Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jasnowłosa piratka - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jasnowłosa piratka - ebook

Powieść wydana w końcowej fazie twórczości Staśki. Jedna z wielu powieści czołowego pisarza przedwojennej Polski. Jak potoczy się płomienny romans bohaterów? W tle powieści urokliwa puszczańska natura.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7903-458-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Na dzikiej rzece

Z Jasiołdy, przez Kanał Ogińskiego i jezioro Wygonowskie wpłynął Wielisław Porwid swą śmigłą łódką na ciche wody Szczary, Wpłynął jak gdyby w wąwóz obramowany z obu stron ciemną gęstwiną puszczy. Tak silne dotąd aromat dzikiego zielska porastającego rozległe błota i niskie łąki, który przez tyle godzin jazdy wdychał w szerokie piersi, teraz zastąpił mu żywiczny zapach starego boru. Przywitał go od razu rześkim powiewem, ochłodził czerstwą, spoconą twarz, wionął na ciało przez sportową niezapiętą koszulę i świeżej siły zdał się dodawać młodym, lecz utrudzonym już ramionom. Dziś właśnie minęły dwa tygodnie tej namiętnej rzecznej wędrówki inżyniera Porwida. Korzystając z urlopu, jako pracownik jednej z górnośląskich żelaznych hut, wybrał się w kraj na swojej łódce, smukłej i chyżej jak rybitwa. Sport wioślarski przenosił nad wszystkie inne sporty lata i kochał go całą gorącą i romantyczną duszą. Widział w nim zdrowie, szlachetność i żywą otwartą księgę przyrody-rodzicielki. Tegoroczna wędrówka inżyniera zaczęła się na Bugu od Białegokamienia do Opalina, stąd zaś furmanką z powodu braku wodnej drogi aż do źródeł Prypeci i hen, bagnistą rzeką, do wpływu szmaragdowej Jasiołdy. Wielki szmat kraju pozostawił za sobą, jednak do celu, brzegów polskiego morza, było jeszcze bardzo daleko. Obecnie dosięgnął leniwej wody Szczary, dalej czekały na wioślarza fale Niemna, Świsłoczy, Narwi, wreszcie królewskiej Wisły. Znów przyjdą inne porywające oczy ziemie, widoki, koczownicze noclegi i pełne uroku odpoczynki. Jakże miłował takie cygańskie i włóczęgowskie życie, ileż dawało mu radości, emocji, zadowolenia!

Teraz wpłynąwszy w puszczańską bramę nowej rzeki, opuścił wiosła i dał się nieść spokojnemu prądowi. Czuł się naprawdę już zmęczony. Otarł chusteczką pot z opalonej od słońca twarzy i szyi, zapiął rozchełstaną koszulę, spuścił zakasane rękawy na ciemne, żylaste ręce i z widocznym pragnieniem sięgnął po papierosa.

Zaróżowione słońce wisiało już nad borem i zadziwionym okiem zdawało się spoglądać na młodego i jakby z brązu wykutego sportowca. Patrzyło z miłą ciekawością na jego gładkie, regularne oblicze, szerokie piersi i całą postać tchnącą niezwyczajną tężyzną. Jasne, pogodne oczy nakryte łukami ciemnych i gęstych brwi spoglądały na brzegi spokojnym, marzycielskim wyrazem. Widniała w nich łagodność, ale łagodność żywa, pełna ciepła i energiczna, jaką spotyka się u dobrych, szlachetnych ludzi.

Łagodny prąd kołysał lekko wąską łódkę i niósł ją wolno środkiem spokojnej rzeki, której wody czerwieniła coraz intensywniejsza zorza zachodu. Ptasie rozgwary puszczy cichły z chwili na chwilę i zamierały w głębiach boru. Czynił się dziwny i tajemniczy spokój, jakim zazwyczaj oddycha puszcza nad wieczorem.

Porwid wchłaniał go w siebie jak upragniony balsam. Lubił te chwile, kiedy przyroda wolno gotuje się do snu. Dzikie, zarosłe brzegi rzeki wprowadzały go w taki nastrój, jaki wywołuje opowieść starej legendy. Patrząc na rosochate drzewa pochylające się nad wodą, na gąszcz podszycia otulony półmrokiem, kępy paproci porastającej niskie i czarne brzegi, nierówne, miejscami poszarpane bagniska i czując wokół ciszę, bezludzie, dziewiczy bór – doznawał wrażenia, że nie znajduje się w ojczystym kraju, lecz gdzieś na brazylijskiej rzece, w krainie nieogarnionych puszcz, gdzie stopa ludzka jeszcze nie wydeptała ścieżki. I równocześnie dziwił się tym wszystkim, których ciekawość gnała do tych odległych światów po wrażenia, gdy tu, na własnej ziemi, tyle jest jeszcze dzikich i pierwotnych zakątków, tylko chcieć trzeba je odszukać i tym bardziej ukochać, że są rodzime, własne. Bo, że istnieje w duszy ludzkiej atawistyczny głód, głód nienasytny, pędzący ludzi z miast do pól i lasów, że istnieje tęsknota wielka do skosztowania choć odrobiny życia przodków swoich sprzed wieków, temu nie dziwi się zupełnie, to we krwi nosił i rozumiał, natomiast bolał, że własna macierz tak mało pociąga ludzi ku sobie. Bolał, gdyż chciałby wszystkim pokazać te ostępy, głębokie knieje, szczątki prapuszcz, pokazać – by je poznali, umiłowali i ochronili od zaguby... By nie wymarły bezpowrotnie!

Tak się tym przejął, że począł bacznie wypatrywać – czy nie spostrzeże gdzie na brzegu słowiańskiego myśliwca, w samodział odzianego i z łukiem w ręce... O długich płowych włosach i pogodnym spojrzeniu...

Niestety, łowca się nie ukazał, spostrzegł natomiast wspaniałego jelenia, jak zbliżył się do wody, jak spojrzał nań zdziwiony i jak wolno zawrócił.

Serce wioślarza zabiło mocniej, nie z myśliwskiej podniety, gdyż żyłki takiej nigdy nie okazał, ale z radości – że jeszcze puszcza miała go kim powitać.

Po jakiejś chwili zadowolony Porwid znów uchwycił za wiosła i wysmukłą regatkę skierował ku brzegowi.

– Dosyć na dzisiaj – wyszeptał sam do siebie. – Czas na spoczynek.

Upatrzywszy wyższy i suchy brzeg, przywiązał łódź rzemieniem do wystającego korzenia sosny i wziął się do tobołków. Okazało się teraz, że Porwid nie sam podróżuje, ale i jego wierny pies, śmieszny włochaty pudel... Rzekłbyś, że to nie pies, lecz jakaś małpa zbudziła się spod koca.

– Aa, śpiochu! – zawołał Porwid. – Wyspał się piesek? No, hajda na brzeg, bo tu dzisiaj nasz hotel...

Pies się przeciągnął, merdnął ogonem, a wiedząc już, co przywiązana łódź oznacza, żywo wydostał się na brzeg. Z całą pewnością wolał ziemię, niźli śmiertelne nudy w łodzi.

Porwid powyrzucał tobołki, to jest dwa zasobne plecaki oraz składany namiot. Po chwili począł go rozbijać, podczas gdy pudel gonił wokoło i tarzał się po mchu, nie posiadając się z radości.

– Luś, czyś ty oszalał?

Pies warknął ucieszony, nie zaprzestając harców.

– O, to z ciebie marynarz, że bzikujesz z uciechy, gdy znajdziesz się na ziemi... A masz ją prawie cały rok i jeszcze ci nie dosyć?

Luś słuchał i nie słuchał, albowiem co do wody, monotonnego plusku wioseł i kołysania, był całkiem odmiennego zdania niżeli jego pan. W każdym jednak razie wolał już łódkę niż samotność w pokoju wraz z gderliwością gospodyni, której wylegiwał kanapę. Zresztą dzikim kaczkom, nurkom i czaplom tyle się już napatrzył przez te dwa tygodnie włóczęgi, że woda mu obrzydła i drzemiąc, czekał tylko chwili rozbijania namiotu, zakąski i swobodnej gonitwy.

Niedługo namiot stał gotowy, wyścielony nieprzemakalną celtą. Teraz inżynier począł zbierać suche gałązki, aby rozniecić ogień i przygotować ciepłą strawę. Luś mu pomagał na swój sposób, chwytał rzucane mu gałązki, po czym je aportował. Cieszyły go ogromnie przygotowania do wieczerzy, asystował, jak umiał, lecz kiedy pan zapalał, wolał się cofnąć na przyzwoity dystans i zezem iskrom się przyglądać, aby przypadkiem która nie prysła na jego miękkie futro. Różnych go sztuczek pan wyuczył – warować, służyć, chodzić na tylnych łapach, przeskakiwać przez laskę, wdziewać kapelusz, całować ludzi, jednak do cygańskiego ogniska nie mógł jakoś przywyknąć i stale miał się na baczności.

Gdy się już wytworzyła odpowiednia ilość węgli, Porwid pootwierał blaszanki konserw i ustawił je na nich razem z sagankiem na herbatę. Luś, wyhasawszy się do woli, usiadł wreszcie opodal i skomlał niecierpliwie, trzęsąc się przy tym jakby w febrze, chociaż lipcowy wieczór był ciepły, nawet parny. Na nic się nie zdała przekorna prośba pana, ażeby się przybliżył, nie pomogły najpieszczotliwsze słowa i wskazywania na konserwę, Luś nie dał się przekonać: płakał dalej po psiemu i oblizywał się łakomie, ale nie przyszedł do ogniska. Dopiero gdy po zagrzaniu wieczerzy zalał pan ogień wodą, gdy znikły dymy i węgle syczeć już przestały, wtedy ze zdwojoną radością dopadł do jego nóg i zwierzył mu się z zasłużonego apetytu.

Jedli ochotnie z aluminiowych talerzyków smaczne konserwy, bryndzę i żytni chleb poleski; jak się widziało po „nakryciach”, między panem a sługą nie było wcale różnicy w kondycji, ale zażyła przyjaźń. Co prawda Luś ze swymi porcjami wlot się załatwił, jednak wyrozumienie pana i na taką łapczywość nie zwracało uwagi. Ba, nawet łaskawie z nim rozmawiał, a ten zaś, jak gdyby rozumiejąc wypowiadane słowa, odpowiadał warkotem, wachlowaniem ogona i mądrymi ślepkami, które mu ledwie było widać spod kudłatej czupryny. Na zakończenie uczty pan raczył się herbatą dobrze zakropioną koniakiem, podczas gdy Luś, jako abstynent, prosto ze rzeki pożłopał sobie wody.

Tymczasem słońce zaszło, przybladły zorze i ledwie widoczny zmierzch począł rozsiewać się nad światem. Jednych mieszkańców boru już wieczór ukołysał, natomiast nocnych zbudził na żer. Chwilową ciszę zakłóciły jakieś pomieszane odgłosy, szmery, poryki. Grubsza zwierzyna po skwarze długiego dnia szukała wodopoju i wonnych, trawiastych polan, a zaś skrzydlaci drapieżnicy – licho ukrytych gniazd i piskląt. Jeśli za dnia kruki i wrony nie wypełniły swych sanitarnych powinności, to się załatwią teraz z nimi lisy i kuny. Puszcza bowiem ma swoje prawa którymi rządzi się od wieków, dba o swą rasę i doborowe społeczeństwo. Tępi wszystko, co jest kalekie i niedołężne, i usuwa niebezpieczną padlinę. Posiada swoje lotne brygady w różnych dziedzinach życia, uczy czujności, zaprawia hartem, sprawiedliwie doradza i osądza. Zarówno ceni mysikrólika, jak sowę i krogulca, lisa i wilka, jak łanię i zajączka. Nikogo nie dopuszcza do przewag, ochrania wedle miary, na wszystko baczy. I choć trwa walka nieustanna – puszcza zawsze rojna jednako niezmiennym żyje życiem odwiecznym. Chyba że źli, bezwzględni ludzie wedrą się w jej dziedziny, wtedy psuje się ład i puszcza chyli się ku zgubie...

Luś słyszał dobrze odgłosy i poryki, na wszystkie strony podnosił czujne kłapy uszu, ale ani nie warknął. Może się bał, a może nie chciał przerywać skupionego nastroju swojemu panu, który, pokrzepiwszy strudzone ciało, wsparł się o pień i zapatrzony w połyskującą wstęgę rzeki dumał.

Widok, jaki obejmował oczyma, wydawał mu się naprawdę dziki i pierwotny. Z człowieka ani śladu, tylko jakoweś majestatyczne zewsząd tchnienie, pełne powagi, sędziwości i tajemniczych szeptów płynących z głuszy i puszcza, puszcza... ciągnąca się z jednej strony hen, poza Ucios i Lachowicze, z drugiej po Różany, Łyskowo i dalej, dalej ku Białowieży.

Przypomniała mu się teraz wiadomość jeszcze z wiosną wyczytana w gazecie, że tu właśnie, na wodach Szczary, nadybano na bobry i ich wspaniałe, pod względem budownictwa wodnego, żeremia. Wieść owa wówczas ucieszyła go bardzo, że to rzadkie, szlachetne zwierzę nie wyginęło w Polsce całkowicie, a pod ochroną i opieką może zamieszkać jeszcze licznie niektóre nasze rzeki jako królewska ich ozdoba. Myśl, że je może spotka na swym szlaku, wzruszyła go obecnie i podnieciła niby najrzadsza osobliwość. Porwid kochał przyrodę całą swą bujną, szczerą i artystyczną duszą, dlatego pragnął, ażeby resztki puszcz rodzinnych nie były głuche i puste jak cmentarze, lecz żeby żyły przyrodzonym im życiem. Aby tymi borami, które zostawił poza sobą i w które dalej się zagłębia, wstrząsnęły jeszcze echa rykowisk łosi, niedźwiedzi i jeleni, a nade wszystko żubrów... Wszak jeszcze czas ostatni, aby zapobiec niechybnemu wymarciu tej wspaniałej zwierzyny! Wiedział, że w parku księcia na Pszczynie żyje jeszcze kilka ostatnich rodów jedynego w Europie, a nawet w świecie, polskiego żubra... Czemu ich zatem nie rozmnożyć i nie puścić w te puszcze zmienione w rezerwaty? Dlaczego nie pomyślą o tym rząd i sfery społeczne? Tak chętnie naśladujemy we wszystkim zagranicę, czemuż jednak przykłady amerykańskich rezerwatów do naszych mózgów nie trafiają? Wszakżeż kultura winna ochraniać wszystkie swoje zabytki, a tym troskliwiej żywe, szczątkowe! Dlaczegóż Puszczy Białowieskiej nie wziąć w ustawową ochronę i opiekę i nie uczynić z niej Narodowego Parku? A z Tatr drugiego? Dlaczego tylko przebąkuje się o tym, a już nazajutrz zapomina? Zali czekamy, aż już nie będzie po co ręki wyciągnąć?

Tak te myśli opadły naraz wrażliwego Porwida i tak się nimi przejął, że postanowił natychmiast po powrocie napisać o tym odpowiedni artykuł i przez znajomych posłów poruszyć sprawę na terenie sejmowym. Najbardziej żal mu było potężnych królów puszczy – żubrów, których za carskich czasów liczyła Puszcza Białowieska jeszcze około pół tysiąca. Rząd zaborcy ochraniał tę zwierzynę z taką niezwykłą surowością, że ustanowił karę śmierci na kłusowników i bezlitośnie ją wymierzał. Ochraniana w ten sposób rozmnażała się licznie. Aż przyszła wojna, a z nią do puszczy przyszli Niemcy. Teutońskie barbarzyństwo, niosące na wsze strony mord i pożogę, bombardujące katedry i szpitale, torpedujące pasażerskie okręty, rozstrzeliwujące dzieci i sanitariuszki, wściekłe w dzikiej przemocy – wydało wyrok i na żubry, pożarło je, jak żarło ponoć trupie ludzkie tłuszcze, a niedobitki schwytało i wywiozło do kraju, jak grabieżczo wywożono fabryki, lasy, a nawet ziemię. Czego nie uczynili Czerkies, Kałmuk czy Tunguz, tego dokonał Niemiec, osławiony na całej kuli ziemskiej kulturträger...

Porwid tak miłował Niemiaszków, jak południowiec miłuje trąd lub czarną ospę, a wspomniawszy obecnie na ich niszczycielski wandalizm, aż plunął z obrzydzenia. Pies jakby odczuł i zrozumiał wstręt pana, gdyż podniósł głowę i zawarczał.

– Tak, Lusiu, prusactwo wytępiło nam żubry! – odezwał się inżynier, podziwiając psi instynkt. – Uspokój się jednakże i dziękuj Bogu, żeś się Krzyżakiem nie urodził, bowiem powiadam ci, jest to taka gadzina, że nie ma na nią odpowiedniego określenia! Bo powiedz sam, co im te żubry przeszkadzały? Nic, nic zgoła! Wszak mieli jeszcze pełne koryto... Płonne również były obawy, by tak szlachetne i o najstarszym herbie zwierzę pretendowało do tronu Hohenzollernów... Mieli przecież swojego merynosa ze śmiesznymi wąsami, który tchórzowsko drapnął do Holandii i teraz drwa tam rąbie... o co im zatem szło? Widzę, że nie wiesz, bo potrącasz ogonem... Otóż powiem ci teraz: szło tylko o to, aby zniszczyć, wytępić! Ażeby tego, czego brakuje Niemcom, nie było nigdzie! Bowiem ich krew składa się z dzikiej buty, nienawiści i otchłannej zazdrości. I dlatego, strzelając z armat do katedry w Reims, śpiewali: Deutschland, Deutschland über alles! Bóg ich jednak pokarał i stało się inaczej... Stało i już się nie odstanie, bo świat na oczy przejrzał! Tak, piesku... Dlatego i ty możesz leżeć spokojnie, gdyż już futerku twemu nic nie grozi i żadna pruska dama nie zrobi z niego boa...

Luś schował głowę między łapy, a ręka pana głaskała ją pieściwie. Porwidowi lżej się zrobiło, że chociaż trochę mógł się wygadać. W ogóle w czasie swej wędrówki, rzadko i tylko z konieczności spotykając się z ludźmi, mógł porozmawiać jedynie z pudlem i ujmującą go przyrodą, wreszcie sam z sobą. Rozmowy takie starczyły mu aż nadto. Nie był wprawdzie odludkiem, jednak lubił samotność, spokojne chwile marzeń i uroczystą, błogą ciszę. Wtedy zapominał o twardej wrzawie maszyn, o wirowiskach kół i znoju, wtedy przemawiało doń inne życie, słoneczne, pełne przestrzeni, powietrza i zieleni. Wtedy kąpał się duszą w ożywczym, krynicznym zdroju, pierś mu pęczniała, ramiona skrzydeł dostawały i wtedy marzył o własnym skrawku ziemi, sosnowym gaju, warzywnych grzędach... Wtedy marzył i tęsknił i czuł się bliski urojonego szczęścia.

Porwid był dzieckiem miasta, jednak wieś go ciągnęła, wabiła nieodparcie, przywoływała wszystkimi swymi głosy. Wśród pól i łąk czuł się dopiero tak, jak się czuć pragnął. Zgiełku miasta oszalałego w gonitwie za chlebem, majątkiem czy też sławą nie znosił, a godził się z nim jedynie z konieczności. Cichy żywot na roli, nawet z jego troskami, przedkładał ponad wszelkie miejskie wygody. Wolał fujarkę – niźli jazz, wierzchowca – niźli automobil. Sielskie rozrywki pachniały mu wonnym sianem i macierzanką, miejskie cuchnęły sztucznymi perfumami i smarami. Na wsi wschód słońca porywał go w błękity, a wśród kamienic i zadymionych ulic mówił do niego, jak ojczym do pasierba. Taki już był...

Przy tym wszystkim miał temperament młodego źrebca, który wypadł na błonie, rżnie kopytami i hasa. Wytknąwszy sobie jednak cel po otrzymaniu dość poważnego spadku po bezdzietnym wujostwie, okiełznał swą naturę, zaciął się twardo, składał złotówkę do złotówki, skąpił sobie i ciułał, by jak najprędzej uciec od tego kołowrotu i wyciągnąć stęsknione ręce do własnego zagonu, niezależności i swobody. Jedyną przyjemnością, na jaką sobie ostatecznie pozwalał, to była owa podróż ku swym marzeniom. Tej jednej sobie poskąpić nie potrafił, bez niej żyć nie mógł, ona mu dawała siły na dalsze, znojne miesiące.

Noc już zapadła pełna upojnych, żywicznych aromatów, gwiazdy zasiały niebo i niezgłębiona cisza legła półmrokiem na łonie odwiecznej puszczy, kiedy Porwid otrząsnąwszy się z marzeń, wstał i rozprostował kości, opatrzył jeszcze namiot i wsunął się do wnętrza. Czas był już na spoczynek, tym bardziej, że wioślarz wstawał razem ze wschodem słońca. Zbudzony Luś przeciągnął się i ziewnął, powęszył, czy nic im tu nie grozi i poszedł również w ślady pana. Po chwili zwinięty w kłębek już leżał w jego nogach.

Nim jakieś urojenia zdołały rozglądać się po namiocie i wcisnąć się pod powieki romantycznego koczownika, ten już przyciskał twarz do gumowej, powietrzem napełnionej poduszki i zasypiał jak suseł.

Nad bór wypłynął księżyc, osrebrzył wstęgę rzeki płynącą cichym bełtem w ginącą w mrokach dal i począł snuć ze swej błękitno-mlecznej przędzy baśnie lipcowej nocy...Rozdział II

Przygoda

Zdawało się, że puszcza oszalała z radości na widok swego słowiańskiego boga – słońca, które zwalczyło noc i ukazało się na brzegu widnokręgu w niezmiernej pozłocistej jasności.

Nawoływania wilg, pogwizdy kosów, cierkania trznadli, zięb i wszelkiego ptaszęcego drobiazgu, głosy wszystkich przebudzonych mieszkańców boru zlały się w jeden wspaniały i przepotężny hymn wesela, czci żywiołowej i pokłonu. Sędziwe sosny, zbite grupki młodej świerczyny, królewskie dęby i klony, srebrzyste brzozy i osiki, twarde buki i graby, kaliny, głogi, jarzębiny, gąszcze paproci, kobierce mchów, szmaragdowe polanki, ostrowy, grzęzawiska, omszałe knieje – cały ten leśny świat skąpany rosą, rzeźwy, opromieniony, świeży – śpiewał, grał całą piersią i drżał nieogarnionym bulgotem porankowego życia.

Porwid był już na nogach. Oszołomiły go te śpiewy, skrzydlate tańce wśród promienistych koron drzew, rzekłbyś – jakieś mistyczne, pełne swawoli i szczęśliwości obrzędy.

Chwilę stał tak na brzegu ogarnięty przeradosnym żywiołem, wdychając w duszę i rozszerzone piersi rozegrane kapele, rosą nasiąkłe wonie i roześmiane zorze.

Aż naraz, nie mogąc ustać dłużej w obliczu tej wszechwładnej tężyzny i radości, począł pospiesznie zrzucać z siebie okrycie, po czym złożywszy ręce w klin, skoczył do rzeki śmigłym ruchem, jak elastyczny delfin. Plusnęła, zbałwaniła się woda i wirem pian okryła. Po chwilce głowa śmiałego nurka wychynęła z wody. Stając na dnie, po szyję w wodzie zanurzony, prychnął jak mors.

– A – a – a! – ozwał się krzepki, z zimnego dreszczu powstały głos.

Znowu zabulgotała woda od ruchu ramion bijących w nią jak okrętowa śruba i zawrzała pienistym kotłowiskiem. Zdawało się, że zażywa rannej kąpieli nie człowiek, tylko tryton.

Luś, widząc, co jego pan wyprawia, skomlał na brzegu, przycupywał i niecierpliwił się ogromnie. Czuł się opuszczony i biedny, odgrodzony od pana krótką wprawdzie przestrzenią wody, która jednakże w jego pojęciu równała się wprost morzu. W ogóle Luś nie miał do wody nabożeństwa, przy tym kąpieli bał się jak ognia. Ostatecznie, gdy mu zanadto skwar dokuczał, poczłapał trochę po płyciutkiej, zmaczał podbrzusze przy zachowaniu daleko posuniętej ostrożności i uciekał na piasek. Jeśli aliści, bo i to się zdarzało, nielitościwe ręce pana zaniosły go na taką głębie, że dna łapkami nie dostawał, zmusiły do pływania i wykąpały należycie, wtedy przeżywał taką bojaźń i mękę, że do wieczora tracił do pana zaufanie, na każdy jego ruch spode łba spoglądając. Patrząc obecnie na tę burzliwą i rozkiełznaną kąpiel, nie tyle może podziwiał wprost niepojętą dla niego odwagę pana, ile się strachał, aby się tenże nie utopił, a co najgorsze, nie zaprosił przemocą do towarzystwa... Dlatego małpi pyszczek tym żałośniej skowyczał, im bardziej bałwaniła się woda i prychały wargi i nozdrza. Doszło wreszcie do takiego koncertu, że pan odsapnął i gniewnie spojrzał ku brzegowi.

– Lusiu! czyś ty opypciał? Zamkniesz ten morduś! Nie wiesz, głuptasku jakiś, że rano nigdy cię nie kąpię? Waruj i ani mru-mru! Nawet dudek śmieje się z ciebie – o, nie słyszysz?

Zbesztany pudel ucichł i przywarował, lecz nie na długo. Zachowywał się teraz zależnie od fantazji pana: gdy pan mył się spokojnie, Luś trząsł się jeno i skuczał tak cichutko, że tylko sam się słyszał; gdy zaś pan położył się na fali i począł młócić weń nogami, Luś nie wytrzymał i odezwał się głośniej; a gdy wreszcie Porwid odpłynął ku środkowi szerokiego koryta, Lusia porwała rozpacz! Zbliżał się aż do wody, jakby pragnął w nią skoczyć, to znów zawracał, podnosił łeb do góry i począł wyć, wyć wniebogłosy. Strach go ogarniał, czy panu nie strzeli co do głowy i nie zechce popłynąć do przeciwnego brzegu. Na szczęście pan zatoczył półkole i wartkimi rzutami skierował połyskujące ciało z powrotem ku przystani. Im bliżej się znajdował, to Luś popuszczał z tonu, poszczekując na przemian, a gdy nareszcie ociekający wodą pan wydostał się na brzeg, Luś płakał rzewnie, ale ten płacz był tylko szczęściem powitania i ogromną radością.

– Aż tak się nastraszyłeś, że cię opuszczę? – zapytał Porwid, wycierając ciało szorstkim ręcznikiem. – Dajże już spokój, bo mnie podrapiesz!

Przez cały czas toalety Luś asystował panu po trosze jako lokaj, a wreszcie jako psotnik.

Po spożyciu zimnego śniadania, gdyż kto by zaraz z rana zabawiał się w kucharza, wycieczkowcy zwinęli namiot, pozbierali plecaki i w jak najlepszym usposobieniu ruszyli wolno w dalszą drogę. Nie było się co spieszyć, albowiem Szczara, przecinająca prastare bory, odsłaniała co chwila tak niezwykłe widoki, że głodna wrażeń dusza Porwida miała bez przerwy prawdziwą ucztę. Słoneczne snopy blasków wyzłacały wody toczące się poważnie, gęsto porosłe brzegi i ostrowy, nadając im charakter dzikiej egzotyczności. Wreszcie wiew kniei, muzyka tysiącznych ech i głosów, stukoty jakieś i kwilenia, omszałe i gnijące wykroty nurzające się w wodzie po skrajach rzeki, tu i ówdzie bagniska pełne błotnego ptactwa, gęgotu i różnorodnych nawoływań takimi czyniły je istotnie. Jeśli sadyby ludzkie w ogóle tu istniały, to chyba gdzieś daleko, za tymi ostępami, na okrajnych trzebiskach, żaden głos bowiem, który by zdradzał ich obecność, nie dochodził tu wcale.

Porwid czuł się szczęśliwy. Nie dlatego jednakże, że nie uświadczył nigdzie żadnej ludzkiej istoty, ale że płynął poprzez prawdziwą, dziką puszczę. Że nad brzegiem tej spławnej, obfitującej w wody rzeki nie spotykał wstrętnych zgrzytów tartaków, co na zachodzie miało miejsce w każdym nieomal zagajniku, a tartak, jego zdaniem był stokroć gorszy od kornika i największych szkodników. Czy skraje puszczy są tak samo spokojne i bezpieczne, niezrąbywane zachłannie i bez zastanowienia, tego nie wiedział, w każdym bądź jednak razie tu jeszcze puszcza żyła patriarchalnym życiem, tu jeszcze była tym, czym ją stworzyły wieki. I również zdawał sobie sprawę, że będzie żyć tak długo, dopóki wąż drogi żelaznej, z jednej strony konieczny i pożądany, z drugiej zabójczy, nie wślizgnie się jadowicie w leśne krainy, tak tu jak i w te bory, które zostawił już za sobą. Że stanie się podobnym „kulturalnym” narzędziem, jak ongiś miecz krzyżacki... Że już tak zwykle bywa, iż jedna ręka rozsiewa światło, a równocześnie druga wpycha w zanadrze garść pełną trucizny...

Porwid może przesadzał, może za skrajnie myślał, znając atoli łupieżczą chytrość ludzką, modlił się w duchu, aby te bory jak najpóźniej uszczęśliwiło owo światło. Takim się już urodził, że mimo świetnej politury, w jaką ubrał go postęp, pozostał sobą, wiernym dzieckiem przyrody. Wolał grzęzawy leśne od asfaltowych ulic i bardziej wierzył w dzięgiel, hyzop czy kwiat lawendy, niż w najgłośniejsze chemiczne specyfiki geniuszu ludzkiego – zdobywcy powietrza i magnetycznych fal, przeszczepiającego organizmy i głoszącego wieczną młodość – który szczerze podziwiał, lecz się nim zbytnio nie przejmował. Jeśliby na to padło, to wziąłby udział, na przykład, w nawadnianiu Sahary, stokroć jednak wolałby, aby do końca świata pozostała pustynią. Tak samo osuszałby Polesie, roztopy i bachorza zmieniał na pyszne łąki, byle pod tym warunkiem, by nie ukrzywdzić flory. Nieraz znajomi w czasie podobnych rozmów nazywali Porwida inżynierem z epoki jaskiniowej, zacofanym, kilka wieków za późno urodzonym, jednakże Porwid taki nie był. Szedł z prądem czasu, tak samo jak oni, ale szedł na swój sposób, twórczy, lecz bez uszczerbku rzeczy pięknej, tchnący urokiem prawdziwej poezji, nie w miniaturze, za szkiełkiem czy w pięknym ogrodzeniu, ale potężnej, pełnej szerokich natchnień i przyrodzonej mocy. Takiej, która niesie w przestrzenie jak ocean, a nie kaleczy skrzydeł swą ciasnotą zaraz przy wzlocie. Taką duszę miał w sobie Porwid i takim sercem świat miłował...

Puszcza, jak gdyby czuła kto się w nią wkrada coraz głębiej, jęła mówić do niego, jak mówi dziad do wnuka – mową baśniowego nastroju i dziwnych, pełnych wzruszenia opowieści. Mówiła mu o czasach, kiedy o jej zgrzybiałe dęby żubry i tury czesały swoje kudłate łbiska... o panowaniu łosi i jeleni, o niezliczonych stadach saren... o walkach dzików i niedźwiedzi... o całych żeremiowych bobrzych osiedlach... o królach puszczy, o kniaziach i wszelakim rycerstwie... o niesłychanych godach dawno minionych wiosen... o lutych zimach...

Czytał te dzieje z omszałych kronik tysiącletnich olbrzymów, z garbów spróchniałych, ze stromów starością powalonych.

Wykroty i poszarpane brzegi opowiadały mu o burzach i powodziach, o zapasach żywiołów, o spustoszeniach, które wieki bliźniły...

Wszystko, co tylko puszcza przeżyła, z czym się porała, czego bywała świadkiem, stawało w jego wyobraźni zwidami legend, raz w słońcu, w srebrnych blaskach miesiąca, to znowu w mrokach i wichurach...

Każdy ruch wioseł zdawał się przewracać karty jej wieloksięgu pisanego zapewne od lodowcowych czasów...

Wiosłował wolno, jak gdyby pragnął by nic nie uszło jego uwagi, żaden wymowny ślad, żadne zwierzenie.

Słońce coraz to wyżej wznosiło się nad bory, przenikając najtajniejsze kryjówki życiodajnymi promieniami. Powolny strumień wody oślepiał oczy brylantowymi blaski. Co chwila po jego lustrze śmignęła łukiem rybka, zalśniła, prysnęła kropelkami i prze padała w toni. Ptactwo wodne na widok łódki cofało się ku brzegom, kryło w szuwarach, a zaś płochliwsze z krzykiem wzbijało się w powietrze, co napełniało Lusia wielką radością, każąc zapominać o nudach skąpej przestrzeni łodzi. Przy każdej takiej sposobności łapami opierał się o burtę, poszczekiwał na szybujące stadka, uradowany, że wzbudził taki popłoch, czego oczywiście był pewny.

– Szkoda pyszczunia, bo na wiatr szczekasz – żartem ozwał się wioślarz. – Jesteś tchórzem i kwita! Gdyby było inaczej, to chytrze zakradłbyś się do brzegu, złowił nieostrożną cyrankę i byłby obiad wyśmienity... A wszak na widok kostek aż się trzęsiesz! Czyż nie?

Gdyby Luś umiał mówić po ludzku to byłby chyba odrzekł:

– To prawda... Uczyniłbym to chętnie, gdyby nie ta szkaradna woda... Zresztą byłoby jeszcze lepiej, gdyby dobrodziej był wziął ze sobą dubeltówkę...

Może to samo oznaczało mądre warczenie Lusia, jednak pan tego nie rozumiał. Tak czy owak Porwid myśliwskiej broni nie posiadał, na polowania nie uczęszczał, gdyż żal mu było osaczanej zwierzyny, a gromadnego odbierania jej życia, wedle swojej etyki nie zaliczał do sportu. Było to tym ciekawsze, że pociąg do łowiectwa w takim klasycznym atawiście zdał się wcale nie istnieć, a winien przecież najbardziej w tym kierunku wróść korzeniami w jego naturę skłonną do śródleśnego życia i obcowań z przyrodą. Zresztą być może, że czaił się wśród krwi, jednak przewrażliwione nerwy na punkcie ochrony zwierzostanu nakazały mu milczeć, a zatem milczał skrycie i nie buntował się przeciw postanowieniom woli. Bardzo możliwe.

Czas mijał wolno, a miarowy plusk wioseł posuwał łódkę z prądem rzeki coraz to dalej. Szlak wodny przedstawiał się poniekąd jednostajnie, a przecież ciągle interesował oczy, odsłaniał nowe obrazy, zakręty, groble.

Wioślarz płynął raz pośrodku koryta, to znowu przybliżał się ku brzegom, napotkanym moczarom strojnym w lilie wodne i wielkie białe kwiaty grzybieni, wracał łukiem na środek, odprowadzany przez ważki i modre świtezianki, wesoły, rozbawiony pogodą i roześmianym otoczeniem, szczęśliwy.

Luś, podobnie jak dziecko, które znudzi zabawka, coraz to mniej interesował się podróżą, począł zamyślać się i ziewać, wreszcie zaszył się w kąt przed słonecznym upałem, fuknął oddechem i zasnął.

Po godzinie dziesiątej, Porwid spieczony słońcem i spracowany, skierował łódkę w półkolistą zatokę, jaką zapewne wygryzła w brzegu powódź, i tu zamierzył spędzić całe upalne śródpołudnie. Rzeka z przeciwnej strony czyniła nagły zakręt, jakby się urywała, zamykając koryto niezwykle piękną, bujną dąbrową. Miejsce wybrane na odpoczynek, z trzech stron obramowane festonami ścian puszczy, przedstawiało zakątek naprawdę wyjątkowy i romantyczny.

Porwid po przybiciu do brzegu uznał za pierwszą i najwłaściwszą czynność – dać spoconemu ciału rzetelną kąpiel. Korzystał z niej przy każdej sposobności, nieraz po kilka razy dziennie, uważając ją za również główny program swej rozkosznej wędrówki. Nie tracąc czasu, zwlekł z pleców przepoconą koszulę, wykręcił ją, rozpiął na krzaku, aby przeschła, i dał susa do wody. Znów pełne niepokoju mdłości nawiedziły nieszczęśliwego Lusia. Tym razem jednak były słuszne, albowiem pan, wypluskawszy się do syta, zaprosił do kąpieli przerażone biedactwo i aczkolwiek je darzył pieściwymi słówkami, to przecież puścił na głęboką toń wody i zmusił do pływania. Luś pływał zatem z rozpacznej konieczności, bił w wodę łapiątkami, kierując się do brzegu, dyszał ze strachu i wysiłku, jednak pan go zawracał, śmiał mu się w oczy zalęknione, nawet za ogon więził, co jeszcze większą trwogą napełniało ratującą się psinę. Cała ta męka kąpielowa trwała najwyżej trzy minuty, ale ten czas wydawał się Lusiowi chyba wiecznością. Gdy się jednak po chwili na brzeg trawiasty wygramolił i otrząsnął z nieszczęścia, czyli z wody, rozpoczął taniec naokoło i powróciły mu od razu wszystkie dawne humory. Wprawdzie czuł nadal żal do pana, ale nie tak znów wielki, aby przed nim uciekać, tym bardziej, że i pora obiadu zbliżała się powoli. Aliści nie przypuszczał nieborak, że jeszcze dzisiaj po raz drugi przyjdzie mu zażyć w rzece tej obmierzłej kąpieli...

Ubrany i odświeżony Porwid zapalił papierosa, po czym siadł w słońcu, ażeby trochę rozgrzać wyssane wodą ciało. Krótko tu jednak pozostawał, bowiem upał południa tak dawał się we znaki, że głośną dotąd puszczę zaległa cisza, gdyż co żyło, szukało cienia i ochłody. Wobec tego turysta, niewiele wagi przywiązujący do grymasów żołądka, zrezygnował z gorącego obiadu i oznajmił pudlowi, że dziś się muszą zadowolić całkiem skromną zakąską. Bez większych więc zachodów uczyniono zadość tej prozaicznej konieczności, czemu nawet wybredny Luś nie myślał się sprzeciwiać i z niezmniejszonym apetytem wcinał rzetelnie wyschnięty nieco chlebuś tudzież pińską wędlinę.

Wspaniały deser przygotowała wioślarzowi sama gościnna puszcza: znajdował się on wokół w postaci nieprzebranej ilości borówek i poziomek na pluszowych obrusach zielonych mchów, przystrojonych bukietami paproci i ametystowych wrzosów.

Porwid, powstając z ziemi, rzucił przypadkowe spojrzenie na przeciwległy brzeg, gdzie pośród krzaków zdała się mignąć jakby ludzka sylwetka. Zdziwiony stał chwilę i wypatrywał bacznie, a wreszcie, sądząc, że to zwierz może jakiś zapadł w gąszcz, odwrócił się i zabrał do smakowitych jagód. Luś dotrzymywał panu towarzystwa, ale tylko w ten sposób, że obwąchiwał jagodzinę, czasem nawet polizał, jednak się nie wyznawał na jej czarnych i soczystych owocach.

Rozkoszna czynność wycieczkowca zamieniła się wkrótce na niespodziane grzybobranie. Natknął się bowiem na tak wspaniały okaz borowika, iż trudno było nie chwycić w dłonie tego pysznego karmazyna śród grzybiego narodu. Podniósł go więc ostrożnie i z należną godnością oczyścił korzeń scyzorykiem, podziwiając rozmiar grzyba, jak i jego niezwykle jędrną krzepkość. Zachęcony zdobyczą jął teraz pilniej się rozglądać i natrafił po chwili na takie gniazdo borowików, że aż krzyknął z radości i zdumienia.

– Popatrz się, Lusiu, co za skarby! Pomóżże przecież panu zbierać, a zawieziemy gospodyni podarek z puszczy... Ciekawy jesteś w jaki sposób? W zupełnie prosty: pokrajemy grzyby na plasterki, nadziejemy na sznurek, no i na burcie łodzi będą się suszyć, że aż miło...

Luś, jak umiał, pomagał, to znaczy poszczekiwał radośnie i wywracał koziołki.

Upłynęła dobra godzina, gdy Porwid, obładowany jak tylko można było wonnymi trofeami, powrócił do przystani. Prawie porozkładał gazety i miał się zabrać do krajania, kiedy naraz z zakrętu rzeki wysunęła się łódka...

Porwid się wyprostował i równocześnie wielkie zdziwienie wymalowało mu się w oczach. Nie zdziwiła go łódka, gdyż łodzie i galary spotykał często na swej drodze, tylko zdziwili go wioślarze...

Płynęły trzy postacie, rzekłbyś – jakoweś bożki leśne...

Tylko ręce trzymające za wiosła mówiły, że to ludzie, bowiem resztę postaci okrywały powoje i łozy dzikiego chmielu, zaś głowy – jakieś dziwaczne stożkowate kaptury, jakie pastuchy wyplatają z zielonego sitowia... Kaptury owe były powdziewane tak nisko, że zasłaniały twarze całkowicie.

– Cóż to u licha, czy jaka maskarada? – zapytał Porwid w duchu. – Zapewne jacyś rozbawieni letnicy...

Tymczasem łódka kierowała się prosto ku przystani Porwida. Jak mógł teraz rozeznać, dwie pierwsze wiosłujące postacie znamionowały mężczyzn, podczas kiedy ostatnia, spełniająca rolę sternika, kobietę... Dostrzegł nawet coś jakby suknię wychylającą się z zieleni i odsłaniającą prawie do kolan gołe odnóża.

Zdziwiony i zaskoczony tak niezwykłym zjawiskiem chciał nawet sięgnąć po rewolwer, lecz uznał to za śmieszne i poniechał zamiaru.

– Nic innego, jak tylko żartownisie składają mi wizytę – pomyślał, cisząc ujadającego na cały pyszczek pudla.

Prosta, rybacka łódka dobijała do brzegu.

Porwida śmiech ogarniał na widok tych postaci, potrząsających wisiorami fantastycznych ubiorów. Teraz już wręcz poznawał, że jedna postać należy do kobiety, co jeszcze bardziej utrwaliło go w myśli, że ma obecnie do czynienia z jakąś wesołą, swawolną eskapadą...

Łódź, silnie pchnięta na ostatku, dziobem wślizgnęła się na przybrzeżną mieliznę.

Dwa ruchome festony podźwignęły się z siedzeń i oddały podnieconemu Porwidowi kilka niskich i dziwacznych pokłonów. Wyglądało to śmiesznie i zarazem cudacznie.

Porwid, rozweselony już na dobre, podparł się w biodrach i odezwał się pierwszy.

– Cóż to za bajeczne poselstwo? Widzę, że i Rusałka raczy dotrzymywać towarzystwa Borutom... Witam! Zaliż jakie doroczne święto obchodzą bóstwa puszczy?

Zapytanie, stosownie do okoliczności, było stylowe.

Domniemani bożkowie leśni w łapciach z lipowego łyka na nogach wyszli na brzeg. Luś warczał groźnie i chował się za pana.

– My, panoczku, po ogień... – ozwał się pierwszy. – Obaczyliśwa łódkę, to i człowiek być musi...

– Ach, cóż to za Boruty, którym ognia brakuje! – pochwycił Porwid żartem.

– Ot, fajka zgasła...

Porwid, najszczerzej przekonany, że to należy do jakiegoś nieznanego mu bliżej obyczaju, sięgnął po zapalniczkę.

– Owszem, i takim ogniem mogę służyć...

Spod kaptura wydobyła się fajka podtrzymywana brudną i szorstką ręką. Porwida uderzyło to podejrzliwie, jednak począł przytykać płomyk do fajki, napełnionej tanim, grubym tytoniem.

Naraz... z boku stojący drugi „bożek” wydostał błyskawicznie okryte w pnączach ramiona i rysim rzutem poprzez ręce ułapił wpół Porwida. – Bier, bier to wszyćko! – krzyknął na towarzysza.

Ten w jednej chwili porwał tobołki i rzucił je do łodzi. Równocześnie „rusałka” wypróżniała obok stojącą łódkę...

Po pierwszym osłupieniu Porwid już wiedział, co się święci.

– Co, u diabła! Puścić!! – żachnął się w dzikim gniewie, ale stalowe ręce napastnika tak skuły go obręczą, że ledwie oddech chwytał.

Drugi zamaskowany zbójca sięgnął mu teraz do kieszeni... po portfel, rewolwer i co tylko w nich było...

Porwid, aczkolwiek niezwykle silny, począł się wyszarpywać, jednak na próżno. W mgnieniu oka do ona go ograbiono...

Jakieś przekleństwo już parło mu ku ustom, kiedy się nagle opanował i odezwał z rozbrajającym wprost spokojem:

– Słuchajcie ludzie... rozchodzi wam się o pieniądze? Dobrze, możemy się podzielić... nawet wszystkie wam oddam... W portfelu jednak mam ważne dokumenty z których wam nic... proszę, oddajcie je! Jeśli jesteście w biedzie lub potrzebie dam wam, co tylko będę mógł, pomogę, tylko po ludzku proszę obejść się ze mną... Daję wam słowo, że was nawet nie zdradzę!

Słowa te jednak wpadły jak kamień w wodę...

Jeden z drabów już odwiązywał łódkę Porwida, a zaś „rusałka” swoją przygotowała do odjazdu. Teraz drab drugi, w żelaznych kleszczach trzymający Porwida, tak silnie machnął jego ciałem, że ten odskoczył, zatoczył się i upadł. Rozbójnik jednym susem znalazł się w łodzi... plusnęły wiosła i obie łódki odbiły od wybrzeża...

Porwid zerwał się z ziemi.

– Ludzie, przecież wam mówię, że...

Dalsze słowa zamarły mu na ustach. Dwie łodzie kierowały się szybko w stronę zakrętu...

Stał oniemiały, bezradny, wprost z próżnią w myślach, co by począć. Luś ujadał zawzięcie, jakby rozumiał, co tu zaszło.

Napad i grabież były dziełem może trzech minut, wydając się raczej koszmarem snu, niźli rzeczywistością.

Dąbrowa, półwyspem wrzynająca się w rzekę, pełna słońca i ciszy, zakrywała w tej chwili mknące łodzie i fantastyczne stroje rzecznych piratów.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: