- W empik go
Jasnowidz - ebook
Jasnowidz - ebook
Daniel Łagodzki zajmuje się wróżeniem, które jest jego sposobem na życie. Prowadzi przy tym podwójne życie, bowiem nocami staje się prawdziwym Casanową, choć sam uważa się za zwykłego wielbiciela kobiet. Jego życie ulega poważnej zmianie, kiedy zaczyna odkrywać w sobie pewne zdolności. W jego głowie pojawiają się wizje, których długi czas nie potrafi zrozumieć. Jego zdziwienie nabiera niewyobrażalnych rozmiarów, kiedy okazuje się, że wizje przedstawiają kobiety, które w niedalekiej przeszłości zaginęły. Rozpoczyna rozpaczliwą walkę o uratowanie zaginionych. Niestety w niewytłumaczalny sposób porywacz i morderca w jednym, również namierza Łagodzkiego, rozpoczynając z nim swoją psychologiczną rozgrywkę. Kroki policji próbuje przekierować na jasnowidza, aby samemu uniknąć ujęcia i szybko zbliża się do niego na niebezpiecznie bliską odległość. Żeby z nim wygrać Łagodzki będzie musiał udać się w podróż do swojej mrocznej przeszłości, od której wydawałoby się na dobre odgrodził się wysokim murem.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-967212-0-4 |
Rozmiar pliku: | 852 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Najtrudniej dotrzeć do samego siebie._
Marek Aureliusz
I
Promienie słońca zadziornie rozświetlały delikatnie zacienione pomieszczenie, wpadając do środka przez niedbale zaciągnięte _verticale_. Nierównymi, równoległymi wiązkami przemierzały pokój od okna, skacząc po najbliżej stojącej kanapie i odbijając się od niewielkiej szklanej ławy z mosiężną nogą, na której bezładnie rzucono drobne przedmioty codziennego użytku. Dalej lądowały na masywnym, drewnianym regale z chaotycznie ustawionymi książkami i ukrytym za nim łóżku sypialnianym. Tam w zmiętej pościeli, tuż przy jego krawędzi spał mężczyzna, rytmicznie wypuszczając powietrze przez nos. Tylko ten miarowo świszcząco-sapiący dźwięk zagłuszał spokojną ciszę, wypełniającą po brzegi niewielkie pomieszczenie.
Nagle niczym uderzenie pioruna, drastycznie przerwał ją uparcie pulsujący dźwięk budzika, a po kilku sekundach zawtórowało mu ustawione na wiszącej szafce nocnej niewielkie radio. Speaker niezwykle donośnym i pełnym energii jak na tak wczesną porę okrzykiem, na wzór południowoamerykańskiego komentatora sportowego przeciągał w nieskończoność:
– _Dzieeeeń Dobryyyy! Wita was… Radioooooo Toruń!!!_
Sygnał, który potencjalnie był w stanie obudzić zamarłego, dopiero po kilkunastu sekundach spowodował niewielkie poruszenie śpiącego mężczyzny. Leniwym ruchem uniósł ramię i swobodnie nacisnął przycisk _OFF_ na urządzeniu_._ Widać było w tym pewną wprawę, bowiem palce dłoni bezbłędnie trafiły dokładnie tam gdzie powinny. Do tego bezczelnie ucięły rozkręcające się początkowe nuty przeboju rockowej grupy U2, zaserwowanego przez speakera, aby ten dzień był naprawdę piękny.
Mężczyzna chwilę jeszcze poleżał w bezruchu i wszystko wskazywało na to, że będzie potrzeba większego kalibru, aby go dobudzić. W końcu jednak poruszył ociężale głową i jak wielotonowy wieloryb przewrócił się z boku na plecy. Prosto w twarz zaświeciły mu teraz wdzierające się słoneczne łuny, rozcinające delikatny półmrok. Regał nie posiadał tylnej ścianki i bardziej przypominał masywną kratkę, na której ustawiono obok siebie książki. Przez wolne przestrzenie światło słoneczne przelewało się jak przez sito. Na jego twarzy błyskawicznie pojawił się grymas świadczący, że dokonały one tego, czemu rady nie dał budzik wraz z ożywionym speakerem radiowym.
Szybko przesunął głowę w bok, aby ukryć się w półmroku. Przebudzenie jednak nie dawało za wygraną i w końcu doprowadziło do tego, że zaspany mężczyzna na dobre otworzył oczy. Rozejrzał się dzikim wzrokiem po pokoju. Jak zawsze rozpoczął od lekko przykurzonego sufitu i zwisającego zeń metalowego żyrandola na cienkim przewodzie. Po tym rozpoznawał miejsce gdzie się znajduje. _Własne mieszkanie_ – uśmiechnął się w myślach i odetchnął pełną piersią.
Miewał takie przemyślenia zawsze wtedy, kiedy jego sen poprzedzały bardzo intensywne wydarzenia. Taki był poprzedni wieczór. Szybko wrócił do niego wspomnieniami przemykającymi przez głowę w postaci pojedynczych migawek. Najpierw nocny klub pływający w poświacie niebiesko–fluorescencyjnych świateł, rozciętych tęczowo kolorowymi snopami rozbijającymi się o dyskotekową kulę i morze ludzkich głów rytmiczne podskakujących w rytm klubowej muzyki. Później stonowane, zielonkawe i bardziej spokojne światło baru, świecące zza szeregów szklanych butelek, przy którym popijał swojego ulubionego drinka – czarnego rosjanina, potocznie określanego czarnym ruskiem. Choć wspominki przyprawiały mu delikatne kołowanie głowy, co mogło być również efektem ubocznym działania napoju, to kolejna migawka była już znacznie przyjemniejsza.
Najpierw przypomniał sobie koronkową sukienkę, kończącą się gdzieś w połowie zgrabnego uda, rytmicznie falującą gdzieś pośród tłumu bawiących się ludzi. Opinała tyłek jej właścicielki tak idealnie, że widok ten niczym fotografia utkwił mu w pamięci. Fluorescencyjne światło również skupiło na niej swoją uwagę, bowiem rozświetliło ją niczym gwiazdę wieczoru. Dalej śnieżnobiały uśmiech otoczony intensywną czerwienią ust, który był skierowany wyłącznie do niego. Na twarzy pojawił mu się krótki uśmiech samozadowolenia. To nie był pierwszy z takich uśmiechów. Miewał już takie wcześniej. Tym bardziej, że nie stronił od wypadów do nocnych klubów i uwodzenia w nich pięknych kobiet. Czynił to regularnie i bez najmniejszych wyrzutów sumienia.
Był kawalerem. Trzydziestokilkuletnim motylem, którego chaotyczny, sprężynowy lot w gruncie rzeczy posiadał cechy pewnego planowego dotarcia z punktu A do punktu B. Po drodze jednak swobodnie i lekkodusznie siadał na ciekawych dla niego i przykuwających uwagę kwiatkach. Samemu posiadając niesamowicie wybarwione skrzydełka i umiejętność zalotnego nimi trzepotania, które perfekcyjnie wykorzystywał, powodowało, że większość kwiatków pozwalała na sobie wylądować i spróbować swojego słodkiego pyłku. Kiedy jednak już wzbił się w powietrze, rzadko wracał do tego samego kwiatka. Nie wzbudził się w nim instynkt założenia rodziny. Nie szukał nikogo na stałe. Dobrze mu było samemu z samym sobą. Podobały mu się wszystkie kobiety, a przede wszystkim szeroko ujęta wolność i brak zależności od kogokolwiek. To cenił w swoim życiu najbardziej.
Teraz przed oczami pojawił mu się widok dziewczyny, której wyraz twarzy przysłaniały blond włosy opadające na nagie ramiona i częściowo skrywające piersi. Wyróżniały się tylko te czerwone usta, jakby kontrastujące z porcelanowym kolorem skóry, wyraźnie ochronionym od słońca, niczym u XVIII wiecznej damy. Ożywił się w jednej chwili. Nerwowo poderwał się, żeby zobaczyć, czy czasem obok nie leży główna bohaterka jego reminiscencji. Zrobił to tak gwałtownie, że w głowie poczuł silne ukłucie tysięcy szpilek. Odruchowo złapał się za miejsce, które nagle zabolało. _Jednak wczorajszy wieczór należy włożyć w przegródkę o nazwie upojny_ – pomyślał. _Pod wieloma względami_.
Przerzucił wzrok na puste miejsce w łóżku. Nikogo nie było. _Poduszka i prześcieradło były zmięte, czyli ktoś musiał tutaj leżeć!_ W akompaniamencie bólu wytężył umysł, by wrócić do wydarzeń sprzed kilku godzin jednak tutaj panowała absolutna pustka. Nie mógł też przypomnieć sobie twarzy dziewczyny. _Dziwne_. Wydawało mu się, że nie wypił aż tak dużo alkoholu, żeby pojawił się przysłowiowy urwany film. Głowa jednak wskazywała na coś zupełnie innego. Najpierw postanowił zająć się tym problemem.
Zwlókł się z łóżka i lekko chwiejnym krokiem przeszedł z części sypialnianej i posuwając się ostrożnie wzdłuż drewnianego regału skierował się do niewielkiej kuchni. Dwupokojowe mieszanie zlokalizowane na toruńskim osiedlu Rubinkowo nie było zbyt duże, ale jemu w zupełności wystarczało. Kuchnia w białych barwach wyglądała na większą niż faktycznie była. Wypełniało ją kilka wiszących szafek oraz typowych sprzętów gospodarstwa domowego obudowanych drewnem na wysoki połysk. Podszedł do expresu do kawy i nastawił sobie energetycznego płynu. Po chwili siedział już z filiżanką parującej kawy, wsłuchując się we włączone kuchenne radio.
– … _dzień dzisiaj zapowiada się wyjątkowo_ _ciepło. Temperatury spokojnie utrzymają się na poziomie 25 stopni Celsjusza, a na niebie nie powinny pojawić się chmury. Mamy zatem wspaniały początek wakacji._
Huraoptymizm dziennikarza radiowego nie przeniósł się poprzez fale radiowe na niego. Wstał i z jednej z szuflad wyciągnął opakowanie z tabletkami przeciwbólowymi. Łyknął dwie kapsułki popijając zimną wodą z kranu. W tle zabrzmiały dźwięki muzyki zastępując irytujący już powoli głos speakera. _Zimny prysznic!_
Ruszył do łazienki.
Zanim wskoczył do rozsuwanej kabiny prysznicowej spojrzał na swoje lustrzane odbicie. Ciemne, dłuższe włosy zachodzące na uszy miał mocno rozczochrane, lecz gdyby wyszedł w nich na zewnątrz nikt z pewnością nie zwróciłby na nie uwagi. Artystyczny nieład. Przejechał dłonią po lekkim zaroście sprawdzając jego długość. Była odpowiednia. Nie musiał się golić i w tym momencie zupełnie nie miał na to ochoty.
Ciemne oczy i dość mahoniowa karnacja od zawsze sprawiały, że był brany za południowca. Już w szkole miał z tego tytułu mnóstwo złośliwości ze strony rówieśników. _Cygan!_ _Rumun!_ To tylko niektóre z jego dawnych przezwisk, choć w rzeczywistości daleko mu było do tych narodowości. Kiedy dojrzał, przekuł to jednak na swój atut, bowiem kobiety zdawałoby się bardziej zwracały uwagę na ten typ mężczyzn, w który on się wpisywał. Stąd nie trudno było mu nawiązać kontakt z płcią przeciwną, od nastolatek po dojrzale kobiety. A owe spotkania i rozmowy przeplecione głębokimi uśmiechami lubił do tego stopnia, że później zrobił z tego źródło swojego utrzymania.
Białko oczu miał lekko przekrwione, co mogło być ewidentnym syndromem dnia poprzedniego. W ustach na szczęście nie panowała susza, toteż uznał, że kac nie jest tak duży, jakby się wydawało. Podczas szczotkowania zębów chwilę jeszcze zamyślił się nad tajemniczą dziewczyną z klubu. Musiała wyjść kiedy on twardo spał. _Może zostawiła jakąś kartkę? Numer telefonu?_ Nie sprawdził tego kiedy wstawał. W gruncie rzeczy nigdy o to nie dbał. Raczej starał się nie spotykać się po kilka razy z tymi samymi kobietami. Kilkukrotne spotkanie mogło wzbudzić w kobiecie głębsze uczucie, a on nie był na nie gotowy. Nie chciał kobiet krzywdzić dając im złudne nadzieje, choć uwielbiał się z nimi bawić. I nimi chyba trochę też.
Był typowym przedstawicielem hedonizmu, uznając w myśl teorii Arystypa z Cyreny, że liczy się przede wszystkim szczęście prywatne, które można osiągnąć tylko poprzez chwilowe przyjemności. Gdzieś w te tezy wplótł jeszcze rozkosz, która była dla niego pierwszym, podstawowym punktem owej przyjemności i z biegiem czasu stała się narkotykiem. Idąc dalej wzorem antycznego filozofa wielokrotnie powtarzał jeden z jego sloganów, często utożsamiając z tym swoje życie. _„Jedynym dobrem jest przyjemność, a jedynym złem – przykrość.”_
Choć niekiedy kobiety starały się spotkać z nim kolejny raz, to usilnie trzymał się zasady _ne bis in idem._ Dziś jednak najmocniej korciło go od tej zasady odstąpić. Tajemnicza blondynka, która zniknęła niczym bajkowy kopciuszek wypełniła całe jego wolne przestrzenie w mózgu. _Dlaczego nie została do rana?_ _Dlaczego on tak niewiele pamiętał?_ Czuł, że doszło pomiędzy nimi do fizycznego zbliżenia. Kolejne migawki przyniosły mu widok nagiego kobiecego brzucha, pleców, a kiedy zamykał oczy czuł jej delikatny, choć przyspieszony oddech gdzieś na swojej twarzy. Wdział nawet koronkową sukienkę niedbale rzuconą na podłodze jakby nadal fosforyzującą w ciemności jego sypialni. Nic więcej jednak nie pamiętał.
Po chwili na ociężałą głowę spadły krople zimnej wody prysznica, przynosząc ukojenie na skołowane myśli i szpile wbijające się w głowę. Wymywały cały etanol wydobywającym się z jego ciała. Opierając się o ścianę i z przyjemności zamykając oczy, przedłużał tę chwilę w nieskończoność.
W końcu powrócił do kuchni w zupełnie nowym nastroju. Prysznic orzeźwił go i napełnił nowymi siłami. Dopił kawę i wsunął na szybko jakieś śniadanie. Całe szczęście, że nie pracował w systemie sztywnych urzędowych godzin. W ogóle nie podlegał narzuconym z góry godzinom pracy korporacyjnej. Miał ten komfort, że sam sobie ustalał to, ile i kiedy będzie pracował. Był sobie sam sterem, okrętem, żeglarzem. W przeciwnym razie musiałby już dawno w ciasnym uniformie stawić się w biurze, by cały dzień wykonywać jakieś bezsensowne czynności, narzekając na upierdliwego szefa.
Ze szklanką wody powrócił do sypialni. Mijając część wydzieloną na salon, obok szklanego stolika dostrzegł przewróconą butelkę po wódce. Na chwilę zatrzymał na niej wzrok. _Tak._ To ona musiała być przyczyną jego porannych dolegliwości. Bez wzruszenia przeszedł obok drewnianego regału i wylądował z powrotem na łóżku. Zerknął w miejsce gdzie wydawało mu się, że leży koronkowa mini. Nie było jej tam. Nie był tym zaskoczony. Nie było też żadnego liściku ani innych oznak bytności kobiety.
W gruncie rzeczy coraz bardziej zaczął oddalać myśli od tajemniczej blondynki. _W końcu nie ona pierwsza i nie ostatnia_. _Skoro odeszła bez pożegnania może w ogóle nie jest warta jego myśli? Szkoda tylko, że nie zapamiętał jej twarzy._ Wzruszył ramionami, jakby się przed kimś tłumaczył. Wokół nikogo jednak nie było. Odstawił szklankę na szafkę nocną i zaczął ścielić rozwichrzoną pościel.
Kiedy naciągnął prześcieradło gdzieś kątem oka zauważył drobny błysk. Szybko podążył wzrokiem i wkrótce w skotłowanej kołdrze odnalazł jego źródło. Był to niewielki kolczyk w kształcie kwiatka z sześcioma owalnymi, naprzemiennie srebrno-rubinowymi płatkami. Chwycił go w dwa palce i przysunął do słonecznego światła. Natychmiast odbił promienie subtelnym błyskiem, na jego twarzy powodując nastrojowy uśmiech. _Jednak zostawiła jakiś ślad świadczący, że nie była snem._
Naprędce otworzył szufladę swojej szafki nocnej i wydobył zeń średniej wielkości szkatułkę. Z innego miejsca wygrzebał niewielki kluczyk, którym z drobnym chrobotem zwolnił zamek i uniósł wieko pudełka. Na widok zawartości przez oczy przeszedł mu nieodgadniony błysk. Jednym ruchem wrzucił kolczyk do skrzyneczki. Oblizał przy tym spierzchnięte wargi, a jego ciało wypełnił dreszczyk podniecenia.
To była szkatułka z jego „trofeami”. On był drapieżnikiem, a kobiety były jego zdobyczą. Nie mógł ich wszystkich zamknąć w tym niewielkim, drewnianym pudełku. Nie był w stanie. Od każdej zatem próbował zdobyć jakąś drobną, często błahą rzecz, która pozwoliłaby mu o niej pamiętać. Świadczyłaby o tym, że ją posiadł. Że ją zdobył. Musiał przy nim pozostać jakiś ślad po każdej z nich. Pukiel włosów, na wpół zużyta szminka, pończocha lub inny element bielizny. Guzik od płaszcza, ustnik papierosa ze śladami szminki czy guma do żucia, pozostawiona na szafce nocnej. Wszystko to, co pozostawiały po sobie roztargnione kobiety lub czasem rozbawione jego prośbą zwyczajnie mu darowały. Zdawał sobie sprawę, że mogło to być uznawane jako pewna forma dewiacji, dlatego była to jego słodka tajemnica.
Jedni kolekcjonowali znaczki, inni książki, a jeszcze inni klejone modele. On kolekcjonował… kobiety. Zawsze jednak zachowywał się wobec nich z należytym szacunkiem i nigdy żadnej nie skrzywdził.
II
Tereny osiedla Rubinkowo, które w dziś widocznym kształcie zaczęto tworzyć w latach siedemdziesiątych minionego wieku, dużo wcześniej, bo w wieku XVIII należały do Jakuba Kazimierza Rubinkowskiego, polskiego kupca, toruńskiego rajcy oraz dworzanina i poczmistrza królów Jana III Sobieskiego i Augusta II Mocnego. Wieś z folwarkiem, browarem, gorzelnią, karczmą i młynem stała się po wielu dekadach dobrym zapleczem dla rozwijających się tutaj zakładów tworzyw sztucznych. Najpierw powstały ogromne hotelowce dla pracowników, które wyrosły na piaskowym gruncie niczym oaza na pustyni. Dopiero później pojawiła się zieleń i wszelka infrastruktura towarzysząca. Sklepy, których nazwy kojarzyły się z antycznymi bóstwami, szkoły dla mrowia dzieci biegających po osiedlu, kosmiczna linia autobusowa wiodąca od Saturna do Merkurego, czy klub Rubin w popularnym „kwadracie” z obleganym kinem. Dziś szary, historyczny beton przysłonił styropian z pstrokatymi barwami, a pospiesznie pikowana zieleń po brzegi wypełniła betonowo-asfaltową powierzchnię.
Było już dobrze po południu, kiedy Daniel Łagodzki w końcu opuścił swoje mieszkanie położone przy ulicy Tymona Niesiołowskiego. Spękaną, asfaltową dróżką przeszedł obok szczytów dwóch bloków i jakby niepewnie przycupniętego przy nim kiosku, pomazanego wyblakłymi już graffiti. Na ulicę pod patronatem polskiego malarza, grafika i przedstawiciela formistów, który po II wojnie światowej osiadł w Toruniu, wyszedł na wysokości kościoła pw. Bożego Ciała. Później udał się w kierunku wschodnim i po dziesięciominutowym spacerze dotarł do jak zawsze ruchliwej i hałaśliwej Szosy Lubickiej. Lipcowe słońce przyjemnie przypiekało kark, wyciskając z niego niczym z gąbki resztki potu z wczorajszym alkoholem. Poniekąd z tego powodu zdecydował się na komunikację miejską. Lekko i przewiewnie ubrany stawiając kolejne kroki, ładował swoje baterie słoneczne.
Na autobus komunikacji miejskiej czekał jeszcze chwilę wraz grupką kilkunastu osób, stłoczonych wokół drzewa przy przystanku, dającego znikomy, ale jedyny w okolicy cień. Kiedy do zatoczki wtoczył się biały, niskopodłogowy MAN, nastąpiła płynna wymiana pasażerów. Daniel na szczęście znalazł swoje ulubione miejsce przy oknie. O tej porze autobusy nie były zbytnio zatłoczone. Upał odstraszał od wycieczek starsze osoby a wakacje spowodowały, że zniknęły dziesiątki uczniów i studentów przemierzających miasto zdawałoby się wzdłuż i wszerz. Swój wzrok wbił w ogromną przyciemnianą szybę, za którą migał miejski, zatopiony w pełnym słońcu krajobraz.
Tylko na chwilę uciekł myślami do dzisiejszego poranka. Tajemnicza blondynka coraz mniej zajmowała jego głowę. Z każdą minutą ginęła w tłumie jednej z wielu. Widok pięknych kobiet od zawsze przykuwał jego uwagę, stąd lustrując okolicę co i rusz, często mimowolnie wyłapywał wzrokiem skąpo ubrane kobiety. Szukał już nowego obiektu pożądania. Tak po prostu miał. Tak mieli drapieżnicy.
Szybko jednak uciekł myślami do najbliższej przyszłości. Miał dziś umówione spotkanie z trzema kobietami. Te jednak były zdecydowanie nie w jego kolekcjonerskim typie. Spotkania z nimi miały charakter wyłącznie biznesowy. Starsze, zamożne, często zagubione w życiu, szukające pomocy i wsparcia gdziekolwiek się da. Tak trafiały do niego. On zaś im pomagał. Z takiego przynajmniej wychodził założenia. Cierpliwie wysłuchiwał tych, które nie miały się przed kim otworzyć. Dawał nadzieje tym, które utraciły sens życia. Ukierunkowywał te, które gdzieś się zgubiły. W końcu podawał pomocną dłoń tym, które upadły i próbowały wstać. W gruncie rzeczy to one jemu podawały dłoń, z której on czytał im ich przyszłość.
Tak. Był wróżbitą.
Wielu uważa, że wróżenie to oszustwo i ani trochę w to nie wierzy. Przez długi czas on sam należał do grona takich ludzi. Kiedyś jednak dostrzegł w tym swoją szansę, kiedy w żartach udało mu się przewidzieć losy kilku znajomych osób. Z ciekawości sam wybrał się na taką sesję i bacznie obserwował osobę, która z przekonaniem wróżyła mu zupełne bzdury. Dostrzegł rosnące w społeczeństwie zapotrzebowanie na tego typu usługi i szybko stał się ich zwolennikiem.
Zagłębił się w szeroko rozumianej ezoteryce, która po czasie pochłonęła go bez reszty. _Esoterikos_ z języka greckiego dosłownie oznacza wewnętrzny i skupia się na istocie duszy i wszystkich rzeczy występujących w królestwie przyrody. To pewien rodzaj skumulowanej mądrości i wiedzy o strukturach Wszechświata oraz panujących w człowieku siłach. Ponadto ta mądrość i wiedza jest narzędziem do świadomego opanowania tych sił. Koncentruje się na osobistym oświeceniu i wewnętrznych praktykach duchowych, stąd owiana jest swoistą tajemniczością i nieokreślonością. On od zawsze umiał postrzegać rzeczywistość bardziej otwarcie niż inni, często odwoływał się do duchowości i sięgał głębiej w tę sferę niż pozostali. Nie uważał tego jednak za dar, a przez wiele lat zwyczajnie bagatelizował. Ezoteryka w pewnym sensie to również tajemnica, ukryta gdzieś we wnętrzu wiedza. Aby jednak sięgnąć po tę wiedzę, trzeba szukać jej w niedostępnych miejscach, nieodkrytych jeszcze labiryntach przeszłości konkretnej jednostki. Wiedza ezoteryczna to zatem wiedza wewnętrzna, ukryta w ludziach. Stamtąd blisko było już do wróżbiarstwa, które stało się jego patentem na zarobek. Zrobił odpowiednie kursy, by zyskać na wiarygodności i nie być uznanym za szarlatana, a wrodzona błyskotliwość, otwartość i zdolność wnikliwej obserwacji ludzi stały się cechami, które uczyniły z niego dobrego i regularnie pracującego wróżbitę.
Zakres swoich usług powiększał w zależności od potrzeb. Wróżył z kart, z dłoni i paznokci, z układów cyfr, z ognia i popiołu, wodnych fal. Co kto potrzebował… Metody wróżenia dobierał intuicyjnie do konkretnych ludzi. Od początku ze swojej działalności wyeliminował to, co czyniło z wróżbiarstwa groteskę – wróżenie z fusów, szklanej kuli czy odgadywanie cyfr totolotka. Najczęściej jego wieszczenie dotyczyło bliższej lub dalszej przyszłości. Badał losy ludzi, których ciekawiło, co konkretnego spotka ich w bliższym lub dalszym czasie. On starał się to odgadnąć. Dokładnie. Odgadnąć. Nikt bowiem nie był w stanie w stu procentach przewidzieć przyszłości i to ogromnie działało na jego korzyść.
Człowiek jest bardzo specyficzną istotą. Jeśli tylko pozostawi mu się wystarczająco dużo przestrzeni, pozwoli mu poczuć się swobodnie i da się wygadać, można nawet zupełnie obcego człowieka poznać na tyle, że jest się w stanie przewidzieć jego przyszłe losy. I w gruncie rzeczy tym zajmował się Daniel Łagodzki. Przede wszystkim słuchał i obserwował. Wróżenie to bowiem podróż w głąb człowieka. Jeśli tylko otworzy się na tyle, że wpuści wróżbitę w swoją przeszłość i teraźniejszość niczym matematycznym logarytmem można wyliczyć jego przyszłość. Wszystko jest kwestią wyniku. To czytanie książki i przeskoczenie kilka kart do przodu.
Następnie ze swoich obserwacji wyciągał wnioski i stawiał diagnozę ludzkiej duszy. Później w huraganie trudnych i często obco brzmiących terminów pseudonaukowych kreował i sugerował ścieżkę, którą jego pacjent miał obrać. Nie przypadkowo używał terminu pacjent, bowiem często czuł się jak lekarz. Lekarz dusz. Fachowo zaś nazywał się obok wróżbiarstwa doradcą ezoterycznym. To taka niezamknięta naukową bibliografią psychologia.
Jego klientelę w przytłaczającej większości stanowiły kobiety. Często te starsze, dojrzalsze. Nawet nie ukrywał, że były najłatwiejszym obiektem do rozpracowania. Szukały najczęściej miłości, rozjaśnienia sytuacji, w której się nagle znalazły, przez odejście lub śmierć partnera, utratę pracy lub natłok przeróżnych, często drobnych problemów. Młodsze kobiety oczekiwały nakreślenia osobowości przyszłego partnera, pracy czy zakładanej rodziny. One też łatwo ulegały sugestiom. Jeśli przykładowo powiedział, że widzi daną dziewczynę przy wysokim szatynie, one automatycznie odrzucały wszystkie pozostałe typy mężczyzn i gotowe były czekać na niego choćby całą wieczność. Nawet jeśli ów szatyn miał nigdy nie nadejść. Przy nich należało zatem być ostrożnym. Mężczyźni z kolei nie byli cierpliwi. Oczekiwali konkretnych odpowiedzi tu i teraz. Tak się na dłuższą metę nie dało, stąd niewielu im w swojej karierze wróżył. Kobiety zresztą posiadały bardziej rozwiniętą sferę duchową, w której łatwiej było mu czytać.
Swoje zajęcie potraktował na tyle poważnie, że kierując się profesjonalizmem, w krótkim czasie zyskał grono stałych klientek, które reklamowały go dalej swoim znajomym. Coraz częściej zdarzały się osoby spoza miasta. Nie korzystał z ogłoszeń i nie narzucał się nikomu jak wiele sezonowych wróżek i wróżbitów, którzy wręcz brutalnie wpychali się swoimi usługami niczym znienawidzeni domokrążcy. To też zadziałało na jego korzyść. Interes kwitł w najlepsze, a on nie rozpychał się w nim rękoma i nogami. Krok po kroku realizował taktykę opartą na mozolnym budowaniu wizerunku. Wielokrotnie odrzucał propozycje współpracy polegającej na telefonicznym czy SMS-owym wróżeniu, dzięki czemu w środowisku jego opinia również mozolnie, ale wciąż rosła. Coraz częściej pojawiał się na różnego rodzaju zjazdach i konferencjach, gdzie bywały najsłynniejsze postacie z całego kraju, pośród których on nadal pozostawał anonimowy.
Jego wizerunek mocno podbudowało również miejsce gdzie udzielał swoich usług. Było to mieszkanie w jednej z malowniczych, historycznych kamienic na Osiedlu Kochanowskiego, leżącego tuż obok Starówki. W przeważającej części znajdują się tam reprezentacyjne, secesyjne XIX-wieczne rezydencje oraz kamienice pobudowane w stylu zabudowy szachulcowej. Po wojnie zabrano obiekty ich prawowitym niemieckim właścicielom i oddano w użytkowanie rodzinom bezdomnym, przez co ich część uległa zniszczeniu i nie była modernizowana.
Tam dysponował niewielkim, dwupokojowym mieszkaniem, które urządzone w starym stylu stwarzało niebagatelny klimat dla jego usług. Miejsce to było pamiątką po jego rodzinie. Dokładniej po babce, Walentynie Łagodzkiej. Poczciwej kobiecie, która w całym dotychczasowym życiu dała Danielowi najwięcej domowego ciepła, miłości i poczucia bycia potrzebnym. To jej śmierć kilka lat temu przeżył najbardziej. Był do niej mocno przywiązany i opiekował się nią do ostatnich jej dni. Syn Walentyny, a jego ojciec zmarł, kiedy chłopak miał zaledwie naście lat, a matka po kilku latach wyjechała za granicę i coraz rzadziej się odzywała. Układała sobie życie w Ameryce z jakimś emerytowanym _strażakiem Samem_, jak go prześmiewczo nazywał. On sam w sobie nie czuł jakiejś potrzeby komunikowania się z nią. Nigdy nie odbierali na tych samych falach. Teraz ich relacje przez znaczną odległość umierały śmiercią naturalną.
To byli jego przybrani rodzice, Daniel był bowiem dzieckiem adoptowanym, a swojego biologicznego ojca i matki po prostu nie znał. Z tego co wiedział, oboje tragicznie zginęli, kiedy on był kilkuletnim chłopcem. Nie pamiętał ich. Nie pamiętał żadnej sceny z życia, w której uczestniczyłby jego prawdziwy ojciec i matka. Leon Łagodzki, pokazał kiedyś chłopakowi ich zdjęcie, skopiowane gdzieś z dokumentacji adopcyjnej, jednak wówczas nie poczuł zupełnie nic… Tak jakby to byli zupełnie obcy ludzie. Później oboje nie podejmowali już tego tematu. Daniel żył dniem bieżącym, nie wracał do przeszłości i rzadko oglądał za siebie. Kiedy zaczął przywiązywać się do Leona, ten nagle zmarł. Widząc chłód w relacjach z matką do akcji wkroczyła babka Walentyna i jakoś resztkami sił wyciosała z Daniela mężczyznę, którym był dzisiaj. Za to był jej wdzięczny. Za to ją szanował. Z każdym rokiem życia coraz bardziej. I pewnie nie byłaby zbytnio zadowolona z jego tajemniczej szkatułki, ale każdy miał przecież w sobie jakieś tajemnice…
III
Metalowy klucz zachrobotał w zamku powojennych, drewnianych, dwuskrzydłowych drzwi. Ząb czasu wyrył się na nich w postaci wielu obdrapań odsłaniających kilka warstw olejnej farby w kolorach od słonecznej pomarańczy do ciemnego brązu, nakładanych gdzieś od początków XX wieku. Zdobiona, podrdzewiała gdzieniegdzie klamka pod naciskiem dłoni powędrowała w dół, a nawiązujące stylem zawiasy ze skrzypnięciem oznajmiły ich otwarcie. Odsłoniły one wysoki przedpokój w odcieniu przybrudzonej zieleni z ręcznie malowanymi na biało rombowymi wzorami.
Daniel wszedł ostrożnie do środka i zamknął za sobą drzwi. Pomieszczenie wypełniała po jednej stornie duża serwantka z połowy XX wieku w kolorze ciemnego orzecha, w której kiedyś umieścił pamiątki po Walentynie, duża szafa ubraniowa, której nota bene jeszcze nie opróżnił oraz po drugiej stronie zdobiony wieszak z mosiężnymi hakami i długa ława w stylu nowoczesnym, niepasująca wyraźnie do otoczenia. Ławę ustawił w przedpokoju sam i służyła oczekującym klientkom.
Dalej mieszkanie rozchodziło się w kształt litery Y na dwa pokoje – większy i mniejszy. Większy służył jako miejsce jego pracy i wyposażony był w podobnie wiekowe: komodę, witrynę, okrągły stolik z dwoma fotelami i duże, stare łóżko. Z równie wysokiego sufitu zwisał drewniany żyrandol z żółtoszklanymi kloszami z okresu PRL. Pomieszczenie zatem idealnie pasowało do jego profesji, tworząc niejako zupełnie inny świat niż ten na zewnątrz. Dwa okna zasłonięte były ciężkimi zasłonami, których praktycznie nigdy nie odsłaniał. Przez nie wdzierały się tylko nieliczne promienie słońca. Na wschodniej ścianie znajdowało się wejście do pomieszczenia kuchennego z niewielką ubikacją. Mniejszy pokój, najrzadziej używany stanowił popularną „graciarnię”.
Na pierwszy rzut oka mieszkanie wyglądało na używane sporadycznie. Czerwono-czarny dywan wymagał gruntowego wyczyszczenia. Meble choć zabytkowe to jednak nosiły na sobie wyraźne ślady wieloletniego użytkowania. W mniej uczęszczanych zakamarkach kłębiły się całkiem spore kurzowe „koty”, a gdzieniegdzie zadomowił się niejeden _nasosznik trzęś_. To jednak według właściciela sprzyjało wytworzeniu mistycznego klimatu wróżenia, którego nie dawało nowoczesne mieszkanie w bloku.
Odłożył podręczną torbę, z którą przyjechał, wyjął butelkę z wodą i wziął porządnego łyka, gasząc pragnienie nasilające się od chwili przebudzenia. Spojrzał na zegarek. Było po wpół do pierwszej. Na trzynastą miał umówioną pierwszą klientkę. Nie było zatem zbyt wiele czasu na przygotowanie. Szybko przetarł ze stolika warstwę świeżego kurzu i rozłożył najpotrzebniejsze przybory swojej profesji. Dużą część zajęły talie kart tarota, kart runicznych oraz kart tradycyjnych, położone obok na wpół spalonych świec, kilku kolorowych kamieni, talerzyka z popiołem i innych mniej przydatnych bibelotów. Wiele z nich służyło tylko jako dekoracja.
Kolejno zajął się już bardziej nowoczesnym przygotowaniem do wróżenia. Wyskoczył szybko do przedpokoju gdzie zanurzył się głęboko w masywnej szafie przegarniając na bok stare babcine płaszcze. Potem dokładnie zamknął drzwi i zabrał ze sobą kluczyk od zamka, jakby chował tam coś cennego. Z torby wyciągnął niewielki tablet, który po kilkunastu sekundach rozbłysnął jasnym światłem. Następnie spod zabytkowego stolika wysunął szufladkę, niewidoczną na pierwszy rzut oka i podpiął sprzęt pod znajdującą się tam wtyczkę. Chwilę z zafrasowaną miną przesuwał coś intensywnie po ekranie, aż pojawił się tam czarnobiały widok przedpokoju.
Tak. W wielkiej szafie miał zamontowaną ukrytą kamerę, której przewód biegnący pod drewnianą podłogą i wydrążonym w nodze stolika kanałem kończył się w tajemniczej szufladzie. Aby być precyzyjniejszym i dobrze poznać osobę, której będzie wróżył wspomagał się nowoczesną technologią. _Sportowcy biorą doping i są wielbieni za rekordy, aktorzy mają suflerów i są wielbieni za swoje role, piosenkarze wspomagają się playbackami… Dlaczego on nie może korzystać z pomocy?_ Miał na to łatwe wytłumaczenie.
Obiegł wzrokiem całe pomieszczenie szukając jeszcze ewentualnych rzeczy do poprawienia. W rogu pokoju przy łóżku stała lampa z przekrzywionym, materiałowym abażurem. Nie było sensu go protestować, bowiem jakiś czas temu ułamało się w nim kawałek metalu. Jeszcze tego nie naprawił.
_Świece!_ Tak. Rzucił się i szybkim ruchem odpalił kilka świec porozstawianych praktycznie na każdym meblu w pomieszczeniu. Ostatnie zapalił te na stoliku. Były najgrubsze i dawały najmocniejsze światło. Pokój szybko wypełniła woń siarki, spalanych knotów i pomarańczowo-żółta łuna drobnych ogników.
W tym momencie skrzypnęły zawiasy drzwi oznajmiające przybycie pierwszej kobiety. Zamknęła je z wyraźnym hałasem. W grafiku odszukał jej nazwisko. Różewska… _Stała klientka. Jedna z pierwszych. Na szczęście łatwy obiekt._ Choć wracał do formy, to głowa wciąż ciążyła mu na karku jakby była z ołowiu. Najchętniej wziąłby dziś urlop, jakby się dało.
Po kilku minutach wystawił głowę zza drzwi i rzucił najmilej jak potrafił:
– Dzień dobry pani Różewska!
– A dzień dobry Danielku… Myślałam, że jeszcze cię nie ma – odparła radośnie kobieta dobrze po sześćdziesiątce. Różany zapach jej perfum zdążył już wypełnić całe pomieszczenie i zemdlić kogo się da.
– Zaraz panią przyjmę pani Różewska, jeszcze tylko kilka minut.
– Zawsze tak mówisz Danielku, a każesz na siebie czekać całą wieczność…
– No wie pani… – Łagodzki się uśmiechnął niezdarnie udając zakłopotanie – To nie zakład fryzjerski! Tu się nie da umówić, co do minuty. Wie pani przecież, że muszę się wyciszyć, naładować, wyłonić pozytywną energię z tego miejsca, żeby być gotowym spełnić pani oczekiwania. Tym bardziej, że ten dzisiejszy skwar nam nie sprzyja.
– Wiem, wiem Danielku. Nie ma problemu. Medytuj tam tak długo jak potrzebujesz, bo mam dziś całkiem wyjątkową sprawę.
Wróżbita skinął i zniknął za drzwiami. I tak tym sympatycznym powitaniem zdobył już pierwsze przydatne informacje. Teresa Różewska, sześćdziesięcioczterolatka, wdowa, natarczywie szukająca mężczyzny, dała już do zrozumienia swoją ekscytacją, że wydarzyło się w jej życiu coś ważnego. Znając jej silne ciągotki do ucieczki przed samotnością, z pewnością na jej horyzoncie pojawił się kolejny partner. _Który to już?_ – pomyślał i zgubił się w rachunkach. Powierzchownie znał historię kilku ostatnich. W sumie znając już charakter pani Teresy, nie był zdziwiony tym, że mężczyzn na dłuższą metę odstraszała. Nadopiekuńczość, natarczywość i wręcz upierdliwość przy jednoczesnej gorączkowości i dużej energetyczności stanowiło mieszankę nie do zaakceptowania dla wielu dżentelmenów nie tylko w jej wieku. Wymarzonym partnerem dla niej byłby „_Mały Książe_” potrzebujący silnej matki i kochanki w jednym, całkowicie się jej poddający, któremu by układała życie. _A takich szukać to ze świecą_.
W końcu poprosił Teresę Różewską do siebie. W progu stanęła puszysta, lecz nadal zgrabna i zadbana kobieta. Za nią posłusznie przywędrował cień jej perfum. Daniel rozsiadł się wygodnie przy okrągłym stoliku i zaprosił ją bliżej siebie.
– Cóż zatem do mnie panią sprowadza? – zagadnął.
Kobieta siadła naprzeciw niego, zakładając zalotne opaloną nogę na nogę. Gdyby jej nie znał pomyślałby, że go kokietuje. Ona miała to już po prostu w nawyku. Ubrana w barwną, kwiatową sukienkę, odsłaniającą kolana i dość spory jak na swój wiek dekolt. Twarz z perfekcyjnie ułożonym makijażem uśmiechała się w jego stronę poprzez różowe usta podkreślone wyraźną kredką. Niewielką torebkę ułożyła obok siebie w fotelu i poprawiła włosy w jasnym, zimno pastelowym kolorze.
– Wiesz Danielku… – spojrzała znad okularów w białych oprawkach – Ze Zbyszkiem… Moim ostatnim facetem… nie wyszło nam… Miałeś rację. Nie pasowaliśmy do siebie.
– _Dlaczego nie jestem zaskoczony?_ – pomyślał Łagodzki poprawiając się w fotelu i chrząkając w złożoną pięść.
– Rozstaliśmy się, bo wyobraź sobie… poderwał jakąś pindę w sanatorium… młodszą… – głos jakby utknął jej w gardle. Pomachała dłonią, żeby odpędzić łzy.
– Pamiętam, że karty mówiły, iż to nieodpowiedni dla pani człowiek. Ostrzegałem panią.
– Tak. Dokładnie. Powinnam już wtedy ciebie posłuchać… ale miałam nadzieje, że się ułoży. Dopóki nie znalazłam tych jego SMS-ów… Okłamywał mnie od kilku miesięcy. A ja się nim opiekowałam, dbałam… Ehhh! Faceci są wszyscy tacy sami.
– Nieprawda pani Teresko. Faceci są różni. Gorsi lub lepsi. Pani jeszcze po prostu nie trafiła na tego odpowiedniego. Ale też, jak pamiętam, już rozmawialiśmy, że los uczynił z pani kobietę silną, bardzo emocjonalną i energetyczną, a przez to trudniej jest pani wejść w partnerski związek z mężczyznami. Przypomni mi pani swoją datę urodzenia… – złapał za ołówek i niewielki notesik leżący na stoliku.
– 27 września 1953 roku.
Chwilę coś szybko pisał, a pomieszczenie wypełnił tylko dźwięk rysika szorującego szybko po kartce. W końcu rzucił z poważną miną:
– Numerologicznie wibracja pani urodzenia jest dość ciekawa, bowiem sumując poszczególne cyfry pani daty urodzenia otrzymujemy trzy dziewiątki, które sprowadzając do jednej cyfry poprzez sumowanie ostateczne też w efekcie dają dziewiątkę. Świadczy to o tym, że jest pani niezwykle silną dziewiątką i to jest wibracja określająca ostateczny rozrachunek w pewnych sprawach oraz próbę rozumianą w kontekście wyzwania: im wyżej się wchodzi, tym więcej widać i tym więcej trudności się pojawi. To ostatnia z wibracji podstawowych i pierwsza przed wibracjami mistrzowskimi, do których należą cyfry podwójne 11, 22, 33 i tak dalej. Wpływ tej wibracji powoduje, że ma pani bardzo duży dystans do życia i trochę inny system wartości, niż świat, który panią otacza. Również jeśli chodzi o oczekiwania. Dostrzega pani przede wszystkim rolę i wagę uczuć w życiu. Osoby z dużą ilością dziewiątek w portrecie, muszą najpierw się zaprzyjaźnić i potrzebują dużo czasu zanim przejdą od poznania do silnego zaangażowania uczuciowego. Zatem jeśli naprawdę pani pokocha, to raz na zawsze i na całe życie i scala się ze swoim partnerem tak dalece, że staje się on najważniejszy w związku. Wibracja dziewiątki daje taką właśnie wewnętrzną potrzebę głębokiego przeżywania i ekstremalnego dotykania: jeśli kocham, to bardzo, jeśli się przyjaźnię, jest to przyjaźń odpowiedzialna, lojalna, wierna z chęcią niesienia pomocy. Jeżeli ktoś nadużyje tego zaufania, to choćby na kolanach prosił i tak od niej niczego nie dostanie.
– No właśnie to cała ja – poruszyła się.
– Cieniem tej wspaniałej wibracji jest jednak odwrotność wszystkich jej pozytywów. Najsilniejszy z nich, trudny do uchwycenia, może pojawić się w relacjach z otoczeniem. Negatywne cechy dziewiątki to impulsywność, upór, skrytość, cierpienie, samotność, podejrzliwość, kochliwość i egocentryzm. To cechy trudne do stworzenia szczęśliwego związku i mówię to pani całkiem otwarcie. Kandydat na pani partnera to musi być osoba cierpliwa, spokojna i uległa. Przytakująca pani pomysłom i niewnosząca słów krytyki i sprzeciwu. Dlatego każdy mężczyzna posiadający mniejsze lub większe „ja” szybko czuje zagrożenie i odwraca się od pani.
Różewska chłonęła każde słowo jakby to była mantra. On kontynuował dalej coś rozliczając:
– Rozpisując wibrację pod kątem pani imienia i nazwiska, to w wibracji życia wewnętrznego wychodzi mi tutaj piątka, zaś w ekspresji zewnętrznej… jedynka. Ta kombinacja to połączenie dość trudne do zdefiniowania. Osoba o takiej wibracji jest jednostką postępową, pełną entuzjazmu, pomysłową i zdolną do przezwyciężenia wszelkich trudności, jednak układ ten wsparty jest wibracjami sugerującymi skłonności do przesady, wewnętrznego chaosu i zamieszania. Cele życiowe wynikające z połączenia obu wyników mówią mi, że osoby o pani wibracjach są bardzo zapobiegliwe, czujne i rozważne, co często przeradza się w zachowania pełne analizy. Szóstkom brakuje dystansu do życia, dlatego roztrząsają po wielokroć wszystkie decyzje, szczególnie te nieudane, rozmyślają, rozważają i z czasem nie potrafią już o niczym zdecydować. To powoduje trudności w pójściu naprzód. Niespełnione w miłości czy rodzinie szóstki stają się smutne, melancholijne i marudne. Zatem… – Łagodzki spojrzał znad kartki – Sugeruję nie roztrząsać porażek, patrzeć do przodu i nie szukać niczego na siłę…
– Tylko… – żachnęła się Różewska i kontynuowała jakby wstydliwie – Ja znalazłam już kogoś nowego.
– Tak? – perfekcyjnie udał zdziwienie Łagodzki. Kolejny raz jego przewidywania okazały się trafne. Dlatego mówił o tym patrzeniu do przodu i wyzwaniach – To co się pani nie chwali.
– No… Właśnie… Bo ja już sama nie wiem… Czy to wypali?
_Chyba znam odpowiedź._
– To może sprawdzimy? – kontynuował widząc, że Różewska lekko się zatkała, ale z twarzy wręcz biła zapalczywość. Skinęła twierdząco głową, wyraźnie się denerwując.
– Datę jego urodzenia pani zna?
– Znam. 17 maja… 1971 roku.
– _No… 19 lat różnicy. Mógłby być jej synem. Może to w końcu ten „Mały Książe”_ – pomyślał wróżbita.
Znów w pokoju dał się słyszeć odgłos rysika.
– Wibracja jego urodzenia to dwójka. Cechą najbardziej charakterystyczną dla osób o tej wibracji jest chęć współpracy, takt i zrozumienie innych, co ułatwia im wrodzona dobroć i umiejętność wczuwania się w położenie bliźnich. Są nieśmiałe, skromne, prostoduszne, dyskretne i pozbawione pretensji, a u swoich partnerów szukają oparcia.
– Danielku. On właśnie taki jest! – przerwała mu podekscytowana – To taki mój pluszowy misiaczek do tulenia. Zdążyłam już się przyzwyczaić do tego, że lubię rozstawiać swoich mężczyzn po kątach, ale ten… jemu chyba to nawet odpowiada. Nigdy w życiu nie miał kobiety. Mówi, że ja jestem jego pierwszą. Fascynuje mnie w nim ta jego… nieśmiałość, dziecinność. Ale… zastanawiam się czy to to. W końcu ta różnica wieku, czy ona nie będzie przeszkodą? Mógłbyś to Danielku dla mnie sprawdzić w tych swoich gwiazdach?
– Numerologia mówi, że optymalnym partnerem dla dwójek jest czwórka lub szóstka. Uzupełniają się. Mniej trójka i piątka. Najlepiej jednak to dwójki łączą się ze sobą, choć w dużym stopniu dwójka jest wibracją typowo kobiecą. Dwójki mogą znaleźć pewne wspólne punkty z siódemką i dziewiątką pod warunkiem, że jeden będzie umiał zachęcić drugiego do bardziej optymistycznego spojrzenia na świat. Typowa dziewiątka jak pani, może stać się dobrym partnerem dla dwójki, pod warunkiem jednak, że oboje bardzo się będą starali i wiele z siebie dadzą. Dziewiątki są bowiem zbyt niezależne i niekonwencjonalne dla rozsądnych dwójek.
Teresa Różewska słuchała z pełnym skupieniem.
– Sporo pracy zatem i przed panią, aby ujemne cechy swojego charakteru zwyczajnie opanować, by nie wzięły góry nad pani osobowością. Później powinno być dobrze.
Kobieta uśmiechnęła się, ale wyraźnie oczekiwała czegoś więcej.
– Położymy jeszcze runy, aby sprawdzić, co mówi przyszłość – zaproponował.
Wziął w dłoń plik dużych, czarnych kart, potasował i wyłożył na stół trzy z nich, równo obok siebie. Następnie od lewej do prawej, jedną po drugiej odwrócił. Ich oczom ukazały się symbole kreślone prostymi liniami w czerwonym kolorze. Były to runy. Ich zbiór, to magiczny alfabet starożytnych Germanów, a każdy daje rady i wskazówki, jak postępować w trudnej sytuacji lub co się wydarzy w niedalekiej przyszłości.
Na pierwszej z kart, które odwrócił widniał symbol złożony z pionowej linii prostej i odchodzących ku górze, od jej prawej strony, pod kątem ostrym, dwóch krótszych linii. Druga karta przedstawiała symbol łudząco podobny do litery N, zaś ostatnia do „kanciastego”, ostro zakończonego P.
– Pierwszy z tych symboli to _Fehu_ czyli harmonia, płodność, urodzaj. To symbol o dużym pokładzie energii. Biorąc pod uwagę świeżą pani znajomość doszukałbym się w tym znaku zaczynający się romans. Dosłownie tłumacząc: Istnieją podwaliny urodzaju. Drugi z symboli, to _Hagal._ On z kolei oznacza kłopoty, niepowodzenie... – zrobił przerwę widząc, że mina Różewskiej zrzedła – Symbole jednak interpretujemy a nie traktujemy dosłownie. Zatem w tym przypadku jeśli zna pani siebie dogłębnie i wie, że problem, który chce rozwiązać, nie ma nic wspólnego z ukrytym wewnętrznie śladem powstałym w trakcie rozwoju duchowego. Symbol ten pomoże w szczęśliwym rozwiązaniu problemu. Ostatni zaś to _Wunjo_ – szczęście i radość. Ta runa może symbolizować niejasne napięcie seksualne, niesie za sobą niebezpieczeństwo rozczarowania jednak przy pani jest wystarczająco dość mocy i odpowiednie oparcie, aby działać, a szczęście pani sprzyja.
– No właśnie… Czułam, że to wyjdzie – Różewska nie była tak zadowolona jak się spodziewał – Te napięcie seksualne… To faktycznie… jest – dodała rwanym głosem.
– Nie rozumiem.
– No bo… Ta różnica wieku. Trochę mnie krępuje. W tych sprawach… Bo ja choć czuję się młodo… To jestem już stara.