- W empik go
Jasnowidz - ebook
Jasnowidz - ebook
W jaki sposób zaginięcie żony znanego prawnika wiąże się z utonięciem młodego małżeństwa? Śledztwo Joachima Grefera w sprawie tych zbrodni może go kosztować życie...
Ginie żona znanego wrocławskiego prawnika. Z jakiegoś powodu do jej odnalezienia mecenas wynajmuje człowieka, którego szczerze nienawidzi. W ten sposób Joachim Grefer, przez niektórych nazywany Jasnowidzem, zostaje wmieszany w brutalny wyścig o życie. Nie wie, że w lasach Dolnego Śląska ktoś znajduje ciało niezidentyfikowanej kobiety i właśnie jemu policja przypisuje udział w morderstwie. Śledztwo w tej sprawie prowadzi podkomisarz Adam Seweryn. Chociaż nie wierzy w winę Grefera, chętnie wykorzysta go jako zasłonę dymną, by móc odnaleźć prawdziwego sprawcę. Niespodziewanie wydarzenia te łączą się z wypadkiem młodego małżeństwa, które utonęło w jeziorze Czarna Woda przed kilkunastu laty. W czasie poszukiwań żony mecenasa Grefer spotyka osoby, które nigdy nie zapomniały swoich krzywd i wciąż marzą o zemście. Bez względu na cenę...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67330-64-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okolice jeziora Czarna Woda, 1995
Po drugiej stronie jeziora krzyknął nocny ptak. Lis dobrze znał ten dźwięk, ale i tak przypadł do ziemi, nasłuchując. Mogło to być coś innego, groźnego. Po chwili, nie wyczuwając bezpośredniego zagrożenia, pobiegł dalej. Z natury skryty, był też ciekawski; zbliżał się do ścieżek wydeptanych przez turystów. Spieszył się, bo czuł zbliżającą się zmianę pogody. Już teraz wzmagał się wiatr. Nad wodą przetoczył się pierwszy silny podmuch i potrząsnął gałęziami. Lato kończyło się na dobre; niektóre drzewa zaczynały tracić liście. Lis był już niemłody i bał się nadchodzącej zimy. Kiedyś lubił polować. Teraz najpierw sprawdzał okolice domków kempingowych. Lenistwo mogło go zimą kosztować życie, jeśli przyjdzie duży śnieg i mróz. Ostrożnie przemykał wśród podmokłych zarośli. Nawet po ciemku zręcznie omijał kałuże i błoto, zwalniał tylko przy śmieciach wciśniętych między drzewa. Węszył, a gdy znalazł coś ciekawego, badał dokładniej. Otwierał pysk i głośno mlaskając, połykał resztki. Bezmyślni ludzie wyrzucają mnóstwo jedzenia. Obwąchał ogryzek jabłka. W chwili wielkiego głodu zjadłby nawet owoc, ale dziś postanowił szukać dalej.
Skończył się sezon najazdu gości. Domki zagubione wśród drzew nad jeziorem, ustawione w krótkim, nierównym szeregu, teraz stały opuszczone. Rozmieszczono je tak, żeby nie sąsiadowały ze sobą zbyt blisko, stanowiły rarytas dla przyjezdnych złaknionych odosobnienia. Mały ośrodek wypoczynkowy nie cieszył się popularnością, tym bardziej że dotarcie do niego przez zaniedbane, wyboiste drogi wymagało wytrwałości. Najbliższymi, niepewnymi środkami transportu były autobusy Pekaesu. Od przystanku szło się ponad dwa kilometry po nierównej drodze w środku lasu. Tym większa mogła być satysfakcja z obcowania z prawdziwą naturą, o ile komuś odpowiada taki sposób spędzania wolnego czasu.
Lis dotarł do polany łączącej się z lasem i położonej nad brzegiem jeziora. Na jej środku stał pierwszy w szeregu domek – najbardziej oddalony od bramy ośrodka i małego drewnianego molo. Ściany domku, pomalowane na ciemnozielono, tonęły w ciemnościach. Ostatni właściciele chyba jeszcze go nie opuścili, bo przed małą werandą stał pudełkowaty opel z kajakiem opartym o bagażnik. Przy dróżce, na zbitych z pni ławkach złożono stertę bagaży. Dokoła nie było żywego ducha.
Lis nerwowym krokiem wyszedł na otwartą przestrzeń. Z głową tuż nad zadeptaną trawą łowił woń, zygzakując w stronę papierowych toreb rzuconych obok śmietnika. Niezawodny węch podpowiadał mu, że znajdzie tu coś ciekawego. Zwabił go worek wydzielający zapach wędlin. Nie mogąc dostać się do środka przez zawiązany sznurkiem otwór, drapnął zatłuszczony papier. Ponowił atak i za trzecim razem się udało. Rozdarł bok torby na całej jej długości i sapiąc głośno, włożył łeb do środka. W tej pozycji w ogólnym szeleście nie usłyszał podniesionych ludzkich głosów.
Kilkanaście metrów dalej coś załomotało wewnątrz domku. Zatrzeszczały drzwi, jakby ktoś próbował je wyważyć od środka. Otworzyły się z impetem, uderzając o ścianę. Ganek i ścieżkę biegnącą do jeziora zalało światło. Zwierzak wyrwał uwięzioną głowę, przypadł do ziemi za stosem papierów. Instynkt nakazywał mu ucieczkę, ale bał się teraz wracać przez otwarty teren. Poza tym lisy są uparte i niechętnie porzucają zdobycz.
Na ganek wybiegła dziewczyna. To ona krzyczała. Góra sukienki, którą miała na sobie, była podarta, nagie piersi podskakiwały w rytm kroków. Jednym skokiem pokonała schody i dobiegłaby do ścieżki prowadzącej do jeziora, ale niepotrzebnie się obejrzała na goniącego ją mężczyznę. Nagi do pasa i w rozpiętych spodniach, poruszał się wolniej, z trudem stawiał chwiejne kroki. Nie miał szans, żeby dogonić dziewczynę, której strach dodawał szybkości. Kiedy zatoczył się i oparł o barierkę, widać było, że jest pijany. Krzyknął coś chrapliwie i wtedy ona odwróciła głowę. Jej rude jak lisia kita włosy zasłoniły twarz. Dlatego nie zauważyła sterty walizek stojących obok samochodu. Potknęła się i ciężko upadła na bok, z rozpędem uderzając głową o krawędź ławki. Głuche uderzenie. Jej krzyk gwałtownie się urwał. Bezwładne ciało sturlało się z bagaży i znieruchomiało na środku ścieżki. Ramiona drgnęły i opadły. Wszystko odbyło się tak szybko, że pijany mężczyzna niczego nie zauważył. Zamroczony kręcił głową, próbując wypatrzyć coś w ciemnościach. Zawołał jeszcze raz, ale nie można było zrozumieć słów. Tym razem w jego głosie brzmiało raczej zdziwienie niż złość. Krzyknął znowu. Ktoś odpowiedział z oddali. Głośna rozmowa. Zbliżali się, biegli w stronę domku. Tupot nóg i obok samochodu zatrzymało się dwoje letników. Młody mężczyzna po dwudziestce i starsza od niego kobieta. Jej włosy, nawet mokre po kąpieli, były bardzo jasne. Oboje mieli na sobie tylko stroje kąpielowe. Najwyraźniej skorzystali z okazji, żeby po raz ostatni popływać w nagrzanej od słońca wodzie.
Nietrzeźwy mężczyzna wreszcie znalazł drogę na dół. Zszedł ostrożnie po schodkach, czepiając się poręczy. W jego ruchach dało się zauważyć wprawę notorycznego pijaka. Zatrzymał się kilka metrów od leżącej na ścieżce dziewczyny. Dostrzegł ją w tym samym momencie co chłopak i kobieta. To oni rzucili się naprzód i uklękli przy rannej. On stał wciąż bez ruchu i próbował otrzeźwieć. Przetarł kilka razy twarz, nawet uderzył we własny policzek. Obejrzał się do tyłu, na otwarte drzwi i wylewające się stamtąd światło. Potem znowu na leżącą. Najwyraźniej docierały do niego wydarzenia ostatnich minut. Zrobił ostrożny krok, po czym znowu się zatrzymał. Nie wiedział, co robić. Chłopak klęczący przy nieprzytomnej dziewczynie zapłakał, wołając ją po imieniu. Jej głowa bezwładnie przelewała mu się w rękach, rude włosy skleiła krew. Dopiero wtedy chłopak dostrzegł porwaną sukienkę, zastygł, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wstał i skoczył na pijanego. Powalił na ziemię. Wykrzykując oskarżenia i przekleństwa, walił go po twarzy, plecach. Starszy mężczyzna, oszołomiony, próbował się zasłaniać rękami. Bez skutku. Z wielkim wysiłkiem przewrócił się na bok i wypełzł spod chłopaka, który podniósł się z ziemi i zaczął teraz kopać leżącego bosymi stopami. Po kolejnym kopniaku bity mężczyzna znieruchomiał i tylko chronił głowę.
Blondynka, wciąż mokra po kąpieli, podniosła się i popatrzyła na nieprzytomną dziewczynę, potem chwilę obserwowała chaotyczną bójkę. Podeszła do samochodu. Sięgnęła do opartego o bagażnik kajaka i wyjęła z niego wiosło. Zważyła je w rękach. Ostrożnie, krok za krokiem zbliżyła się do chłopaka, który wciąż, chociaż coraz słabiej, kopał mężczyznę leżącego w trawie. Stanęła pewnie na obu nogach, wzięła szeroki zamach i z całej siły uderzyła w skroń. Chłopak wygiął ciało w łuk, wyrzucił ręce w górę, nie zdołał nawet złapać się za głowę. Kolejne uderzenie wyprowadzone z drugiej strony powaliło go na ziemię. Upadł na jęczącego mężczyznę, który najwyraźniej nie odniósł groźnych obrażeń, bo wrzasnął zaskoczony i zrzucił z siebie bezwładne ciało. Odpełzł na bok, patrząc z niedowierzaniem, jak blondynka podchodzi, unosi jeszcze raz wiosło, jej mięśnie napinają się pod skórą i zadaje ostatni cios. Rozległ się trzask pękającej kości. Pijakiem wstrząsnęły torsje. Rozkasłał się ciężko, wyrzucając z siebie strumienie nieprzetrawionego wina. Blondynka cofnęła się, dysząc ciężko. Nie mogła oderwać oczu od ciała chłopca, wokół którego rosła kałuża krwi. Wróciła do rannej. Stanęła za nią, rzuciła wiosło w trawę. Chwyciła w obie ręce ramiączka sukienki. Pociągnęła, ale bezwładne ciało dziewczyny stawiało niespodziewanie duży opór. Zmieniła uchwyt, złapała pod pachy i teraz poszło lepiej. Krzyknęła na podnoszącego się chwiejnie mężczyznę, by jej pomógł. Pokręcił przecząco głową. Krzyknęła znowu. Zapiął spodnie i w końcu podszedł. Chwycił rudą za nogi. Na wpół niosąc, na wpół ciągnąc ciało zamiatające bezwładnie rozrzuconymi rękami, zniknęli w ciemnościach.
Lis ostrożnie wyjrzał zza kubłów na śmieci. Podekscytowany krzykiem i wonią krwi nerwowo kręcił głową. Przez chwilę nie mógł się zdecydować, ale kiedy usłyszał kroki powracających ludzi, chwycił w zęby zatłuszczoną torbę i pokłusował do lasu. Miał dosyć emocji. Postanowił dokończyć kolację w spokoju, między drzewami. Co w końcu go obchodzą ludzkie problemy? Przebiegł kilka kroków w głąb lasu, kiedy ktoś poruszył gałęziami krzaków rosnących obok ścieżki. Lis, mocno obciążony, musiał jeszcze raz zmienić kierunek. Uskoczył w cień wierzby pochylonej nad wodą. Najwyraźniej nie był jedynym obserwatorem nocnych wydarzeń. Na skraju polany zauważył dwie przyczajone postacie. Minął je ostrożnie, starając się nie wypuścić z pyska torby. Bo lisy są sprytne i niechętnie porzucają swoją zdobycz.1
Wrocław, 2010
Joachim Grefer obudził się w środku najczarniejszej nocy. Drgnął jak porażony prądem, napiął mięśnie i dopiero po chwili zorientował się, że leży we własnym łóżku. A raczej na wersalce. Początkowo myślał, że to przez jeden z przerażających koszmarów, które czasem go męczyły. Ale chyba nie. Nie pamiętał, żeby coś mu się śniło. Drugie, oczywiste wytłumaczenie też nie pasowało, bo był już w toalecie. Pozostało trzecie, dziwniejsze. Od czasu do czasu potrafił przewidzieć dzwonek telefonu, zanim ten zadzwonił. Najczęściej tylko stacjonarnego. Z tego powodu, już na studiach, otrzymał przezwisko. Jasnowidz. Zaczął liczyć: osiem, dziewięć... Zadzwonił. Oprzytomniał już po pierwszym sygnale. Dopiero po czwartym otworzył oczy i leżał, patrząc w sufit. Nienawidził nocnych telefonów. Czekał, aż wreszcie umilknie i zostawi go w spokoju. Nie chciało mu się wstawać, więc próbował ignorować intruza. Bał się tego, co mógłby usłyszeć. Pomyłka, uznał. Jego numer telefonu był podobny do numeru warsztatu wulkanizacji. Kiedy zaczynał się sezon zmiany opon na zimowe lub odwrotnie, na letnie, w tygodniu zdarzało się kilka pomyłek. Problem w tym, że nocą warsztat był nieczynny, a w połowie września, na dokładkę nadzwyczaj ciepłego, trudno spodziewać się nawału pracy u wulkanizatora. Telefon stojący na biurku w salonie umilkł. Zaległa głucha cisza. Po chwili znowu zaterkotał. Mimo rozdzielających pokoje grubych, drewnianych drzwi i tego, że Grefer ustawił kiedyś jego głośność na minimum, miał wrażenie, że cholerne urządzenie zaraz obudzi całą kamienicę.
Mężczyzna przekręcił się na bok, wygrzebał nogi spod koca i usiadł. Delikatnie rozruszał zesztywniały kark. Sięgnął po omacku do włącznika i pociągnął sznureczek. Światło lampy tak go oślepiło, że spod zaciśniętych powiek pociekły mu łzy. Telefon umilkł, po chwili zadzwonił znowu. Dopiero teraz Grefer poczuł prawdziwy strach. Jak w najgorszym okresie jego życia. Głuche telefony w środku nocy, potem kartki z pogróżkami wrzucane do skrzynki, wkładane pod drzwi, nawet wciskane do rąk na ulicy. Aż wreszcie w styczniu, późnym wieczorem ktoś przeszedł od gróźb do czynów. Kiedy Grefer wracał z suto zakrapianych urodzin, z wirującej śnieżycy, zaledwie przecznicę od wynajmowanego mieszkania, wyszło trzech zamaskowanych osiłków. Bili go długo i dokładnie. Nie tak, żeby zabić. Żeby przekonać go o własnej śmiertelności. Złamali mu żebra, prawą rękę i kość policzkową. Uszkodzili biodro, które od tamtej pory bolało przy zmianach pogody. Któryś z napastników wezwał pogotowie, więc Grefer uniknął zamarznięcia w zaspie. Było to kilkanaście lat temu, w innym mieście, w innym życiu. Nigdy nie zapomniał.
Wstał, pokonując sztywność nóg, i boso poczłapał do drzwi oddzielających mikroskopijną sypialnię od salonu. Nacisnął klamkę i się wzdrygnął, bo grube mury sporo jednak wygłuszały. W wielkim pomieszczeniu, rozjaśnionym tylko padającym przez drzwi światłem, terkot wwiercał się w mózg. Podszedł do biurka i położył dłoń na słuchawce. Zawahał się, wziął głęboki oddech. Wreszcie odebrał.
– Słucham – powiedział cicho.
Tak jak się obawiał, po drugiej stronie panowała cisza, a po chwili usłyszał czyjś oddech.
– Jeżeli nie przestaniesz... – zaczął podniesionym głosem Grefer.
– Marek? – Usłyszał w słuchawce niepewny głos. Na pewno kobiecy.
Nie używał tego imienia od dnia pobicia.
– Kto mówi? – zapytał.
– Tu Beata Rosen. Kiedyś Beata Chojnacka. Na studiach. Pamiętasz?
Niczego nie pamiętał. Był środek nocy, on jeszcze przed chwilą spał, a potem myślał tylko o telefonach i pogróżkach. Połamanych rękach. Znał wiele osób. Beata. Co za bzdury? Gniewnie wzruszył ramionami.
– Nie wiem, czy pamiętam. Jest noc. Odkładam słuchawkę, a potem wyłączę telefon.
– Poczekaj! Marek, musisz mi pomóc.
Tego właśnie chciał uniknąć. Jeżeli ktoś szuka pomocy o... Odwrócił do siebie zegarek stojący na biurku. Godzina druga pięćdziesiąt cztery – wpadł w tarapaty lub cierpi na bezsenność. Nie jest specjalistą od bezsenności, a od problemów chciał się trzymać z daleka. Miał ich w życiu wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, jak unikać podobnych sytuacji.
– Wpakowałam się w coś. – Gorączkowy szept w słuchawce nie pozwalał mu się rozłączyć. – Ktoś mnie śledzi, od jakiegoś czasu mam wrażenie...
– Czekaj. Czekaj! – Grefer zamachał dłonią, jakby mogła to zobaczyć. – Powoli. Nic z tego nie łapię.
Zrobił kilka wdechów i spróbował uspokoić nerwy. Do diabła, dlaczego to wciąż mu się przytrafia? Jeszcze do końca się nie rozbudził, więc tylko zapytał:
– Jak mnie znalazłaś?
Usłyszał po drugiej stronie jakiś zgrzyt i głosy. Brzmiało jak radio albo telewizor.
– Nie mogłam spać, więc włączyłam telewizor. Bez głosu, tylko obraz. Kiedy nie ma męża, czuję się wtedy bezpieczniej. A tu widzę... ciebie.
– Beata Chojnacka? Zaraz, zaraz. Chojnacka, a teraz jak? Rosen? To twoje nazwisko?
– Rosen. Marek, proszę cię, spotkajmy się. Musisz mi pomóc! – Jej głos cichł i powracał.
– Słyszałem. Poczekaj chwilę. – Grefer położył słuchawkę na blacie i przez czarny przedpokój podreptał do kuchni. Nie zapalając światła, podszedł do zlewu, odkręcił kran i w złączone dłonie nabrał trochę lodowatej wody. Zmoczył twarz, wypił łyk. Rosen. Dobrze słyszał. Wytarł się śmierdzącą ścierką. Wrócił do biura.
– Jesteś tam? – spytał w słuchawkę. – Zrozum, dwadzieścia lat to szmat czasu.
– Jestem. Marek, błagam...
– Nazywam się Joachim.
– Nie mam czasu. Boję się, że ktoś nas podsłuchuje.
Grefer uśmiechnął się mimowolnie. Na drugie imię miał Marek. Z jakiegoś powodu od dzieciństwa wszyscy tak na niego wołali. Nawet rodzice, więc do tego przywykł. Tylko że domu rodzinnego nie odwiedzał od bardzo dawna.
– Zniknąłeś. Po tym... po tej sprawie.
Po tej sprawie. Okazuje się, że sporo osób o niej wiedziało.
– Nie widziałem cię w szpitalu.
– Marek, spotkajmy się. Musisz mi pomóc.
Znowu to samo. Zaczynał mieć dosyć tej rozmowy.
– Ktoś cię śledzi? Idź na policję. Jak chcesz, to podam ci numery osób godnych zaufania.
– No właśnie nie mogę! Nie mówmy o tym przez telefon – głos jej się załamał i zaczęła płakać.
Przełożył słuchawkę do drugiej ręki, oparł się o biurko i próbował rozgrzać lewą stopę o łydkę prawej nogi. Niemal się przewrócił. Uświadomił sobie, że stoi półnagi w chłodzie wielkiego salonu i prowadzi rozmowę telefoniczną, na którą nie ma ochoty. Zaczął wpadać w złość.
– Czy ta sprawa nie może zaczekać? Dzwonisz w środku nocy. Jeżeli naprawdę ktoś za tobą łazi, co mi do tego? Nie potrafię ci pomóc. O ile jesteś tą osobą, za którą się podajesz.
Nie odpowiedziała, słyszał tylko w słuchawce jej płacz, a w tle wciąż radio lub telewizor. Stwierdził, że to do niczego nie prowadzi. Zastanowił się, co ma zaplanowane na następny dzień. Jak na złość nic ważnego. Spojrzał ponownie na zegarek: osiem po trzeciej. Jeżeli szybko nie skończy, nie da rady zasnąć.
– Dobrze, możemy się spotkać. Ale nie teraz. Jutro koło południa. Skąd ty w ogóle dzwonisz? Daleko masz do Wrocławia?
– Nie. Za godzinę mogę już być. Dlatego dzwonię. Znamy się...
– Nie przesadzaj. Wiesz, gdzie jest Literatka na rynku?
– Wiem.
– Dotrzesz tam jutro na jedenastą?
– Tak. Dziękuję ci, Marek. Naprawdę...
– Nie masz za co dziękować. Poza tym uważam, że to bezcelowe. Jutro powiem ci to samo, co teraz. Ale skoro nalegasz.
– Jasne – jej głos nie brzmiał już tak rozpaczliwie. – Do jutra. Będę na pewno. O jedenastej.
– O jedenastej. Dobranoc.
Odkładał już słuchawkę, kiedy usłyszał jeszcze.
– Marek, wysłałam ci list.
– List? – zdumiał się i znowu przycisnął do ucha ogrzany własnym ciałem plastik.
– W razie czego znajdź mnie – powiedziała. – Chyba że... moje zwłoki.
– O czym ty mówisz? – zapytał zaskoczony. – Jakie zwłoki?
Przerwała połączenie.
– Wariatka – stwierdził na głos i podrapał się po uchu, które swędziało od zbyt długiego przyciskania słuchawki. – I skąd wzięła mój adres?
Wzruszył ramionami i wrócił do pokoiku, który nazywał sypialnią. Z ulgą usiadł na wersalce i zakopał w kocach. Mimo że wrzesień był ciepły, noce już nieprzyjemnie wyziębiały mieszkanie. Jak co roku obiecywał sobie, że kupi wreszcie uszczelki i naprawi stare okna. W prosty sposób obniżyłby koszty ogrzewania. Pokręcił głową. Beata Chojnacka. Przypomniał sobie wreszcie: wysoka, raczej obfita blondynka. Zawsze zadzierała nosa, bo jej ojciec był... Nie pamiętał. Kimś ważnym albo bogatym. W takim też obracała się towarzystwie. On z pewnością do śmietanki nie należał. Przypomniał sobie, że właśnie ona nadała mu przezwisko „Wodecki”. Z powodu jego bujnych włosów i okularów w rogowej oprawie. Wcześniej jakoś nikt go nie mylił z tym piosenkarzem. Potem nawet koledzy z roku mówili do niego Zbigniew. Człowiek trojga imion to ja, pomyślał. Ale Joachima nikt nie pamięta.
Kładąc się, Grefer pomyślał, że fortuna jest nader wredną babą. Jeżeli Beata ma kłopoty, to z pewnością na nie zasłużyła. Zgasił światło i kilka minut kręcił się, żeby znaleźć wygodną pozycję. Zasnął, ale zaraz ocknął się jeszcze na chwilę. A raczej coś go obudziło. Leżał i nasłuchiwał. Docierał do niego tylko świst wiatru i bulgot wody w starych rurach. Po kilku minutach znowu odpłynął w sen. I nic mu się nie śniło. Nic złego.2
Rozległo się gwałtowne łomotanie w drzwi. Tak policja obwieszcza swoją wyższość wobec prawa i zwykłych obywateli. Trudno się oprzeć wrażeniu, że lubią to robić. Wyciągać ludzi z łóżka, zwłaszcza po źle przespanej nocy. Grefer właściwie zamierzał już wstać, chociaż jego porą była ósma rano, a nie siódma. Na szczęście słońce mocno świeciło. Z głęboką niechęcią myślał o nadchodzących wielkimi krokami zimowych, krótkich okresach jasności przedzielonych mrokiem. Sześć godzin dnia, osiemnaście godzin nocy. Tylko sobie żyły podciąć w gorącej kąpieli. Mruczał ze złością, kiedy kręcąc się w kółko, szukał szlafroka. Znalazł go pod krzesłem i wciągając na ramiona, wszedł do salonu, potem do przedpokoju. Chwilowo nie pamiętał danej w nocy obietnicy i sny pomieszały się z rzeczywistością. Dopiero kiedy zobaczył przekręcony budzik na biurku, pamięć wróciła. Skrzywił się, zniechęcony od samego rana. Walenie w drzwi nie ustawało.
– Idę przecież! Idę!
Przez moment zastanawiał się, czy szukać kapci, ostatecznie poczłapał do drzwi na bosaka. Przekręcił zasuwkę. W korytarzu stał mężczyzna w czerwonym kombinezonie. Wyglądał na zdenerwowanego; na okrągłą twarz wystąpiły niezdrowe wypieki. Raczej nie był policjantem.
– Pan Gofer? – zapytał głośniej, niż wymagała odległość między nimi.
– Grefer – poprawił odruchowo, ze zdumieniem patrząc na miotający się przedmiot, który mężczyzna ściskał pod pachą. To był kot. Mężczyzna miał już na dłoniach kilka krwawiących szram. – Pan jest z policji?
– Panie, niech pan trzyma. – Wcisnął Greferowi kota w ręce, ale ponieważ zwierzak wił się jak szalony, puścił go natychmiast. Futrzak spadł po kociemu na cztery łapy, poślizgnął się na kafelkach i rozbijając się o każdy zakręt, zniknął w czeluściach mieszkania.
– Co pan robi? To nie mój kot! – Nie wiedział, czy gonić kota, czy zatrzasnąć drzwi. Został w miejscu.
– Wiem, ale pani z dołu kazała przynieść.
– Jaka pani?
– Sąsiadka. Jestem z pogotowia. Miała wylew. Widać nie ma go z kim zostawić – pielęgniarz z pogotowia mówił przez ramię, już szedł w kierunku schodów. – Lecę.
– Zaraz! Co się właściwie stało... pani Zawadzkiej? – Miał nadzieję, że dobrze zapamiętał nazwisko. Kilka razy rozmawiał z nią na klatce, kiedyś pomógł nieść zakupy. Z nikim nie utrzymywał bliskich, sąsiedzkich kontaktów. – Mówił pan, wylew?
– Tak, upadła w nocy, ale zdołała doczołgać się do telefonu. Na szczęście. miała zaprogramowany klawisz z numerem pogotowia.
– To poważne? – Grefer szedł za pielęgniarzem, który zbiegał po stopniach. Echo odbijało się w wielkiej studni między piętrami. – Jej stan.
– Jest nieprzytomna.
– W jaki więc sposób... Mówiła coś o kocie?
– Dyżurny ją nagrał – rzucił mężczyzna i zniknął w dole spiralnie skręconej klatki schodowej.
– Ale...
Przechylił się przez poręcz na półpiętrze i widział, jak poniżej dwóch ludzi w czerwonych kombinezonach manewruje noszami. Młody lekarz o zmęczonej twarzy zamykał drzwi. Widząc Grefera, podszedł kilka schodków w górę i wyciągnął dłoń z kluczami.
– Niech pan zostawi w suterenie – zasugerował Joachim.
Lekarz skinął głową i już zbiegał z powrotem na parter.
Grefer podszedł do wysoko sklepionego okna i wyjrzał na podwórko. Stał tam ambulans i kilkoro gapiów z sąsiedztwa. Nosze z nieprzytomną Zawadzką wkładano na tył karetki. Lekarz wybiegł z bramy i wskoczył do szoferki. Trzasnęły drzwi. Kierowca odpalił silnik i ruszył, a po chwili rozległ się ostry, nerwowy sygnał. Przeszył powietrze, ale zaraz ucichł, kiedy wyjechali na ulicę. Grefer stał jeszcze i próbował sobie przypomnieć nocne wydarzenia. Obudził go hałas. Mogło to być uderzenie padającego ciała. Przed telefonem czy po nim? Chyba jednak po. Ocknął się wtedy na kilka sekund, potem znowu zasnął głęboko i w zasadzie niczego więcej nie pamiętał.
Zawadzka wprowadziła się do mieszkania na parterze jakiś czas po nim. Wszystkie lokale odnajmowała jedna firma, więc Grefer miał możliwość wybrania tego, który mu się bardziej podobał. Oba stały wtedy puste, ale wybrał pierwsze piętro. Mimo wyższej ceny mieszkanie miało przynajmniej trochę oddechu. Niżej okna wychodziły bezpośrednio na drewniane budy, należące do sąsiedniej kamienicy. Grefer z góry widział przynajmniej ich dachy, a nie odrapane deski. Zadygotał. Spojrzał na gołe stopy wystające spod szlafroka. Westchnął ciężko i poczłapał z powrotem po schodach. Jeszcze tego by brakowało, żeby złapał grypę. Zamknął za sobą drzwi i dokładnie zaryglował. Próbował nie myśleć o bladej twarzy sąsiadki. Miała na wpół otwarte oczy i usta, jedna powieka drgała spazmatycznie. Nitka śliny ciągnęła się w dół policzka. Trudno uwierzyć, że to ta sama osoba, którą spotykał od czasu do czasu. Jakby człowiek chory zmieniał osobowość i stawał się swoim karykaturalnym odbiciem. Gdzie jest jej syn? Prawda, mówiła coś. Wyjechał do pracy na Wyspy.
Grefer wyobraził sobie, jak kobieta przewraca się w ciemnościach, upada miękko, jest przecież niewysoka. Potrąca przy tym krzesło. Ono wali się z łomotem, który go obudził. Przestraszony kot ucieka na szafę i patrzy, jak jego pani leży godzinami, na przemian tracąc świadomość i odzyskując. W końcu staruszka powoli obraca się na bok. Pokonuje bezwład ciała i potworny ból głowy. Wyciąga rękę i chwyta nogę stołu, podciąga się parę milimetrów. Jeszcze raz, odpoczywa. Zbiera siły i pełznie kawałek po kawałeczku. Opuszkami palców łapie sznur telefonu i ciągnie. Telefon spada i uderza ją w głowę. Ona czuje tylko tępe pulsowanie pod czaszką. Znowu traci przytomność. Aparat telefoniczny jest solidny, z dużymi przyciskami. Nowoczesny. Prezent od syna, kupiony w Irlandii. Kobieta maca na oślep ręką i w końcu trafia na właściwy guzik. Zgłasza się dyspozytor. Ona mówi coś, bełkocze. Mówi...
Joachim Grefer wzdrygnął się przestraszony. Sugestywna wizja prysła, kiedy chłodne futro przemknęło mu między nogami, na koniec wbijając pazury w stopę. Kot. Zniknął pod kanapą. Mężczyzna zacisnął usta i klęknął na skrzypiącym parkiecie. Zajrzał pod kanapę, ale zobaczył tylko kłęby kurzu i świecące oczy. Nie da rady dosięgnąć zwierzaka ręką. A zresztą widział już poranioną dłoń pielęgniarza. Nie zamierzał popełniać jego błędu. Trudno, kiedy kot zgłodnieje, to wyjdzie. Stęknął, wyprostował plecy i spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma piętnaście, a przecież był umówiony na jedenastą. Nie miał ochoty wychodzić, ale jednocześnie czuł ciekawość, co było u niego normalne. Wstał z kolan i podszedł do biurka. Wysuwał szuflady, trzaskał drzwiczkami, aż wreszcie znalazł cyfrowy dyktafon, obracał go przez chwilę w palcach. Wreszcie znalazł właściwy przełącznik. Na wyświetlaczu pokazał się dostępny czas nagrywania, kilkanaście godzin. Bateria na wyczerpaniu, ale kupi nową w sklepie. I koniecznie kawę, która skończyła się dwa dni temu. Nawet przylepił sobie karteczkę na drzwiach lodówki. Zauważał ją tylko wtedy, kiedy szukał kawy. Po chwili zastanowienia postanowił kupić też jakiś koci przysmak, żeby zwierzę wywabić z kryjówki. Dziwne uczucie – świadomość, że pod kanapą czai się ktoś obcy, na dodatek nieobliczalny.
Grefer rozejrzał się i krytycznie ocenił bałagan panujący w pokoju. Taki już miał charakter, skrupulatny, jeżeli chodzi o pracę, niechlujny w sprawach codziennych. Ogolił się, wziął szybki prysznic. Wybrał błękitną koszulę, szare spodnie i beżową marynarkę. Z krawata zrezygnował. Nienawidził ich, w końcu to nie spotkanie biznesowe. No, może niezupełnie. Było wpół do dziesiątej. Ogarnął jeszcze mieszkanie, zebrał stare ubrania, zwinął w kłąb i wrzucił do pralki. Poukładał papiery na biurku. Zawsze irytowała go dysproporcja wielkości dwóch pokoi. Prawdopodobnie kiedyś jedno duże mieszkanie podzielono na dwa. Jemu trafił się wielki salon z malutką sypialnią. Miał problem, żeby zapełnić meblami duży pokój, a mały na odwrót. Był zbyt ciasny i przez to wydawał się wiecznie zagracony. Mieszkanie wynajął puste, bez wyposażenia, z wyjątkiem łazienki i kuchni. Nie wiedział, w co się pakuje. Do pokrytych stiukami sufitów nie pasowały zwykłe meble z Ikei, a stylowe czy wręcz zabytkowe kosztowały krocie. Najpierw kupił wersalkę, na której teraz sypiał, dwa krzesła i stolik. Potem w antykwariacie wypatrzył orzechowe biurko w stylu art déco. Zadrżała mu ręka, kiedy usłyszał cenę. Ale połknął bakcyla i kolejnych przedmiotów szukał na giełdzie staroci. Dało się sporo utargować, a to potrafił doskonale. Oczarować handlarkę, która do witrynki dorzuciła mały herbaciany stoliczek. Nauczył się, jak przeszlifować blat i odnowić poplamioną, dawno niewoskowaną powierzchnię. Żeby pomieścić książki, kupił biblioteczkę, a do akt i papierów secesyjną komodę żaluzjową. Kiedy już ogarnął najbardziej palące potrzeby, jak wymiana sedesu i zamontowanie prysznica, ku swojemu zaskoczeniu odkrył w sobie zamiłowanie do zabytkowej broni. Niestety, efektem jego starań i impulsywnych zakupów był mało stylowy bałagan. Krótko mówiąc, nic w salonie do siebie nie pasowało.
Z dłońmi w kieszeniach stanął przy drzwiach okiennych, za którymi znajdował się wąski balkon. Spojrzał z wysokości pierwszego piętra na podwórko, gdzie sąsiadki dyskutowały o porannych wydarzeniach. Pod kanapą poruszył się kot.
Grefer nie jadł jeszcze śniadania i tęsknił za kawą. Postanowił, że wyjdzie wcześniej i zanim spotka się z Beatą, przekąsi coś w kawiarni. Stanął przed lustrem, poprawił włosy układające się w fale. Dobrze, że był blondynem, bo siwiznę maskowały jasne pasma. Wodecki jego zdaniem mocno przytył na twarzy, on – odwrotnie. Jego szczęka z czasem wyciągnęła się i chyba był przystojniejszy niż w młodości. Na plus można zaliczyć fakt, że przy jego wadzie wzroku nie musiał nosić okularów. Na razie. Co z tego? Nic, stwierdził, machnął ręką i wyszedł. Na korytarzu przypomniał sobie o dyktafonie, wrócił więc, włożył go do kieszeni marynarki i w końcu przekręcił klucz w zamku. Na parterze dwie sąsiadki podsłuchiwały pod pustym mieszkaniem Zawadzkiej. Przywitał je i uciekł, zanim zasypały go pytaniami. Teraz będą też plotkować o nim.3
Początkowo chciał jechać samochodem, ale zrezygnował, gdy spojrzał na zakorkowane Podwale. Nie miał ochoty zmarnować godziny na szukanie wolnego miejsca postojowego w pobliżu rynku. Pogoda była spacerowa. Pobrzękując beztrosko kluczami, ruszył w stronę centrum, minął konsulat Niemiec i szybkim krokiem pokonał przejścia pełne tłoczącej się młodzieży. Zawsze ogarniało go zniechęcenie, kiedy widział, jak wiele osób odwiedza domy towarowe. On sam wprawdzie miał nielimitowany czas zajęć, ale ludzie pracy powinni w południe siedzieć w biurach, a młodzież w szkołach. Uśmiechnął się pod nosem. Starzeję się, pomyślał, wszystko zaczyna mnie irytować.
Zwolnił, niezręcznie manewrując w tłumie. Szybkość poruszania się masy ludzi zawsze jest ograniczona do tych najwolniejszych jednostek, pomyślał. Grefer był wysoki i szybko chodził, męczyło go więc takie tempo. Wybiegł z podziemnego przejścia obok Galerii Dominikańskiej, zemdlony smrodem zapiekanek i starego sera, jaki wydobywał się z minibaru. Kupił na straganie dwa banany i zjadł je, zanim dotarł do rynku. Pomogły oszukać głód, ale zaczęło mu burczeć w brzuchu. Wszedł do sklepu monopolowego i ku zaskoczeniu sprzedawcy kupił tylko baterie. Załadował dyktafon, sprawdził i schował do kieszeni. Przećwiczył włączanie nagrywania bez patrzenia na przyciski. Dalej ruszył już spacerem. Na miejsce dotarł grubo przed czasem. Stanął niezdecydowany, czy wejść do środka kawiarni, czy zostać w ogródku. O tej porze nie było tam tłumów, tylko grupka młodzieży siedziała wokół jakiegoś literackiego guru. Dziewczyny miały zamglone, pełne fascynacji spojrzenia, chłopcy patrzyli z zazdrością.
Grefer wybrał wiklinowy fotel w najdalszym kącie ogródka. Kiedy usiadł, zorientował się, że przygląda mu się stojąca przy ścianie kamienicy kobieta. Wcale się nie kryła, że go obserwuje. Dziwne, stwierdził. Słońce raziło go trochę w oczy, ale widział, że kobieta nosi duże okulary przeciwsłoneczne i pali papierosa. Pomyślał, że nie lubi palaczy, a zwłaszcza palących kobiet. Wstał i minął zaskoczoną kelnerkę niosącą menu.
– Zaraz wrócę – powiedział do dziewczyny i mrużąc oczy, podszedł do kończącej papierosa kobiety. Już z daleka zauważył, że jest ładna, a z bliska też nie straciła na uroku.
– Beata? – zapytał.
Nie zmieniając pozycji, kobieta zgasiła niedopałek o metalowe wieko kosza na śmieci. Jeżeli to ona, bardzo się zmieniła. Co ciekawe, chyba na lepsze. Ubrana w krótki, jasny płaszczyk, spod którego wystawały długie nogi. Zastanowił się przelotnie, dla kogo przeznaczony był ten widok, bo przecież nie dla niego. Przez ramię miała przewieszoną dużą torebkę z wiśniowej skóry. Wyglądała na ciężką. Kobieta była oczywiście starsza od dziewczyny, którą zapamiętał, ale ładniejsza i szczuplejsza. Czy też po prostu gust mu się zmienił.
– To ja.
Odpowiedziała w momencie, kiedy uznał już, że się pomylił. Minęła go i ruszyła w stronę stolików. Stał chwilę zirytowany, kiedy Beata zajmowała fotel naprzeciw tego, który przed chwilą wybrał. Torebkę położyła na blacie stoliczka. Chociaż po takim powitaniu miał ochotę odejść, po chwili wahania sięgnął głęboko do kieszeni i przycisnął właściwy guzik. Dopiero wtedy ominął parę turystów gapiących się na pisarza otoczonego wianuszkiem wielbicieli i usiadł naprzeciwko niej. Teraz słońce raziło w oczy.
– Przyszedłem wcześniej. Nie przypuszczałem... Jak dotarłaś? Nie było problemu z zaparkowaniem?
Pokręciła przecząco głową. Założyła nogę na nogę i bawiła się suwakiem torby. Grefer przyglądał się jej, próbując pod okularami odszukać podobieństwo do koleżanki ze studiów. Szczerze mówiąc, nigdy nie miał pamięci do twarzy. Jasno farbowane włosy, gładko zaczesane, odejmowały jej lat, tak jak dyskretny makijaż. Ciemne okulary zasłaniały połowę twarzy. Poruszył się niespokojnie w wiklinowym fotelu. Zauważył zegarek na jej przegubie i kilka pierścionków na palcach obu dłoni. Właśnie ręce zdradzały, że tak naprawdę są rówieśnikami. Biżuteria w dobrym guście, jak i reszta. Całość nie pasowała do głosu pełnego rozpaczy, który słyszał przez telefon. Miał uczucie rozdwojenia, jeżeli nie potrojenia wspomnień.
Spróbował jeszcze raz.
– Zamawiałaś coś? – Żadnej reakcji. Siedziała oparta łokciem o kolano i między palcami przerzucała skórzany paseczek.
Grefer westchnął ciężko. Uniósł się trochę i pomachał do dziewczyny za szybą. Czekając na nią, naparł plecami na oparcie fotela i postanowił nie dać się ponieść irytacji. Nie pierwszy raz czuł się niezręcznie w towarzystwie kobiety, ale mimo wszystko oczekiwał histerii, płaczu, kontynuacji nocnej rozmowy. Skoro już tu przyszedł, może poczekać, aż sama zacznie. Podeszła kelnerka, uśmiechnięta i nieczuła na napiętą atmosferę panującą przy stole. Zamówił kawę dla obojga, a dla siebie ciasto z czekoladą, bo niestety jabłecznika akurat zabrakło. Zastanawiał się, czy będzie musiał za wszystko zapłacić.
– Jak mnie znalazłaś?
– Widziałam program w telewizji. Bzdury o jasnowidzeniu.
– A, stary program. Wielka blaga. – Rzeczywiście, wspominała przez telefon. Głos miała lekko ochrypły.
– Coś podobnego – stwierdziła z sarkazmem.
Wzruszył ramionami.
– Tak wyszło. Kiedy przyjechałem do Wrocławia, przez jakiś czas pracowałem w lokalnej telewizji. Wygłupialiśmy się. Miałem przezwisko Jasnowidz, więc kolega wymyślił program. Ludzie dzwonią, a ja na niby udzielam porad. Przedstawił pomysł szefowi ramówki, on pogadał z kim trzeba. Pozwolili nam spróbować. Głupio wyszło.
– Głupio?
– To miała być rozrywka. Jak te krzyżówki czy wróżby. A ktoś wszystko wziął na serio... Przydarzyło się prawdziwe nieszczęście.
– Czym ty się w końcu zajmujesz? – Przestała się bawić suwakiem. – Podobno szukaniem zaginionych osób.
– Tak. Kolejny powód ciągłych nieporozumień. – Próbował przeniknąć wzrokiem czerń szkieł. Czuł się, jakby rozmawiał ze sklepowym manekinem.
– Nieporozumień? – Jej głos wszedł na wyższe rejestry i się załamał. Ostatnią sylabę wymówiła prawie bezgłośnie, musiała odchrząknąć.
Grefer nie podjął wątku, bo kelnerka właśnie przyniosła zamówienie. Łakomie wrzucił do ust kawałek oblanego czekoladą ciasta. Za słodkie, chociaż ostatecznie ujdzie. Spojrzał na Beatę wpatrzoną nieruchomo w talerz. Coś nie w porządku było z jej ustami. Ciągle zaciśnięte i poruszały się, nie rozdzielając. Pewnie dlatego nie miała na nich szminki. Zjadła ją.
– Tak, ciągłych pomyłek. Na co dzień pomagam wypełniać dokumenty sądowe, przygotowywać pozwy i pisma. I tylko od czasu do czasu – zastrzegł – szukam ludzi. Nie takich naprawdę zaginionych, chorych czy zdrowych. Pomagam znaleźć kogoś na zlecenie jego wierzyciela.
Uniosła doskonale wykrojone brwi.
– No właśnie, kolejny stereotyp. – Przełknął ciasto i ze smakiem popił mocną kawą. – Niektórym się wydaje, że jestem windykatorem z nożem w kieszeni. Albo z pałką w bagażniku. Otóż ja zajmuję się analizą dokumentów. Mam do tego smykałkę.
– Dokumentów? – Po raz pierwszy wydawała się naprawdę zainteresowana.
– To proste, na przykład kilka osób zakłada spółkę. Ktoś z tej spółki wyprowadza sumę pieniędzy. Niby na wypłaty czy zakup materiałów, i te pieniądze umieszcza na kilku kontach. Pod nazwiskiem żony, może kochanki. Fałszuje dokumenty. Albo zakłada firmę córkę gdzieś zagranicą. Upłynnia aktywa. Uwierz mi, jest mnóstwo sposobów na to, żeby oszukać wspólnika. Jeszcze lepiej inwestora. Wprawdzie politycy...
– A ty? Przeszukujesz dokumenty? – Zaczęła postukiwać paznokciami o blat. Teraz się zorientował, co go w niej raziło. Siedziała nieruchomo, jak rzeźba, ale jakaś część jej ciała nie słuchała. Raz usta, raz palce, te były w ciągłym ruchu.
– Mniej więcej. Może i brzmi to banalnie, ale wcale takie nie jest. Już ci mówiłem, że mam do tego smykałkę. Znalazłem w ten sposób spore kwoty zaginionych pieniędzy i wielu gospodarczych uciekinierów. Dlatego kiedy zadzwoniłaś... – westchnął ciężko.
– Rozumiem – ucięła ostro.
– Byłem zaskoczony – nie dał się uciszyć. – Mogę ci pomóc. Naprawdę znam parę osób, które zajmują się tym na co dzień. Zawodowo. Ochroną ludzi, eskortowaniem... – mówił coraz ciszej i w końcu umilkł. Patrzył, jak Beata otwiera torbę i wyjmuje z niej portmonetkę ze złotą sprzączką. Wybrała kilka banknotów i włożyła pod spodek filiżanki.
– Odlicz sobie za fatygę.
Oniemiał. Poczuł, że na twarz wypełza mu rumieniec. Widział, jak wstaje, zarzuca torebkę na ramię. Nie zamierzał się odzywać, ale nie wytrzymał.
– Bierzesz mnie za durnia? Po tych nocnych rewelacjach tylko tyle masz mi do powiedzenia?
– To pomyłka.
– Tak po prostu?
Odwracała się już, żeby odejść, ale stanęła w pół kroku. Nagłym ruchem pochyliła się nad stolikiem, wykrzywiła wargi i syknęła.
– Ty chciałeś mi pomóc? Jesteś zwykłym oszustem. Hieną żerującą w śmietniku. Lepiej, na trupach.
Świat na chwilę zamarł. Grefer ocknął się dopiero wtedy, kiedy było już za późno, żeby coś powiedzieć. Widział jej plecy, kiedy rozkołysanym krokiem, prawie tak szybko jak on potrafił, szła w kierunku placu Solnego i wkrótce zniknęła w tłumie turystów. Cholera, pomyślał. Z tego co pamiętał, Beata w czasie studiów była pospolitą, głupią snobką. Co się stało, że przemieniła się w taką wredną sukę? Podniósł filiżankę do ust i dopijając zimną już kawę, zauważył, że drżą mu ręce. Zerknął na przyciśnięte talerzykiem banknoty. Trzysta złotych.
Wstał gwałtownie, wyminął fotele i wyszedł przed kawiarniany ogródek. Gdy ruszył przez rynek, widział jeszcze, jak kelnerka zbiera naczynia z ich stolika i ze zdziwieniem podnosi pieniądze. Po drodze odwiedził sklep zoologiczny w Galerii Dominikańskiej. Pokonując odrazę do smrodu stłoczonych zwierząt, po krótkiej naradzie ze sprzedawcą kupił paczkę chrupek dla kota i klatkę do transportu. Zapłacił ponad dwieście złotych. Zdenerwowany pomyślał, że powinien był zabrać tamte pieniądze. W drodze do domu postanowił załatwić tego dnia przynajmniej jeden problem. Definitywnie.4
Kot przestał się szarpać i apatycznie siedział w klatce. Zwierzak całą energię stracił na odkrywanie nowego otoczenia, bo po powrocie do domu Grefer znalazł wiele śladów jego buszowania. Poprzewracane szklanki na kuchennym blacie, zrzucone na podłogę książki, pozaciągana firanka. No i śmierdząca niespodzianka w kącie za kanapą. Próbował zlokalizować minę dobry kwadrans, w salonie było przecież wiele zakamarków. Na dodatek nie miał pewności, czy utrzymujący się w pomieszczeniu smród przypadkiem nie dochodzi z innego miejsca.
Garść chrupek zrobiła swoje. Kilka minut obwąchiwania i w końcu podstęp się udał. Grefer zapiął wejście do klatki i nie zwracając uwagi na parskanie dochodzące ze środka, ruszył do wyjścia. Tym razem wziął ze sobą kluczyki do samochodu, bo czekała go przejażdżka. Kot siedział teraz w rozkołysanej pułapce ustawionej bezpiecznie na podłodze obok fotela pasażera. Grefer manewrował samochodem i zawzięcie kręcił kierownicą; kilka razy niemal otarł się o nieprawidłowo zaparkowane pojazdy. Wreszcie ruszył na zachód. Mozolnie pokonał most Milenijny i skierował się na drugi brzeg Odry. Z góry widział stanowisko dokowania rzecznych barek. Kiedy sprowadził się do tego miasta, postanowił, że lepiej pozna topografię, chodząc na piechotę, niż jeżdżąc autobusami czy tramwajami. Port zimowy dla barek był jednym z jego pierwszych odkryć. Za to drugiego brzegu, na północ od centrum miasta, nie znał wcale.
Do schroniska dla zwierząt dotarł dopiero około wpół do drugiej. Zwolnił przy siatkowym ogrodzeniu i zaparkował na poboczu po drugiej stronie ulicy. Zanim wyłączył silnik, zdziwiony stwierdził, że licznik citroëna przesunął się o ponad dziesięć kilometrów. Okolica była całkiem przyjemna. Łąki i las niedaleko, a nowoczesne zabudowania schroniska postawiono niedawno. Mimo to powietrze wypełniał jazgot psów i odór moczu. Grefer obszedł samochód, otworzył drzwi od strony pasażera i wyjął kojec z przerażonym kotem.
– Nie bój się. Tylko na pierwszy rzut oka wygląda tak źle – powiedział nieszczerze, trzymając klatkę na wysokości twarzy. Kot zasyczał.
– Sam tego chciałeś.
Ruszył po suchej trawie wzdłuż ogrodzenia, nie widząc, że zamiast zbliżać się do bramy, idzie w przeciwnym kierunku. Hałas stawał się bardziej dokuczliwy. Zwolnił kroku, wreszcie stanął i postawił kojec na trawie. Patrzył na sterylne, betonowe ściany, siatkę okalającą pas wystrzyżonej zieleni i nieliczne postaci ludzi przechodzące od budynku do budynku. Poczuł się, jakby zaglądał przez mur zakładu karnego – krzyczące za ogrodzeniem zwierzęta to osadzeni. Dziwne, ale serce zaczęło mu mocniej walić. Ogólnie rzecz biorąc, popierał ideę zakładania podobnych placówek; mimo wszystko są lepsze niż cegła rzucona przez dzieciaka w ciężarną sukę czy worek pełen utopionych kociąt. Wprawdzie pochodził ze wsi, ale nie odziedziczył poczucia wyższości wobec zwierząt. Nie rozumiał na przykład, dlaczego wiąże się cielaka i kładzie na podwórzu, żeby dopiero po kilku godzinach zabić go uderzeniem siekiery. Podobną scenę miał czasem przed oczami, kiedy zmuszony był odwiedzić prawdziwy zakład karny albo oddział specjalnego dozoru szpitala psychiatrycznego.
Stał tak z rękami w kieszeniach spodni przez kilka długich minut. Mógł teraz zrobić przynajmniej trzy rzeczy. I mimo wszystko wybrał tę ostatnią. Pochylił się, podniósł klatkę i wrócił do samochodu, odprowadzany uważnym spojrzeniem pracownika schroniska, który wyszedł na papierosa. Otworzył samochód, postawił klatkę obok siedzenia i westchnął zrezygnowany. Próbował zebrać myśli. Miał wrażenie, że ten dzień ciągnie się w nieskończoność, a on sam stoi w miejscu. Wszystko, co dziś zrobił, zdawało się bezsensowne. Wsiadł i włożył kluczyk do stacyjki. Rozgrzany silnik starego citroëna zaskoczył bez problemu. Droga powrotna zajęła mu więcej czasu, a szukanie miejsca do zaparkowania następny kwadrans. Było po trzeciej.
W bramie, prowadzącej beczkowo sklepionym tunelem na wewnętrzne podwórko stał mężczyzna w eleganckim szarym garniturze. Widząc Grefera, który wolnym krokiem zmierzał w stronę do domu, oderwał ramię od ściany. Otrzepał rękaw marynarki i wyszedł naprzeciw. Na młodej, gładko ogolonej twarzy pojawił się zawodowy uśmiech.
– Pan Joachim Grefer? – zapytał, chociaż na pewno wiedział, kogo zaczepia. Wskazał na wyściełany różowym materiałem kojec. – Wraca pan z kotkiem od weterynarza?
Grefer zmrużył oczy i podejrzliwie rozejrzał się dokoła. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
– Pan w jakiej...
– Przywiozłem panu zaproszenie.
– Zaproszenie? – Coś nowego. – Z sądu czy na policję?
– Może źle się wyraziłem. – Młody mężczyzna uniósł rękę i wskazał na płatne miejsca parkingowe. – Tam stoi samochód i mam pana zawieźć na spotkanie. Zupełnie prywatne.
Grefer zdenerwował się bardziej, niż zamierzał pokazać. Na szczęście miał duże doświadczenie w ukrywaniu emocji.
– Zapytam ponownie. Z kim się mam spotkać?
– Nie mogę panu zdradzić. Nie dostałem takiego polecenia. – Kierowca przybrał zakłopotany wyraz twarzy.
– Aha. W takim razie proszę przekazać temu komuś, że bardzo dziękuję za zaproszenie. Do widzenia.
Grefer ominął mężczyznę i szeroko machając klatką, ruszył w stronę wejścia. Opanował się dopiero wtedy, kiedy poczuł jak kot ślizga się od ścianki do ścianki. Wyjął klucze i włożył jeden do zamka drzwi klatki schodowej. Usłyszał za sobą kroki. Zerknął przez ramię.
– Jeszcze pan nie zrezygnował?
Kierowca się zaśmiał.
– Po prostu nie mogę wrócić bez pana. Bardzo proszę, to nie jest żaden podstęp. Po prostu mam pana zawieźć na rozmowę. Sprawa jest poważna. Potem odwiozę pana z powrotem.
– A może sam się pan najpierw przedstawi?
– Ma pan rację. Na imię mam Oleg, jestem nie tylko kierowcą, ale też pomagam we wszystkim. – Młody człowiek się zaczerwienił.
– Ale komu?
– Nie mogę...
Grefer otworzył drzwi i przytrzymał je nogą. Z klatki schodowej zaleciało pleśnią i chłodem. Odwrócił się do mężczyzny w drogim garniturze. Chłopak wyglądał raczej na studenta przed egzaminem niż na ochroniarza. Na dodatek był sympatyczny.
– No dobrze, panie Olegu. Ułatwię panu sprawę. Ostatnio dosyć często słyszę nazwisko Rosen. Czy brzmi znajomo?
Mężczyzna skinął głową.
– Nie rozumiem, po co te tajemnice? Potrafię dodać dwa do dwóch.
– W końcu jest pan Jasnowidzem.
Grefer wykrzywił usta. Nie miał na to ochoty. A nawet się bał. Nazwisko Rosen kojarzyło mu się z miesiącem spędzonym w szpitalu. I półroczną rehabilitacją.
– Powiedzmy. – Zawahał się. – Dobrze. Pojadę. Tylko muszę uwolnić tego nieszczęśnika.
– Jest chory?
– Raczej nie. Po prostu odroczyłem mu wyrok osadzenia. Jeszcze nie wiem, czy na dobre.
– Chyba nie rozumiem.
– Nie szkodzi, to sprawa między nim, mną i pewną starszą panią. Proszę mi pomóc z drzwiami. Często się zatrzaskują.
Grefer zostawił kierowcę w dużym pokoju, gdzie gość oniemiały podziwiał kolekcję białej broni, i zaniósł kota do łazienki. Zanim go wypuścił, przyniósł starą, dotąd nieużywaną blachę do ciasta. Wypełnił ją papierem toaletowym i postawił pod zlewem. W drugim kącie miseczki – karmę i pojemnik ze świeżą wodą. Zamknął drzwi i uchylił wieko klatki. Kot zasyczał i wcisnął się głębiej.
– Ty szczęściarzu. Powinieneś mi podziękować.
Za to, że cię zamierzałem zamknąć w schronisku, dokończył w myślach. Stęknął, prostując plecy.
– Nie narozrabiaj za mocno.
Wyszedł, zamykając drzwi. Niech na razie futrzak przywyknie do tego małego pomieszczenia, a potem się zobaczy. Może jego chora właścicielka szybko wydobrzeje. Ale w jej wieku nie ma czegoś takiego jak niegroźny wylew. Greferowi mignęła twarz z na pół otwartymi oczami. Nie wyglądało to dobrze, a nawet całkiem źle. Może powinien zawiadomić syna. Albo przynajmniej wybrać się do szpitala. Tylko którego? Gdzie tu mają neurologię? Wrócił do pokoju. Chłopak zdjął coś ze ściany i trzymał nabożnie w obu dłoniach. Przymierzył do dłoni i zamachnął się. Nieudolnie.
– Ładne. Ciężkie. Ani siekiera, ani toporek. Coś jak góralska ciupaga.
– Czekan. A konkretnie nadziak. Kupiłem tylko ostrze, a resztę sam dorobiłem. Taki średniowieczny kij bejsbolowy. Można by pomyśleć, że w zasadzie nic się nie zmieniło.
– Faktycznie. Wystarczy stanąć przed dworcem, kiedy zjeżdżają się ludzie na mecz. Ma pan więcej takich rzeczy? To znaczy, odnawia je pan? Za pieniądze?
– Takie hobby. Panie Olegu, idziemy?
– Oczywiście. – Kierowca odwiesił broń na ścianę.
Niepostrzeżenie minęła czwarta po południu.