- promocja
Jaskiniowiec - ebook
Jaskiniowiec - ebook
Tym razem śmierć składa wizytę sąsiadowi Wistinga.
Zaledwie trzy domy dalej od mieszkania policjanta Williama Wistinga zostają odnalezione zwłoki mężczyzny, który przez cztery miesiące siedział martwy przed migającym ekranem telewizora. Nic nie wskazuje na to, aby jego śmierć była wynikiem przestępstwa. Viggo Hansen był człowiekiem, na którego za życia nikt nie zwracał uwagi, więc jego śmierć również nie wzbudza sensacji i nie trafia na czołówki gazet.
A jednak z jakiegoś powodu ta sprawa budzi ciekawość córki Wistinga, która jest dziennikarką. Line postanawia napisać artykuł: portret zupełnie nieznanej osoby. Kiedy Line rozpoczyna swoje dziennikarskie śledztwo, policja otrzymuje zgłoszenie o odnalezieniu kolejnych zwłok, tym razem na miejscu wycinki lasu. Wygląda na to, że ciało musiało tam leżeć przez długi czas. Na zwłokach mężczyzny zostaje ujawniony niezwykły ślad. Wkrótce policja organizuje zakrojoną na szeroką skalę obławę – jedną z największych w historii Norwegii. Jedyne, co mogłoby popsuć szyki śledczym to nadgorliwi dziennikarze…Tym razem śmierć składa wizytę sąsiadowi Wistinga.
"To nowy Nesbø! Jørn Lier Horst udowadnia, że jest jednym z najlepszych norweskich pisarzy powieści kryminalnych." Dagbladet
"Ekscytująca mieszanka dziennikarstwa i policyjnego śledztwa." VG
"Świetna opowieść o samotności i seryjnym zabójcy." Østlands-Posten
"»Jaskiniowiec» to świetnie napisany thriller, wywołujący dreszcz emocji od pierwszej do ostatniej strony. Nie sposób się od niego oderwać." Tvedestrandsposten
"Kolejne zwycięstwo wyjątkowo zdolnego pisarza z Larviku." Tønsberg Blad
"Genialna książka – od początku do końca." Varden
"Książka, od której się nie oderwiesz." Moss Avis
"Horst stał się mistrzem w budowaniu i podtrzymywaniu napięcia – aż do ostatniej strony." Aftenposten
„Hulemannen” (Jaskiniowiec) to powieść z serii o Wiliamie Wistingu. Horst zadebiutował w 2004 powieścią „Nøkkelvitnet” (Świadek koronny). Stworzył cykl powieści kryminalnych, w których głównym bohaterem jest William Wisting, policjant pracujący w Larviku.
Książki o komisarzu Williamie Wistingu zostały przetłumaczone dotychczas na 17 języków.Za powieść „Vinterstengt” („Po sezonie” - w przygotowaniu Smak Słowa 2015 r.) otrzymał Nagrodę Norweskich Księgarzy. Jego powieść „Jakthundene” („Psy gończe” - w przygotowaniu Smak Słowa 2015 r.) została uhonorowana Nagrodą Rivertona i Szklanym Kluczem (szw. Glasnyckeln) – nagroda literacka, przyznawana corocznie pisarzom z krajów nordyckich za najlepszą powieść kryminalną
Recenzje przedpremierowe
"Jørn Lier Horst to nie drugi Jo Nesbø, ani jego następca, ale poważny konkurent" - pisze autorka pierwszej blogereskiej recenzji "Jaskiniowca" Natalia Skorupa. (ksiazkoville.blogspot.com)
Jørn Lier Horst (ur. 27.02.1970) to norweski pisarz i dramaturg; do września 2013 pracował jako szef wydziału śledczego Okręgu Policji Vestfold, obecnie jest pełnoetatowym pisarzem. Studiował kryminologię, filozofię i psychologię. Jest autorem przedstawień dla Teater Ibsen; od dwóch lat ukazują się również jego powieści kryminalne w tzw. serii CLUE, przeznaczone dla młodszych czytelników.
Horst pracuje nad dziesiątą powieścią kryminalną z serii o Wistingu, która ma się ukazać w przyszłym roku. Czytelnicy – mieszkańcy Larviku często podsuwają mu pomysły na to, gdzie mogłyby zostać odnalezione zwłoki, oddają mu nawet do dyspozycji swoje domki letniskowe. Jak dotąd Horst nie skorzystał z propozycji. Akcja powieści toczy się zwykle w Larviku lub Stavern. William Wisting mieszka w Larviku na Herman Wildenveys gate 7, chociaż nie ma takiego adresu. Numery domów rozpoczynają się od 9. W dziesiątej książce wątek kryminalny będzie związany z piwnicą jednej z drewnianych willi przy Pumpeparken w Larviku. Właściciele willi jeszcze nie wiedzą, że w ich domu będzie rozgrywała się akcja powieści.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62122-81-3 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zmarły mężczyzna był całkowicie zasuszony. Siedział w fotelu, lekko odchylony do tyłu, z popękanymi wargami i żółtoczarnymi odsłoniętymi zębami. Kępki zakurzonych, wyschniętych włosów zwisały z czaszki. Blade, świecące kości prześwitywały przez skórę twarzy. Palce były czarne, skurczone i popękane.
William Wisting przejrzał pozostałe zdjęcia wykonane przez technika kryminalistyki. Zmarły musiał być dość niski, a jeszcze tkanki ciała po śmierci wysuszyły się i skurczyły, wskutek czego mężczyzna wydawał się jeszcze niższy, niż był za życia.
Akta sprawy były podpisane nazwiskiem Viggo Hansen. Fotografie zostały zrobione pod różnym kątem. Wisting uważnie przyglądał się kilkunastu ujęciom niemal zmumifikowanych zwłok. Zapoznając się z dokumentacją zdjęciową, zwykle pozostawał niewzruszony. Przywykł do obcowania ze śmiercią i wykształcił w sobie umiejętność dystansowania się od wrażeń zmysłowych. W ciągu ponad trzydziestu lat służby w policji widział tyle martwych ciał, że już dawno stracił rachubę. Tym razem jednak było inaczej. Nie tylko dlatego, że nigdy wcześniej nie widział niczego podobnego, lecz również dlatego, że znał mężczyznę siedzącego w fotelu. Praktycznie rzecz biorąc, byli sąsiadami. Viggo Hansen mieszkał trzy domy dalej i siedział martwy od czterech miesięcy, a jego nieobecność nikogo nie zaniepokoiła: ani Wistinga, ani pozostałych sąsiadów.
Zatrzymał się na zdjęciu poglądowym, wykonanym od strony kuchni w głąb salonu. Mężczyzna siedział przed telewizorem, zwrócony plecami do fotografa. Telewizor był włączony, tak jak wtedy, gdy patrol policji dostał się do jego mieszkania.
Pokój był skromnie umeblowany. Poza stolikiem RTV i fotelem, w którym siedział zmarły, widać było jeszcze podłużną ławę, bliźniaczy fotel i kanapę ozdobioną poduszkami i kocami. Przy jednej ze ścian stała meblościanka z zamykanymi szafkami. Po przeciwnej stronie pokoju znajdowało się okno z zaciągniętymi szarymi zasłonami. Na prawo od telewizora stała lampa z abażurem z frędzlami i brązowymi śladami przypaleń. Na ścianach wisiały trzy krajobrazy. Na ławie przed mężczyzną leżał tygodnik i pilot do telewizora, a obok stała szklanka i talerz z bliżej nieokreślonymi resztkami jedzenia. Poza tym w pokoju panował porządek.
Nie było widać żadnych śladów walki. Nic, co wskazywałoby na to, że tuż przed śmiercią samotnego mężczyznę odwiedził nieproszony gość. Żadnych podstaw, by podejrzewać, że zgon nastąpił w wyniku przestępstwa. Jednak okoliczności zdarzenia wymagały tego, by policja zbadała sprawę, i dlatego Espen Mortensen wykonał swoją pracę gruntownie, choć nieco rutynowo.
Kolejne zdjęcie było zbliżeniem tygodnika, który leżał na ławie w salonie. Był otwarty na programie telewizyjnym na czwartek, jedenastego sierpnia.
Wisting podniósł wzrok i wyjrzał przez okno gabinetu na padający śnieg, mokry i ciężki. Kalendarz pokazywał piątek, dziewiątego grudnia. Viggo Hansen mógł leżeć martwy jeszcze dłużej, gdyby nie zalegał z opłatą za energię elektryczną. Dostawca energii wysyłał ponaglenia i wezwania do zapłaty, grożąc odcięciem prądu. W końcu wysłali swojego pracownika pod wskazany adres. Przypadek sprawił, że mężczyzna zadał sobie trud, żeby sprawdzić dokładnie, czy nic się nie stało, i zauważył Viggo Hansena przez szparę w zasłonach.
Godziny emisji programów, które Viggo Hansen zamierzał obejrzeć, były zakreślone lub odhaczone na marginesie. Jeden z nich był nadawany przez Discovery Channel i nosił tytuł „Z archiwum FBI”. Wisting znał ten program. Prezentowali w nim rekonstrukcje najgłośniejszych spraw prowadzonych przez amerykańskie Federalne Biuro Śledcze.
Spojrzał na kolejne zdjęcie, które przedstawiało zbliżenie twarzy denata. Była ciemna i opuchnięta, z widocznymi pęknięciami w miejscach, w których skóra została wyżarta. Uzębienie było kompletne, widać było nawet tylne zęby trzonowe. Resztki języka przypominały niebieskoczarną grudę. Duże puste oczodoły patrzyły prosto przed siebie.
Włożył zdjęcia z powrotem do teczki, wstał i podszedł do okna. Zapadał zmierzch. Ołowianoszary zimowy zmierzch. Powinien jechać do domu, ale prawdę mówiąc, nie miał do czego wracać. Nic tam na niego nie czekało, nic poza telewizorem.
Z garażu na tyłach budynku wyjeżdżał właśnie jeden z radiowozów. Koła buksowały na śniegu, zanim odzyskały przyczepność. Niebieskie światło trafiało w płatki śniegu i odbijało się od nich, przypominając małe niebieskie iskry.
Podszedł powoli do biurka i utkwił wzrok w cienkich aktach sprawy. Viggo Hansen nie miał żadnej rodziny, żadnych przyjaciół ani dalszych krewnych. Żył i umarł w całkowitej samotności.
Chciał odłożyć teczkę na stos akt, które miały trafić do archiwum, ale coś go powstrzymało. Nie wiedział co. Doświadczenie i intuicja podpowiadały mu, że sprawę można uznać za zamkniętą. Najważniejszym zadaniem, przed którym stanęli śledczy, było ustalenie tożsamości zmarłego. Nie mogli porównać profilu DNA denata z kodem genetycznym któregoś z członków jego rodziny, ponieważ takowi nie istnieli. Jednakże materiał zabezpieczony na szczoteczce do zębów i grzebieniu, który znajdował się w tylnej kieszeni spodni wiszących na krześle w sypialni, pokrywał się z próbką pobraną ze zwłok. Oznaczało to, że ciało znalezione w domu przy Wildenveys gate jest ciałem osoby, która w nim mieszkała – Viggo Hansena, lat sześćdziesiąt jeden.
Patomorfolog był zaskoczony nad wyraz dobrym stanem zachowania zwłok. Połączenie niskiej wilgotności z niewysoką temperaturą otoczenia, przy zahamowanej cyrkulacji powietrza w pomieszczeniu, w którym wszystkie drzwi, okna i kanały wentylacyjne pozostawały zamknięte – to wszystko razem sprawiło, że ciało Viggo Hansena z czasem uległo mumifikacji, a tylko w niewielkim stopniu procesom gnilnym. Ustalenie przyczyny śmierci okazało się jednak niemożliwe. W akcie zgonu wpisano jedynie mors subita. Nagła śmierć.
Komputer wydał z siebie dźwięk i na ekranie monitora pojawił się czerwony kwadrat. Pilna wiadomość z centrali operacyjnej. Wisting zmrużył oczy i odczytał cztery słowa: W Halle odkryto zwłoki.
Położył akta sprawy Hansena na stosie teczek, które miały trafić do archiwum, i kliknął na wiadomość.2
W redakcji było cicho. Mokry śnieg przyklejał się do okien, tłumiąc dźwięki z zewnątrz. Biuro było już przystrojone na święta. Ekrany telewizorów, na których wyświetlały się nieme wiadomości napływające z międzynarodowych kanałów informacyjnych, udekorowano srebrnymi girlandami i czerwonymi bombkami. Logo „VG” zdobiły białe anioły, a wzdłuż ścian oddzielających stanowiska pracy migały kolorowe lampki.
Szef działu informacyjnego nazywał się Knut A. Sandersen. Jego gabinet odgradzały od reszty redakcji szklane ściany. Line widziała, jak Sandersen przytrzymuje telefon komórkowy ramieniem, nie odrywając palców od klawiatury. Prawdę powiedziawszy, powinien już dawno iść do domu. Dochodziła siódma, więc siedział w pracy o trzy godziny dłużej, niż powinien. A przecież dwa i pół miesiąca temu został po raz kolejny tatą.
Sandersen zakończył rozmowę, wypił łyk kawy i odchylił głowę do tyłu. Tuż nad nim zwisała z lampy gałązka jemioły.
Line wstała. Zamierzała iść do niego, żeby przedstawić mu swoją propozycję. W tej samej chwili znowu zadzwonił telefon i Sandersen zajął się rozmową.
Odszukała swój kubek i czekając, aż szef będzie wolny, zaczęła rozmyślać o świętach. Zastanawiała się, jak je spędzi. Jeszcze nie rozmawiała o tym z ojcem, ale zakładała, że pojadą do dziadka do Stavern. Kto wie, może Thomas do nich dołączy? Był jej bratem bliźniakiem i pracował jako pilot śmigłowca w trzysta trzydziestej eskadrze. Ostatni raz dostał wolne na święta, gdy jeszcze żyła mama. Line poczuła niespodziewane ukłucie tęsknoty. Od jej śmierci minęło pięć i pół roku. Na początku tęsknota była trudna do zniesienia. Zdarzało jej się, że nie miała siły wstać rano z łóżka, potrafiła nagle wybuchnąć płaczem na spotkaniu i na okrągło martwiła się, jak ojciec poradzi sobie sam. Z czasem tęsknota stała się mniej dojmująca, mniej rozpaczliwa, ale Line wiedziała, że nie bez powodu pracuje od rana do nocy. Zdążyła się od tego trochę uzależnić – lubiła być maksymalnie skoncentrowana na sprawie.
Szef działu zakończył rozmowę, ale tym razem jego telefon zadzwonił, zanim Line zdążyła podnieść się z krzesła. Od czasu gdy po raz pierwszy została zatrudniona w gazecie na zastępstwo, skronie Knuta A. Sandersena wyraźnie posiwiały. Teraz Line pracowała w redakcji na stałe i należała do sekcji kryminalnej. Sprawa, którą chciała się zająć, wykraczała poza zakres jej obowiązków, ale jako zespół mogli pozwolić sobie na to, żeby Line przez kilka dni pracowała nad materiałem do magazynu weekendowego.
Sandersen wstał i skubnął jemiołę. Line podejrzewała, że to on sam ją tam powiesił. Zmierzając w stronę automatu z napojami, wciąż rozmawiał przez telefon, ale gdy wracał do gabinetu z garścią pierniczków w jednej ręce i pełnym kubkiem kawy w drugiej, telefon miał schowany w kieszeni. Usiadł za biurkiem, odchylił się do tyłu na krześle i przez chwilę się nie ruszał.
Line wiedziała, że musi działać szybko. Na sprzedanie szefowi swojej propozycji miała czas na góra trzy zdania. Wstała, wzięła ze sobą kubek z kawą, żeby wzbudzić większe zaufanie, i weszła do jego gabinetu. Sandersen przyglądał się jemiole, zanim przeniósł wzrok na nią.
– Chciałabym napisać o Viggo Hansenie – powiedziała.
Sandersen zaczął sprzątać zawalone papierami biurko.
– Nigdy o nim nie słyszałem – odparł, układając dokumenty. – Czym się zajmuje?
– Nie żyje.
– Zabójstwo?
Potrząsnęła głową.
– Siedział martwy przed telewizorem przez cztery miesiące, zanim ktoś go znalazł.
– To znaczy, że całkiem konkretnie nie żyje.
– Chciałabym napisać o tym, jak mogło do tego dojść – wyjaśniła. – Jak to jest możliwe, żeby być aż tak samotnym i zapomnianym przez wszystkich, że dopiero po czterech miesiącach ktoś przez przypadek odkrywa, że nie żyjesz.
Sandersen otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Line go ubiegła:
– Myślę, że to byłby dobry materiał na święta – mówiła dalej. – Właśnie zostaliśmy wybrani przez ONZ jako kraj, w którym żyje się najlepiej na świecie. Natomiast w badaniach dotyczących poziomu odczuwanego szczęścia mieszkańcy Norwegii uplasowali się dopiero na sto dwunastym miejscu. Wygrało jakieś państwo na Oceanie Spokojnym, małe społeczeństwo wyspiarskie, w którym ludzie okazują sobie zainteresowanie i mają dla siebie czas.
Widziała, że Sandersenowi spodobał się jej pomysł. Temat, który zaproponowała, pasowałby do świątecznego dodatku. Jako przeciwwaga dla bożonarodzeniowej radości, kuracji odchudzających i reportaży o wymianie świątecznych prezentów. A jednak szef siedział zamyślony.
– Przecież nie możemy w kółko pisać o pogodzie – dodała przekonującym tonem i skinęła głową na pierwszą stronę gazety, która informowała czytelników, że „nadchodzą syberyjskie mrozy”.
W końcu zrozumiała, że zmarszczki na czole szefa nie były spowodowane jej propozycją, lecz stosunkami panującymi w redakcji. Piętro wyżej dwudziestu pięciu członków kolegium redakcyjnego przygotowywało świąteczne wydanie gazety. Powinni być w stanie wypełnić numer swoimi tekstami. Sandersen nic by nie zyskał, oddając im swojego dziennikarza. Wręcz przeciwnie. Dla niego oznaczało to o jedną głowę mniej w dziale informacyjnym.
– Potrzebuję trzy, cztery dni – powiedziała, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie będzie potrzebowała więcej czasu. – We wtorek odbędzie się jego pogrzeb.
Sandersen wziął do ręki długopis i wsunął go do ust.
– Co oglądał?
– Co masz na myśli?
– Jaki program oglądał, gdy umarł?
– Nie mam pojęcia – odparła Line i wypiła łyk kawy. – Ale dowiesz się o tym z gazety.
Sandersen skinął głową.
– Umowa stoi – powiedział, rzucając okiem na schody prowadzące na piętro. – Zaproponuję im temat i powiem, że wypożyczam cię na trzy dni.
– Trzy dni – potwierdziła, po czym przechyliła się i pocałowała go w policzek.3
Jadący z naprzeciwka pług śnieżny wzbił w powietrze białą chmurę, która osiadła na przedniej szybie samochodu. Wisting zmniejszył prędkość. Jechał powoli, dopóki nie odzyskał widoczności.
Oznakowany radiowóz i policjant ze śniegiem na otoku czapki stali na poboczu drogi w miejscu, w którym znajdował się zjazd do gospodarstwa, skąd otrzymali zgłoszenie. Duży czerwony napis na szyldzie brzmiał: „Samodzielna wycinka choinek”.
Skinął głową w stronę policjanta i wjechał na drogę prowadzącą do gospodarstwa. W oddali zobaczył światła samochodów i ludzi krążących po otwartym terenie.
Zwłoki zostały znalezione na plantacji jodły. Pierwszy patrol wysłał informację, że ciało jest w stanie daleko posuniętego rozkładu. Wisting wiedział, co to oznacza. Jak niewiele zostaje z ciała człowieka wystawionego na działanie czasu i przyrody.
Skręcił na parking, wysiadł z samochodu i poczuł, jak cienko był ubrany.
Przed wejściem na plantację stało dwóch umundurowanych policjantów. Napis na tablicy mówił, że cena jodły wynosi trzysta osiemdziesiąt koron, natomiast zwykły norweski świerk kosztuje dwieście dwadzieścia koron.
– Wiemy coś więcej? – spytał Wisting.
Starszy funkcjonariusz przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą i z powrotem.
– Nie – odparł, chuchając na zmarznięte dłonie. – Mortensen jeszcze tam jest – dodał, kiwając głową w kierunku plantacji choinek. – Ale nie sądzę, żeby udało mu się coś więcej ustalić. Buty i ubranie wskazują, że chodzi o mężczyznę, ale bez sekcji tego nie potwierdzimy.
Wisting zajrzał w głąb rzędu choinek. Pięćdziesiąt metrów dalej ustawiono reflektor. Policyjny technik stał pochylony nad czymś bliżej nieokreślonym.
– Kto znalazł ciało?
– Ośmioletni chłopiec, którzy przyszedł tu ze swoim ojcem po choinkę. Zwłoki leżą pod gałęziami tuż przy pniu, jakby ktoś chciał wepchnąć je jak najdalej.
Do rozmowy włączył się drugi policjant:
– Odgarnęli śnieg, żeby dostać się tam z siekierą i w pierwszej chwili nie rozumieli, co to jest.
Wisting skinął głową. Już widział te nagłówki w gazetach: „Ośmiolatek znajduje zwłoki pod choinką”.
– Gdzie teraz są? – spytał. – Syn i ojciec?
– Odesłaliśmy ich do domu.
Wisting podziękował i wszedł między drzewa. Śnieg skrzypiał pod butami.
Mortensen podniósł się i przywitał go ruchem głowy. Mokre płatki śniegu osiadły na jego włosach.
Wisting przyglądał się zwłokom z odległości jednego metra. Musiał ukucnąć, żeby móc zajrzeć pod gałęzie jodły. Zgięty tułów w zamarzniętej na kość marynarce nieokreślonego koloru, jasne spodnie i brązowe skórzane buty ze sznurówkami i płaską podeszwą. Z tyłu głowy widoczne były pojedyncze kępki włosów, na karku ślady po ptakach lub niewielkich gryzoniach, które urządziły sobie ucztę.
– Co o tym myślisz? – spytał, podnosząc się z kucek.
Espen Mortensen wzruszył ramionami.
– Wyciągniemy go i przekażemy patomorfologom. Potem postawimy namiot nad miejscem znalezienia zwłok i odgarniemy śnieg. Może wyszukamy tutaj coś jeszcze.
– Czyli pełen pakiet? – skwitował Wisting. – Nie wierzysz w zgon z przyczyn naturalnych?
Mortensen pokręcił głową.
– Gdyby to było gdzieś na odludziu, moglibyśmy założyć, że położył się pod drzewem w poszukiwaniu schronienia, ale do drogi jest góra pięćdziesiąt metrów, a do najbliższych zabudowań zaledwie kilkaset metrów.
Wisting znowu ukucnął. Mortensen miał rację. O nieszczęśliwym wypadku też raczej nie mogło być mowy. W grę wchodziło samobójstwo. Może obok ciała znajdą pustą fiolkę po lekach? To zdecydowanie uprościłoby sprawę, ale intuicja podpowiadała mu, że nic takiego się nie zdarzy.
– Jak myślisz, jak długo tu leży?
– Od lata.
Odpowiedź zaskoczyła Wistinga. Milczał, czekając na uzasadnienie.
– Ubranie – wyjaśnił Mortensen. – Ma na sobie letnie ubranie.
Wisting podniósł się i zrobił krok do tyłu.
– Nie mamy nikogo takiego na liście – odezwał się w końcu. – Żadnych zaginionych.4
Line myślała o Viggo Hansenie. Wychowała się trzy domy dalej i dobrze go pamiętała. Zawsze było w nim coś tajemniczego. Wszystkie dzieciaki w okolicy bały się go, chociaż nie miały ku temu żadnego szczególnego powodu. Rzadko spotykano go w ciągu dnia, za to często widywano nocą. Zawsze ilekroć miała spędzić wieczór poza domem, mama upominała ją, żeby wróciła, zanim Viggo Hansen wyjdzie na spacer. Czasem stawali z Thomasem w oknie i obserwowali, jak ich sąsiad wraca do domu tuż po północy. Szedł przygarbiony, ubrany w czarny, trochę za duży płaszcz, zawsze po tej stronie ulicy, gdzie nie stały latarnie.
Mówiono, że jego matka leczyła się w psychiatryku, a ojciec siedział w więzieniu, ale Line nie wiedziała, czy w tych plotkach tkwiło ziarno prawdy.
Nie mogła się doczekać, kiedy rzuci się w wir pracy. Zanim jeszcze dostała zgodę od Sandersena, utworzyła w komputerze folder, który zatytułowała „Viggo Hansen”.
Praca nad reportażem miała zupełnie inny charakter niż ta, do której przywykła, zarówno pod względem samej tematyki czy metody zbierania materiału i jego analizy, jak też środków wyrazu. Reportaż oznaczał całkowicie odmienny sposób opisywania rzeczywistości.
Redagując informacje prasowe, używała prostego, funkcjonalnego języka. Sam przekaz również był prosty i bezpośredni. W reportażu język pełnił inną funkcję. Mogła odrobinę poeksperymentować. I chociaż nie pisała poezji, mogła siedzieć i układać zdania całymi godzinami. Mogła także poświęcić więcej czasu samej strukturze tekstu. Zawsze starała się uzyskać narracyjną płynność i nadać ludziom, o których pisała, treść i fakturę. Reportaż był takim rodzajem dziennikarstwa, który dawał możliwość głębszego ujęcia tematu i nadania mu bardziej osobistego charakteru. Poza tym fascynowało ją to, że mogła poruszać ważne tematy społeczne i ukazywać je przez pryzmat ludzkich losów, opisów sytuacji i innych znaczących szczegółów, które same w sobie miały wielką siłę nośną.
Czuła również, że artykuły, które pisała do magazynu weekendowego, cieszyły się większym uznaniem, i to zarówno czytelników, jak i redaktora naczelnego. Dostawała pochwały od Sandersena i szefów działu informacyjnego za materiały, które dostarczała ich redakcji, ale nic nie dorównywało pełnym zachwytu komentarzom, które przesyłał jej redaktor odpowiedzialny za weekendowe wydanie gazety. Często opatrywał je uśmiechniętymi buźkami i rzędem wykrzykników. Jak dotąd nie napisała jeszcze reportażu, który nie wywołałby odzewu czytelników. Najczęściej dostawała od nich maile, ale do redakcji „VG” przychodziły również ręcznie napisane listy, z prawdziwymi znaczkami i zaadresowane na jej nazwisko. Zachowywała je wszystkie.
Napisała już wcześniej kilka portretów-wywiadów, w których starała się zrozumieć i przekazać poglądy oraz sposób myślenia innych ludzi. Co prawda wywiady przeprowadzała z żywymi osobami, ale zasada była ta sama. Chodziło o to, żeby dowiedzieć się, kim tak naprawdę byli jej rozmówcy.
Chwilowo folder „Viggo Hansen” nie zawierał zbyt wiele treści. Był tam wycinek z lokalnej gazety, w którym informowano o znalezieniu ciała mężczyzny, ale wiadomość ta nie wywołała żadnej reakcji. Nie napłynęły żadne listy od czytelników z głosami krytyki pod adresem służby zdrowia czy systemu opieki nad ludźmi w podeszłym wieku. Sprawą nie zainteresowały się ani agencje prasowe, ani duże, poczytne gazety.
Znała dziennikarza, który sporządził notatkę prasową. Nazywał się Garm Søbakken. Pracowali razem, gdy była zatrudniona na zastępstwo w lokalnej gazecie. Sprawę prawdopodobnie podchwyciłyby inne media, gdyby Garm zawarł w artykule więcej szczegółów. Krótki materiał podawał jedynie informację o tym, że zmarły mężczyzna mieszkał sam i że leżał martwy przez długi czas, zanim znaleziono jego ciało. Można było odnieść wrażenie, że Garma najbardziej zbulwersowała postawa policji, która zdawała się wykluczać, że śmierć mężczyzny nastąpiła w wyniku przestępstwa. Dziennikarz tłumaczył, że policja zawsze podejmuje rutynowe czynności wyjaśniające w sytuacji, gdy ktoś umiera nagłą śmiercią i nie można ustalić przyczyny zgonu.
W tej samej gazecie ukazał się artykuł Søbakkena na temat kłopotów mieszkaniowych miejscowych studentów i jeszcze jeden kontynuujący sprawę gwałtu. Wyglądało na to, że miał co robić.
W okolicznościach śmierci Viggo Hansena najbardziej zainteresowało ją to, że chodziło o osobę z jej najbliższego sąsiedztwa. Widziała jego nazwisko na skrzynce pocztowej w drodze do szkoły i z powrotem, zrywała jabłka z jego ogrodu i sprzedawała mu losy na loterię na rzecz lokalnej drużyny piłki ręcznej. A jednak nie mogła dokładnie przypomnieć sobie, jak wyglądał. Pamiętała go jak przez mgłę: niskiego mężczyznę ze sterczącymi włosami i mocno zarysowaną dolną szczęką.
O śmierci Viggo Hansena dowiedziała się od ojca. Wspomniał o tym mimochodem pewnego wieczoru, gdy do niego zadzwoniła. Zadała mu pytania, których kolega dziennikarz nie zadał, i dzięki temu poznała szczegóły, które mogły uczynić z tajemniczej śmierci sprawę budzącą kontrowersje. Po pierwsze: Viggo Hansen siedział martwy w fotelu przed telewizorem od zeszłego lata. Po drugie: gdy policja dostała się do mieszkania, telewizor wciąż był włączony. To były fakty, które mogła wytłuścić w główce artykułu.
Od ojca dowiedziała się również, jak to możliwe, że ciało odnaleziono dopiero po czterech miesiącach. Viggo Hansen żył w całkowitej izolacji. Nie miał żadnej rodziny, kolegów z pracy ani przyjaciół, nie prenumerował gazet i rzadko otrzymywał pocztę. Na jego koncie bankowym regularnie dokonywano transakcji. Co miesiąc wpływała emerytura, a większość rachunków była opłacana na podstawie stałego zlecenia zapłaty. Hansen był człowiekiem, który nie istniał dla otoczenia. Człowiekiem, którego wszyscy traktowali jak powietrze.
Nagle dotarło do niej, że nie może napisać artykułu, który dotyczyłby wyłącznie zewnętrznych okoliczności jego śmierci, samotności i życia w całkowitym odosobnieniu. Czuła, że musi napisać reportaż o prawdziwym Viggo Hansenie. Dzięki temu ludzie mogliby dowiedzieć się, kim był, skoro nie mieli okazji poznać go za życia.
Zaczynanie takiego projektu przypomina zaglądanie przez dziurkę od klucza, pomyślała. Na początku widać tylko tę część pokoju, która znajduje się w zasięgu wzroku, chociaż wiadomo, że pomieszczenie zawiera nieskończenie więcej elementów.
W czasie pracy nad tą sprawą zamierzała mieszkać u ojca. Musiała wyciągnąć od niego dodatkowe informacje. Co prawda ojciec był o osiem lat młodszy od Viggo Hansena, ale mógł znać osoby, które miały z nim bliższy kontakt. Poza tym mógłby potwierdzić, czy matka Hansena leczyła się w szpitalu psychiatrycznym i czy jego ojciec siedział w więzieniu.
Otworzyła nowy dokument i odnalazła szablon listu z logo „VG”. Jeśli miało się jej udać, potrzebowała również informacji z oficjalnego źródła. W nagłówku napisała: „Prośba o wgląd w akta sprawy karnej”. Już wcześniej pisała tego rodzaju pisma i dawała któremuś z szefów działu do podpisu. Spojrzała na tytuł i usunęła słowo „karnej”. To była zupełnie inna sprawa niż te, nad którymi zwykle pracowała. Tym razem nie prowadziła dziennikarskiego śledztwa.
Przedstawiła ideę artykułu, argumentując, że reportaż ma uwidocznić zanikanie poczucia wspólnoty w społeczeństwie i narastanie znieczulicy. Na końcu poprosiła również o zgodę na wejście do domu Viggo Hansena. Policja prawdopodobnie odeśle ją do władz gminy, która w takich wypadkach formalnie zarządzała masą spadkową, ale wiedziała, że łatwiej jej będzie otrzymać takie pozwolenie, jeśli policja nie wniesie zastrzeżeń.
Gdy pismo było gotowe, odchyliła się wygodnie w fotelu i założyła ręce za głowę. Za oknem padał gęsty śnieg. Odkąd wyjechała do pracy, musiało spaść prawie pół metra. Sandersen na pewno już zlecił któremuś z dziennikarzy napisanie artykułu na temat chaosu spowodowanego śnieżycą.
Wyprostowała plecy i wzięła do ręki telefon komórkowy. Wybrała numer ojca. Chciała mu powiedzieć, że przez kilka dni będzie u niego mieszkać, ale ojciec nie odbierał. Zerknęła na zegarek. Był kwadrans po dziewiątej. Zapewne zdążył już zasnąć na kanapie, pomyślała.5
Wisting stał przy oknie w sali konferencyjnej znajdującej się na pierwszym piętrze komendy policji i spoglądał w dół. Latarnie rzucały blade kręgi światła. Przysypane śniegiem miasto wydawało się przytulniejsze niż zwykle.
Pierwszy zjawił się Nils Hammer. Usiadł w milczeniu na swoim stałym miejscu na rogu długiego stołu, chwycił plastikowy kubek i wyciągnął silną dłoń po dzbanek z kawą. Hammer był nieustraszonym oficerem śledczym. Można było na nim polegać, poza tym był uczciwy i pracowity, a do tego stoicko cierpliwy i łagodny. Od czasu do czasu w porze lunchu wywoływał gorące dyskusje. Był z całą pewnością najmniej poprawnym politycznie członkiem zespołu i Wisting podejrzewał, że Hammer czerpie jakąś dziwną radość z drażnienia współpracowników.
Pozostali przyszli razem. Torunn Borg, Christine Thiis i Benjamin Fjeld. To byli wszyscy.
Zaledwie kilka lat temu zawiadomienie o tak poważnym zdarzeniu, jak zabójstwo, brutalny napad, uszkodzenie ciała czy jak w tym wypadku – odnalezienie zwłok, sprawiało, że z łatwością można było utworzyć zespół dochodzeniowy złożony z co najmniej dziesięciu policjantów. Dzisiaj śledczych zebranych wokół stołu można było policzyć na palcach jednej ręki.
Benjamin Fjeld był najmłodszy i najmniej doświadczony. Ten niebieskooki, krótko ostrzyżony blondyn jako świeżo upieczony policjant miał doskonale wyćwiczone ciało. Odbył szkolenie w wydziale i od jakiegoś czasu należał do stałych członków zespołu. Był zdolny i zaangażowany, miał dobre oko do szczegółów i nie bał się ciężkiej pracy.
Torunn Borg miała tak samo długie doświadczenie zawodowe jak Wisting. Była najbardziej skrupulatna i systematyczna z nich wszystkich, odznaczała się niezwykłą zdolnością logicznego myślenia i dostrzegania związków przyczynowo-skutkowych, co często miało decydujące znaczenie dla wyniku śledztwa.
Christine Thiis była prawniczką z zaledwie rocznym stażem w wydziale, jednak Wisting zdążył się przekonać, że Thiis ma przenikliwy umysł i potrafi właściwie ocenić sytuację. Być może jej wiedza z zakresu psychologii i nauki o człowieku przewyższała znajomość technik śledczych, ale tak czy inaczej była zdolnym adwokatem policyjnym.
Wisting zajął miejsce na końcu stołu i położył przed sobą notes.
– Cieszę się, że udało wam się przyjść mimo późnej pory – zaczął. – Nie wiemy jeszcze dokładnie, z czym mamy do czynienia, ale ważne, żebyśmy już się tym zajęli.
– Co już wiemy? – spytał Hammer, przygryzając brzeg plastikowego kubka.
Wisting rozłożył mapę i pochylił się nad stołem, żeby wskazać kolegom miejsce znalezienia zwłok. Powiódł palcem wzdłuż Brunlanesveien w kierunku Helgeroa. Przy Hallevannet odszukał właściwy zjazd i jasnozielony zakreskowany obszar. Sięgnął po długopis i postawił krzyżyk w miejscu, w którym znaleziono ciało.
– Sądząc po obuwiu i ubraniu, mamy podstawy sądzić, że są to zwłoki mężczyzny – odpowiedział, siadając. – I że leżały tam od lata.
– I nie mamy żadnych zgłoszeń o zaginionych, którzy spełnialiby te warunki? – upewniła się Christine Thiis.
Wisting przytaknął.
– Latem przyjeżdża tu około czterdziestu tysięcy turystów – przypomniał Hammer. – Może powinniśmy rozszerzyć zakres poszukiwań?
– Już to zrobiliśmy – wyjaśniła Torunn Borg i z pliku dokumentów leżących przed nią na stole wyciągnęła wydruk z komputera. – Dużo nam to jednak nie dało. W połowie lipca dwóch niemieckich turystów zaginęło podczas wyprawy na ryby w Vestlandet, odnaleziono tylko jednego z nich. Poza tym zgłoszono zaginięcie pieszego turysty z Holandii, który przemierzał Hardangervidda.
Wisting spojrzał na zegarek.
– Mortensen wróci niedługo z miejsca zdarzenia – powiedział i zapisał w notesie skrót „ID”. Identyfikacja zwłok. Bez ustalenia tożsamości ofiary trudno byłoby im dalej prowadzić sprawę. – Może dowiemy się od niego czegoś więcej.
– Jak się czuje chłopiec, który znalazł ciało? – spytała Christine Thiis.
– Ojciec się nim zajął – odparł Wisting. – Zdaje się, że jest wykładowcą akademickim. W każdym razie odmówił przyjęcia profesjonalnej pomocy. Mam nadzieję, że chłopcu nic nie będzie.
– Czy media już wiedzą? – spytał Hammer.
Christine Thiis skinęła głową. To ona decydowała o wniesieniu aktu oskarżenia i zapytania od mediów były kierowane głównie do niej.
– Dopóki nie mamy pewności, że jest sprawa, przyjmują postawę wyczekującą – wyjaśniła. – W końcu wiele wskazuje na to, że może chodzić o samobójstwo.
Hammer zgodził się z nią.
– Już to przerabialiśmy. Zdarza się, że zabierają ze sobą fiolki z lekami i idą do lasu.
Pozostali przytaknęli.
– Poza tym to raczej dziwne miejsce na ukrycie zwłok – stwierdził Benjamin Fjeld, przyciągając do siebie mapę. Odległość od krzyżyka, który postawił Wisting, do zabudowań gospodarskich wynosiła zaledwie kilkaset metrów.
– Zwłoki nie były całkowicie ukryte, więc prędzej czy później zostałyby znalezione.
– Kto mieszka w tym gospodarstwie? – spytała Thiis.
Wisting zajrzał do notatek.
– Per i Supattra Halle.
– Supattra?
– Jego żona pochodzi z Tajlandii. To ona odpowiada za choinki.
Hammer wywrócił oczy do nieba, ale nic nie powiedział.
– Policjanci już z nimi rozmawiali, ale to nic nie dało – wyjaśnił Wisting. – Mają zgłosić się jutro na komendę, żeby złożyć wyjaśnienia, ale podobno nie pamiętają, żeby latem wydarzyło się coś szczególnego, co mogłoby mieć związek ze znalezieniem ciała.
– Kiedy sekcja?
– Jutro przed południem. Przy odrobinie szczęścia nowy system kamer zadziała i będziemy mogli stąd przyglądać się sekcji.
Hammer sięgnął po dzbanek i dolał sobie kawy.
– To dziwne – powiedział. – Że nie mamy go na liście zaginionych. Skoro leżał tam od lata, to chyba ktoś powinien zgłosić jego zaginięcie?
Wisting wziął do ręki czysty kubek, nie mówiąc ani słowa. Jego to już nie dziwiło. Istnieli ludzie niewidoczni dla otoczenia. Tylko jedno się nie zgadzało: dlaczego ktoś miałby życzyć im śmierci?6
Zostawił telefon komórkowy w pracy. Miał jedno nieodebrane połączenie od Line i dwa od Espena Mortensena. Młody technik kryminalistyki przysłał mu także esemesa z wiadomością, że ciało zostało przewiezione do prosektorium i że coś przy nim znalazł. Napisał, że zjawi się w komendzie przed wpół do dziesiątej. A więc zostało jeszcze trzydzieści minut.
Wistinga kusiło, żeby zadzwonić i zapytać, o co chodzi. Może po podniesieniu zwłok znaleźli fiolkę z lekami albo może nawet portfel z dowodem tożsamości?
Postanowił, że do Line oddzwoni później. Zwykle telefonowała do niego wtedy, gdy w redakcji panował spokój, żeby spytać, jak się czuje i co robi. Tym razem wolał nie poruszać tego tematu. Sprawa znalezienia zwłok jeszcze nie przedostała się do mediów, z czego był zadowolony. I tak nie mogliby udzielić im żadnej odpowiedzi.
Ziewnął. Czuł się zmęczony. To pewnie przez te opady śniegu, pomyślał. Duże włochate płatki tańczyły za oknem.
Za dziesięć dziesiąta Espen Mortensen wszedł do gabinetu. Godziny spędzone na dworze sprawiły, że jego twarz nabrała zdrowego wyglądu. Na włosach leżał roztopiony śnieg. W jednej dłoni trzymał filiżankę gorącej kawy, w drugiej małe pudełko, a przez ramię miał przewieszony aparat fotograficzny.
– Odesłaliśmy ciało – powiedział, siadając w fotelu dla gości. – Sekcja jutro przed południem.
– Co znaleźliście? – niecierpliwił się Wisting.
Mortensen położył na biurku pudełko.
– Zanim go zabrali, przejrzeliśmy jego kieszenie – zaczął.
– Portfel? – spytał Wisting, mając nadzieję, że zaraz pozna nazwisko zmarłego.
Mortensen potrząsnął głową.
– Klucze? – próbował zgadnąć Wisting. Wiedział z doświadczenia, że klucze systemowe wystarczą, żeby poznać adres.
– Nie.
Mortensen otworzył wieko pudełka, wyjął torebkę z przezroczystego plastiku i położył ją na biurku. Wisting pochylił się nad blatem. Wewnątrz znajdowała się druga przezroczysta torebka, a w niej wymięte kartki połyskującego papieru. Folder reklamowy. Na przedniej stronie widniało zdjęcie statku z dużymi żaglami, a pod nim wydrukowany napis „Elida” i „Sailing for Jesus”.
Wisting ostrożnie uniósł plastikową torebkę.
– Co to jest? – spytał. – „Zapraszamy do Hamnen na cztery nabożeństwa z «Elidą»!” – przeczytał na odwrocie. – „Gwarantujemy muzykę na żywo i opowieści o życiu prosto z pokładu statku”.
– To jest reklamówka szwedzkiej grupy neokatechumenalnej – wyjaśnił Mortensen. – Przedstawiają „Elidę” jako pływający kościół. Podróżują po świecie i nauczają o Jezusie.
– Przeglądałeś ją? – spytał Wisting, machając torebką z broszurą reklamową.
– Sprawdziłem w Internecie – wyjaśnił Mortensen. – Byli w Norwegii na letnim tournée w pierwszej połowie sierpnia. Pierwszy przystanek mieli w Stavern. Statek był tam zacumowany dziewiątego sierpnia, zanim popłynęli dalej, do Stavanger.
Wisting próbował pozbierać myśli. Nie sądził, aby zmarły mężczyzna mógł być członkiem załogi pływającego kościoła. Zgłoszenie zaginięcia obywatela Szwecji na pewno zostałoby zarejestrowane w norweskim systemie, gdyby mężczyzna rzeczywiście zaginął z pokładu zagranicznej jednostki cumującej w norweskim porcie.
Odłożył opakowanie z materiałem dowodowym i przełożył cztery kartki do tyłu w kalendarzu stojącym na biurku. Minął dni, kiedy zawieszony w czynnościach służbowych szukał rozwiązania zagadki zaginięcia sprzed siedemnastu lat, i spojrzał na dni późnego lata, gdy jeszcze był z Suzanne. Pracował, ale nie miał zbyt wielu umówionych spotkań. W rubryce na samym dole środy, dziesiątego sierpnia, miał zanotowane „Letni koncert”. Pamiętał, że był ciepły wieczór i że razem z Suzanne wybrali się na koncert jazzowy w Bøkeskogen. Od tamtej pory minęły już cztery miesiące, w czasie których znowu został singlem. I przez te cztery miesiące nieznany mężczyzna leżał pod jodłą na terenie gospodarstwa w Halle.
Folder reklamowy dawał im punkt zaczepienia i określał ramy czasowe. Mężczyzna najprawdopodobniej wszedł w jego posiadanie po dziewiątym sierpnia, gdy statek zacumował w Stavern. To była pierwsza namacalna rzecz, jaką mieli – i pierwszy postęp w śledztwie.
Jeszcze raz podniósł torebkę i dokładnie przyjrzał się jej zawartości. Wewnętrzna plastikowa torebka przypominała opakowanie na materiał dowodowy, których sami używali, ale była wyblakła i mocno zniszczona.
– Znaleźliśmy ją w wewnętrznej kieszeni marynarki – wyjaśnił Mortensen.
Wisting chciał się upewnić, że dobrze go zrozumiał:
– Reklamówka „Elidy” leżała w plastikowej torebce w wewnętrznej kieszeni jego marynarki? – powtórzył.
Mortensen skinął głową.
– Nie pytaj mnie dlaczego. Ale to pozwala mieć nadzieję, że na folii są odciski palców.
Wisting przyglądał się przez chwilę torebce. Powoli kiełkowało w nim pytanie, dlaczego zmarły mężczyzna zatrzymał ulotkę reklamową, ale nie zadał go na głos.
– Coś jeszcze? – spytał, odkładając torebkę.
Espen Mortensen schylił się po aparat fotograficzny, który po wejściu do gabinetu odłożył na podłogę obok krzesła.
– Na razie trudno powiedzieć, jakie to może mieć znaczenie – zaczął – ale zrobiłem trochę zdjęć.
Nacisnął kilka przycisków, chwycił obiektyw i skierował wyświetlacz w stronę Wistinga.
Mężczyzna został obrócony i leżał teraz na plecach. Większa część twarzy była pozbawiona skóry i tkanki. W miejscach, w których kiedyś znajdowały się oczy, nos i usta, teraz zionęły czarne dziury. Za to część lewego policzka i część ucha, które leżały zwrócone do ziemi, pozostały nietknięte.
Nie do rozpoznania, pomyślał Wisting. A jednak były to bez wątpienia szczątki ludzkie.
Mortensen pominął kilka zdjęć i zatrzymał się na zbliżeniu prawej dłoni zmarłego. Dłoń leżała schowana pod klatką piersiową i była stosunkowo dobrze zachowana, chociaż nie na tyle, żeby można było pobrać odciski z opuszków palców. Łykowate, wysuszone fragmenty skóry leżały wokół kawałków kości. Żadnych pierścionków ani zegarka, zauważył Wisting. Czarne palce pozbawione paznokci były zaciśnięte w pięść, jakby dłoń zesztywniała wokół czegoś, czego nawet w chwili śmierci nie chciała wypuścić.
Wisting nachylił się i mrużąc oczy, przyjrzał się uważnie zdjęciu. Spomiędzy zaciśniętych palców coś wystawało. Podniósł wzrok na technika, szukając potwierdzenia.
– Włosy – przytaknął Mortensen.
Na kolejnym zdjęciu widać to było jeszcze wyraźniej. W pięści zmarłego mężczyzny tkwiło kilka jasnych włosów.
Wisting odchylił się do tyłu na krześle. Wiedział, że Mortensen doszedł do tego samego wniosku, co on. Mężczyzna na zdjęciu rozegrał walkę na śmierć i życie. Przegrał, ale przed śmiercią stawiał zabójcy opór.7
Line budziła się powoli. Leżąc, wsłuchiwała się w przytłumione dźwięki dobiegające od strony ulicy. W końcu odsunęła kołdrę i spuściła nogi z łóżka. Podłoga była zimna. Zanim powlokła się do kuchni, walcząc z resztkami snu, włożyła skarpety z grubej wełny.
Na bladej skórze pojawiła się gęsia skórka. Zasłoniła piersi lewym ramieniem i podeszła do okna, żeby zobaczyć, ile śniegu napadało w ciągu nocy. Musiało przestać śnieżyć kilka godzin po tym, jak położyła się spać, ale i tak spadło dobrze ponad pół metra. Ledwo mogła dostrzec swój samochód stojący przy krawędzi chodnika. Pracujące w nocy pługi zamieniły go w śnieżny pakunek. Jedna z mniejszych maszyn odgarniała właśnie śnieg z chodnika. Jakiś mężczyzna z psem odsunął się na bok, żeby ją przepuścić. Line stała przy oknie i przyglądała się migającej lampce na dachu minipługa, która rzucała żółte kręgi światła na ściany domów. Nawet nie zauważyła, kiedy szyba zaparowała od jej oddechu.
Szare chmury wisiały nisko nad ziemią. Termometr za oknem pokazywał jeden stopień mrozu. To oznaczało, że śnieg jest ciężki i mokry. Nastawiła ekspres do kawy. Miała nadzieję, że któryś z sąsiadów parkujących przed jej autem lub za nim wyjedzie do pracy wcześniej niż ona. Po namyśle doszła do wniosku, że nie ma sensu brać prysznica, zanim nie odśnieży samochodu. Czekając na kawę, włożyła gruby sweter. Właściwie to był sweter Tommy’ego. Zostawił go tutaj ponad rok temu, gdy się od niej wyprowadzał. Od tamtej pory spotkali się wiele razy, więc miała mnóstwo okazji, żeby mu go zwrócić, ale coś ją powstrzymywało. Chociaż Tommy miał go na sobie wieki temu, wciąż jej się wydawało, że czuje jego zapach. Gdy tęsknota stawała się trudna do zniesienia, wkładała jego sweter, co i tak było o wiele lepsze, niż gdyby miała do niego dzwonić. Sweter sprawiał, że jej uczucie do niego nie gasło, ale nie miało to wpływu na decyzję, którą podjęła: Tommy Kvanter nie był mężczyzną, z którym chciała dzielić życie. Zależało jej na założeniu rodziny, potrzebowała kogoś, na kim mogłaby polegać, kogoś odpowiedzialnego i budzącego zaufanie. Tommy nie spełniał żadnego z tych kryteriów. Był czarujący i beztroski. Wiedziała, że nie był tym, kogo szukała. Sweter miał dla niej wartość sentymentalną. Postanowiła, że go zatrzyma, dopóki w jej życiu nie pojawi się ktoś inny. Dopiero wtedy się go pozbędzie.
Ekspres do kawy mruczał cicho, wyrzucając z siebie kłęby pary. Postawiła pełną filiżankę na stole kuchennym, usiadła na krześle i objęła ją obiema dłońmi. W mieszkaniu było chłodno.
Otworzyła laptop i rzuciła okiem na pierwszą stronę internetowego wydania gazety. „Dalsze opady śniegu”, brzmiał tytuł głównego artykułu. Nie była w stanie czytać kolejny raz o pogodzie, więc zamiast tego sprawdziła pocztę.
Otrzymała odpowiedź na pytanie, które zadała jednemu z dziennikarzy działu faktu. Informacje uzyskane z urzędu do spraw ewidencji ludności potwierdzały to, o czym mówił ojciec, że Viggo Hansen nie miał żadnej rodziny. Urodził się w Stavern w lutym 1950 roku i mieszkał na Herman Wildenveys gate od 1964, to jest od roku, w którym wybudowano dom. W rejestrze odnotowano, że ojciec Viggo Hansena zmarł w 1969, matka zaś zmarła, gdy Viggo miał dwadzieścia cztery lata. Nikt inny nie był tam nigdy zameldowany. Gdzie mieszkał przez pierwszych czternaście lat życia, tego nie udało się ustalić. Line wiedziała, że starsze dane osobowe nie są przechowywane w formie elektronicznej, lecz tylko w papierowej, i dlatego jeśli chciała je zdobyć, musiała przeszukać archiwum. Ale skoro Viggo Hansen przyszedł na świat w Stavern, można było przypuszczać, że mieszkał w tej okolicy od urodzenia.
Z doświadczenia wiedziała, że to ludzie są najlepszym źródłem informacji. Jedną z ostatnich rzeczy, jakie zrobiła poprzedniego wieczoru, było przejrzenie list podatkowych. Wyszukała mieszkańców Stavern, którzy byli w wieku Viggo Hansena. Lista zawierała więcej znanych nazwisk, ludzi, którzy mieszkali w Stavern od zawsze i musieli wiedzieć coś na temat Hansena. Jednym z nich był artysta, z którym przeprowadzała wywiad w związku z wystawą w czasach, gdy pracowała w lokalnej gazecie. Poza tym na liście znajdowało się nazwisko adwokata Realfsena i emerytowanej nauczycielki.
Artysta nazywał się Eivind Aske. Wpisała nazwisko do przeglądarki i odnalazła jego stronę internetową. Był rysownikiem, malarzem i grafikiem i posiadał własną galerię, atelier i drukarnię w Stavern. Rozpoznała rysunki, które pojawiły się na ekranie, charakterystyczną dla niego miękką i delikatną kreskę. Były to głównie portrety dzieci wykonane ciemną kredką.
U dołu strony znajdował się numer telefonu i adres mailowy. Zadzwoniła. Odebrał niemal natychmiast.
Line przedstawiła się i wyjaśniła, że kilka lat temu przeprowadzała z nim wywiad, a teraz pracuje w „VG”. Eivind Aske zapewnił, że pamięta tamten wywiad, i zapytał, w czym może jej pomóc.
– Chciałabym zadać panu kilka pytań dotyczących Viggo Hansena.
– Kogo?
– Viggo Hansena – powtórzyła. – On już nie żyje, ale był w pana wieku, więc zastanawiałam się, czy przypadkiem nie chodziliście razem do szkoły.
Zapadła cisza. Mężczyzna po drugiej stronie zamilkł. W tym czasie Line próbowała odpowiedzieć sobie w myślach na pytanie, czy pamięta wszystkich swoich kolegów z klasy, z którymi chodziła do szkoły podstawowej i gimnazjum przez dziewięć lat. Było ich w klasie ponad dwadzieścioro. Gdyby poproszono ją o sporządzenie z pamięci listy nazwisk, prawdopodobnie zapomniałaby wymienić niektórych uczniów, ale przypomniałaby ich sobie, gdyby usłyszała ich nazwiska. Przynajmniej większość z nich.
– Viggo Hansen – odezwał się głos w słuchawce. Mężczyzna powtórzył to nazwisko, jakby się nim delektował. – Tak, pamiętam go. Mały wątły chłopiec. Zdaje się, że często chorował. W każdym razie opuszczał dużo lekcji. Obawiam się, że to chyba wszystko, co pamiętam.
– Czy mogłabym mimo wszystko spotkać się z panem dziś po południu? – zaproponowała Line.
– Dzisiaj aż do wieczora nie będzie mnie w domu, ale może pani odwiedzić mnie jutro po szesnastej.
– W takim razie umówmy się na czwartą, dobrze?
– Godzina czwarta – potwierdził Eivind Aske. – Była tu pani już kiedyś, więc zna pani drogę.
Line zakończyła rozmowę. Chwilowo musiała zadowolić się tym jednym umówionym spotkaniem. Miała nadzieję, że Eivind Aske poda jej nazwiska osób, które mogły znać Viggo Hansena lepiej niż on sam. Wolała zaczekać do jutra, niż marnować czas na spotkania, które być może nie wniosłyby niczego nowego do sprawy.
Wyjęła czystą kartkę i narysowała tę część ulicy, gdzie kiedyś mieszkała. Ulica wiodła w dół od dawnego zbiornika wodnego. Pod koniec robiła łuk i stykała się z Tyrihansveien, która biegła równolegle do niej po stronie północnej. Nigdy wcześniej tak o tym nie myślała, ale te dwie ulice tworzyły coś w rodzaju wydłużonej podkowy. Do domów po obu stronach przylegały duże zalesione działki, które graniczyły z terenami rekreacyjnymi.
Umieściła dom ojca na Herman Wildenveys gate pod numerem siódmym, po czym narysowała dom Viggo Hansena nieco niżej, na łukowatym zakręcie po drugiej stronie ulicy, pod numerem czwartym.
Następnie naszkicowała pozostałe domy, wpisując do nich nazwiska osób, które w nich mieszkały, potem zaś zaznaczyła strzałkami, którzy z sąsiadów wyprowadzili się stamtąd, a którzy się tam wprowadzili.
Zacznę od tych, którzy mieszkają najbliżej, pomyślała, i po kolei sprawdzę wszystkich.
Najbliższą sąsiadką była Greta Tisler spod dwójki. Była wdową i nie miała dzieci. W domu naprzeciwko wychowali się Silje Brunvall i jej brat Steinar. Steinar chodził z Line do tej samej klasy, a Silje była o trzy lata młodsza. Ich rodzice nazywali się Tor i Marianne. Zdaje się, że Steinar przejął dom po rodzicach, przypomniała sobie. Sprawdziła w książce telefonicznej. Zgadza się. Steinar mieszkał z kobietą o imieniu Ida. Nie znalazła jednak żadnej informacji na temat jego rodziców.
Dziwnie będzie spotkać Steinara po tylu latach, pomyślała. W szkole byli parą, głównie dlatego, że Steinar był jedynym chłopcem w jej wieku mieszkającym na tej samej ulicy co ona. Był pierwszym chłopcem, z którym się całowała, i pierwszym, który dotykał jej piersi. To się wydarzyło na górce w pobliżu autostrady, zanim zaczęła nosić stanik. Była tam mała chatka ukryta między drzewami, tak ciasna, że dwie osoby z trudem mogły się w niej pomieścić. Leżeli tuż obok siebie i niby przypadkiem musnęli się wargami. Steinar położył rękę na jej piersi, na swetrze, a potem zaczął podciągać go do góry, aż w końcu mógł je zobaczyć. Miała wtedy dwanaście albo trzynaście lat i nie wiadomo, co jeszcze mogłoby się wydarzyć, gdyby nie zjawiła się jego siostra.
Błądziła myślami dalej. Gdzie Viggo Hansen był tamtego dnia? Czy kiedykolwiek dotykał w ten sposób jakiejś dziewczyny albo kobiety? Trudno było wyobrazić sobie, że można iść przez życie, nie dzieląc go z nikim w jakikolwiek sposób.
Dopiła resztkę kawy, wstała i podeszła z telefonem komórkowym do okna. Jeden z sąsiadów właśnie odśnieżał samochód, który stał zaparkowany przed jej autem.
Wybrała numer do ojca i przyłożyła dłoń do zimnej szyby, czekając, aż odbierze telefon.
– Cześć – odpowiedział. – Jadę właśnie na spotkanie.
Line odwróciła się, oparła plecami o parapet i spojrzała na notatki leżące na kuchennym stole.
– Dzwonię tylko po to, żeby ci powiedzieć, że dzisiaj przyjeżdżam – wyjaśniła. – Pomieszkam w domu przez kilka dni.
– Tak? – zdziwił się ojciec. – Dlaczego?
– Nie pasuje ci?
– Oczywiście, że pasuje. Po prostu nie spodziewałem się widzieć cię przed świętami.
– Piszę artykuł o Viggo Hansenie – wyjaśniła.
– Dla „VG”? Z jakiego powodu?
Line nie odpowiedziała.
– Znałeś go? – spytała zamiast tego.
– Kłanialiśmy się sobie.
– Tak, ale czy wiesz coś o nim?
Cisza.
– Jadę na spotkanie – powtórzył ojciec.
– Zdaje się, że tak naprawdę nikt go nie znał – powiedziała. – I dlatego chcę o nim napisać. O tym, jak to jest możliwe, żeby przez całe życie być aż tak samotnym.
Znowu zapadła cisza. Wyglądało na to, że ojciec zrozumiał, do czego zmierzała.
– To może być interesujący temat – powiedział po namyśle. – Ale czy to nie jest zbyt osobista sprawa?
– Jak to?
– W końcu chodzi o naszego sąsiada. Ty też byłaś jedną z osób, które mieszkały tuż obok, a jednak go nie znały.
Line usiadła przy stole w kuchni. Już o tym myślała. O tym, że również przez nią Viggo Hansen był samotny. Czuła, że może być jej trudno zachować obiektywizm, ale nie widziała w tym nic złego. Wiedziała, że czeka ją prawdziwe wyzwanie. Zupełnie tak, jakby znowu pracowała dla lokalnej gazety i znała osobiście lub choćby ze słyszenia ludzi, o których pisze.
– Zwróciłam się do Christine Thiis z prośbą o wgląd w dokumentację sprawy – wyjaśniła i odszukała kopię wiadomości. – Możesz ją zapytać, czy dostała mój mail? Jak chcesz, mogę ci przesłać kopię.
– To nie jest sprawa karna – zaprotestował ojciec. Słyszała, że rozmawia z nią, idąc.
– Wiem o tym – odparła. – Próbuję tylko ustalić, kim był. Zapytasz ją?
– Zrobię to, ale teraz nie mogę już dłużej z tobą rozmawiać. Do zobaczenia wieczorem.