- W empik go
Jaszczurka - ebook
Jaszczurka - ebook
Przenieś się w egzotyczną podróż do Orientu, odkrywając fascynujący świat powieści „Jaszczurka” autorstwa Karola Maya. Ta barwna opowieść przeniesie Cię w malownicze krajobrazy i egzotyczne miejsca, gdzie spotkasz tajemnicze postacie, ich przeplatające się losy i niezwykłe przygody, tworzące pełen emocji i niezapomnianych zdarzeń świat. Powieść owa odkrywa przed czytelnikami niezwykłe oblicze Wschodu, a zarazem skupia się na uniwersalnych wartościach, jak wierność, honor i miłość. Czy jesteś gotowy na niezapomnianą wyprawę po owych krainach? „Jaszczurka” Karola Maya zaprasza Cię do świata pełnego przygód, tajemnic i fascynujących postaci.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-471-8 |
Rozmiar pliku: | 164 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Allah akbar! – Bóg jest wielki! – krzyknął. – Co się stało? Szukamy was, gonimy, a wy siedzicie tu, jakgdyby nigdy nic.
– Chciałem ci tylko dać dowód, że mogę się stąd oddalić, jeżeli tylko sam zechcę, i nie bylibyście w stanie przeszkodzić temu. Ja jednak przybyłem tu zawrzeć z tobą korzystny interes i oddalę się dopiero wówczas, gdy dojdzie do skutku.
Powiedziałem te słowa z taką pewnością siebie, że twarz Ibn Asla wypogodziła się nagle, a na ustach zaigrał swobodny uśmiech.
– No, no – ozwał się, potrząsając głową – podobnego śmiałka nigdy jeszcze w życiu nie widziałem. Jesteś odważny, a że mnie właśnie to się podoba, więc mogę ci darować psikusa, którego nam urządziłeś. Wróćcie na swoje miejsca!
Ostatnie zdanie skierował do swoich ludzi, którzy do rozkazu zastosowali się natychmiast. Następnie usiadł obok mnie, a dwaj towarzysze uczynili to samo. Byłem istotnie bardzo śmiały i skutek osiągnąłem nienajgorszy, teraz jednak trzeba było oczekiwać dalszych następstw. Nie pozdrowiono nas jeszcze ani nie przywitano się z nami, wobec czego nie czuliśmy się jeszcze bezpiecznymi. Ibn Asl zapalił trzecią fajkę, puszczając dym prosto w mój nos.
– To, co się teraz stało, nie zdarzyło się istotnie jeszcze nigdy. Jesteś zapewne albo lekkomyślny figlarz, albo bardzo doświadczony handlarz.
– To ostatnie właśnie – odrzekłem – przeszedłem w życiu nieraz, i wcale się nie boję, jeżeli przyjmuje mnie ktoś, nie pozdrowiwszy wprzód.
– Czyż mogę powiedzieć ci marhaba, pozdrowić, nie znając cię?
– I tak, i nie. Każdy postępuje wedle swej woli i upodobania. Ja naprzykład witam się z każdym, kto mnie odwiedza.
– A jeżeli to człowiek zły i nie zasługujący na to?
– W takim razie mam dość na to odwagi, by go przepędzić.
– Wtedy, gdy ci już wyrządził szkodę... Mojem zdaniem, lepiej jest naprzód wypróbować, a potem dopiero osądzić.
– A więc możesz mnie egzaminować, i będzie mi nawet bardzo miło, tylko przedtem zwracam ci uwagę, że jestem dziś bardzo zmęczony. Jechaliśmy całą noc i dzień i jesteśmy, niewyspani, bądź więc łaskaw i nie przeciągaj egzaminu do rana!
Popatrzył znacząco na swoich towarzyszy, a ci na niego tak samo, nie wiedząc, czy śmiać się z mego zachowania, czy też nas łajać, gdy wtem Ben Nil wtrącił w poważnym i uroczystym tonie:
– I głodni jesteśmy, jak szakale.
Ibn Asl wybuchnął głośnym śmiechem, Allaha, jesteście obaj dobranymi łobuzami! Ja jednak tym razem odstąpię od swoich zasad i obdarzę was zaufaniem.
– Nie sprawi ci to wcale trudności – przerwałem mu – bo już sam fakt, że poważyłem się na odszukanie ciebie świadczy najlepiej, że przybyliśmy w poważnych zamiarach.
– No, właściwie nie mam powodu do wątpienia.
– 1 słusznie. Bardzo się ucieszyłem wiadomością, że znajdujesz się tutaj koło dżezireh, chciałem bowiem udać się do Bahr el Ghazal, albo nawet aż do Bahr el Dżebel w celu wyszukania seriby, ale podróż ta w okolicach niepewnych niebardzo mi się uśmiechała. Teraz zaś, jeżeli, oczywiście, pozwolisz, mogę przyłączyć się do wyprawy i mam nadzieję, że pozostaniemy z sobą w trwałych stosunkach handlowych.
– Pytanie, jakie ofiarujesz ceny?
– Jaki towar, taka cena. Kupuję rekwik na świeżo, zaraz po ukończeniu połowu i transport przyjmuję na własne ryzyko.
– Nie masz jednak potrzebnych do tego ludzi.
– Znajdą się później. Przypuszczam, że dostanę dosyć ludzi u Szyluków.
– O, to za kosztowna rzecz, a zważ, że w tych okolicach płaci się nie pieniędzmi, lecz towarami.
– Zaopatrzę się w nie w Faszodzie, pieniędzy mi nie zabraknie.
– Ha, jeśli tak! Ale ty naprawdę ryzykujesz bardzo wiele. A coby było, gdybym tak, dajmy na to, zabił cię, aby ci zrabować pieniądze?
– E, ty jesteś na tyle mądry, że nie uczynisz tego.
– Jakto? Nazwałbyś mądrością z mej strony to, że puściłbym z rąk swobodnie człowieka, który posiada pieniądze?
– Naturalnie, że tak. Gdybyś mnie obrabował, miałbyś jednorazowy tylko zysk, jeżeli zaś postąpisz uczciwie, wówczas będziesz miał ode mnie zarobek ciągle, i możesz więcej zyskać, niż to, co teraz posiadam.
– Rozumujesz doskonale i bądź pewien, że włos z głowy ci nie spadnie!
– Cieszy mnie to, że nie zawiodłem się na tobie, co się zaś mnie tyczy, to już Murad Nassyr poręczy.
– To właśnie, że go znasz, skłoniło mnie do rozmówienia się z tobą. Kupowałeś u niego i mam nadzieję, że będę z ciebie zadowolony. Nie mam więc nic przeciw temu, byś podążył razem z nami na połów.
– W którym kierunku chcesz się udać?
– O tem później, teraz musimy się wzajemnie przedstawić. Pozdrawiam cię i twego towarzysza; możecie spożyć razem z nami posiłek i przenocować.
Od pobliskich ognisk czuć było silny, drażniący powonienie, zapach pieczonego mięsa. Jak się dowiedziałem, zabito nad wieczorem wołu i pieczono sztukami. Otrzymaliśmy też niebawem spore porcje i zajadali z apetytem, przyczem rozmawialiśmy w ten sposób, że Ibn Asl zadawał mi jedno pytanie po drugiem, a ja musiałem odpowiadać. Chciał bowiem dowiedzieć się o całej mojej przeszłości, o stosunkach, na co odpowiadałem bez zająknienia i w sposób wyczerpujący. Rozumie się, że wszystko zmyśliłem od początku do końca Przedstawiłem się więc jako handlarz żywym towarem z Suezu, malując dosadnie okoliczności, w których, jako taki, mogłem się znajdować, kombinowałem wszelkie możliwe stosunki handlowe, opisywałem podróże, co zresztą nie było dla mnie bardzo trudne, bo znałem dostatecznie okolice. Ibn Asl zainteresował się tem ogromnie i zmiękł do tego stopnia, że wkońcu począł mi opowiadać różne szczegóły ze swego życia.
To, co słyszałem, napełniło ranią prawdziwą zgrozą. Człowiek ten nigdy nie miał serca, ani sumienia, i w duszy swej nie czuł zapewne nigdy iskierki szlachetnego uczucia, a jedynie hołdował zbrodni i ohydzie. A im dłużej, im więcej mi opowiadał, tem głębszą odczuwałem ku niemu odrazę, On zaś, jakby naprzekór, nabierał do mnie z każdą chwilą zaufania i stawał się szczerym niemal zupełnie. Wkońcu zgadało się o mnie samym, tudzież o szkodzie, jaką mu wyrządziłem odbijając kobiety i dziewczęta Fessarów. Określał mnie oczywiście z punktu swego własnego widzenia, a z każdego słowa przebijała taka nienawiść, taka zapalczywość, że kto inny na mojem miejscu byłby drżał, jak liść osiny, ze strachu i grozy. Napomknąwszy, że wysłał naprzeciw mnie swoich ludzi, by mnie schwytali, dodał:
– Na czele wyprawy stoi mój ojciec i jestem pewien, że dostaniemy tego effendiego w swoje ręce.
– Można jednak łatwo rozminąć się z nim – zauważyłem – chyba, że znacie dokładnie kierunek jego drogi.
– Znamy. On z wszelką pewnością otrzymał od Fessarów przewodnika, a my wiemy, którą drogą Fessarowie podróżują do Chartumu. Tym razem więc nie ujdzie nam z wszelką pewnością i będziesz miał sposobność widzieć, ile bólu i katuszy może znieść człowiek, zanim wyzionie ducha.
– Masz zamiar zamęczyć go na śmierć?
– Każę mu poobcinać powoli ręce, nogi, nos, uszy, język, wykłuć oczy i wtedy dopiero niech zdechnie.
– A co się stanie z żołnierzami, którzy mu towarzyszą?
– Wydałem rozkaz, aby ich wystrzelano co do nogi. Mnie zaś dostawią żywcem tylko jednego. Ojciec mój może lada chwila tu się pojawić.
A więc... usłyszałem wyrok dość... pocieszający, niema co mówić. Poobcinają mi ręce, nogi, uszy, nos, brr! Na samą myśl, że mógłby poznać, kim jestem, włosy stanęły mi dębem na głowie. Mimo to odważyłem się na pewne pytanie, które mogło mnie zgubić bardzo łatwo, wspomniałem mianowicie o fakirze el Fukara i zapytałem, czy go zna.
– Rozumie się, że go znam – odrzekł. – Był niegdyś również łowcą niewolników.
– A teraz już nie?
– Oddał się pobożności i przygotowuje się do wielkiego dzieła.
– Nie wiesz, jakiego?
– On się z tem przed nikim nie zdradza. Czyta wiele ksiąg świeckich i religijnych, odbywa narady z ludźmi, którzy niewiadomo skąd do niego przychodzą. Możliwe, te zamierza zostać wielkim marabutem, albo wędrownym kaznodzieją i apastołem islamu, a zresztą może to tylko pozory, pod którymi ukrywa zupełnie inne plany. Nienawidzi bowiem wicekróla za złożenie go z urzędu i zapewne knuje przeciw niemu jakąś zemstę.
Wiadomość ta zastanowiła mnie. Jeżeli istotnie fakir bierze sprawę mahdizmu ze strony poważnej, to obowiązkiem moim jest ostrzec rząd, tem bardziej, że, wedle jego własnych słów Mahdi spodziewa się pozyskać jakiegoś wyższego oficera. Postanowiłem tedy zawiadomić przedewszystkiem reisa effendinę, który w tej sprawie mógł o wiele łatwiej zdecydować, niż ja.
Co zaś do najbardziej w tej chwili piekącej dla mnie sprawy, niestety, niczego dowiedzieć się nie mogłem, bo Ibn Asl nie skierował wcale rozmowy na temat pułapki, urządzonej na reisa effendinę. Sam zaś strzegłem się, jak mogłem, by się nie wygadać, i tylko dokładałem wszelkich starań, by rozmowa w jakiś sposób skierowała się na ten przedmiot, ale bez skutku. Na rozmowie czas leciał szybko; było już około północy, gdy straszny ten człowiek oznajmił mi, że czas już spać i kazał mi iść za sobą.
– Dokąd? – zapytałem.
– Na okręt. Tam niema tyle komarów, dam ci zresztą siatkę. Będziesz spał wraz ze mną, co powinieneś przyjąć za oznakę wielkiej życzliwości z mej strony.
Udałem, że istotnie w to wierzę, pomimo, że zupełnie co innego miał na myśli, to jest, chciał osobiście mieć mnie na oku.
– Nie chciałbym sprawiać ci kłopotu. – zauważyłem – jestem przyzwyczajony do spania w podróży z Omarem, pozwól więc, że i on zostanie ze mną.
– Mam miejsce tylko dla siebie i dla ciebie. Omar otrzyma wygodny nocleg u moich oficerów, którzy również mają osobną kajutę.
Oczywiście, musiałem się na to zgodzić, bo dalsza wymówka mogłaby wzbudzić w nim podejrzenie, a zresztą nie miałem znowu wielkiego powodu do obstawania przy tem, aby Ben Nil pozostał ze mną. Dotąd bowiem poszło wszystko jak najlepiej i nie było najmniejszej przyczyny do obawy przed jakiemkolwiek niebezpieczeństwem aż do rana.
W ciągu naszej rozmowy zauważyłem, że wielu z rabusiów udało się na okręt, szukając tam zapewne ochrony przed komarami.
Dostaliśmy się tam po drabince i, skoro tylko stanęliśmy na pokładzie, obaj mężczyźni, których Ibn Asl nazwał oficerami, zabrali ze sobą Ben Nila na przód okrętu i nie miałem czasu do wymienienia z nim choćby słów paru. Ibn Asl udał się ze mną na tył okrętu.
Różnica między dahabijehem a nokerem polega na tem, że ostatni ma pokład otwarty. Na przodzie znajduje się zazwyczaj kuchnia, w której pracuje kilka niewolnic, za kuchnią kajuta, do której Ibn Asl mnie zaprowadził. Składała się ona z dwu przedziałów: mniejszego i drugiego obszerniejszego. Uprzejmy gospodarz zatrzymał się w pierwszej i zapalił lampę. Przy świetle jej zobaczyłem po prawej ręce na ziemi materace do siedzenia, po lewej zaś znajdowała się drewniana skrzynia, w której pomieszczono rozmaite narzędzia rzemieślnicze, potrzebne zazwyczaj na okręcie. Przedmioty te mogły być później dla mnie bardzo ważne.
– Wejdź prędko do środka, żeby się komary nie dostały! – rzekł do mnie, rozsuwając matę, przedzielającą kajutę. Wszedłem do środka i, kiedy on zawiesił lampę na sznurku, umocowanym do sufitu, mogłem się dokładnie zaznajomić z całem urządzeniem. Było tu kilka materaców i poduszek, tudzież skrzynia, bardzo prymitywnie pomalowana, w której widocznie przechowywał ubrania.
Wyjął z niej dwie siatki i dał mi jedną, w którą owinąłem się starannie, i on poszedł za moim przykładem.
Pokładliśmy się spać, lecz on bynajmniej nie zdradzał ochoty do szybkiego zaśnięcia, i począł mówić:
– Powiedziałeś, żeś strudzony bardzo, ale to nic nie szkodzi. Możesz spać tak długo, Jak ci się podoba. Porozmawiajmy jeszcze trochę, nim olej się wypali!
To ucieszyło mnie niemało, gdyż wzbudziła się znowu w mem sercu nadzieja dowiedzenia się czegokolwiek o projektowanym napadzie na reisa effendinę.
– Jeżeli nie jesteś jeszcze bardzo senny, to pogadajmy, ale wątpię, czy będę mógł długo spać rano.
– Dlaczegóźby nie?
– Oczekujesz przecie reisa effendiny, z którym może nawet do walki dojdzie.
– Boisz się?
– No, niekoniecznie, W życiu wąchałem już nieraz proch, nie jestem też najgorszym strzelcem, i może nawet z pewną przyjemnością wziąłbym udział w walce.
– Co do tego, to przypuszczam, że o użyciu prochu mowy nawet być nie może. Cała sprawa musi się odbyć jak najciszej, znienacka, i jeżeli masz chęć roztrzaskać czaszki kilku asakerom, pozwalam ci na to w zupełności.
– Nie będzie więc strzelania, lecz walka na kolby i noże? Mnie wszystko jedno. Tylko w jaki sposób dostaniemy się stąd na pokład okrętu reisa effendiny?
– Wcale nie zamierzamy dostać się na jego pokład. Ogień wyświadczy nam lepszą przysługę, niż proch.
– Ah, wiem już, spalicie statek reisa. Ale czy nie za trudne to zadanie? Chyba, że masz kogo ze swoich na pokładzie, który się podejmie tej roboty.
– Nie, nie mam nikogo, i w ten sposób nie osiągnąłbym swego celu, bo ogień ugaszonoby zawczasu. Sprawą pokierowałem zupełnie inaczej, i tak mianowicie, że ani jeden człowiek z okrętu się nie uratuje, ani jedna belka.
– Wcale tego nie rozumiem.
– Nic dziwnego. Przeżyłeś już bardzo dużo, jesteś doświadczony, jak niebyłe kto, brak ci jednak zdolności do wybiegów i fortelów. Łowca niewolników zaś nie powinien bawić się w jakiekolwiek sentymenty, zwłaszcza, gdy idzie o jego śmierć, lub życie, W tym wypadku albo reis effendina zginie, albo ja, a że ja bynajmniej ochoty ku temu nie mam, nieszczęście spotka właśnie jego, i to w ten sposób, że wszelki ratunek będzie niemożliwy.
– Masz słuszność. We wszystkiem, czego dowiedziałem się od ciebie, postąpiłbym na twojem miejscu zupełnie tak samo. Nie mam jednak pojęcia, zapomocą jakich środków osiągniesz na pewno swój cel?
– Mogłeś się przecie domyślić, ale mimo to opowiem ci wszystko. Zauważyłeś tam na brzegu stogi trawy?
– Rozumie się. Są dosyć wielkie.
– Kazałem umyślnie skosić omm sufah, by mieć wygodne miejsce na obozowisko, a powtóre, by był pod ręką materjał do palenia. Zauważyłeś także beczki, stojące wpobliżu?
– Owszem.
– Są one napełnione płynem, który zniszczy reisa effendinę. A wiesz, co to jest? – Gaz.
– Nafta, ah, zaczynam pojmować. W jakiż jednak sposób dostawisz ten niebezpieczny materjał na jego okręt?
– No, nie na okręt, tylko koło okrętu. Sprawa jest zupełnie prosta. Wiem napewno, że on zatrzyma się w Hegazi na dłuższy wypoczynek, i będę miał dosyć czasu do przygotowań. Mam w Hegazi strażnika, który doniesie mi natychmiast o pojawieniu się reisa effendiny. Nil w tem miejscu jest przedzielony wyspą na dwa strumienie, z których ten, na którym się znajdujemy, jest spokojny i bezpieczny, reis effendina zatem będzie żeglował tędy, a nie po tamtej stronie dżezireh. Ludzi swoich podzielę na trzy oddziały. Pierwszy pozostanie koło beczek, drugi obsadzi brzeg, o ile możności, na jak najszerszej przestrzeni, a trzeci zajmie również brzeg wyspy z tamtej strony. W ten sposób otoczą silnie całe ramię rzeki, którem reis effendina będzie musiał przejeżdżać. Skoro okręt wjedzie tak daleko, że cofnąć się będzie niepodobna, pierwszy oddział wyleje na wodę zawartość beczek, zapalając ją, i narzuci suchą trawę. Gaz rozszerzy się szybko po całej rzece, tworząc istne morze płomieni, z których reis żywcem się już nie wydostanie, Jak ci się podoba ten pian, co?
Czułem obrzydzenia i wstręt do tego człowieka, jednakże zdobyłem się na odpowiedź w tonie uznania i podziwu:
– Wspaniały plan, jedyny w swoim rodzaju! Któż to wpadł na taki pomysł; ty, czy kto inny?
– Ja sam to wymyśliłem – odrzekł z odcieniem dumy.
– Podziwiam cię naprawdę. Ja naprzykład nigdybym się nie zdobył na podobną myśl, co najwyżej mógłbym się zaczaić i powitać go kulą.
– A jego pomocnicy mieliby zostać przy życiu? Przenigdy! Oni muszą wszyscy, jak jeden mąż, runąć w czeluście piekła.
– Coby się jednak stało, gdyby mieli czas do wylądowania?
– No, niech się pokuszą o to! Nie zapominaj, że płomień zaskoczy ich nagle, wobec czego potracą zupełnie głowy, a tymczasem okręt zapali się, jak pochodnia, i spłoną z nim razem doszczętnie. Mimo to jednak przypuszczam, że niektórzy z nich rzucą się do wody, by dotrzeć do brzegu. Jeżeli nawet udałoby im się ominąć płomień i paszcze krokodyli, o czem bardzo wątpię, to moi ludzie, rozstawieni wzdłuż brzegu, porozbijają im łby kolbami. Widzisz więc, że niemożliwem jest, aby choć jeden zdołał się uratować.
– Czy ogień nie będzie niebezpieczny dla twego własnego nokera?
– Bynajmniej.
– Powiedz mi jednak, czy rozważyłeś następstwa tego planu? Żołnierze wicekróla nie daliby ci chwilki spokoju, i byłoby to dla ciebie chyba niebardzo przyjemną rzeczą.
– Ee, kto się tam dowie, skąd powstał ogień...
– Ale przypuśćmy. Możliwe, że ogień rozszerzy się po Hegazi. Naturalnie każdy będzie wiedział, że to nafta; rozpoczną się więc dochodzenia: kto mógł wylać ją na wodę i zapalić.
– Mogą dochodzić. Nikt ani słowa nie piśnie.
– Jesteś swoich ludzi tak pewny?
– Żaden z nich się nie wygada.
– Abyś jednak wiedział, że pojąłem cię doskonale, śmiem na jedno jeszcze zwrócić ci uwagę, a mianowicie, czy pomyślałeś o tem, coby się stało, gdyby wpobliżu pojawił się jaki inny okręt?
– Spaliłby się tak samo.
– A gdyby nadpłynął z góry... Jemu przecie nicby nie groziło. Zarzuciłby kotwicę, no i byliby świadkowie twego czynu. Wyobraź sobie wówczas swoje położenie.
– Mam nadzieję, że to obawa zbyteczna; gdyby jednak istotnie wypadek taki się zdarzył, to trudno. Już ja bym się postarał w inny sposób o to, aby ów okręt nie był dla mnie szkodliwy. Zresztą, czyż moja byłaby w tem wina, że nafta się przypadkowo zapaliła, i to właśnie w chwili, gdy reis effendina raczy zaszczycić swą obecnością ten zakątek? Kto śmiałby mieć do mnie jakiekolwiek pretensje?
– Hm, mimo wszystko, lepiejby było, żeby nikt nie stanął na przeszkodzie.
– Niech sobie będą przeszkody, jakie chcą, nie robię sobie nic z tego. Bo czyż i obecnie mało jestem prześladowany? Czy mogę naprzykład pokazać się w Chartumie? Jestem wyjęty z pod prawa. Nikt nie wie, gdzie właściwie mieszkam. Występuję przeciw prawu, a ono również występuje przeciw mnie. Tu mam jeszcze niejedno do załatwienia, i potem dopiero zniknę, będzie przeto dla mnie zupełnie obojętną rzeczą, gdy się kto dowie, że reis effendina zginął przeze mnie. Szkoda tylko, że okręt spłonie, wobec czego będę musiał wyrzec się łupu. Pocieszam się tylko tem, że najbliższy połów wynagrodzi mi tę stratę. Urządzam wkrótce ghazuah - łowy niewolników z takiem przygotowaniem, jak jeszcze nigdy, co cię ucieszyć powinno. Zresztą, nie mówmy już o tem, bo lampa gaśnie i czas spać!
I istotnie w lampie zabrakło już oleju, a płomyk konał powoli, aż nareszcie zgasł, i w kajucie zapanowała zupełna ciemność. Leżałem z otwartemi oczyma, myśląc o tem wszystkiem, czego się dowiedziałem, ze zgrozą i zdumieniem iście szatański plan tego opryszka trzeba było za wszelką cenę unicestwić. Ale jak? Najprostszy sposób był ten, aby wymknąć się z Ben Nilem i wrócić do Hegazi celem ostrzeżenia na czas reisa effendinę. Nie miałem jednak pojęcia, gdzie znajduje się Ben Nil, i czy wogóle było możliwe wydobyć go z pod opieki dwu towarzyszy. Oczywiście, postanowiłem na wszelki wypadek spróbować szczęścia w tym kierunku, ale nie wcześniej, aż Ibn Asl zapadnie w twardy sen. Oczekiwałem tego bardzo niecierpliwie, minuty płynęły wolno, jakgdyby to były miesiące, lata... nareszcie dosłyszałem długi, rytmiczny oddech i chrapanie. Odwinąłem siatkę, wstałem pocichu i dla pewności, poruszyłem Ibn Asia lekko za nogę. Nie obudziło go to, i byłem pewny, że śpi snem „sprawiedliwego“. Wylazłem pocichu, jak kot, do pierwszego przedziału i odsunąłem wszystko, coby mi mogło przeszkadzać w czasie poszukiwania towarzysza.
Wydostawszy się na otwarty pokład, przyczaiłem się na chwilę w cieniu kajuty, nasłuchując wokoło. Nie zauważyłem nikogo. Część ludzi skryła się widocznie po zakamarkach okrętowych, szukając schronienia przeciw owadom na lądzie zaś błyszczało tylko jedno ognisko, przy którem leżało kilku ludzi. Na zauważyłem wcale warty ani na brzegu, ani na pokładzie, mimo to przestrzegałem wszelkich środków ostrożności. Położyłem się na brzuchu i w takiej pozycji posuwałem się po pokładzie wtył okrętu, gdzie również znajdowała się kajuta, z której dochodziły niewyraźne dźwięki rozmowy. Przykucnąłem więc przy cienkiej ścianie i jąłem nasłuchiwać. Już z kilku słów wyrozumiałem, że Ben Nil ma zamiar wybadać oficerów, i w tym celu podtrzymuje rozmowę zadając im pewnie pytania, dotyczące naszej sprawy. Mimo tedy tej gorliwości, byłem zły, że udaremnił moje przedsięwzięcie. Byli bowiem wszyscy tak rozgadani, że o spaniu ani mowy! A gdyby zresztą posnęli nad ranem, to ucieczka byłaby wtedy bardzo utrudniona. Ponadto wywnioskowałem po głosie, że Ben Nil leżał wtyle pod przeciwną ścianą, a przed nim obaj jego przygodni towarzysze. Gdyby więc nawet chciał wyjść, to musiałby przełazić przez nich obu, i kto wie, czy nie pobudziliby się – wtedy wszystko na nic.
Cóż należało począć? Gdybym uciekł, a jego zostawił, czekałaby go niechybna śmierć. A szkoda dzielnego chłopaka. Wypadało więc i mnie zostać, ale w takim razie grozi reisowi effendinie straszne niebezpieczeństwo, któremu bądź co bądź zaradzić trzeba było koniecznie, i to zaraz, bo gdyby, naprzykład pojawił się rano – jużby wszelka pomoc była spóźniona. Gdyby tu szło o napad, to zupełnie co innego, ale ów pomysł z naftą był naprawdę niebezpieczny i należało go w jakikolwiek sposób unicestwić. Wówczas, choćby nawet reis effendina nadpłynął, to przynajmniej nie spaliłby się, a miałby tylko z opryszkami orężną rozprawę.
Cóż tedy robić? Postaczać beczki do wody? Niemożliwe, bo narobiłbym tem dużo hałasu, zresztą nie jest pewnem, czy prąd wody zabrałby je, czy też zatrzymałyby się koło okrętu. W tym wypadku Ibn Asl kazałby je wydobyć i wykonałby potem swój plan. Nagie przyszła mi do głowy świetna myśl: wypuścić naftę! Niech beczki stoją na miejscu. Przypomniałem sobie, że w kajucie znajduje się skrzynia z narzędziami, i kto wie, czy niema tam świderka. Byłby to jedyny sposób ocalenia reisa effendiny i jego asakerów.
Co powie na to Ibn Asl, gdy dowie się, że beczki są próżne? – Mniejsza jednak o to. Nie ulegało zresztą wątpliwości, że podejrzenie padnie tylko na mnie, ale nie zastanawiałem się nad tem zbytnio i wróciłem czem prędzej do kajuty. Ibn Asl spał, jak zabity, wobec czego mogłem szukać świderka wpośród narzędzi w pierwszej kajucie. Nie szło to, oczywiście bardzo gładko, bo musiałem się zachowywać tak cicho, aby nie spowodować najlżejszego szmeru. Znalazłem kilka świdrów; były, niestety, za grube i dopiero niemal na samem dnie skrzyni znalazłem jeden, nie grubszy od ołówka Ten wydał mi się najodpowiedniejszy. Schowałem go i, przekonawszy się raz jeszcze, że ibn Asl chrapie w najlepsze, poczołgałem się na brzuchu przez pokład, dostałem się po drabince na brzeg, gdzie na szczęście nie było żadnej warty. Chyłkiem, pocichu skradłem się do beczek i rozpocząłem robotę. W każdej beczce trzeba było zrobić po dwa otwory, jeden u góry celem dopuszczenia do środka powietrza, drugi u dołu, do wyciekania płynu. Zadanie było ogromnie trudne, bo za wszelką cenę nie chciałem dotknąć się nafty, woń bowiem lub plama na odzieży zdradziłaby mnie później niezawodnie.
Beczki stały niemal nad samą wodą, widocznie w tym celu, aby można było w jak najkrótszym czasie wypuścić ich zawartość, miała popłynąć zaledwie kilka stóp po ziemi. Nie upłynęło nawet piętnastu minut, gdy byłem z całą robotą zupełnie gotów, poczem wymyłem świderek w wodzie, wytarłem piaskiem i trawą, i wróciłem na okręt. Po upływie kiiku minut świderek spoczywał spokojnie na dnie skrzyni, a ja, owinięty w siatkę, leżałem na swojem miejscu.
Uczułem wielką ulgę. Toż niewątpliwie przez ten iście urwiszowski figiel uratowałem życie wielu ludziom, ale jakie to pociągnie następstwa dla mnie samego? Eh, wszystko jedno – co będzie, to będzie, nic już zaradzić się nie da; szkoda czasu na rozmyślanie nad tem. Myśl ta uspokoiła mi nerwy, i niebawem zasnąłem twardo, jak kamień.
Obudził mnie Ibn Asl, bardzo podniecony:
– Wstawaj Amm Selad! – zawołał – dosyć spania, późno już, a zresztą przygotować się trzeba, bo reis eifendina się zbliża.
– Zerwałem się szybko z posłania, czując się doskonale wypoczętym. Z twarzy opryszka wyczytałem, że nie odkryto mego podstępu. Ibn Asl bowiem zacierał ręce z radości i uśmiechnął się.
– Tak, tak, dziwisz się! Nadeszła wreszcie godzina. Wyjdź, kazałem ci przyrządzić kawę na śniadanie.
Przed kajutą na pokładzie leżał materac, na którym usiadłem, i niebawem przyniosła mi kawę brzydka, stara murzynka, Łowcy niewolników leżeli na swych miejscach tak, jak ich wczoraj zastałem.
– Powiadasz, że reis effendina się zbliża? – zapytałem Ibn Asla – czemuż więc twoi ludzie nie są jeszcze na placówkach?
– Jeszcze czas, Otrzymałem właśnie wiadomość, że przybył do Hegazi rozłożył się w tamtejszem miszrah na odpoczynek, nie wiem więc, jak długo tam zechce siedzieć, może kilka godzin, albo więcej. Dlatego wysłałem znowu jednego człowieka, który w połowie drogi między Hegazi, a tem miejscem stoi na posterunku, i doniesie nam natychmiast o wyruszeniu reisa. Wówczas będzie dosyć czasu do obsadzenia terenu.
– I nie spodziewasz się przybycia jakiego innego okrętu?
– Z dołu nie, gdyż moi ludzie są na posterunkach byliby go zobaczyli, lecz z góry – niech djabli wezmą – byłoby to okropne!
– Czy pozwoliłbyś mu przepłynąć tędy?
– Gdzie tam. Załoga zauważyłaby mój noker i zawiadomiłaby o tem reisa effendinę.
– Przypuszczam, że niekoniecznie. Okręt mógłby przecie popłynąć zdala od reisa effendiny i nie zetknąć się z nim wcale.
– Nie znasz tego psa. Zatrzymuje każdy okręt i zmusza załogę do zeznań, czy nie wie coś o mnie, a nawet dokonywa rewizyj, szukając niewolników. Gdyby więc jaki statek nadjechał z góry, toby go z pewnością zatrzymał i dowiedziałby się, że mój noker tu stoi, co byłoby mu bardzo na rękę, a mój plan wniwecz by się obrócił. Tego właśnie sobie nie życzę, i gdyby się pojawił jaki statek, zatrzymam go tak długo, dopóki się wszystko nie skończy. Ażeby upewnić się lepiej, wyślę jednego człowieka w górę rzeki; czasu jest jeszcze dosyć. Uczynię wszystko, aby mi nic nie przeszkadzało.
Wstał i poszedł na ląd w celu wysłania jednego z ludzi na posterunek, a tymczasem przystąpił do mnie Ben Nil. Ponieważ wpobliżu nie było nikogo, mogliśmy rozmawiać zupełnie swobodnie.
– Spałeś bardzo długo, panie – rzekł – począłem się wreszcie obawiać, czy ci się co złego nie stało. Czyż nie pomyślałeś o tem, co nam robić należy?
– Nietylko pomyślałem, ale i zrobiłem więcej, niż się spodziewasz.
– A ja oka nie zmrużyłem; tak się okropnie bałem o reisa effendinę. Oficerowie napomknęli coś niecoś, że maję go spalić żywcem.
– Zapomocą nafty, która znajduje się w tych oto beczkach.
– Dowiedziałeś się o tem?
– Od samego Ibn Asla.
– Panie, co my poczniemy? Reis effendina już się zbliża... To straszne, to okropne! I ty mogłeś spać tak spokojnie?
– No, no, nie jest jeszcze tak źle, jak myślisz. W nocy przedziurawiłem beczki i wszystka nafta wyciekła do rzeki.
– Allah! Co ja słyszę!
– Nie była to rzecz łatwa. Z początku miałem ochotę uciec, oczywiście, zabrawszy ciebie, ale się przekonałem, że rozmawialiście jeszcze, a ty leżałeś za nimi, wobec czego niemożiiwem byłoby ci się wydobyć stamtąd. Musiałem więc zaniechać ucieczki i przedsięwziąć co innego.
– A to dlatego poczułem naftę, gdy rano wyszedłem na pokład. Ludzie tłumaczyli sobie, że to wskutek parowania. Widziałem też w trzcinie kilka nieżywych ryb.
– Poniżej, z wszelką pewnością, będzie ich więcej. Czy woda była zabarwiona?
– Nie.
– A zatem nafta była dobrze oczyszczona, albo też silny wiatr poranny spędził szybko wszelki osad. Dla nas, to znakomite!
– Ja, panie, nie widzę w tem nic znakomitego. Jeżeli odkryją tajemnicę, to podejrzenie padnie wyłącznie na nas.
– Możliwe, ale co nam mogą udowodnić?
– Ci ludzie nie będą się wcale pytać o dowody. Musimy więc wynieść się stąd, i to jak najszybciej.
– Bez kwestji, że najpraktyczniej dla nas byłoby, gdybyśmy mogli czmychnąć, ale...
– Jakie „ale“?
– Przedewszystkiem nie możemy tego uczynić, bo naokoło są ludzie, którzy, spostrzegłszy nasze zamiary, zatrzymaliby nas z wszelką pewnością, i sprawa tedy przegrana na całej linii.
– A możebyśmy spróbowali tak, jak wczoraj w wieczór – poprostu uciec.
– W takim razie strzelanoby do nas.
– A czemu nie strzelano wczoraj?
– Bo było ciemno, a dziś jest jasno, i w tem cała różnica. Dziś z pewnością zastrzeliliby nas obu, gdyż mamy dzień, i jest ich zresztą dużo.
– I my możemy strzelać.
– To prawda, ale przytem musielibyśmy się zatrzymać i dać przez to ścigającym możność tem pewniejszego schwytania nas. Nie, z tego nic nie będzie, a nasza ucieczka powinna mieć dwa cele; po pierwsze musimy się wydostać z paszczy lwa, w którą wleźliśmy sami dobrowolnie, a ponadto ostrzec reisa effendinę. Niestety, i jedno i drugie jest niemożliwe. W razie naszej ucieczki, musielibyśmy błąkać się przez dłuższy czas po drodze, a tymczasem reis effendina byłby już tutaj. Wprawdzie nie grozi mu już spalenie żywcem, ale rabusie mogą nastawić na niego inną jakąś pułapkę, lub też napaść nań znienacka. Będąc zaś tu, łatwo możemy mieć sposobność ostrzeżenia go, bądź też przez podstęp uniemożliwić opryszkom zbrodniczą robotę.
– Co do ostrzeżenia, to wątpię bardzo... Gdyby, naprzykład, który z nas krzyknął w decydującej chwili – czyż sądzisz, że uszłoby nam to bezkarnie?
– Sądzę, że niekoniecznie musimy wołać. Można naprzykład spowodować przez nieuwagę wystrzał karabinu.
– Mimo wszystko, lepiej byłoby dla nas, gdyby w chwili wykrycia twojej roboty koło beczek, nie było nas tu wcale.
– Masz zupełną słuszność, ale – zostaw to mnie wszystko. Możliwe, że wpadnę na jakąś myśl.
– Myśl ta powinna przyjść bezzwłocznie, gdyż tracimy drogocenny czas nadaremnie.
Siadł koło mnie i czekał na pojawienie się zbawiennej myśli; niestety, zazwyczaj na świecie tak się zdarza, że..............................