- promocja
- W empik go
Je2bnik - ebook
Je2bnik - ebook
Ciało ułożone w specyficzny sposób, kończyny połamane niczym zapałki. Książka o makabrycznej oprawie, o której nikt nigdy by nie pomyślał. Pusty basen wykorzystany jako arena dla mordercy, a nie miejsce do aktywności fizycznej.
Lista spraw, które lądują na biurku starszego aspiranta Bartosza Boguckiego, gwałtownie rośnie. Policjant z nowym partnerem u boku próbuje ująć sprawców okrutnych zbrodni, nie wiedząc, czy szuka jednego mordercy, czy kilku. Prowadzenie sprawy komplikują huczące cały czas z tyłu głowy pytania – co stało się z komisarzem Obrębskim? Czy nadal żyje? Gdzie jest?
Czy niechęć do nowego partnera nie storpeduje prowadzonych śledztw? Czy stres związany z brakiem kontroli nad poszukiwaniami kolegi nie zniszczy prywatnego życia policjanta?
„Je2bnik” to kryminał połączony z thrillerem psychologicznym, który pochłonie Cię bez reszty. Powieść ta stanowi 3. tom serii „Ona”. Każda część to zamknięta historia. Jeżeli masz ochotę poznać wcześniejsze losy bohaterów, sięgnij kolejno po „40. Raków” i „3kąt”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-971908-3-2 |
Rozmiar pliku: | 688 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciało ludzkie może być giętkie niczym plastelina, trzeba je tylko odpowiednio ponacinać. Uszkodzić ścięgna i więzadła, które trzymają w ryzach kości.
Ich brak powoduje, że człowiek odzyskuje dziecięcą elastyczność.
Wystarczy do tego nóż.
Ale może być też skalpel.
Warunek jest jeden: musi być ostry.
Idealnie ostry, dzięki temu żadne ścięgno nie stanie na przeszkodzie.
A jest ich wiele.
W kolanie mamy ich jedenaście, ale w stopie około stu.
Jednak zanim to zrobimy, trzeba mieć na kim przeprowadzić ten zabieg.
Trzeba mieć kogo zabić.
Na szczęście to nie problem.
Ofiara wybrana, a ja mogę przejść do zabawy numer jeden.
W końcu pokażę mu, że się mylił i że ja też potrafię.
Już nigdy nie pomyśli, że jestem słabym człowiekiem.
Że jestem nikim.
W końcu zacznie traktować mnie z szacunkiem.
Bo chyba tak traktuje się kogoś, kto zabija innych.ROZDZIAŁ 1
Starszy aspirant Bartosz Bogucki usiadł naprzeciwko elegancko ubranego mężczyzny.
Metr dziewięćdziesiąt trzy. Równo przystrzyżony zarost. Zgrabny nos, pełne usta. Oczy brązowe, a wokół nich rzęsy o długości przekraczającej przeciętną. Typ przyciągający uwagę, a do tego strój świadczący o całkiem grubym portfelu. Niepretensjonalny, ale z klasą.
Całokształt wywołujący zawiść u kolegów i westchnięcia u płci przeciwnej.
Ale policjant mu nie zazdrościł. Siedzieli teraz w niewielkim pomieszczeniu w komisariacie nie dlatego, że chciał z nim porozmawiać o pogodzie czy ostatnim występie polskiej reprezentacji w piłce nożnej. Powód był zdecydowanie poważniejszy i wszystko wskazywało, że jeden z obecnych nie wyjdzie z tego starcia zbyt szczęśliwy.
– Proszę się przedstawić – zaczął policjant bez słowa wprowadzenia. Widział, jak robili tak inni, więc on również nie planował się patyczkować. Włączył niewielki dyktafon, który wyciągnął z szuflady biurka, i położył go przed sobą.
Rozmówca uśmiechnął się i poprawił mankiet śnieżnobiałej koszuli, mimo że z perspektywy policjanta wyglądała nienagannie.
– Grzegorz Więckowski.
– Kiedy i gdzie się pan urodził?
– W stolicy, dwudziestego trzeciego kwietnia, rocznik osiemdziesiąty piąty.
– Czym się pan zajmuje?
– Prowadzę rodzinny biznes. Catering, kilka restauracji. Pewnie pan słyszał o Zdrowej Misce? – Wypiął klatkę piersiową, jakby wypełniająca go duma przestała się w nim mieścić.
– Nie – odpowiedział stanowczo policjant, mimo że dobrze znał tę firmę. Jakiś czas temu zastanawiał się nad jedzeniem pudełkowym, ale po przejrzeniu wszystkich ofert stwierdził, że zdecydowanie nie jest to pomysł na jego kieszeń. Został więc przy żywieniu w domu i sporadycznie w barach mlecznych, bo na szczęście jeszcze nie wszystkie poumierały.
– To mój główny projekt, który bardzo dynamicznie reklamujemy i…
– Nie to jest przedmiotem naszej rozmowy. Tak jak mówiłem wcześniej, chciałbym porozmawiać o ostatnich wydarzeniach, które miały miejsce na tyłach jednego z pana lokalów.
– Już wszystko powiedziałem i nie mam zupełnie nic do dodania. Nie wiem, po co zawracacie mi głowę. Takie nękanie obywateli chyba nie jest zgodne z przepisami. Każdy powinien być traktowany jako niewinny do momentu udowodnienia mu winy.
– Rozumiem pana niezadowolenie, ale wypłynęły nowe fakty.
– Nowe fakty? – powtórzył po funkcjonariuszu i założył nogę na nogę, jakby siedział w knajpie, a nie na przesłuchaniu w sprawie gwałtu i próby zabójstwa.
– Tak, ale przejdziemy do tego później. Z tego, co pan zeznał, to tańczył pan z Zuzanną Zając, zgadza się? – Bartosz Bogucki założył ręce na brzuchu, który przez ostatnie miesiące zrobił się wręcz wklęśnięty. Nigdy nie należał do otyłych, ale teraz stres dał się we znaki. Gdyby nie Beata, jeszcze bardziej zszedłby z wagi. To ona siedziała przy nim i pilnowała, czy na pewno je to, co mu przygotowała. Czasami się na nią wkurzał, miał ochotę wyjść z jej mieszkania i nie wrócić, ale wiedział, że ukochana chce dla niego jak najlepiej, a poza tym sama cierpi.
Wyprostował się i położył łokcie na stole, gdy Więckowski się odezwał:
– Tak. Kocham taniec, kiedyś nawet chodziłem na zajęcia. Zresztą w moim lokalu często urządzane są pokazy. Zasadą takich wieczorów salsy jest to, że prosimy do tańca nawet nieznajome osoby, dlatego nie jest niczym podejrzanym, że się z nią chwilę pokręciłem po parkiecie.
– I pani Zając była właśnie taką nieznajomą? – Zmrużył delikatnie oczy, aby wzbudzić w rozmówcy trochę strachu.
– Tak. Jedną z kilku, na które spadło to szczęście. – Facet uśmiechnął się.
Bartosz Bogucki dobrze wiedział, że dla wielu kobiet pląsy z siedzącym przed nim mężczyzną były niczym złapanie Pana Boga za nogi. Takie ciacho, jak pewnie wiele z nich określało facetów pokroju Więckowskiego, stanowiło nie lada atrakcję. Kilka minut na parkiecie mogło dać dobry początek do czegoś więcej. Zostanie dziewczyną, a może nawet i żoną takiego gościa dla niektórych stanowiło życiowy cel, a najgorsze było to, że on dobrze o tym wiedział.
– Spotkał pan wcześniej Zuzannę Zając? – kontynuował przepytywanie starszy aspirant.
– Tak jak mówiłem wielokrotnie, nie. Nigdy nie mieliśmy przyjemności się poznać.
Jego głos brzmiał niezwykle pewnie, a ruchy nie wzbudzały podejrzeń. Ostatnio Bogucki wiele rozmawiał ze swoją dziewczyną, psycholożką, która wyłożyła mu podstawy analizowania ludzkich zachowań. Zabawa w rozpracowywanie ich sprawiała mu niezwykłą frajdę. Patrzył na źrenice, zmiany wyrazu twarzy, napięcie ciała i próbował wyczytać z nich jak najwięcej.
Strach było widać od razu. Ludzie pocili się ponad normę. Innym trzęsły się dłonie lub zaciskali je w pięści, czasami też obserwował rozszerzenie źrenic, dlatego bystro wlepiał wzrok w twarz przesłuchiwanego, aby tego nie przegapić.
Teraz jednak siedział przed nim zawodowy pokerzysta, nie tylko w przenośni, ale i w życiu codziennym.
Grzegorz Więckowski od pięciu lat z całkiem sporymi sukcesami grał w tę karcianą grę na arenie europejskiej. Policjant znalazł nawet kilka wzmianek o nim na portalach tematycznych dotyczących rozgrywek pokerowych. Nic więc dziwnego, że nieruchomą mimikę twarzy, czyli tak zwany poker face, miał opanowaną do perfekcji. Minimalizacja reakcji, pełne skupienie. Nawet doskonałe przeszkolenie, które zapewniła Boguckiemu Beata, nic nie dawało, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie miał materiału do badania. Twarz siedzącego naprzeciwko mężczyzny wyglądała niczym odlew lub jakby pozbawiona była unerwienia.
– Jest pan tego pewien, że nigdy się nie spotkaliście? – Nie odpuszczał starszy aspirant Bartosz Bogucki. – Macie na Facebooku całkiem sporo wspólnych znajomych jak na ludzi zupełnie sobie obcych…
Podsunął mężczyźnie listę wszystkich osób, które ich łączyły. Część używała pełnych imion i nazwisk, ale kilka miało dziwnie brzmiące nicki, jak „Boska Elwira” czy „GameER”. Napisał do nich wszystkich z zapytaniem, czy wiedzą, czy Zuzanna Zając i Grzegorz Więckowski się znają. Z piętnastu osób odpowiedziały tylko trzy, mimo że aż osiem odczytało wiadomość. Niestety obawiał się, że nikt nie chce podpaść siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie. Wyglądało na to, że się nie patyczkował i nawet znajomych potrafił rozstawiać po kątach.
Dwie wymigały się nieznajomością jednej lub drugiej strony, za to niejaka Karolina Myśliborska, mająca ustawione w tle zdjęcie z Big Benem, jako jedyna potwierdziła, że to, co czuł, jest prawdą. Tak, znali się. Kiedyś Zuzanna spotykała się z kolegą Więckowskiego, a mimo to cały czas do niej zarywał, jak to określiła dziewczyna. Nie mógł odpuścić, ponieważ tamta zdecydowanie wolała jego kumpla.
– Wspólni znajomi… – prychnął przesłuchiwany i z szerokim uśmiechem na ustach pokręcił głową. – Ja przyjmuję zaproszenia praktycznie od wszystkich. Nie ma to dla mnie żadnej wartości. Facebook, Instagram czy jakieś TikToki to gówno, które nas zalewa. Prężące się na nich blondynki z cyckami większymi niż ich głowy. W mojej pracy ważne jest, aby ludzie myśleli, że ich lubię i coś nas łączy. Jara ich iluzja, że znają się z kimś fajnym, znanym.
– Czyli panem? – rzucił Bogucki z szyderczym uśmiechem na twarzy.
Wzruszył tylko ramionami i nic nie powiedział.
– To po co się pan tam udziela?
– Takie gówniane mamy czasy. Tak jak mówiłem, tego wymaga moja praca. Tego, abym pokazywał się wśród patocelebrytów, którzy za kasę mnie promują i sprawiają, że do moich lokali przychodzą tłumy. Powodują, że moje pudełka sprzedają się jak świeże bułeczki. Nie mam więc na co narzekać, może jedynie na to, że czasami muszę rozmawiać z ludźmi, którzy niczego nie potrafią. Którzy są debilami i w normalnych czasach, nieskażonych cyberidiotami, nie musiałbym z nimi obcować. Oni nic w życiu by nie osiągnęli, a tak wydaje im się, że są kimś.
– Aha. – Starszy aspirant westchnął i postukał długopisem po biurku odgradzającym go od przesłuchiwanego. – To jeszcze na koniec dwa pytania... O której wyszedł pan z klubu tego wieczora?
– Mówiłem już, chwilę przed północą. Nie chodzę późno spać, bo rano lubię pobiegać lub poćwiczyć na siłowni.
– Jest pan pewny tej godziny? – Bogucki się przysunął, aby móc lepiej obserwować jego twarz, a w szczególności źrenice.
– Oczywiście. Moja dziewczyna to potwierdziła. Wkurza mnie, że cały czas krążymy wokół tego samego. Nie macie nowych pytań i tylko mnie nękacie.
– Hmm… – Policjant przygryzł dolną wargę, a jego kąciki ust delikatnie się uniosły. On, w przeciwieństwie do rozmówcy, nie należał do dobrych graczy. Nie potrafił kłamać, a tym bardziej w oczy. – Niestety pana dziewczyna, a z tego, co wiem, to już pana była, tego nie potwierdziła przy drugiej rozmowie. Gdy rozmawiała bez pana przy boku, stwierdziła, że nie ma już takiej pewności, o której pan wrócił, ale było to zdecydowanie po pierwszej w nocy, może nawet później. Poza tym pana komórka dwadzieścia po pierwszej logowała się w okolicach Nowego Światu, czyli prawie czternaście kilometrów od pana mieszkania na Wilanowie.
– To jakaś pomyłka.
Twarz przesłuchiwanego nawet nie drgnęła, ale Bogucki miał wrażenie, że źrenice mu się poszerzyły. W tym momencie żałował, że nie nagrywa filmu z tego przesłuchania albo ktoś nie siedzi obok i nie wspiera w obserwacji. Zdecydowanie łatwiej byłoby wychwycić takie niuanse.
– Dodatkowo mamy świadka, który zeznał, że mężczyzna, który zgwałcił w bramie Zuzannę Zając, po czym próbował ją zabić, miał płaszcz w dość nietypowym kolorze.
Grzegorz Więckowski automatycznie przeniósł wzrok na przewieszone przez puste krzesło nakrycie wierzchnie w kolorze musztardowym, raczej mało oczywistym dla trzydziestopięcioletniego fana szybkich samochodów i imprez. Odcień kojarzył się z kimś o dwie dekady starszym, bardziej ułożonym.
– To nie jest jedyny taki płaszcz w okolicy. Jeżeli insynuuje pan, że to dowód w sprawie, to ośmiesza pan siebie oraz całą policję, ale w sumie to się nie dziwię. Co rusz wychodzą wasze niedociągnięcia. – Mężczyzna mierzył policjanta wzrokiem niczym rewolwerowiec trzymający rękę na spuście i gotowy do strzału w każdym momencie.
– Oczywiście, że nie mam pewności, dlatego żeby pana wykreślić z listy podejrzanych, będę musiał poprosić o to nakrycie wierzchnie, przebadamy je i czym prędzej zwrócimy, rzecz jasna jeśli okaże się, że nie miał pan z tym nic wspólnego. – Bogucki kiwnął głową w stronę płaszcza i zaczął zakładać rękawiczki, które od początku spotkania leżały na dużym strunowym worku.
– Nie może pan ot tak go zabrać, natychmiast żądam adwokata. To jest łamanie moich praw, tak nie można!
Starszy aspirant zatrzymał się w pół ruchu i spojrzał na mężczyznę. Ten dopiero teraz zrozumiał, że jest na przegranej pozycji, i momentalnie się odsłonił. Jego żuchwa delikatnie wysunęła się do przodu, a mięśnie na policzkach zarysowały mocniej. Jednak nie to cieszyło policjanta najbardziej, ale złość, która pojawiła się w oczach Grzegorza Więckowskiego. Wcześniej wyzbyte emocji, może wręcz życia, teraz płonęły, bezlitośnie obnażając mężczyznę.
– Oczywiście. – Bogucki uniósł dłonie w geście kapitulacji. – Proszę dzwonić, gdziekolwiek pan chce, a ja w tym czasie wezwę prokuratora, aby dopełnił formalności w sprawie pana aresztowania.
Starszy aspirant wstał i ruszył w stronę drzwi, jednak nie opuścił pomieszczenia, tylko stanął z dłonią na klamce i odwrócił się. To była jego chwila triumfu jako policjanta, bo sam dopadł faceta. Musiał więc osobiście umieścić wisienkę na tym torcie.
– Muszę powiedzieć, że fajne ma pan tatuaże. Szczególnie te na dłoniach, mają moc.
Nic więcej nie musiał dodawać. Grzegorz Więckowski zacisnął palce, jakby chciał je nagle ukryć. To ich opis pozwolił na identyfikację gwałciciela, który zaatakował wracającą z imprezy dziewczynę. Była sama. Wstawiona. Zaczepił ją prawdopodobnie już poza klubem. Niewiele z tego pamiętała, nawet twarzy, ale wiedziała, że powiedziała „nie”. On jednak nie słuchał, zaciągnął ją do bramy przy ruchliwej ulicy, przyparł przodem do muru, zadarł sukienkę i brutalnie zgwałcił. Próbowała z nim walczyć, ale zdecydowanie górował nad nią wzrostem i masą. Nie miała sił. Zamknęła oczy, licząc, że zaraz skończy się ten koszmar.
Gdy z niej wyszedł, odetchnęła. Patrzyła na brudną ścianę ozdobioną wulgarnymi napisami, licząc, że on zaraz sobie pójdzie. Ale wtedy oparł jedną rękę na ścianie tuż przy jej twarzy, a drugą zacisnął od przodu na jej szyi.
Wtedy zauważyła dziwne zdobienia na jego knykciach.
W kształcie gwiazdek. Niedawno zrobiony tatuaż.
Uratował ją pies, który zaczął ujadać.
Wcześniej mijało ich kilka osób, ale nikt nie zareagował.
Ot, para bzykająca się w bramie. Nic szczególnego w imprezowej części stolicy.
To pies wykazał się największą empatią. Niestety gdy wraz z właścicielem podeszli bliżej, gwałciciel uciekł w bramę, przebiegł przez podwórko i zniknął. Zresztą dwudziestosiedmioletni Miłosz Kownacki nawet za nim nie ruszył. Od razu wyciągnął telefon i zadzwonił po pogotowie, po czym okrył roztrzęsioną dziewczynę swoją kurtką i próbował pocieszyć dobrym słowem.
Policjant dobrze wiedział, że gdyby nie zwierzak tego człowieka, doszłoby do jeszcze większej tragedii. Moc zacisku dłoni sprawcy na wątłej szyi kobiety i tak spowodowała naruszenie krtani i zakaz mówienia na długie tygodnie. Dopiero po trzech dniach, ze względu na stan emocjonalny, pozwolono mu do niej wejść. Wtedy po raz pierwszy Bartosz ją zobaczył. Zdecydowanie nie przypominała siebie ze zdjęć z mediów społecznościowych czy nawet tego z dowodu, który pobrzydzał chyba każdego.
Prawe oko było ledwo widoczne, a ciemne sińce pod lewym wyglądały, jakby jakieś dziecko próbowało zrobić makijaż, używając węgla wymieszanego z fioletowymi cieniami. Dolna warga na środku przyozdobiona była wielkim strupem, a z prawego policzka wystawało kilka zakończeń nici. Z tego, co dowiedział się policjant, sprawca, uciekając, popchnął kobietę. Ta upadła na leżące na ziemi kawałki szkła, które wbiły jej się w czoło i skórę na policzku.
No i jeszcze sińce wokół szyi, zdobiące ją niczym kolia.
Jednak nie to stanowiło największy problem.
Jak to powiedziała Beata, rany się zagoją. Może zostaną blizny, ale gwałtu nigdy nie wymaże z pamięci. Zawsze będzie z nią. Zniszczy to jej relacje z mężczyznami. Będzie się bała dotyku, bliskości, a stosunek z facetem może być etapem znajomości, do którego już nigdy nie dotrze.
Możliwe, że sprawca nie tylko zbrukał jej ciało, ale też zabrał marzenia o miłości, ślubie, gromadce dzieci, starości we dwoje.
Te kilka minut, podczas których zaspokoił swoje chore żądze, zniszczyło ją bezpowrotnie, ale Bogucki liczył, że dzięki jego uporowi on też już się nie podniesie. Najpierw opracował z rysownikiem szkic tatuażu, o którym napisała mu pokrzywdzona. Używała tabletu, by nie obciążać krtani, gdy w końcu dała się Beacie namówić do współpracy. Zresztą psycholożka była przy każdej rozmowie, a Bartosz prowadził ją najdelikatniej, jak potrafił.
Gdy już w końcu uzbierał zadawalający go zestaw informacji, długo szukał opisanego wzoru w necie, jednocześnie wysyłając rysunek do stołecznych tatuatorów z zapytaniem, czy któryś takiego nie wykonywał.
Nikt nie odpowiedział. Sam natknął się na fotografię mężczyzny, u którego zauważył podobny wzór. Dotychczas Więckowski nie znalazł się w kręgu podejrzanych, więc nikt go nie sprawdzał dokładniej, a podczas ich wcześniejszych rozmów nosił rękawiczki na dłoniach, co nie było niczym nadzwyczajnym, biorąc pod uwagę zimową aurę za oknem.
Bogucki zamknął za sobą drzwi do pomieszczenia przesłuchań, zostawiając w środku panikującego teraz sprawcę, i ruszył w stronę swojego pokoju, gdzie codziennie mierzył się z widokiem pustego biurka.
– To już czas – rozległ się za nim znajomy głos.
Od razu się cały napiął. Wiedział, że to nastąpi prędzej czy później, ale zdecydowanie liczył na później.
– Jutro przedstawię ci twojego nowego partnera – oznajmił komendant.
Stał jeszcze chwilę, licząc na więcej informacji, ale się nie doczekał.ROZDZIAŁ 2
On
Prawdopodobieństwo trafienia szóstki w totolotka to jak 1 do 13 983 816.
Prawdopodobieństwo, że umrzemy, ponieważ coś na nas spadnie, to jak 1 do 373 787.
A szanse na to, że pokona nas dżuma, eksperci oceniają zaledwie na 1 do 54 059 705.
A jaka jest szansa, że znajdziesz na ulicy nieprzytomnego człowieka?
Ja nigdy w życiu nie miałem szczęścia, chyba że do tych złych rzeczy.
Jak nie zrobiłem pracy domowej, to nauczycielka od razu to wyłapywała, jakby ktoś wyposażył ją w jakiś magiczny radar. Do odpowiedzi też wzywany byłem tylko wtedy, gdy zupełnie nic nie kumałem. Gdy sporadycznie się nauczyłem, bo matka mnie wybłagała, facetka omijała mnie wzrokiem, a palec na liście w dzienniku lądował linijkę nad lub pod moim nazwiskiem.
Gdy jedyny raz w życiu przyniosłem do domu zwierzę, małego kotka, okazało się, że jest chory i po tygodniu już nie żył. Chociaż nie wiem, czy moja matka nie podała mu czegoś, bo ojciec strasznie się wściekł i słyszałem, jak płaczliwym tonem mówiła mu, że szybko pozbędzie się problemu. Oczywiście później już nie dopadała mnie taka naiwność i oszczędzałem czworonogom traumatycznego przeżycia, czyli trafienia w nasze cztery ściany.
Ze studiów też wyleciałem, bo zabrakło mi szczęścia.
Egzamin ze statystyki należał do najgorszych z możliwych. Już na pierwszym roku każdy opowiadał, jaką kosą jest prowadząca i że bez skrupułów uwala większość studentów. Nie wiem dlaczego, ale postanowiłem zawalczyć. Jak nie ja udowodnić, że mam jakąś wartość. Że nie jestem, jak twierdził mój ojciec, leniem, leserem i życiowym przegranym. Chciałem w końcu poczuć się nie jak ostatni debil, jak większość o mnie myślała, a co niektórzy nawet wypowiadali tego typu opinie na głos.
Ale jak zwykle dałem dupy.
Przez trzy tygodnie przygotowywałem ściągi. Zestaw długopisów wyposażyłem w najdoskonalsze karteczki z wiedzą z całego roku. Gdy wchodziliśmy na salę, jakaś długonoga pipa na mnie wpadła, a wszystko wypadło mi na podłogę. Może gdybym w życiu miał odrobinę szczęścia, skończyłoby się tylko na tej zabawnej scenie, ale nie.
Wszystko rozsypało się po podłodze wyłożonej okropnym linoleum w kolorze brudu, dzięki czemu plamy były niedostrzegalne. I jak to w moim życiu najczęściej bywa, pech wyskoczył zza rogu w postaci asystenta wykładowczyni, który ochoczo ruszył mi na ratunek. Może gdybym miał trochę oleju w głowie, skapnąłbym się, że on już wie. Ale nie. Zaaferowany egzaminem nie połączyłem kropek. A niestety gad był cwany. Zawsze ubrany w dziwaczny sweterek z daru dla powodzian, którego nikt inny nawet za dopłatą nie chciał założyć, szczerzył się do tej piły, doktor habilitowanej od nauk okrutnych, jakby od niej zależał jego los.
Zająłem miejsce w połowie auli, bo jakoś tak wymyśliłem, że będzie najlepiej. Kujony przychodzą wcześniej i siadają z przodu, a ci, co chcą ściągać, to na tyłach, więc jakoś naturalnie chciałem się wpasować do tych uczciwych.
Dopiero po pół godziny, gdy zadowolony z siebie pisałem egzamin, ten lizus ze sztucznym uśmiechem stanął nade mną i ostentacyjnie, tak żeby wszyscy wiedzieli, zakomunikował, że wylatuję. Próbowałem jeszcze coś tłumaczyć, ale mój zapał gdzieś szybko się ulotnił i bez walki pozwoliłem wykreślić się z listy studentów.
Dlatego gdy zobaczyłem obcego mężczyznę leżącego w krzakach, poczułem, jakbym trafił szczęśliwy los na loterii, chociaż byłby to pierwszy raz.
Pewnie większość ludzi wezwałaby pogotowie, policję, ale ja gapiłem się na niego, jak zwykle przygryzając wewnętrzną część policzka. Prawą.
Już nawet wybierałem 112, bo nie wiedziałem, czy powinienem wezwać pogotowie, czy policję, ale gdy kciuk prawej ręki wisiał kilka milimetrów nad zieloną słuchawką, zrezygnowałem.
Jakoś w sobie czułem, że będą się mnie czepiać. Na pewno znajdzie się ktoś, kto stwierdzi, że to ja zrobiłem mu krzywdę, bo to, że został pobity, wiedziałem od razu. Podarte ubranie, zadrapania na twarzy. Byłem pewien, że nikt nie uwierzy, że przejeżdżałem obok i chciałem się odlać. Jak zwykle wypiłem za dużo coli, a po czymś takim muszę zatrzymywać się co godzinę albo i częściej.
Nikt mi tego nie łyknie.
A po co mi to było? Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że wszyscy się mnie o coś czepiają.
Ostatnio nawet babka w sklepie zrobiła raban, bo gdy wyrywałem z rolki torebkę na bułki, oderwały mi się dwa woreczki. Darła się, jakbym otruł jej całą rodzinę lub zrobił inne świństwo. A ja po prostu za mocno szarpnąłem, i tyle.
Patrzyłem na leżącego na ziemi nieprzytomnego faceta, myśląc intensywnie, co raczej nie zdarzało mi się zbyt często.
Zostawić też nie chciałem, jakoś tak po ludzku zrobiło mi się go szkoda. Mrozu może nie było, ale nocami panował przymrozek, więc zostawiając go tu, skazałbym go na śmierć, a jak nawet nie, to odmrożenia.
Podjechałem bliżej samochodem, opuściłem rampę i wturlałem gościa na pakę, co okazało się nie lada wyzwaniem.
Kiedyś w jakimś programie mówili, że ciało ludzkie martwe czy nieprzytomne jest jakby cięższe – i mieli rację.
Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że wożę meble.
Ta gówniana praca, o której nikt nie wiedział, pierwszy raz przyniosła mi coś dobrego.
W końcu miałem kogoś, kto mnie wysłucha i nie będzie krytykował.
Kogoś na kształt przyjaciela.ROZDZIAŁ 3
Ona
Kiedyś słyszałam, że gdy człowieka coś boli, to jego mózg jest w stanie ogarnąć tylko jedno źródło dyskomfortu, drugiego nie wychwytuje. Dlatego rzucane czasami dla śmiechu hasło: „Jak boli cię kolano, uderz się w piszczel”… ma trochę sensu.
I chyba na podobnej zasadzie postanowiłam zadziałać.
Nie chciałam się bić, ale przekierować moje myśli gdzie indziej.
Fibromialgia mnie zjada.
Najgorsze, że medycyna cały czas tak mało o niej wie.
Przyczyna?
Jeszcze nie do końca potwierdzona, ale podobno to jakiś defekt genu, który wpływa na syntezę transportera serotoniny, co oddziałowuje na przewodnictwo w synapsach. Co ciekawe, prawdopodobnie przewlekły stres, traumatyczne przeżycia i zły stan psychiczny mogą aktywować chorobę.
I znowu wracam do punktu wyjścia – mojej rodziny, która koncertowo zniszczyła mi nawet i zdrowie.
Spieprzyła.
To przez nich cierpię katusze.
Ból staje się coraz gorszy, a ja czasami mam wrażenie, że nie jestem w stanie już tego ogarnąć, że trawi mnie od środka, a ja powoli się w tym zatracam.
Lekarz powiedział, że ustawienie leków chwilę trwa. Że nie ma magicznej tabletki, która rozwiąże wszystkie moje problemy tu i teraz. A w sumie to nawet jak ją znajdę, to nie wiadomo, jak długo ten stan będzie się utrzymywał.
Dlatego coraz częściej spędzam ciągnące się w nieskończoność minuty, leżąc na zimnej posadce, czekając, aż moje ciało opanuje spokój.
Niestety nie zawsze to pomaga. Wtedy staram się skupiać na czymś innym, a jest na czym.
Na pierwsze miejsce już od dawna wysuwa się Maksymilian Obrębski.
A precyzyjniej komisarz Maksymilian Obrębski.
Nigdy tak naprawdę nikt nas sobie nie przedstawił. Mijaliśmy się na korytarzu. Kilka razy powiedział do mnie nieme „dzień dobry” czy „dziękuję”, gdy pewnego dnia we współdzielonym pomieszczeniu socjalnym, bo u nas robiono remont, podałam mu szklankę.
No i towarzyszyłam mu w prowadzonych przez niego śledztwach. Podsuwałam dowody, które umykały policji.
Można by rzec, że byłam jego asystentką, prawą ręką, o której nie miał zielonego pojęcia.
I tyle, a może aż tyle.
Dla mnie bardzo dużo.
Nigdy z nikim się nie przyjaźniłam.
Nigdy nawet nie mogłam nazwać nikogo koleżanką lub kolegą, z wyjątkiem Gabi i Wioli.
Dlatego gdy dowiedziałam się, że zniknął, poczułam, że ból związany z chorobą i moim zdewastowanym biodrem jeszcze bardziej eskaluje, chociaż wcześniej myślałam, że gorzej być nie może. W takich momentach tylko myśl, że mogę przyłożyć rękę do jego odnalezienia, motywowała mnie, aby wstać z łóżka, ubrać się, zjeść coś i wyjść z domu.
Chociaż aspekt jedzeniowy zaczął stawać się nie lada problemem. Od lat utrzymuję tę samą wagę. Nie byłam nigdy nad wyraz szczupła, nazwałabym się osobą normalnej wagi, co potwierdzało BMI, ale od jakiegoś czasu zauważałam, że moje policzki powoli zaczynają się zapadać, a mała oponka na brzuchu przestała być widoczna.
– Basiu, wszystko z tobą dobrze? – spytała Gabrysia, gdy kilka dni wcześniej na siłę wyciągnęła mnie na obiad. Wzbraniałam się rękoma i nogami, ale wiedziałam, że nie utrzymam takiego statusu zbyt długo. Dziewczyny, które uratowały mi życie, jak lubię o nich myśleć, nie potrafią odpuścić.
– Tak – odparłam ze sztucznym uśmiechem. – Stwierdziłam, że czas o siebie zadbać. Zaczęłam od diety, a niedługo, jak poczuję się lepiej, ruszę z ćwiczeniami.
– Super – zareagowała Wiola, przeszywając mnie na wskroś spojrzeniem, przed którym nie miałam gdzie uciec. – Stosujesz jakąś specjalną dietę?
– No… – To pytanie trochę zbiło mnie z pantałyku. Nie przygotowałam się do niego. Nigdy się nie odchudzałam i zupełnie się na tym nie znałam. W domu rodzinnym jadłam, jak mi dawali, a i tak cały czas chodziłam głodna. Gdy w końcu się uwolniłam od tych toksycznych ludzi, którzy według akt byli moją rodziną, mogłam zacząć jeść, jak chciałam, kiedy chciałam i co chciałam, więc korzystałam z tego pełnymi garściami, i to dosłownie.
Do czasu, aż choroba pozbawiła mnie chęci do czegokolwiek, nawet leżenia na kanapie, oglądania Przyjaciół i jedzenia pringlesów o dziwnym smaku „original”. Wszystko przestało mi sprawiać przyjemność. Jakby ktoś nacisnął magiczny guzik „off”, wyłączając wszystkie ośrodki przyjemności, a przekazując całe zaangażowanie mojego organizmu na delektowanie się bólem.
Po kilku takich tygodniach marazmu i otępienia, gdy w pracy wyłączyłam się niczym bezmózga ameba, postanowiłam powiedzieć „dość”.
Nie chciałam po tylu cierpieniach, jakie zaserwowało mi życie, skończyć w ten sposób.
Nie chciałam odpuszczać.
Nie miałam nikogo bliskiego poza dziewczynami, ale czułam, że mogę zrobić coś dobrego.
Pomóc znaleźć Obrębskiego i wnieść coś do prowadzonych spraw.
Dla swojego dobra.
I dobra ofiar.