- W empik go
Jarmark w Soroczyńcach - ebook
Jarmark w Soroczyńcach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 190 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Meni nudno w chati żyty,
Oj wezyż mene iż domu,
De bahaćko hromu, hromu,
De hopciujut wse diwky,
De hulajut parubky!
Ze starej baśni
Jak upajający, jak przepyszny jest letni dzień w Małorosji! Jak obezwładniająco upalne są te godziny, gdy południe lśni w ciszy i znoju, a błękitny, niezmierzony ocean, chylący lubieżnie swą kopułę nad ziemią, zda” się zasnął, tonąc w słodkiej omdlałości, tuląc i obejmując bogdankę w swych powietrznych objęciach! W niebiosach – ni obłoku. W polu – ni szmeru, Wszystko jakby umarło; tylko w górze, w otchłani nieba drży skowronek i srebrne pieśni spływają po stopniach powietrznych na zakochaną ziemię, a w stepie z rzadka odzywa się krzyk czajki albo dźwięczny głos przepiórki. Niebosiężne dęby, jakby odpoczywając beztrosko, stoją leniwie i bez myśli, a oślepiające groty słonecznych promieni zapalają całe malownicze masy liści, rzucając na inne czarny cień, który tylko przy silnym wietrze mieni się złotem. Szmaragdy, topazy, rubiny eterycznych owadów osypują wielobarwne warzywniki, ocienione wysmukłymi słonecznikami. Szare stogi siana i złote snopy zboża obozują w polu i koczują po jego niezmierzoności. Pochylone pod brzemieniem owoców, rozłożyste gałęzie czereśni, śliw, jabłoni, grusz; niebo, jego czyste zwierciadło – rzeka w zielonych, dumnie uniesionych ramach… jakże pełne upojnej zmysłowości jest małoruskie lato!
Takim przepychem połyskiwał jeden z dni upalnego sierpnia roku tysiąc osiemset… osiemset… słowem, ze trzydzieści lat temu, kiedy droga, na jakieś dziesięć wiorst przed miasteczkiem Soroczyńcami, roiła się od ludzi śpieszących na jarmark ze wszystkich okolicznych i odleglejszych futorów. Już od rana nieskończonym korowodem ciągnęli czumacy z solą i rybami. Góry garnków opatulonych w siano jechały powoli, jakby im było nudno w zamknięciu i ciemności: gdzieniegdzie tylko jakaś malowana jaskrawo miska czy makutra chełpliwie wystawała ze spiętrzonych na wozie koszy i skupiała na sobie rozczulone spojrzenia wielbicieli zbytku. Wielu przechodzących zerkało z zazdrością na wysokiego garncarza, właściciela owych skarbów, który powoli kroczył za swym towarem, pieczołowicie otulając swoich glinianych strojnisiów i zalotnice znienawidzonym przez nich sianem.
Na uboczu, zaprzężony w zmordowane woły, sunął wóz pełen worków, konopi, płótna i wszelakich domowych pożytków; za wozem wlókł się jego gospodarz w czystej płóciennej koszuli i zabrukanych płóciennych szarawarach. Leniwą ręką ocierał pot spływający ciurkiem ze smagłej twarzy, a nawet kapiący z długich wąsów, upudrowanych przez tego natrętnego balwierza, co nieproszony przychodzi i do nadobnej dziewoi, i do szpetnego i przemocą pudruje od kilku już tysięcy lat cały rodzaj ludzki. Obok szła uwiązana do wozu kobyła, której spokojny wygląd świadczył o jej podeszłym wieku. Liczni przechodnie, zwłaszcza młodzi parobcy, uchylali czapki zrównawszy się z naszym chłopem. Aliści skłaniały ich do tego nie jego siwe wąsy ani godna postawa; wystarczyło choć trochę podnieść oczy do góry, by stwierdzić powód tego uszanowania: na wozie siedziała ładniutka córka o okrągłej twarzyczce, kruczych brwiach, co równymi łukami ocieniały jej świetliste czarne oczy, o niefrasobliwie uśmiechniętych różanych usteczkach; na jej czarownej główce spoczywała bogata korona upiętych długich warkoczy, czerwonych i szafirowych wstążek oraz wiązanki polnego kwiecia. Rzekłbyś, że wszystko ją ciekawiło, wszystko było dla niej osobliwe, nowe…
i śliczne oczęta przebiegały nieustannie z jednego przedmiotu na drugi. I nie dziwota! Pierwszy raz na jarmarku!… Osiemnastoletnia dziewczyna pierwszy raz na jarmarku!… Lecz żaden z idących i jadących nie wiedział, z jakim trudem udało jej się uprosić ojca, żeby wziął ją ze sobą; nieraz już gotów był to zrobić z całego serca, gdyby nie zła macocha, umiejąca trzymać go w ręku tak samo sprawnie, jak on cugle swojej starej kobyły, która w nagrodę za długą służbę wędrowała teraz na sprzedaż. Nieposkromiona połowica… Ale zapomnieliśmy, że przecież i ona tu siedzi wysoko na wozie, w strojnym zielonym wełnianym kaftanie – na którym, jakby na gronostajowym futerku, naszyte były ogonki, co prawda, czerwone – w bogatym wełniaku pstrokatym jak szachownica i w barwnym perkalowym czepcu nadającym jakąś osobliwą powagę jej czerwonej, pełnej twarzy, po której przewijało się coś tak nieprzyjemnego, tak dzikiego, że każdy śpieszył czym prędzej przenieść zaniepokojone spojrzenie na wesolutkie liczko córki.
Oczom naszych podróżnych zaczął się już odsłaniać Psioł; z daleka zawiewał już chłodek, który wydawał się tym milszy po uciążliwej, wyczerpującej spiekocie. Poprzez ciemne i jasnozielone liście niedbale rozrzuconych po łące sokorów, brzóz i topól zalśniły ogniste, chłodne iskry i krasawica-rzeka olśniewająco obnażyła swą srebrną pierś, na którą przepysznie opadały zielone kędziory drzew. Kapryśna, jak ona w tych zachwycających godzinach, kiedy wierne zwierciadło tak zazdrośnie zamyka w sobie jej dumne, olśniewające czoło, ramiona o barwie lilii i marmurową szyję, ocienioną spływającą z rusej głowy falą, kiedy wzgardliwie odrzuca jedne ozdoby, aby zamienić je na inne, i zachciankom jej nie ma końca – tak samo i rzeka prawie co rok zmieniała swe okolice, wybierając sobie nową drogę i otaczając się nowymi, urozmaiconymi krajobrazami. Szeregi młynów podnosiły na ciężkie swoje koła szerokie fale i odrzucały z mocą, rozbijając je na bryzgi, obsypując pyłem i napełniając szumem okolicę. Wóz ze znajomymi już nam pasażerami wjechał tymczasem na most i rzeka w całej swej urodzie i majestacie rozpostarła się przed nimi jak wielka szklana tafla. Niebo, zielone i modre lasy, ludzie, wozy z garnkami, młyny – wszystko się odwróciło, stało i chodziło do góry nogami, nie spadając w przepiękną błękitną otchłań. Nasza krasawica zadumała się podziwiając przepych krajobrazu i nawet zapomniała o swym słoneczniku, którego nasiona łuszczyła raźno przez całą drogę, gdy nagle słowa: „ależ dziewczyna!” uderzyły jej słuch. Obejrzawszy się zobaczyła gromadę stójących na moście parobczaków, z których jeden, strojniejszy od innych, w białej świtce i szarej barankowej czapie, wziąwszy się w boki, zuchowato spoglądał na jadących. Piękna dziewczyna zauważyła jego ogorzałą, lecz ujmującą twarz i ogniste oczy, co chciały, rzekłbyś, przejrzeć ją na wskroś, i spuściła wzrok na myśl, że to może on tak się odezwał.
– Ależ urodziwa dziewczyna! – mówił dalej parobczak w białej świtce, nie spuszczając z niej oczu. – Całe swoje gospodarstwo dałbym za to, żeby ją pocałować. A na przodku jedzie diabeł! – Ze wszystkich stron buchnął śmiech; ale wystrojonej połowicy kroczącego powoli małżonka niezbyt się spodobało takie powitanie: policzki jej z czerwonych stały się szkarłatne, a jazgot dosadnych słów posypał się gradem na głowę krotochwilnego parobczaka:
– A bodajeś się udławił, burłaku zatracony! Bodaj garnek gruchnął w łeb twego ojca! Bodaj się pośliznął na lodzie, antychryst przeklęty! Bodaj mu czart na tamtym świecie brodę” osmalił!
– Patrzcie ją, jak to wymyśla! – powiedział parobek wytrzeszczając na nią oczy, jakby zaskoczony tak potężną salwą nieoczekiwanych pozdrowień – że też jej, wiedźmie stuletniej, język nie stanie kołkiem!
– Stuletniej! – podchwyciła podstarzała piękność. – Nicponiu, umyj się najpierw! Urwipołciu jeden! Nie widziałam twojej matki, ale wiem, że to draństwo! i ojciec twój draństwo! i ciotka draństwo! Stuletniej!… że mu mleko jeszcze nie obeschło pod nosem…
Tu wóz zaczął zjeżdżać z mostu i ostatnich słów nie podobna już było dosłyszeć; ale parobek widocznie nie chciał na tym skończyć: nie namyślając się długo, złapał pecynę błota i cisnął za nią. Pocisk był nadspodziewanie celny: cały nowy perkalikowy czepiec został zbryzgany błotem i rechot wesołych szałaputów przybrał na sile. Dorodna strojnisia zawrzała gniewem; lecz wóz tymczasem odjechał już dosyć daleko; więc zemsta jej spadła na niewinną pasierbicę i nieruchawego małżonka, który, dawno już przywykły do wydarzeń
tego rodzaju, zachowywał uparte milczenie i z zimną krwią przyjmował potok słów rozsierdzonej magnifiki. Jednakże mimo to jej niezmordowany język pracowicie trajkotał póty, aż przybyli do zagrody starego znajomka i kuma, Kozaka Cybuli. Spotkanie kumów, którzy się dawno nie widzieli, wypędziło na jakiś czas z głowy naszych podróżnych pamięć o tym niemiłym zajściu i skłoniło ich do pomówienia o jarmarku i do odpoczynku po długiej drodze.II
Szczo Boże, ty mij Hospode!
Czoho nema na tij jarmarei! Kołesa, skło, dehot, tiutiun, remeń, cybula, kramari wsiaki… tak, szczo chot by w kyszeni buło rubliw i z trydciat', to i tohdi b ne zakupyw usiei jarmarky.
Z komedii małoruskiej
Zapewne zdarzało wam się słyszeć łoskot odległego wodospadu, gdy zaniepokojona okolica pełna jest zgiełku, a chaos dziwnych, niewyraźnych dźwięków pędzi przed wami jak wicher. Czy nie podobne, nieprawdaż, uczucia w mgnieniu oka ogarniają was w wichrze wiejskiego jarmarku, gdy cały tłum zrasta się w jeden ogromny dziwotwór, porusza całym swym cielskiem po placu i ciasnych ulicach, wrzeszczy, śmieje się, grzmi. Zgiełk, połajanki, ryk, rżenie, bek – wszystko zlewa się w jeden bezładny gwar. Woły, worki, siano, Cyganie, garnki, baby, pierniki, czapki –
wszystko jaskrawe, pstrokate, splątane; wszystko miota się i snuje przed oczyma. Różnobrzmiące głosy zatapiają się wzajemnie i ani jedno słowo nie zdoła się wydzielić, uratować z tego potopu; ani jeden okrzyk nie dochodzi wyraźnie. Ze wszystkich stron jarmarku słychać tylko, jak ludziska uderzają się w ręce dobijając targu. Łamie się wóz, zgrzyta żelazo, grzmią rzucane na ziemię deski, aż w głowie powstaje zamęt i nie wiadomo, gdzie się obrócić. Nasz przyjezdny chłop z czarnobrewą córką dawno już obijał się wśród ciżby, podchodził do jednego wozu, macał drugi, pytał o ceny; a tymczasem jego myśli krążyły bezustannie wokół starej kobyły i dziesięciu worków pszenicy, które przywiózł na sprzedaż! Z twarzy jego córki widać było, że nie bardzo jej przyjemnie ocierać się o wozy z mąką i pszenicą. Rada by pójść tam, gdzie pod płóciennymi daszkami kramów strojnie rozwieszono czerwone wstążki, kolczyki, cynowe i miedziane krzyżyki, cekiny. Jednak i tu także miała sporo ciekawych rzeczy do oglądania: ogromnie śmieszyło ją, jak Cygan i chłop uderzają się po rękach tak siarczyście, że aż wykrzykują z bólu; jak pijany Żyd daje babie kisielu, jak kłócące się przekupki obrzucają się wyzwiskami i rakami; jak Moskal jedną ręką gładzi swoją koźlą brodę, a drugą… Wtem poczuła, że ktoś ją pociągnął za wyszywany rękaw koszuli. Obejrzała się – stał przed nią parobczak w białej świtce, z ognistymi oczami. Każda żyłka zadrżała w niej, a serce zabiło tak, jak nigdy jeszcze przy żadnej radości, przy żadnym strapieniu: było jej i dziwnie, i słodko, i sama nie wiedziała, co się z nią dzieje .