Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Je2bnik - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Ona
Data wydania:
2 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Je2bnik - ebook

Ciało ułożone w specyficzny sposób, kończyny połamane niczym zapałki. Książka o makabrycznej oprawie, o której nikt nigdy by nie pomyślał. Pusty basen wykorzystany jako arena dla mordercy, a nie miejsce do aktywności fizycznej.

Lista spraw, które lądują na biurku starszego aspiranta Bartosza Boguckiego, gwałtownie rośnie. Policjant z nowym partnerem u boku próbuje ująć sprawców okrutnych zbrodni, nie wiedząc, czy szuka jednego mordercy, czy kilku. Prowadzenie sprawy komplikują huczące cały czas z tyłu głowy pytania – co stało się z komisarzem Obrębskim? Czy nadal żyje? Gdzie jest?

Czy niechęć do nowego partnera nie storpeduje prowadzonych śledztw? Czy stres związany z brakiem kontroli nad poszukiwaniami kolegi nie zniszczy prywatnego życia policjanta?

„Je2bnik” to kryminał połączony z thrillerem psychologicznym, który pochłonie Cię bez reszty. Powieść ta stanowi 3. tom serii „Ona”. Każda część to zamknięta historia. Jeżeli masz ochotę poznać wcześniejsze losy bohaterów, sięgnij kolejno po „40. Raków” i „3kąt”.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-971908-3-2
Rozmiar pliku: 688 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Ciało ludz­kie może być gięt­kie ni­czym pla­ste­lina, trzeba je tylko od­po­wied­nio po­na­ci­nać. Uszko­dzić ścię­gna i wię­za­dła, które trzy­mają w ry­zach ko­ści.

Ich brak po­wo­duje, że czło­wiek od­zy­skuje dzie­cięcą ela­stycz­ność.

Wy­star­czy do tego nóż.

Ale może być też skal­pel.

Wa­ru­nek jest je­den: musi być ostry.

Ide­al­nie ostry, dzięki temu żadne ścię­gno nie sta­nie na prze­szko­dzie.

A jest ich wiele.

W ko­la­nie mamy ich je­de­na­ście, ale w sto­pie około stu.

Jed­nak za­nim to zro­bimy, trzeba mieć na kim prze­pro­wa­dzić ten za­bieg.

Trzeba mieć kogo za­bić.

Na szczę­ście to nie pro­blem.

Ofiara wy­brana, a ja mogę przejść do za­bawy nu­mer je­den.

W końcu po­każę mu, że się my­lił i że ja też po­tra­fię.

Już ni­gdy nie po­my­śli, że je­stem sła­bym czło­wie­kiem.

Że je­stem ni­kim.

W końcu za­cznie trak­to­wać mnie z sza­cun­kiem.

Bo chyba tak trak­tuje się ko­goś, kto za­bija in­nych.ROZDZIAŁ 1

Star­szy aspi­rant Bar­tosz Bo­gucki usiadł na­prze­ciwko ele­gancko ubra­nego męż­czy­zny.

Metr dzie­więć­dzie­siąt trzy. Równo przy­strzy­żony za­rost. Zgrabny nos, pełne usta. Oczy brą­zowe, a wo­kół nich rzęsy o dłu­go­ści prze­kra­cza­ją­cej prze­ciętną. Typ przy­cią­ga­jący uwagę, a do tego strój świad­czący o cał­kiem gru­bym port­felu. Nie­pre­ten­sjo­nalny, ale z klasą.

Ca­ło­kształt wy­wo­łu­jący za­wiść u ko­le­gów i wes­tchnię­cia u płci prze­ciw­nej.

Ale po­li­cjant mu nie za­zdro­ścił. Sie­dzieli te­raz w nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu w ko­mi­sa­ria­cie nie dla­tego, że chciał z nim po­roz­ma­wiać o po­go­dzie czy ostat­nim wy­stę­pie pol­skiej re­pre­zen­ta­cji w piłce noż­nej. Po­wód był zde­cy­do­wa­nie po­waż­niej­szy i wszystko wska­zy­wało, że je­den z obec­nych nie wyj­dzie z tego star­cia zbyt szczę­śliwy.

– Pro­szę się przed­sta­wić – za­czął po­li­cjant bez słowa wpro­wa­dze­nia. Wi­dział, jak ro­bili tak inni, więc on rów­nież nie pla­no­wał się pa­tycz­ko­wać. Włą­czył nie­wielki dyk­ta­fon, który wy­cią­gnął z szu­flady biurka, i po­ło­żył go przed sobą.

Roz­mówca uśmiech­nął się i po­pra­wił man­kiet śnież­no­bia­łej ko­szuli, mimo że z per­spek­tywy po­li­cjanta wy­glą­dała nie­na­gan­nie.

– Grze­gorz Więc­kow­ski.

– Kiedy i gdzie się pan uro­dził?

– W sto­licy, dwu­dzie­stego trze­ciego kwiet­nia, rocz­nik osiem­dzie­siąty piąty.

– Czym się pan zaj­muje?

– Pro­wa­dzę ro­dzinny biz­nes. Ca­te­ring, kilka re­stau­ra­cji. Pew­nie pan sły­szał o Zdro­wej Mi­sce? – Wy­piął klatkę pier­siową, jakby wy­peł­nia­jąca go duma prze­stała się w nim mie­ścić.

– Nie – od­po­wie­dział sta­now­czo po­li­cjant, mimo że do­brze znał tę firmę. Ja­kiś czas temu za­sta­na­wiał się nad je­dze­niem pu­deł­ko­wym, ale po przej­rze­niu wszyst­kich ofert stwier­dził, że zde­cy­do­wa­nie nie jest to po­mysł na jego kie­szeń. Zo­stał więc przy ży­wie­niu w domu i spo­ra­dycz­nie w ba­rach mlecz­nych, bo na szczę­ście jesz­cze nie wszyst­kie po­umie­rały.

– To mój główny pro­jekt, który bar­dzo dy­na­micz­nie re­kla­mu­jemy i…

– Nie to jest przed­mio­tem na­szej roz­mowy. Tak jak mó­wi­łem wcze­śniej, chciał­bym po­roz­ma­wiać o ostat­nich wy­da­rze­niach, które miały miej­sce na ty­łach jed­nego z pana lo­ka­lów.

– Już wszystko po­wie­dzia­łem i nie mam zu­peł­nie nic do do­da­nia. Nie wiem, po co za­wra­ca­cie mi głowę. Ta­kie nę­ka­nie oby­wa­teli chyba nie jest zgodne z prze­pi­sami. Każdy po­wi­nien być trak­to­wany jako nie­winny do mo­mentu udo­wod­nie­nia mu winy.

– Ro­zu­miem pana nie­za­do­wo­le­nie, ale wy­pły­nęły nowe fakty.

– Nowe fakty? – po­wtó­rzył po funk­cjo­na­riu­szu i za­ło­żył nogę na nogę, jakby sie­dział w knaj­pie, a nie na prze­słu­cha­niu w spra­wie gwałtu i próby za­bój­stwa.

– Tak, ale przej­dziemy do tego póź­niej. Z tego, co pan ze­znał, to tań­czył pan z Zu­zanną Za­jąc, zga­dza się? – Bar­tosz Bo­gucki za­ło­żył ręce na brzu­chu, który przez ostat­nie mie­siące zro­bił się wręcz wklę­śnięty. Ni­gdy nie na­le­żał do oty­łych, ale te­raz stres dał się we znaki. Gdyby nie Be­ata, jesz­cze bar­dziej zszedłby z wagi. To ona sie­działa przy nim i pil­no­wała, czy na pewno je to, co mu przy­go­to­wała. Cza­sami się na nią wku­rzał, miał ochotę wyjść z jej miesz­ka­nia i nie wró­cić, ale wie­dział, że uko­chana chce dla niego jak naj­le­piej, a poza tym sama cierpi.

Wy­pro­sto­wał się i po­ło­żył łok­cie na stole, gdy Więc­kow­ski się ode­zwał:

– Tak. Ko­cham ta­niec, kie­dyś na­wet cho­dzi­łem na za­ję­cia. Zresztą w moim lo­kalu czę­sto urzą­dzane są po­kazy. Za­sadą ta­kich wie­czo­rów salsy jest to, że pro­simy do tańca na­wet nie­zna­jome osoby, dla­tego nie jest ni­czym po­dej­rza­nym, że się z nią chwilę po­krę­ci­łem po par­kie­cie.

– I pani Za­jąc była wła­śnie taką nie­zna­jomą? – Zmru­żył de­li­kat­nie oczy, aby wzbu­dzić w roz­mówcy tro­chę stra­chu.

– Tak. Jedną z kilku, na które spa­dło to szczę­ście. – Fa­cet uśmiech­nął się.

Bar­tosz Bo­gucki do­brze wie­dział, że dla wielu ko­biet pląsy z sie­dzą­cym przed nim męż­czy­zną były ni­czym zła­pa­nie Pana Boga za nogi. Ta­kie cia­cho, jak pew­nie wiele z nich okre­ślało fa­ce­tów po­kroju Więc­kow­skiego, sta­no­wiło nie lada atrak­cję. Kilka mi­nut na par­kie­cie mo­gło dać do­bry po­czą­tek do cze­goś wię­cej. Zo­sta­nie dziew­czyną, a może na­wet i żoną ta­kiego go­ścia dla nie­któ­rych sta­no­wiło ży­ciowy cel, a naj­gor­sze było to, że on do­brze o tym wie­dział.

– Spo­tkał pan wcze­śniej Zu­zannę Za­jąc? – kon­ty­nu­ował prze­py­ty­wa­nie star­szy aspi­rant.

– Tak jak mó­wi­łem wie­lo­krot­nie, nie. Ni­gdy nie mie­li­śmy przy­jem­no­ści się po­znać.

Jego głos brzmiał nie­zwy­kle pew­nie, a ru­chy nie wzbu­dzały po­dej­rzeń. Ostat­nio Bo­gucki wiele roz­ma­wiał ze swoją dziew­czyną, psy­cho­lożką, która wy­ło­żyła mu pod­stawy ana­li­zo­wa­nia ludz­kich za­cho­wań. Za­bawa w roz­pra­co­wy­wa­nie ich spra­wiała mu nie­zwy­kłą frajdę. Pa­trzył na źre­nice, zmiany wy­razu twa­rzy, na­pię­cie ciała i pró­bo­wał wy­czy­tać z nich jak naj­wię­cej.

Strach było wi­dać od razu. Lu­dzie po­cili się po­nad normę. In­nym trzę­sły się dło­nie lub za­ci­skali je w pię­ści, cza­sami też ob­ser­wo­wał roz­sze­rze­nie źre­nic, dla­tego by­stro wle­piał wzrok w twarz prze­słu­chi­wa­nego, aby tego nie prze­ga­pić.

Te­raz jed­nak sie­dział przed nim za­wo­dowy po­ke­rzy­sta, nie tylko w prze­no­śni, ale i w ży­ciu co­dzien­nym.

Grze­gorz Więc­kow­ski od pię­ciu lat z cał­kiem spo­rymi suk­ce­sami grał w tę kar­cianą grę na are­nie eu­ro­pej­skiej. Po­li­cjant zna­lazł na­wet kilka wzmia­nek o nim na por­ta­lach te­ma­tycz­nych do­ty­czą­cych roz­gry­wek po­ke­ro­wych. Nic więc dziw­nego, że nie­ru­chomą mi­mikę twa­rzy, czyli tak zwany po­ker face, miał opa­no­waną do per­fek­cji. Mi­ni­ma­li­za­cja re­ak­cji, pełne sku­pie­nie. Na­wet do­sko­nałe prze­szko­le­nie, które za­pew­niła Bo­guc­kiemu Be­ata, nic nie da­wało, po­nie­waż naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie miał ma­te­riału do ba­da­nia. Twarz sie­dzą­cego na­prze­ciwko męż­czy­zny wy­glą­dała ni­czym od­lew lub jakby po­zba­wiona była uner­wie­nia.

– Jest pan tego pe­wien, że ni­gdy się nie spo­tka­li­ście? – Nie od­pusz­czał star­szy aspi­rant Bar­tosz Bo­gucki. – Ma­cie na Fa­ce­bo­oku cał­kiem sporo wspól­nych zna­jo­mych jak na lu­dzi zu­peł­nie so­bie ob­cych…

Pod­su­nął męż­czyź­nie li­stę wszyst­kich osób, które ich łą­czyły. Część uży­wała peł­nych imion i na­zwisk, ale kilka miało dziw­nie brzmiące nicki, jak „Bo­ska El­wira” czy „Ga­meER”. Na­pi­sał do nich wszyst­kich z za­py­ta­niem, czy wie­dzą, czy Zu­zanna Za­jąc i Grze­gorz Więc­kow­ski się znają. Z pięt­na­stu osób od­po­wie­działy tylko trzy, mimo że aż osiem od­czy­tało wia­do­mość. Nie­stety oba­wiał się, że nikt nie chce pod­paść sie­dzą­cemu na­prze­ciwko męż­czyź­nie. Wy­glą­dało na to, że się nie pa­tycz­ko­wał i na­wet zna­jo­mych po­tra­fił roz­sta­wiać po ką­tach.

Dwie wy­mi­gały się nie­zna­jo­mo­ścią jed­nej lub dru­giej strony, za to nie­jaka Ka­ro­lina My­śli­bor­ska, ma­jąca usta­wione w tle zdję­cie z Big Be­nem, jako je­dyna po­twier­dziła, że to, co czuł, jest prawdą. Tak, znali się. Kie­dyś Zu­zanna spo­ty­kała się z ko­legą Więc­kow­skiego, a mimo to cały czas do niej za­ry­wał, jak to okre­śliła dziew­czyna. Nie mógł od­pu­ścić, po­nie­waż tamta zde­cy­do­wa­nie wo­lała jego kum­pla.

– Wspólni zna­jomi… – prych­nął prze­słu­chi­wany i z sze­ro­kim uśmie­chem na ustach po­krę­cił głową. – Ja przyj­muję za­pro­sze­nia prak­tycz­nie od wszyst­kich. Nie ma to dla mnie żad­nej war­to­ści. Fa­ce­book, In­sta­gram czy ja­kieś Tik­Toki to gówno, które nas za­lewa. Prę­żące się na nich blon­dynki z cyc­kami więk­szymi niż ich głowy. W mo­jej pracy ważne jest, aby lu­dzie my­śleli, że ich lu­bię i coś nas łą­czy. Jara ich ilu­zja, że znają się z kimś faj­nym, zna­nym.

– Czyli pa­nem? – rzu­cił Bo­gucki z szy­der­czym uśmie­chem na twa­rzy.

Wzru­szył tylko ra­mio­nami i nic nie po­wie­dział.

– To po co się pan tam udziela?

– Ta­kie gów­niane mamy czasy. Tak jak mó­wi­łem, tego wy­maga moja praca. Tego, abym po­ka­zy­wał się wśród pa­to­ce­le­bry­tów, któ­rzy za kasę mnie pro­mują i spra­wiają, że do mo­ich lo­kali przy­cho­dzą tłumy. Po­wo­dują, że moje pu­dełka sprze­dają się jak świeże bu­łeczki. Nie mam więc na co na­rze­kać, może je­dy­nie na to, że cza­sami mu­szę roz­ma­wiać z ludźmi, któ­rzy ni­czego nie po­tra­fią. Któ­rzy są de­bi­lami i w nor­mal­nych cza­sach, nie­ska­żo­nych cy­be­ri­dio­tami, nie mu­siał­bym z nimi ob­co­wać. Oni nic w ży­ciu by nie osią­gnęli, a tak wy­daje im się, że są kimś.

– Aha. – Star­szy aspi­rant wes­tchnął i po­stu­kał dłu­go­pi­sem po biurku od­gra­dza­ją­cym go od prze­słu­chi­wa­nego. – To jesz­cze na ko­niec dwa py­ta­nia... O któ­rej wy­szedł pan z klubu tego wie­czora?

– Mó­wi­łem już, chwilę przed pół­nocą. Nie cho­dzę późno spać, bo rano lu­bię po­bie­gać lub po­ćwi­czyć na si­łowni.

– Jest pan pewny tej go­dziny? – Bo­gucki się przy­su­nął, aby móc le­piej ob­ser­wo­wać jego twarz, a w szcze­gól­no­ści źre­nice.

– Oczy­wi­ście. Moja dziew­czyna to po­twier­dziła. Wku­rza mnie, że cały czas krą­żymy wo­kół tego sa­mego. Nie ma­cie no­wych py­tań i tylko mnie nę­ka­cie.

– Hmm… – Po­li­cjant przy­gryzł dolną wargę, a jego ką­ciki ust de­li­kat­nie się unio­sły. On, w prze­ci­wień­stwie do roz­mówcy, nie na­le­żał do do­brych gra­czy. Nie po­tra­fił kła­mać, a tym bar­dziej w oczy. – Nie­stety pana dziew­czyna, a z tego, co wiem, to już pana była, tego nie po­twier­dziła przy dru­giej roz­mo­wie. Gdy roz­ma­wiała bez pana przy boku, stwier­dziła, że nie ma już ta­kiej pew­no­ści, o któ­rej pan wró­cił, ale było to zde­cy­do­wa­nie po pierw­szej w nocy, może na­wet póź­niej. Poza tym pana ko­mórka dwa­dzie­ścia po pierw­szej lo­go­wała się w oko­li­cach No­wego Światu, czyli pra­wie czter­na­ście ki­lo­me­trów od pana miesz­ka­nia na Wi­la­no­wie.

– To ja­kaś po­myłka.

Twarz prze­słu­chi­wa­nego na­wet nie drgnęła, ale Bo­gucki miał wra­że­nie, że źre­nice mu się po­sze­rzyły. W tym mo­men­cie ża­ło­wał, że nie na­grywa filmu z tego prze­słu­cha­nia albo ktoś nie sie­dzi obok i nie wspiera w ob­ser­wa­cji. Zde­cy­do­wa­nie ła­twiej by­łoby wy­chwy­cić ta­kie niu­anse.

– Do­dat­kowo mamy świadka, który ze­znał, że męż­czy­zna, który zgwał­cił w bra­mie Zu­zannę Za­jąc, po czym pró­bo­wał ją za­bić, miał płaszcz w dość nie­ty­po­wym ko­lo­rze.

Grze­gorz Więc­kow­ski au­to­ma­tycz­nie prze­niósł wzrok na prze­wie­szone przez pu­ste krze­sło na­kry­cie wierzch­nie w ko­lo­rze musz­tar­do­wym, ra­czej mało oczy­wi­stym dla trzy­dzie­sto­pię­cio­let­niego fana szyb­kich sa­mo­cho­dów i im­prez. Od­cień ko­ja­rzył się z kimś o dwie de­kady star­szym, bar­dziej uło­żo­nym.

– To nie jest je­dyny taki płaszcz w oko­licy. Je­żeli in­sy­nu­uje pan, że to do­wód w spra­wie, to ośmie­sza pan sie­bie oraz całą po­li­cję, ale w su­mie to się nie dzi­wię. Co rusz wy­cho­dzą wa­sze nie­do­cią­gnię­cia. – Męż­czy­zna mie­rzył po­li­cjanta wzro­kiem ni­czym re­wol­we­ro­wiec trzy­ma­jący rękę na spu­ście i go­towy do strzału w każ­dym mo­men­cie.

– Oczy­wi­ście, że nie mam pew­no­ści, dla­tego żeby pana wy­kre­ślić z li­sty po­dej­rza­nych, będę mu­siał po­pro­sić o to na­kry­cie wierzch­nie, prze­ba­damy je i czym prę­dzej zwró­cimy, rzecz ja­sna je­śli okaże się, że nie miał pan z tym nic wspól­nego. – Bo­gucki kiw­nął głową w stronę płasz­cza i za­czął za­kła­dać rę­ka­wiczki, które od po­czątku spo­tka­nia le­żały na du­żym stru­no­wym worku.

– Nie może pan ot tak go za­brać, na­tych­miast żą­dam ad­wo­kata. To jest ła­ma­nie mo­ich praw, tak nie można!

Star­szy aspi­rant za­trzy­mał się w pół ru­chu i spoj­rzał na męż­czy­znę. Ten do­piero te­raz zro­zu­miał, że jest na prze­gra­nej po­zy­cji, i mo­men­tal­nie się od­sło­nił. Jego żu­chwa de­li­kat­nie wy­su­nęła się do przodu, a mię­śnie na po­licz­kach za­ry­so­wały moc­niej. Jed­nak nie to cie­szyło po­li­cjanta naj­bar­dziej, ale złość, która po­ja­wiła się w oczach Grze­go­rza Więc­kow­skiego. Wcze­śniej wy­zbyte emo­cji, może wręcz ży­cia, te­raz pło­nęły, bez­li­to­śnie ob­na­ża­jąc męż­czy­znę.

– Oczy­wi­ście. – Bo­gucki uniósł dło­nie w ge­ście ka­pi­tu­la­cji. – Pro­szę dzwo­nić, gdzie­kol­wiek pan chce, a ja w tym cza­sie we­zwę pro­ku­ra­tora, aby do­peł­nił for­mal­no­ści w spra­wie pana aresz­to­wa­nia.

Star­szy aspi­rant wstał i ru­szył w stronę drzwi, jed­nak nie opu­ścił po­miesz­cze­nia, tylko sta­nął z dło­nią na klamce i od­wró­cił się. To była jego chwila triumfu jako po­li­cjanta, bo sam do­padł fa­ceta. Mu­siał więc oso­bi­ście umie­ścić wi­sienkę na tym tor­cie.

– Mu­szę po­wie­dzieć, że fajne ma pan ta­tu­aże. Szcze­gól­nie te na dło­niach, mają moc.

Nic wię­cej nie mu­siał do­da­wać. Grze­gorz Więc­kow­ski za­ci­snął palce, jakby chciał je na­gle ukryć. To ich opis po­zwo­lił na iden­ty­fi­ka­cję gwał­ci­ciela, który za­ata­ko­wał wra­ca­jącą z im­prezy dziew­czynę. Była sama. Wsta­wiona. Za­cze­pił ją praw­do­po­dob­nie już poza klu­bem. Nie­wiele z tego pa­mię­tała, na­wet twa­rzy, ale wie­działa, że po­wie­działa „nie”. On jed­nak nie słu­chał, za­cią­gnął ją do bramy przy ru­chli­wej ulicy, przy­parł przo­dem do muru, za­darł su­kienkę i bru­tal­nie zgwał­cił. Pró­bo­wała z nim wal­czyć, ale zde­cy­do­wa­nie gó­ro­wał nad nią wzro­stem i masą. Nie miała sił. Za­mknęła oczy, li­cząc, że za­raz skoń­czy się ten kosz­mar.

Gdy z niej wy­szedł, ode­tchnęła. Pa­trzyła na brudną ścianę ozdo­bioną wul­gar­nymi na­pi­sami, li­cząc, że on za­raz so­bie pój­dzie. Ale wtedy oparł jedną rękę na ścia­nie tuż przy jej twa­rzy, a drugą za­ci­snął od przodu na jej szyi.

Wtedy za­uwa­żyła dziwne zdo­bie­nia na jego knyk­ciach.

W kształ­cie gwiaz­dek. Nie­dawno zro­biony ta­tuaż.

Ura­to­wał ją pies, który za­czął uja­dać.

Wcze­śniej mi­jało ich kilka osób, ale nikt nie za­re­ago­wał.

Ot, para bzy­ka­jąca się w bra­mie. Nic szcze­gól­nego w im­pre­zo­wej czę­ści sto­licy.

To pies wy­ka­zał się naj­więk­szą em­pa­tią. Nie­stety gdy wraz z wła­ści­cie­lem po­de­szli bli­żej, gwał­ci­ciel uciekł w bramę, prze­biegł przez po­dwórko i znik­nął. Zresztą dwu­dzie­sto­sied­mio­letni Mi­łosz Kow­nacki na­wet za nim nie ru­szył. Od razu wy­cią­gnął te­le­fon i za­dzwo­nił po po­go­to­wie, po czym okrył roz­trzę­sioną dziew­czynę swoją kurtką i pró­bo­wał po­cie­szyć do­brym sło­wem.

Po­li­cjant do­brze wie­dział, że gdyby nie zwie­rzak tego czło­wieka, do­szłoby do jesz­cze więk­szej tra­ge­dii. Moc za­ci­sku dłoni sprawcy na wą­tłej szyi ko­biety i tak spo­wo­do­wała na­ru­sze­nie krtani i za­kaz mó­wie­nia na dłu­gie ty­go­dnie. Do­piero po trzech dniach, ze względu na stan emo­cjo­nalny, po­zwo­lono mu do niej wejść. Wtedy po raz pierw­szy Bar­tosz ją zo­ba­czył. Zde­cy­do­wa­nie nie przy­po­mi­nała sie­bie ze zdjęć z me­diów spo­łecz­no­ścio­wych czy na­wet tego z do­wodu, który po­brzy­dzał chyba każ­dego.

Prawe oko było le­dwo wi­doczne, a ciemne sińce pod le­wym wy­glą­dały, jakby ja­kieś dziecko pró­bo­wało zro­bić ma­ki­jaż, uży­wa­jąc wę­gla wy­mie­sza­nego z fio­le­to­wymi cie­niami. Dolna warga na środku przy­ozdo­biona była wiel­kim stru­pem, a z pra­wego po­liczka wy­sta­wało kilka za­koń­czeń nici. Z tego, co do­wie­dział się po­li­cjant, sprawca, ucie­ka­jąc, po­pchnął ko­bietę. Ta upa­dła na le­żące na ziemi ka­wałki szkła, które wbiły jej się w czoło i skórę na po­liczku.

No i jesz­cze sińce wo­kół szyi, zdo­biące ją ni­czym ko­lia.

Jed­nak nie to sta­no­wiło naj­więk­szy pro­blem.

Jak to po­wie­działa Be­ata, rany się za­goją. Może zo­staną bli­zny, ale gwałtu ni­gdy nie wy­maże z pa­mięci. Za­wsze bę­dzie z nią. Znisz­czy to jej re­la­cje z męż­czy­znami. Bę­dzie się bała do­tyku, bli­sko­ści, a sto­su­nek z fa­ce­tem może być eta­pem zna­jo­mo­ści, do któ­rego już ni­gdy nie do­trze.

Moż­liwe, że sprawca nie tylko zbru­kał jej ciało, ale też za­brał ma­rze­nia o mi­ło­ści, ślu­bie, gro­madce dzieci, sta­ro­ści we dwoje.

Te kilka mi­nut, pod­czas któ­rych za­spo­koił swoje chore żą­dze, znisz­czyło ją bez­pow­rot­nie, ale Bo­gucki li­czył, że dzięki jego upo­rowi on też już się nie pod­nie­sie. Naj­pierw opra­co­wał z ry­sow­ni­kiem szkic ta­tu­ażu, o któ­rym na­pi­sała mu po­krzyw­dzona. Uży­wała ta­bletu, by nie ob­cią­żać krtani, gdy w końcu dała się Be­acie na­mó­wić do współ­pracy. Zresztą psy­cho­lożka była przy każ­dej roz­mo­wie, a Bar­tosz pro­wa­dził ją naj­de­li­kat­niej, jak po­tra­fił.

Gdy już w końcu uzbie­rał za­da­wa­la­jący go ze­staw in­for­ma­cji, długo szu­kał opi­sa­nego wzoru w ne­cie, jed­no­cze­śnie wy­sy­ła­jąc ry­su­nek do sto­łecz­nych ta­tu­ato­rów z za­py­ta­niem, czy któ­ryś ta­kiego nie wy­ko­ny­wał.

Nikt nie od­po­wie­dział. Sam na­tknął się na fo­to­gra­fię męż­czy­zny, u któ­rego za­uwa­żył po­dobny wzór. Do­tych­czas Więc­kow­ski nie zna­lazł się w kręgu po­dej­rza­nych, więc nikt go nie spraw­dzał do­kład­niej, a pod­czas ich wcze­śniej­szych roz­mów no­sił rę­ka­wiczki na dło­niach, co nie było ni­czym nad­zwy­czaj­nym, bio­rąc pod uwagę zi­mową aurę za oknem.

Bo­gucki za­mknął za sobą drzwi do po­miesz­cze­nia prze­słu­chań, zo­sta­wia­jąc w środku pa­ni­ku­ją­cego te­raz sprawcę, i ru­szył w stronę swo­jego po­koju, gdzie co­dzien­nie mie­rzył się z wi­do­kiem pu­stego biurka.

– To już czas – roz­legł się za nim zna­jomy głos.

Od razu się cały na­piął. Wie­dział, że to na­stąpi prę­dzej czy póź­niej, ale zde­cy­do­wa­nie li­czył na póź­niej.

– Ju­tro przed­sta­wię ci two­jego no­wego part­nera – oznaj­mił ko­men­dant.

Stał jesz­cze chwilę, li­cząc na wię­cej in­for­ma­cji, ale się nie do­cze­kał.ROZDZIAŁ 2

On

Praw­do­po­do­bień­stwo tra­fie­nia szóstki w to­to­lotka to jak 1 do 13 983 816.

Praw­do­po­do­bień­stwo, że umrzemy, po­nie­waż coś na nas spad­nie, to jak 1 do 373 787.

A szanse na to, że po­kona nas dżuma, eks­perci oce­niają za­le­d­wie na 1 do 54 059 705.

A jaka jest szansa, że znaj­dziesz na ulicy nie­przy­tom­nego czło­wieka?

Ja ni­gdy w ży­ciu nie mia­łem szczę­ścia, chyba że do tych złych rze­czy.

Jak nie zro­bi­łem pracy do­mo­wej, to na­uczy­cielka od razu to wy­ła­py­wała, jakby ktoś wy­po­sa­żył ją w ja­kiś ma­giczny ra­dar. Do od­po­wie­dzi też wzy­wany by­łem tylko wtedy, gdy zu­peł­nie nic nie ku­ma­łem. Gdy spo­ra­dycz­nie się na­uczy­łem, bo matka mnie wy­bła­gała, fa­cetka omi­jała mnie wzro­kiem, a pa­lec na li­ście w dzien­niku lą­do­wał li­nijkę nad lub pod moim na­zwi­skiem.

Gdy je­dyny raz w ży­ciu przy­nio­słem do domu zwie­rzę, ma­łego kotka, oka­zało się, że jest chory i po ty­go­dniu już nie żył. Cho­ciaż nie wiem, czy moja matka nie po­dała mu cze­goś, bo oj­ciec strasz­nie się wściekł i sły­sza­łem, jak płacz­li­wym to­nem mó­wiła mu, że szybko po­zbę­dzie się pro­blemu. Oczy­wi­ście póź­niej już nie do­pa­dała mnie taka na­iw­ność i oszczę­dza­łem czwo­ro­no­gom trau­ma­tycz­nego prze­ży­cia, czyli tra­fie­nia w na­sze cztery ściany.

Ze stu­diów też wy­le­cia­łem, bo za­bra­kło mi szczę­ścia.

Eg­za­min ze sta­ty­styki na­le­żał do naj­gor­szych z moż­li­wych. Już na pierw­szym roku każdy opo­wia­dał, jaką kosą jest pro­wa­dząca i że bez skru­pu­łów uwala więk­szość stu­den­tów. Nie wiem dla­czego, ale po­sta­no­wi­łem za­wal­czyć. Jak nie ja udo­wod­nić, że mam ja­kąś war­tość. Że nie je­stem, jak twier­dził mój oj­ciec, le­niem, le­se­rem i ży­cio­wym prze­gra­nym. Chcia­łem w końcu po­czuć się nie jak ostatni de­bil, jak więk­szość o mnie my­ślała, a co nie­któ­rzy na­wet wy­po­wia­dali tego typu opi­nie na głos.

Ale jak zwy­kle da­łem dupy.

Przez trzy ty­go­dnie przy­go­to­wy­wa­łem ściągi. Ze­staw dłu­go­pi­sów wy­po­sa­ży­łem w naj­do­sko­nal­sze kar­teczki z wie­dzą z ca­łego roku. Gdy wcho­dzi­li­śmy na salę, ja­kaś dłu­go­noga pipa na mnie wpa­dła, a wszystko wy­pa­dło mi na pod­łogę. Może gdy­bym w ży­ciu miał odro­binę szczę­ścia, skoń­czy­łoby się tylko na tej za­baw­nej sce­nie, ale nie.

Wszystko roz­sy­pało się po pod­ło­dze wy­ło­żo­nej okrop­nym li­no­leum w ko­lo­rze brudu, dzięki czemu plamy były nie­do­strze­galne. I jak to w moim ży­ciu naj­czę­ściej bywa, pech wy­sko­czył zza rogu w po­staci asy­stenta wy­kła­dow­czyni, który ocho­czo ru­szył mi na ra­tu­nek. Może gdy­bym miał tro­chę oleju w gło­wie, skap­nął­bym się, że on już wie. Ale nie. Za­afe­ro­wany eg­za­mi­nem nie po­łą­czy­łem kro­pek. A nie­stety gad był cwany. Za­wsze ubrany w dzi­waczny swe­te­rek z daru dla po­wo­dzian, któ­rego nikt inny na­wet za do­płatą nie chciał za­ło­żyć, szcze­rzył się do tej piły, dok­tor ha­bi­li­to­wa­nej od nauk okrut­nych, jakby od niej za­le­żał jego los.

Za­ją­łem miej­sce w po­ło­wie auli, bo ja­koś tak wy­my­śli­łem, że bę­dzie naj­le­piej. Ku­jony przy­cho­dzą wcze­śniej i sia­dają z przodu, a ci, co chcą ścią­gać, to na ty­łach, więc ja­koś na­tu­ral­nie chcia­łem się wpa­so­wać do tych uczci­wych.

Do­piero po pół go­dziny, gdy za­do­wo­lony z sie­bie pi­sa­łem eg­za­min, ten li­zus ze sztucz­nym uśmie­chem sta­nął nade mną i osten­ta­cyj­nie, tak żeby wszy­scy wie­dzieli, za­ko­mu­ni­ko­wał, że wy­la­tuję. Pró­bo­wa­łem jesz­cze coś tłu­ma­czyć, ale mój za­pał gdzieś szybko się ulot­nił i bez walki po­zwo­li­łem wy­kre­ślić się z li­sty stu­den­tów.

Dla­tego gdy zo­ba­czy­łem ob­cego męż­czy­znę le­żą­cego w krza­kach, po­czu­łem, jak­bym tra­fił szczę­śliwy los na lo­te­rii, cho­ciaż byłby to pierw­szy raz.

Pew­nie więk­szość lu­dzi we­zwa­łaby po­go­to­wie, po­li­cję, ale ja ga­pi­łem się na niego, jak zwy­kle przy­gry­za­jąc we­wnętrzną część po­liczka. Prawą.

Już na­wet wy­bie­ra­łem 112, bo nie wie­dzia­łem, czy po­wi­nie­nem we­zwać po­go­to­wie, czy po­li­cję, ale gdy kciuk pra­wej ręki wi­siał kilka mi­li­me­trów nad zie­loną słu­chawką, zre­zy­gno­wa­łem.

Ja­koś w so­bie czu­łem, że będą się mnie cze­piać. Na pewno znaj­dzie się ktoś, kto stwier­dzi, że to ja zro­bi­łem mu krzywdę, bo to, że zo­stał po­bity, wie­dzia­łem od razu. Po­darte ubra­nie, za­dra­pa­nia na twa­rzy. By­łem pe­wien, że nikt nie uwie­rzy, że prze­jeż­dża­łem obok i chcia­łem się od­lać. Jak zwy­kle wy­pi­łem za dużo coli, a po czymś ta­kim mu­szę za­trzy­my­wać się co go­dzinę albo i czę­ściej.

Nikt mi tego nie łyk­nie.

A po co mi to było? Od ja­kie­goś czasu mam wra­że­nie, że wszy­scy się mnie o coś cze­piają.

Ostat­nio na­wet babka w skle­pie zro­biła ra­ban, bo gdy wy­ry­wa­łem z rolki to­rebkę na bułki, ode­rwały mi się dwa wo­reczki. Darła się, jak­bym otruł jej całą ro­dzinę lub zro­bił inne świń­stwo. A ja po pro­stu za mocno szarp­ną­łem, i tyle.

Pa­trzy­łem na le­żą­cego na ziemi nie­przy­tom­nego fa­ceta, my­śląc in­ten­syw­nie, co ra­czej nie zda­rzało mi się zbyt czę­sto.

Zo­sta­wić też nie chcia­łem, ja­koś tak po ludzku zro­biło mi się go szkoda. Mrozu może nie było, ale no­cami pa­no­wał przy­mro­zek, więc zo­sta­wia­jąc go tu, ska­zał­bym go na śmierć, a jak na­wet nie, to od­mro­że­nia.

Pod­je­cha­łem bli­żej sa­mo­cho­dem, opu­ści­łem rampę i wtur­la­łem go­ścia na pakę, co oka­zało się nie lada wy­zwa­niem.

Kie­dyś w ja­kimś pro­gra­mie mó­wili, że ciało ludz­kie mar­twe czy nie­przy­tomne jest jakby cięż­sze – i mieli ra­cję.

Pierw­szy raz w ży­ciu ucie­szy­łem się, że wożę me­ble.

Ta gów­niana praca, o któ­rej nikt nie wie­dział, pierw­szy raz przy­nio­sła mi coś do­brego.

W końcu mia­łem ko­goś, kto mnie wy­słu­cha i nie bę­dzie kry­ty­ko­wał.

Ko­goś na kształt przy­ja­ciela.ROZDZIAŁ 3

Ona

Kie­dyś sły­sza­łam, że gdy czło­wieka coś boli, to jego mózg jest w sta­nie ogar­nąć tylko jedno źró­dło dys­kom­fortu, dru­giego nie wy­chwy­tuje. Dla­tego rzu­cane cza­sami dla śmie­chu ha­sło: „Jak boli cię ko­lano, uderz się w pisz­czel”… ma tro­chę sensu.

I chyba na po­dob­nej za­sa­dzie po­sta­no­wi­łam za­dzia­łać.

Nie chcia­łam się bić, ale prze­kie­ro­wać moje my­śli gdzie in­dziej.

Fi­bro­mial­gia mnie zjada.

Naj­gor­sze, że me­dy­cyna cały czas tak mało o niej wie.

Przy­czyna?

Jesz­cze nie do końca po­twier­dzona, ale po­dobno to ja­kiś de­fekt genu, który wpływa na syn­tezę trans­por­tera se­ro­to­niny, co od­dzia­ło­wuje na prze­wod­nic­two w sy­nap­sach. Co cie­kawe, praw­do­po­dob­nie prze­wle­kły stres, trau­ma­tyczne prze­ży­cia i zły stan psy­chiczny mogą ak­ty­wo­wać cho­robę.

I znowu wra­cam do punktu wyj­ścia – mo­jej ro­dziny, która kon­cer­towo znisz­czyła mi na­wet i zdro­wie.

Spie­przyła.

To przez nich cier­pię ka­tu­sze.

Ból staje się co­raz gor­szy, a ja cza­sami mam wra­że­nie, że nie je­stem w sta­nie już tego ogar­nąć, że trawi mnie od środka, a ja po­woli się w tym za­tra­cam.

Le­karz po­wie­dział, że usta­wie­nie le­ków chwilę trwa. Że nie ma ma­gicz­nej ta­bletki, która roz­wiąże wszyst­kie moje pro­blemy tu i te­raz. A w su­mie to na­wet jak ją znajdę, to nie wia­domo, jak długo ten stan bę­dzie się utrzy­my­wał.

Dla­tego co­raz czę­ściej spę­dzam cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność mi­nuty, le­żąc na zim­nej po­sadce, cze­ka­jąc, aż moje ciało opa­nuje spo­kój.

Nie­stety nie za­wsze to po­maga. Wtedy sta­ram się sku­piać na czymś in­nym, a jest na czym.

Na pierw­sze miej­sce już od dawna wy­suwa się Mak­sy­mi­lian Ob­ręb­ski.

A pre­cy­zyj­niej ko­mi­sarz Mak­sy­mi­lian Ob­ręb­ski.

Ni­gdy tak na­prawdę nikt nas so­bie nie przed­sta­wił. Mi­ja­li­śmy się na ko­ry­ta­rzu. Kilka razy po­wie­dział do mnie nieme „dzień do­bry” czy „dzię­kuję”, gdy pew­nego dnia we współ­dzie­lo­nym po­miesz­cze­niu so­cjal­nym, bo u nas ro­biono re­mont, po­da­łam mu szklankę.

No i to­wa­rzy­szy­łam mu w pro­wa­dzo­nych przez niego śledz­twach. Pod­su­wa­łam do­wody, które umy­kały po­li­cji.

Można by rzec, że by­łam jego asy­stentką, prawą ręką, o któ­rej nie miał zie­lo­nego po­ję­cia.

I tyle, a może aż tyle.

Dla mnie bar­dzo dużo.

Ni­gdy z ni­kim się nie przy­jaź­ni­łam.

Ni­gdy na­wet nie mo­głam na­zwać ni­kogo ko­le­żanką lub ko­legą, z wy­jąt­kiem Gabi i Wioli.

Dla­tego gdy do­wie­dzia­łam się, że znik­nął, po­czu­łam, że ból zwią­zany z cho­robą i moim zde­wa­sto­wa­nym bio­drem jesz­cze bar­dziej eska­luje, cho­ciaż wcze­śniej my­śla­łam, że go­rzej być nie może. W ta­kich mo­men­tach tylko myśl, że mogę przy­ło­żyć rękę do jego od­na­le­zie­nia, mo­ty­wo­wała mnie, aby wstać z łóżka, ubrać się, zjeść coś i wyjść z domu.

Cho­ciaż aspekt je­dze­niowy za­czął sta­wać się nie lada pro­ble­mem. Od lat utrzy­muję tę samą wagę. Nie by­łam ni­gdy nad wy­raz szczu­pła, na­zwa­ła­bym się osobą nor­mal­nej wagi, co po­twier­dzało BMI, ale od ja­kie­goś czasu za­uwa­ża­łam, że moje po­liczki po­woli za­czy­nają się za­pa­dać, a mała oponka na brzu­chu prze­stała być wi­doczna.

– Ba­siu, wszystko z tobą do­brze? – spy­tała Ga­bry­sia, gdy kilka dni wcze­śniej na siłę wy­cią­gnęła mnie na obiad. Wzbra­nia­łam się rę­koma i no­gami, ale wie­dzia­łam, że nie utrzy­mam ta­kiego sta­tusu zbyt długo. Dziew­czyny, które ura­to­wały mi ży­cie, jak lu­bię o nich my­śleć, nie po­tra­fią od­pu­ścić.

– Tak – od­par­łam ze sztucz­nym uśmie­chem. – Stwier­dzi­łam, że czas o sie­bie za­dbać. Za­czę­łam od diety, a nie­długo, jak po­czuję się le­piej, ru­szę z ćwi­cze­niami.

– Su­per – za­re­ago­wała Wiola, prze­szy­wa­jąc mnie na wskroś spoj­rze­niem, przed któ­rym nie mia­łam gdzie uciec. – Sto­su­jesz ja­kąś spe­cjalną dietę?

– No… – To py­ta­nie tro­chę zbiło mnie z pan­ta­łyku. Nie przy­go­to­wa­łam się do niego. Ni­gdy się nie od­chu­dza­łam i zu­peł­nie się na tym nie zna­łam. W domu ro­dzin­nym ja­dłam, jak mi da­wali, a i tak cały czas cho­dzi­łam głodna. Gdy w końcu się uwol­ni­łam od tych tok­sycz­nych lu­dzi, któ­rzy we­dług akt byli moją ro­dziną, mo­głam za­cząć jeść, jak chcia­łam, kiedy chcia­łam i co chcia­łam, więc ko­rzy­sta­łam z tego peł­nymi gar­ściami, i to do­słow­nie.

Do czasu, aż cho­roba po­zba­wiła mnie chęci do cze­go­kol­wiek, na­wet le­że­nia na ka­na­pie, oglą­da­nia Przy­ja­ciół i je­dze­nia prin­gle­sów o dziw­nym smaku „ori­gi­nal”. Wszystko prze­stało mi spra­wiać przy­jem­ność. Jakby ktoś na­ci­snął ma­giczny gu­zik „off”, wy­łą­cza­jąc wszyst­kie ośrodki przy­jem­no­ści, a prze­ka­zu­jąc całe za­an­ga­żo­wa­nie mo­jego or­ga­ni­zmu na de­lek­to­wa­nie się bó­lem.

Po kilku ta­kich ty­go­dniach ma­ra­zmu i otę­pie­nia, gdy w pracy wy­łą­czy­łam się ni­czym bez­mó­zga ameba, po­sta­no­wi­łam po­wie­dzieć „dość”.

Nie chcia­łam po tylu cier­pie­niach, ja­kie za­ser­wo­wało mi ży­cie, skoń­czyć w ten spo­sób.

Nie chcia­łam od­pusz­czać.

Nie mia­łam ni­kogo bli­skiego poza dziew­czy­nami, ale czu­łam, że mogę zro­bić coś do­brego.

Po­móc zna­leźć Ob­ręb­skiego i wnieść coś do pro­wa­dzo­nych spraw.

Dla swo­jego do­bra.

I do­bra ofiar.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: