na samotnych przechadzkach po polach i lesie. Gdy pogoda była brzydka, siadał na małym stołeczku obok matki i prosił, by mu opowiadała fantastyczne baśnie.
– Cóż ci przyjdzie z tych bajek? – mówiła matka. – Nabijasz sobie tylko głowę głupstwami. Lepiej posłuchaj prawdziwych opowiadań o dawnych czasach.
Ale chłopca nie interesowały zupełnie prawdziwe zdarzenia.
– Nasz Janek źle wygląda – zauważył pewnego dnia ojciec – trzeba go wysłać do wuja, który mieszka w górzystej miejscowości. Może górskie powietrze będzie dla Janka zdrowsze.
Pojechał więc chłopiec do wuja Michała. Wuj był bezdzietny, sam uprawiał niewielki kawałek pola. Główny dochód czerpał z owiec, których miał całe stado. Pasł je stary pastuch, Mikołaj. Z tym Mikołajem Janek prędko się zaprzyjaźnił i całe dni spędzał w jego towarzystwie. Stary Mikołaj znał mnóstwo najdziwniejszych opowieści. Janek mógłby go słuchać od rana do nocy, lecz najbardziej podobała mu się historia o krasnoludkach, żyjących w głębi ziemi.
– W naszych stronach mieszkają krasnoludki na wyspie, która znajduje się na samym środku Błękitnego Jeziora. Ale ujrzeć je można tylko w noc świętojańską, gdy wychodzą na łąkę i tańczą przy blasku księżyca. Mają one czapeczki-niewidki. Jeśli komuś uda się taką czapeczkę zabrać krasnoludkowi, może dostać się do podziemnego państwa, a krasnoludek, któremu zabrał czapkę, staje się jego niewolnikiem i musi wypełniać wszystkie rozkazy swego pana.
Janek postanowił udać się w noc świętojańską na ową wyspę. Drogę znał doskonale, bo wuj zabrał go raz ze sobą i woził małym czółenkiem po jeziorze.
W noc tę cała wieś rozbrzmiewała wesołymi krzykami i śpiewem. Chłopcy i dziewczęta zebrali się na dużej łące, palili ogniska i skakali przez nie. Janek wymknął się niepostrzeżenie ze wsi i pobiegł w kierunku Błękitnego Jeziora. Bez trudu odnalazł łódeczkę i po chwili był już na wyspie. Uwiązał czółno przy brzegu, a sam poszedł przez mały lasek na polanę, oświetloną księżycem. Trochę mu było nieswojo, serce biło mocniej niż zwykle, ale ciekawość przemogła lęk. Położył się na polance i czekał. Już go zaczął sen morzyć, gdy nagle usłyszał szmery i szepty jakieś dokoła. Na próżno jednak wytrzeszczał oczy, nic zobaczyć nie mógł, bo krasnoludki miały na głowach czapki-niewidki. Słyszał nawoływania i śmiechy, szepty i cieniutkie śpiewy. Nagle jeden z krasnoludków podrzucił do góry swą czapeczkę, w tej chwili powiew wiatru uniósł ją i rzucił wprost na głowę przyczajonego w trawie Janka. Chłopiec ujrzał od razu niewidzialną dla siebie dotychczas gromadę karzełków. One też go dostrzegły. Właściciel czapeczki rzucił się na chłopca chcąc mu odebrać swą własność. Ale Janek podniósł się z ziemi i spojrzał z góry na malca.
– Jestem teraz twoim panem – powiedział – musisz spełniać wszystkie moje rozkazy. Zaprowadź mnie zaraz do swych braci.
Rad nierad musiał krasnoludek spełnić rozkaz chłopca. Krasnoludki przyjęły go życzliwie. Pozwoliły mu patrzeć na swą zabawę. Zjawiły się też małe boginki leśne w długich, leciutkich szatach. Gdy minęła północ, zabawy i śpiewy zaczęły cichnąć, a gdy na wschodzie pojawił się jasny pas wczesnego, letniego brzasku, krasnoludki zaczęły zbierać się do powrotu w podziemia.
– Idę z wami – oświadczył chłopiec.
Krasnoludki skrzywiły się niechętnie, ale nie mogły nic zrobić, bowiem Janek był w posiadaniu czarodziejskiej czapeczki. Jeden z krasnoludków stuknął trzy razy swym pierścieniem w duży kamień, leżący na skraju polanki. Kamień poruszył się odkrywając wejście do podziemi. Po chwili znalazł się Janek w długim korytarzu, oświetlonym lampami z robaczków świętojańskich. Ściany korytarza wysadzane były drogimi kamieniami. Janek szedł wolno, rozglądając się ciekawie dokoła. Korytarz prowadził do obszernej sali. Była to jadalnia, bo wzdłuż ścian stały stoły zastawione obficie jadłem. Krasnoludki zasiadły dokoła, zapraszając też Janka. Po chwili do sali weszły służebnice niosąc gorące dania. Ze zdumieniem przekonał się chłopiec, że są to małe dziewczynki.
– Skąd wzięły się tu te dzieci? – spytał swego krasnoludka.
– Jeśli rodzice zapomną o jakimś dziecku, na przykład zostawią je samo w pobliżu naszej polanki, wówczas porywamy je i musi nam służyć przez pięćdziesiąt lat.
Janek był oburzony, ale przypomniał sobie nagle, że przecież on z własnej woli dostał się do krasnoludków i jak dotychczas nie było mu tu wcale źle.
– Jeżeli rodzice zapominają o dzieciach, to krasnoludki dobrze robią, że je biorą – pomyślał sobie.
I uspokojony zabrał się do jedzenia. Po skończonym obiedzie krasnoludek, któremu Janek zabrał czapeczkę, zaprowadził swego pana do wspaniałej sypialni.
– Nazywam się Kornel. Gdy mnie zawołasz, zjawię się natychmiast – powiedział kłaniając się nisko.
Janek prędko zasnął na wygodnym, szerokim łożu. Gdy się zbudził, zawołał Kornela. Krasnoludek przyszedł i oznajmił, że już czeka kąpiel w sąsiednim pokoju. Janek z przyjemnością zanurzył się w tej kąpieli. Gdy się już umył, Kornel przyniósł mu śliczne, jedwabne ubranie i kilka par ciżemek do wyboru. Janek przymierzył wszystkie po kolei i wybrał najwygodniejsze. Zrobione były one z cieniutkiej, złotej skórki, haftowanej srebrem. Włożywszy ubranie chłopiec przejrzał się w lustrze. Był zachwycony.
– Wyglądam, jak jakiś możny pan lub nawet królewicz – pomyślał.
Pogwizdując wesoło udał się do jadalni na śniadanie. Gwarno tu już było, krasnoludki i boginki zasiadły wokół stołów czekając na służbę. Niebawem też weszły owe dziewczynki. Ubrane były w białe sukienki, na włosach zaś miały niebieskie przepaski. Jedna z nich wydała się Jankowi znajoma. Przywołał więc Kornela i spytał, kto to jest. Ale krasnoludek nie umiał dać odpowiedzi.
Janek przyglądał się więc jasnowłosej dziewczynce przez cały czas, dopóki nie znikła za drzwiami.
– Znam ją na pewno. Przypomina mi Elżunię, córeczkę kupca z miasteczka. Spytam jej o imię – powiedział.
– O, nie rób tego, bo wzbudzisz w niej wspomnienia, a wtedy będzie chciała wrócić na ziemię. Nasz król nie zgodzi się na to nigdy – błagał Kornel.
Ale Janek nic sobie z tego nie robił.
– Jeśli będzie chciała wrócić na ziemię, to ją wypuścicie – zapowiedział.
Postanowił jednak spytać dziewczynki, gdy ją spotka samą, nie w obecności krasnoludków. Ale to nie było łatwe. Zresztą w ciągu dnia Janek był bardzo zajęty. Zwiedzał pod przewodnictwem Kornela cały pałac podziemny. Widział skarbiec wspaniały, gdzie krasnoludki gromadziły swe bogactwa, komory pełne złota i drogich kamieni, widział kuźnię, gdzie krasnoludki kuły złote kielichy, i snycernię, w której rzeźbiono na tych kielichach przecudne wzory. Kornel pokazał mu też tkalnię, w której tkano na krosnach delikatne, cieniutkie materiały.
Wieczorem, po obfitej kolacji, rozpoczęła się wesoła zabawa. Krasnoludki i boginki tańczyły i śpiewały, orkiestra złożona z pasikoników, świerszczy i muszek wygrywała skoczne melodie. Na złotym tronie zasiadł król krasnoludków. Był to starzec, z długą, siwą brodą. W pomarszczonej twarzy lśniły oczy bardzo żywe i bystre. Przywołał do siebie Janka i zapytał, jak mu się podoba w podziemnej krainie.
– Bardzo tu jest ładnie – powiedział chłopiec – i rad jestem, że się tu dostałem. Ale pewnie niedługo wrócę na ziemię.
– Jesteś wolnym człowiekiem i możesz robić, co ci się podoba – odparł król zmarszczywszy siwe brwi – ale my nie wypuszczamy chętnie nikogo. Namyśl się i zostań tu przez pięćdziesiąt lat.
– Zobaczę jeszcze, co zrobię – odparł Janek.
Gdy został sam w swej sypialni, zaczął się zastanawiać nad tym, co ma uczynić.
– Dobrze mi tu jest – myślał – lepiej nawet niż u rodziców i wuja. Mam wszelkie wygody, wyśmienite jedzenie, nie potrzebuję ciężko pracować. Zostanę tu, dopóki mi się nie znudzi.
Z tym postanowieniem zasnął. Nie wiedział, że im dłużej przebywa u krasnoludków, tym bardziej traci pamięć tego, co było dawniej. Rodziców i wuja przypominał już sobie rzadko, myślał tylko o sobie. Nie przyszło mu nawet do głowy, że tam, na ziemi, jego zniknięcie musiało wywołać wielki niepokój. Tymczasem rano, po nocy świętojańskiej, wuj z przerażeniem zobaczył, że łóżeczko Janka jest puste. Pobiegł zaraz na wieś, dowiedzieć się o siostrzeńca.
– Nie było go z nami na łące – odpowiadały dzieci.
Okazało się, że nikt nie widział chłopca w czasie zabawy. Nawet Mikołaj nie umiał nic powiedzieć. Wreszcie wuj wybrał się z Mikołajem na poszukiwanie i doszli aż do Błękitnego Jeziora. Na wilgotnym piasku znać było dobrze odciśnięty ślad nogi chłopca. Czółenko kołysało się na falach u brzegu wyspy. Niepokój ścisnął serca obu mężczyzn. Czym prędzej wsiedli do łodzi rybackiej i popłynęli na wyspę. Długo chodzili po brzegu, aż znaleźli ślady Janka. Ślady te ginęły jednak na trawie. Michał spojrzał na Mikołaja i westchnął ciężko.
– Pewnie utonął nierozważny chłopak.
Obszukali całą wysepkę, krzyczeli, nawoływali, ale tylko echo im odpowiadało. Wrócili więc mocno strapieni do wsi. Wuj Michał wyruszył zaraz w drogę, żeby zawiadomić rodziców chłopca o nieszczęściu. Płacz i lament powstał w małej chatce. Wuj obiecał wyruszyć jeszcze z rybakami na jezioro i siecią wyłowić ciało utopionego. Oczywiście nic nie znaleźli, bo w tym czasie Janek zdrów i cały przebywał w gościnie u krasnoludków. Po kilku tygodniach takiego wygodnego i bezczynnego życia chłopiec zapomniał zupełnie o rodzinie. Snuł się z kąta w kąt, zabawiał się przesypywaniem z ręki do ręki drogich kamieni, nizał bezcenne perły na cieniutkie, srebrne nitki. Wieczorami przyglądał się pląsom karzełków i boginek. Czasem w warsztatach przyglądał się pracy karzełków. Ze wszystkich zajęć najbardziej ciekawiła go obróbka drogich kamieni. Surowy kamień podobny był do zwykłego okrąglaka polnego, dopiero pod zręcznymi palcami szlifierza nabierał błysków i ogni. Janek sam spróbował szlifować diamenty i po kilku próbach udało mu się to nieźle. Raz na miesiąc wychodziły wszystkie karzełki na ziemię. Było to w czasie pełni księżyca. Przetaczały wtedy drogie kamienie do innych kryjówek, których było kilka na polance. Janek siadał pod drzewem i z zachwytem przyglądał się błyskom brylantów i rubinów. Potem wracał do swej podziemnej sypialni. Zapomniał zupełnie, że miał spytać o imię tę dziewczynkę, podobną do córeczki kupca. Rzadko ukazywała się ona w jadalni – widać Kornel uprzedził króla o zamiarach chłopca i dziewczynę posłano do innej pracy. Ale pewnego razu jedna z jej koleżanek skaleczyła się w rękę i trzeba ją było zastąpić. Schodząc do jadalni natknął się Janek na złotowłosą służebnicę, niosącą właśnie wazę z zupą. Dawne wspomnienie szarpnęło go za serce. Zagrodził dziewczynie drogę i zapytał patrząc jej w oczy:
– Jak ci na imię? Z jakich stron pochodzisz?
Dziewczynka spojrzała na niego, a senne jej źrenice błysnęły dziwnym światłem. Bez słowa jednak wyminęła Janka i zaniosła wazę na stół. Janek też udał się na swoje miejsce i pozornie nie zwracał uwagi na dziewczynę. Król przyglądał mu się bacznie przez cały czas. Janek ukradkiem rzucił okiem na służebnicę i spostrzegł, że twarzyczka jej straciła martwy wyraz, a w oczach błyszczą łzy. Po obiedzie przechodząc korytarzem usłyszał głośny szloch. Przystanął, a potem pchnął drzwi, za którymi słyszał ów płacz. W małej izdebce siedziała na niskim stołeczku jasnowłosa dziewczynka i zalewała się łzami. Janek zbliżył się do niej i pogłaskał po głowie.
– Powiedz mi teraz, jak się nazywasz – szepnął.
Dziewczynka podniosła na niego wielkie, błękitne oczy, zalane łzami.
– Jestem Elżunia, ojciec mój jest kupcem w miasteczku. Pewnego razu w dzień świąteczny zabrali mnie rodzice na majówkę. Jeździliśmy czółnem po jeziorze, a potem tańczyliśmy na wyspie. Prócz nas było jeszcze kilka rodzin kupieckich. Ja byłam najmłodsza, toteż zmęczyłam się prędko i zasnęłam na trawie. Dorośli pili wino i śpiewali pieśni. Gdy noc zaczęła zapadać, wyruszyli wszyscy w powrotną drogę. O mnie zapomniano – nikt nie zauważył, że zostałam na łące. Rodzice sądzili zapewne, że pojechałam inną łodzią wraz z koleżankami. O północy zbudziły mnie krasnoludki i zabrały do swego królestwa. Nakarmiły mnie i ubrały w białe szatki, a potem napoiły jakimś płynem, po którym zapomniałam o wszystkim. Pracowałam wraz z innymi dziećmi i nie tęskniłam wcale do rodziny. Dopiero twoje pytanie powróciło mi pamięć i obudziło serce.
Skończywszy swą opowieść Elżunia znów zaczęła płakać. Ale Janek objął ją i powiedział:
– Nic się nie martw, już ja znajdę sposób, żeby cię uwolnić.
Tego samego wieczora Janek przywołał Kornela i spytał:
– Kogo twój król musi słuchać?
– Władcy podziemi, ale pojawia się on raz na sto lat – odparł Kornel.
– A czego król boi się najwięcej?
– Niczego się nie boi... – powiedział krasnoludek niepewnie.
– Nie kłam – krzyknął Janek – jeśli powiesz prawdę, to odchodząc stąd oddam ci czapkę. Jeżeli zaś będziesz kłamał, to czapkę spalę, a ty przez całe życie będziesz niewolnikiem i nigdy nie zasiądziesz przy stole z innymi krasnoludkami.
Kornel zbladł i szepnął:
– Powiem prawdę... król... król... boi się... żab...
– Zwykłych żab? – zdziwił się Janek.
– Nie... żab zamkniętych w diamentowych szkatułkach.
Janek przypomniał sobie nagle, że na polance pod drzewem widział duże, okrągłe diamenty. Nie zwrócił na nie wtedy uwagi, ale spostrzegł, że krasnoludki omijają to miejsce. Niecierpliwie czekał na pełnię księżyca. Wreszcie pewnej nocy ujrzał, że krasnoludki zbierają się do wyjścia na ziemię. Poszedł razem z nimi, odszukał owe diamenty i zaczął uderzać jeden o drugi. Jeden z nich otworzył się i ze środka wyjrzała olbrzymia ropucha.
– Kwak... krak – skrzeknęła – pożrę teraz króla, pożrę...
Ale Janek zatrzasnął znów diamentową szkatułkę. Gdy wrócił do podziemi, ukrył szkatułkę pod bluzą i udał się do króla.
– Pytałeś mnie kiedyś, królu, czy zgodzę się zostać tu przez pięćdziesiąt lat. Powiedziałem, że się namyślę. Przebyłem już rok blisko. Dłużej już nie zostanę. W noc świętojańską opuszczę twą gościnę wraz z Elżunią, córką kupca.
Zmarszczył król groźnie brwi i zawołał:
– Zuchwalcze, nie wiesz, co mówisz! Twoja władza nad Kornelem skończy się właśnie w noc świętojańską. Oddasz mu czapkę, a sam pójdziesz do kuźni i pracować tam będziesz przez pięćdziesiąt lat. Dziś była ostatnia noc, gdy...............................Dary Szczęścia
Bajka
Straszna nędza panowała w chacie Filipa, łaciarza starego obuwia.
Rodzinę miał liczną: żona, pięcioro dzieci i starzy rodzice zamieszkiwali nędzną, chylącą się ku ziemi chateczkę.
Dzieci były małe, najstarszy miał lat ośm. Cóż mogła pomódz w wyżywieniu rodziny taka słaba, nędzna kruszyna?
Mały Jędrek czuł się jednak w obowiązku, choć w czemkolwiek pomódz swemu wiernemu ojcu, to też obiegał codzień chaty sąsiednie i pytał, czy nie ma kto obuwia do załatania?
Śmieli się sąsiedzi, żartowali z czyhającego na dziury w butach, chłopca i mówili:
– Poczekaj, dopierom kupił, przyjdź mały za pół roku.
Czasami jednak zdarzało się coś do zreperowania, czasem biegał chłopak nie napróżno.
Z jakąż trymfującą miną przybiegał wtedy do ojca, w jakich radosnych podskokach podawał mu podziurawione obuwie!
O! wtedy był chleb pewny, i biedne dzieci wiedziały, że głód ich choć w połowie będzie zaspokojony.
Filip nie polegał jedynie na tem, co zdoła wyszukać jego synek.
Sam wychodził codziennie na ulice miasteczka ze swym tobołkiem, w którym były szydła, przędza, kawałki starej skóry, wosk i inne szewckie przybory i wołał głośno:
– Kto ma obuwie do zreperowania?!..
Mijały dnie i miesiące, w chacie Filipa było coraz gorzej, wreszcie doszło do tego, że w usta nic włożyć nie było.
Filip i jego żona, zanadto byli dumni, żeby prosić sąsiadów o pomoc, a sąsiedzi zanadto byli samolubni, żeby przyjść sami pomocą.
I tak, choć bogata była okolica, był taki, co ze swą rodziną umierał z głodu...
Dzieje się to często... niestety, bardzo często na świecie.
Filip był wytrzymały, mógłby jeszcze czas jakiś przeżywać niedolę, ale widok głodnej żony i dzieci, był ponad jego siły.
Wziął w rękę swój zwykły tobołek i poraz drugi już w tym dniu zaczął obchodzić ulice i wołać jak zwykle: – Kto ma obuwie do reperacji?!...
Ale cisza ponura była odpowiedzią na rozpaczliwe prawie wołanie biedaka.
A dzień był prześliczny. Jakby na urągowisko nieszczęśliwemu słońce blaskiem................................Mały kramarz
Powiastka
Mały Józio był sierotą. Odumarli go rodzice, gdy miał trzy lata i od tej pory wychowywał go dziadek.
Ciężko to przychodziło staruszkowi, zwłaszcza, że jako koszykarz nie wiele mógł zarobić, a i oczy słabły coraz więcej, tak, że zdarzało się, iż nawet i koszyka nie był w stanie spleść na tydzień. Osiemdziesięcioletni staruszek martwił się bardzo biedą, jaka zawitała do jego domu, a najbardziej tem, że Józio często był głodny i źle odziany.
Chłopiec miał dziesięć lat skończonych, gdy razu pewnego przywołał go dziadek i tak do niego przemówił:
– Chłopcze! żywić cię dalej nie mogę!.. Musisz zająć się czemkolwiek, bo ja stary, nic już nie widzę. Ludzie przestają mi dawać robotę, bo źle robię, nie jestem w stanie na chleb zapracować.
– I dokąd pójdę? co będę robił? Nic nie potrafię... – odpowiedział zmartwiony chłopiec.
– Zaprowadzę cię do paru przedsiębiorstw, może ci dadzą coś do roboty, chociażby tylko za życie. Ja, powtarzam, nic ci już dać nie mogę.
W tej chwili nie mam nawet kawałka chleba dla ciebie.
Weź na siebie co masz najlepszego, włóż czapkę i chodźmy na poszukiwanie pracy.
Chłopiec posłuchał dziadka i wyszli. Zatrzymali się przed składem węgla, pytając, czyby się chłopak nie przydał?
Ale Józio, zobaczywszy osmolonych robotników, brudne ich ręce i ciężką pracę, którejby on napewno nie mógł wykonać – płakać począł i lamentować.
– Ależ, mój Józiu, ja ci tylko pokazuję, jak ludzie pracują i czem można zarobić na życie, ale cię do niczego nie zmuszam. Sam sobie obierzesz pracę.
Chłopak otarł łzy i poszli dalej. Zatrzymali się po dłuższej wędrówce przed koszykarzem, który właśnie zajęty był pracą.
Byłto chlebodawca dziadka, dawał mu czasami koszyki z wikliny do roboty, bo te mógł jeszcze robić pracowity staruszek.
– Widzisz, Józiu, stąd brałem zwykle robotę i zawsze miałem kawałek chleba dla całej rodziny. Zabierz się i ty do tego... Ja, powtarzam, żywić cię dalej nie mogę, musisz razem pracować.
– Musiałby się uczyć, a wtedy nicby nie mógł zarobić, – odezwał się majster. – Niech lepiej zostanie kramarzem i nosi nasze wyroby na sprzedaż. Od jutra może zacząć. Mam dużo ładnych koszyczków, pan również coś zrobił, niech stara się sprzedać i naszą i pana robotę, a zdoła i siebie wyżywić i odziać i panu dopomódz będzie w możności.
– A więc, Józiu, innej niema rady, musisz się zabrać do tej pracy! – rzekł staruszek. – Dogadza ci czy nie dogadza, musisz robić, boć próżniakiem, chyba być nie chcesz, a na żebraninę nie pójdziesz.
– Dobrze, panie majstrze, – obrócił się do koszykarza – dziękujemy ci za chęć w dopomożeniu chłopcu i jutro raniutko będzie u pana po te śliczne koszyczki i trzepaczki trzcinowe, jakie widzę porozwieszane w warsztacie. Ja mam trochę koszyków do papierów i śmieci, dorobię coś jeszcze i wypuszczę chłopca na nową dolę.
– Do widzenia! do widzenia! – zawtórował majster i Józio ruszył w powrotną drogę do domu.
Nazajutrz raniutko chłopak wstał, dostał ostatni kawałek chleba, jaki był w posiadaniu dobrego dziadka i zabrawszy robotę dziadka i przyniesioną od koszykarza, pożegnał się ze staruszkiem i poszedł w świat.
Na odchodnem, dziadek przytulił do serca Józia i rzekł uroczystym tonem:
– Idziesz chłopcze na dolę i niedolę, na walkę o chleb. Pamiętaj być pracowitym i uczciwym i niech cię Bóg błogosławi w twej pracy i strzeże.
A nie zadawaj się w złe towarzystwo, unikaj złych chłopców, bądź grzeczny i uprzejmy dla wszystkich kupujących.
– Będę dobry, dziaduniu, – odpowiedział wzruszony i trochę bojący się tego nowego życia, chłopiec. – Przyrzekam ci to, mój opiekunie i zastępco moich rodziców.
Odszedł chłopiec, a dziadziunio siedział bez ruchu, drżącemi usty szepcąc słowa modlitwy o powodzenie dla dziecka swej ukochanej, młodo zmarłej córki. Józio szedł kawał drogi zanim zaszedł do miasta. Tu bowiem na wsi, gdzie mieszkał nie mógłby zbyć niczego.
Bo któż z wiejskich ludzi kupować będzie trzepaczki lub pięknie splecione eleganckie koszyczki?...
Wszedłszy do miasta najpierw nieśmiało, potem coraz głośniej zaczął wołać na ulicy i na podwórzach: Koszyczki! koszyczki! Panowie i panie, kupujcie!
Miły i dźwięczny głos chłopca rozlegał się tak donośnie i prosząco, że z okien kamienic wysuwać się poczęły głowy pań i kucharek.
– A cóż tam masz za koszyczki, mały kramarzu? – pytały zachęcająco, – taki mały i już pracuje... bardzo to dobrze... czekaj! zejdziemy na dół, to może coś kupimy!
Zatrzymał się Józio uradowany, wołając, że on sam pójdzie do kuchni i przedstawi swój towar, ale gosposia chcąca kupić zeszła prędko, mając inny jeszcze jakiś interes na mieście a za nią pobiegła jej mała córeczka z dużym kawałkiem chleba z masłem i nieśmiało wręczyła Józiowi, mówiąc: – Głodnyś pewnie, twarzyczka twoja blada, jak to mleczko, które dziś piłam.
Zawstydził się trochę Józio, biorąc chleb, narazie chciał powiedzieć, iż nie jest żebrakiem i nie przyjąć, ale przypomniał sobie przestrogi dziadka, żeby być grzecznym, przytem oczy dziewczynki patrzały na niego z takiem współczuciem a mała rączka tak prosząco wyciągała się do niego z pożywieniem, że otrząsnął z siebie pychę i wziął pachnący świeży chleb, podziękowawszy uprzejmie za dobroć. Matka jej kupiła koszyk, którego już dawno potrzebowała i zapłaciwszy Józiowi, zachęcała go do przychodzenia często w te strony, gdyż w pobliżu niema tu koszykarza, a przecie bez koszyka obyć się żadna porządna gospodyni nie może.
– A zajdź zawsze do nas chłopczyku, mówiła przy pożegnaniu, – zjesz coś gorącego, posilisz się, boć do dźwigania towaru i takich dalekich wędrówek, dużo sił ci potrzeba.
Józio był ogromnie tem kupnem i ta dobrocią zachwycony.
Jakto dobrze, że nie opierał się dziadkowi i zabrał się do roboty!
A miał wielką pokusę uciec z domu, aby nie pracować i boszarkować sobie, jakto robił Franek z sąsiedztwa, który nie wiedzieć skąd miał zawsze pieniądze i który go namawiał do połączenia się z nim i łobuzerki.
Koszyk był zrobiony przez dziadka, a więc to co dostał, to będzie należało do staruszka. Ach! jak to dobrze! Wywdzięczać się będzie mógł za wychowanie i serce.
Wesoło i ze smakiem zajadając chlebek przez dziewczynkę ofiarowany, zatrzymywał się co czas jakiś i wołał:
Panowie i Panie,
Kosze na sprzedanie!
Do śmieci i chleba,
Ile tylko trzeba!
I podskakiwał przytem i gwizdał radośnie, czując się teraz użytecznym członkiem społeczeństwa.
Z okna parterowego kuchni wysunęła się głowa milutkiej gosposi i głos młody a pełen dobroci zawołał Józia.
Biegł, ile mu sił starczyło, ciesząc się nową możliwą sprzedażą którego z towarów. Znów kilka groszy zarobi! A to się dziadek ucieszy!
Wszedł do czyściutkiej ślicznej kuchni, która po ich ubogiej i zaśmieconej wikliną izdebce, zdawała się być salonem i grzecznie pozdrowił gospodynię.
– Cóż ty tu masz chłopcze? – spytała wesoło gosposia, – wołasz tak donośnie i tyle obiecujesz w swojej śpiewce, że aż ciekawość mnie bierze. Pokaż no mi swoje towary!
Józio skwapliwie rozstawił kosze i koszyki i zachwalając wyrób zachęcał do kupna.
– A! otóż i jest to, czego potrzebuję! – zawołała uradowana gosposia, – właśnie kosz do pokoju potrzebny.
Dawno mi już się porwał, a dokończył go jeszcze młody nasz pies wyżeł, który jak tylko wpadnie do gabinetu naszego pana, zaraz szarpać go poczyna i wyrzucać z niego papiery.
Ileż chcesz za ten koszyk?
– Trzy złote, proszę pani, mniej wziąć nie mogę, bo taka ich cena, kazali mi brać tyle...
– Ależ, nie tłomacz się, mój mały! Nie jest to wcale drogo, przeciwnie, taniej niż w dużem mieście, dokąd po wszystko jeździmy.
– Nasze wyroby są tanie, – odpowiedział ośmielony Józio, – bo wiklina rośnie koło domu, mamy ją tuż pod bokiem, nie potrzebujemy sprowadzać.
A i dziaduś mój sam robi, więc taniej ocenia.
– Masz dziadka? Ileż ma lat? Pewnie stary?
– Ma ośmdziesiąt lat skończonych, bardzo stary...
– Daj mi więc jeszcze tę trzepaczkę, żeby dziadek więcej zarobił... A tu masz za koszyk.
I dobra gosposia zapłaciła mu za koszyk i za trzepaczkę i dodawszy mu jeszcze bułkę z konfiturami, zachęcała, aby przychodził na podwórze i wołał, gdyż często potrzebne są jej kosze do węgla, a i mieszkańców jest dużo, to może coś kupią.
Zaledwie wyszedł na podwórze i zaśpiewał o swych koszykach, zawołano go do starej pani, która zakupiła u niego parę koszyków dla swych wnuczek, potem sąsiad nabył trzepaczkę i kosz do śmieci, zachwalając dobrą robotę i taniość.
Jakżeż cieszył się Józio, jak skakał z radości!
Cała sakiewka pełna była pieniędzy, a już tylko parę zostało do sprzedania koszyczków!
Sprzeda je napewno, zanim do domu powróci!
Ludzie tacy są dobrzy, tacy litościwi! A ani jeden z kupujących nie wypuścił go bez poczęstowania czemś dobrem...
Ten gospodarz co kupił kosz i trzepaczkę dał mu kilka świeżo uwędzonych kiełbasek...
Zaniesie jej do dziadka i zjedzą razem kolację...
Od miesięcy już nie widzieli mięsa! A teraz odrazu taki specjał.
Tak się ucieszył, że aż pochwycił rękę gospodarza i ucałował, a ten wzruszył się taką radością i powiedział: przychodź do mnie, gdy będziesz w mieście, lubię takich, co chcą od dziecka pracować.
Biegł Józio jak na skrzydłach do domu.
Wyprzedał resztę towaru, niósł dużo pieniędzy i w dodatku taką kolację!...
– Dziadku! patrz dziadku!
I pokazał kosz pusty od towarów i kiełbaski.
– Dziękuję ci dziadku, że dałeś mi sposób do pracy i do wywdzięczenia się tobie! Ach! jakto miło mieć chleb przez siebie zapracowany!
A dziadek wyciągnął ku niemu ramiona i utulił go w swojem objęciu.Mądry Nierogatek
Bajka
Było pięknie na świecie, tak pięknie, że i nieszczęśliwemu nawet człowiekowi nie chciało się w ten dzień umierać.
Lato rozlało wszystkie swe czary, nie poskąpiło ludziom żadnego ze swych cudów.
A więc słońce świeciło nad wyraz pięknie, kwiaty woniały, złociły się i szumiały fale kłosów, śpiewały ptaszęta, czerwieniły się owoce i jagody.
Ale żadnego roku nie udały się tak lny jak tego lata. Wprost były cudne.
Wysokie, wysmukłe, otoczone zielenią, główki ustroiły się w błękit nieba....................Miłość Macierzyńska
Powiastka
W gorącym kraju Afryki, w rozległej i upalnej pustyni przechadzał się król zwierząt, złotopłowy lew wraz ze swą rodziną.
Szczęśliwy był bardzo. Żywności posiadał wiele, miał czem wyżywić ukochaną swą dziatwę i dobrą potulną swą żonę.
Mieszkanie miał wspaniałe. Duża przestronna jaskinia służyła im na schronienie przed niepogodą i na miejsce spoczynku po gonitwie za żerem.
Król puszczy wesół był i szczęśliwy i coraz liznął językiem któreś ze swych dzieciątek.
Przechadzał się majestatycznie i cieszył się swem otoczeniem i przedewszystkiem swobodą...
Bo i cóż droższego nad swobodę?...
Zmierzch zapadł, lew wtedy wyrusza zwykle na łowy.
Pożegnał się więc czule z ukochanymi i ryknąwszy na znak.......................O jaskółce i ziarnku
Baśń fantastyczna
W zimnym, północnym kraju mieszkała uboga wdowa z trzema córkami. Utrzymywała się ona z pracy rąk własnych, szyjąc sukienki i bieliznę zamożniejszym mieszczankom. Chętnie oddawano jej robotę, bo była staranna i punktualna.
– Stara Anna nigdy nie opóźnia się z robotą – mówiły sąsiadki.
A że sukienki przez nią szyte odznaczały się ładnym krojem, chętnie powierzano jej nawet drogie materiały. Trzy córeczki, Ela, Fela i Hela pomagały, jak mogły, swej matce. Najstarsza Ela sprzątała mieszkanie i gotowała jedzenie.........................O kogucie i lisie
Baśń fantastyczna
Był raz śliczny, złotopióry kogut. Mieszkał w małej chatce na skraju lasu. Odziedziczył ją po swej pani, starej babulce, która mieszkała tu przez długie lata. Hodowała ona kury i sprzedawała jajka na targu. Kogucik służył jej wiernie, pilnował swego stadka i budził co rano głośnym pianiem. Ale pewnej jesieni babulka zasłabła. Czując, że śmierć się już zbliża, sprzedała wszystkie kurki, żeby mieć pieniądze na pogrzeb. Potem powiedziała do kogucika:
– Służyłeś mi wiernie, mój Koko, zapisuję ci więc tę chatkę. Spiżarnię zostawiam dobrze zaopatrzoną, nie boję się więc, że zginiesz w zimie z głodu. Na wiosnę zaś poszukaj sobie żony.
Umarła babula, kogucik został sam. Przesiedział całą zimę w chatce żywiąc się ziarnem i kaszą. Gdy stopniały śniegi, a wiosenne słoneczko ogrzało ziemię, otrząsnął kogucik swe złote piórka, wskoczył na płot, zapiał donośnie i ruszył........................O Krasnoludkach i żelaznych górach
Baśń wierszem
Przed dawnemi bardzo laty, był król mądry i bogaty. Miał on pałac kryształowy, w nim krużganek marmurowy... Okna lśniące brylantami, szafirami, szmaragdami...
Kiedy słonko w nie spojrzało, tysiąc iskier się sypało... tysiąc iskier kolorowych, kolorowych, szafirowych!...
Dach był cały z złota lity, cały drogim kruszcem kryty... promień cudny rzucał wkoło, aż na świecie wciąż wesoło... wciąż wesoło w tym tu kraju, wciąż zabawy we zwyczaju.
Wkoło domu sad nad dziwy, sad w owoce urodziwy, w jabłka, grusze i renglody – ot prawdziwe były gody!...
Lud wciąż zziębły i zgłodniały, stanął z buntu drżący cały, przed swym królem i....................