- W empik go
Jedna krew - ebook
Jedna krew - ebook
Był rok 1984, gdy w niewielkiej bieszczadzkiej wiosce miały miejsce dramatyczne wydarzenia, po których nieboszczykom przed pochówkiem odcinano głowę i przebijano pierś metalowym zębem brony. Po jakimś czasie zaniechano tego zwyczaju i przez wiele lat żaden zmarły nie zakłócał spokoju tamtejszym mieszkańcom.
Wieńczysław Pskit w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku był małym chłopcem i cudem uniknął niebezpieczeństwa ze strony ukochanej siostry. Miał nadzieję, że nigdy więcej nie usłyszy o jednej krwi, która burzy się w żyłach po śmierci i każe szukać wiecznego ukojenia. Tymczasem rok 2011 niespodziewanie wskrzesza dawne koszmary...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-785-8 |
Rozmiar pliku: | 595 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęło trochę czasu, zanim moi rodzice przyzwyczaili się do mieszkania w czteropiętrowym, zbudowanym z betonowych płyt bloku. Na początku nie mogli przywyknąć, że mogą być na bieżąco z życiem sąsiadów, zarówno tych z góry, jak i tych mieszkających poniżej. Ojciec narzekał, że budzą go, nawet jak chodzą w nocy do toalety, a mama zwykle wtedy uśmiechała się nieznacznie i dodawała, iż jej przeszkadzają trochę inne nocne odgłosy. Rumieniła się wówczas lekko i zerkała na mnie ukradkiem, by sprawdzić, czy przypadkiem nie powiedziała zbyt wiele. Dawało mi to do myślenia, ale nie miałem pojęcia, o co jej może chodzić.
W Ustrzykach Dolnych zamieszkaliśmy w połowie tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku, kiedy miałem niecałe dziesięć lat, i sporo jeszcze wody miało upłynąć w Strwiążu, zanim koledzy z podwórka rozszerzyli nieco moje horyzonty i przyczynili się do zrozumienia tajemniczych spojrzeń mamy.
Rodzice mogli utyskiwać jedynie na sąsiadów z dołu i góry, ponieważ ich pokój – narożny w bloku – graniczył przez ściany tylko z naszą kuchnią i małym pokoikiem, w którym spałem. Chyba przez długi czas nie zorientowali się, że wiem o wszystkim, co dzieje się w ich sypialni; być może zdali sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy kilka lat później zaczęły mnie nękać koszmary i kiedy w miarę spokojnie przespana przeze mnie noc była czymś naprawdę wyjątkowym.
A cała historia zaczęła się w przeddzień moich jedenastych urodzin.
*
Wczesnym rankiem, dziewiętnastego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku, obudził mnie dzwonek telefonu.
Niedawno zamontowany, wiszący w korytarzu i odzywający się przenikliwym sygnałem aparat wciąż był rzadko używaną przez rodziców nowością. Dzwonili gdzieś raczej sporadycznie. Przeważnie do wujka Mariana, do Nowej Żernicy (nie licząc sołtysa, był on jedynym posiadaczem telefonu w wiosce) i zazwyczaj bez jakiejś poważnej potrzeby – ot, żeby zapytać, co tam nowego, zapowiedzieć wizytę lub dowiedzieć się, czy aby nowy właściciel naszego starego domu dobrze gospodarzy. Z nami też z rzadka kontaktowano się telefonicznie – czasem był to ktoś z pracy mamy lub ojca, ale w czterech przypadkach na pięć można się było spodziewać w słuchawce tubalnego głosu wujka, który zapowiadał, że razem z ciotką Grażyną i Niką przyjadą do nas w niedzielę, potrzebował konsultacji z mamą w sprawie zdrowotnej, więc telefonował w imieniu swoim lub kogoś z sąsiadów, a czasem chciał sobie po prostu pogadać z siostrą albo szwagrem.
Za oknem dopiero dniało i rodzice chyba jeszcze spali, ponieważ sygnał rozlegał się przez dość długi czas. Wreszcie usłyszałem, jak drzwi ich pokoju otwierają się, a zaraz potem dobiegł do moich uszu zaspany głos ojca:
– Halo?
Potem zapadła długa, dziwna cisza.
Ktoś coś chyba mówił, ojciec tylko słuchał, aż wreszcie powiedział, ledwie słyszalnie:
– Marian, przestań, daj spokój… Chcesz może porozmawiać z Ireną?
Przez moment czekał na odpowiedź, a następnie dwa razy odezwał się niespokojnym: „Halo…?!”. Wszystko wskazywało na to, że ktoś po drugiej stronie po prostu odłożył słuchawkę. Ojciec postał jeszcze przez jakiś czas bez słowa, aż wreszcie zrobił to samo, co jego rozmówca, i po upływie kolejnych kilkudziesięciu sekund wrócił do sypialni.
Zastanawiałem się właśnie, czy to możliwe, żeby wujek zadzwonił do nas tak wcześnie (zawsze robił to po południu), gdy zza ściany dobiegł najpierw podniesiony głos mamy, a później – o ile dobrze pamiętam – pierwszy raz w życiu usłyszałem, jak płacze.
*
Moja mama była dzielną i twardą kobietą, która wraz z dwójką rodzeństwa przez większość dzieciństwa wychowywała się w maleńkiej bieszczadzkiej wiosce, położonej niecałe trzydzieści kilometrów na południe od Ustrzyk Dolnych. Nowa Żernica w gminie Lutowiska posadowiona była w długiej, dość głęboko wciętej dolinie, więc warunki do gospodarzenia nie należały do najlepszych, ale mój dziadek zawsze powtarzał: „Lepiej na swoich kamieniach niż na cudzych czarnoziemach”. Było to powiedzenie chyba dość przewrotne i od kiedy jako tako udało mi się pojąć jego sens, zacząłem zastanawiać się, na ile dla rodziny mojej mamy te ziemie były „swoje”, a na ile czarnoziemy, na których wzrastali od maleńkości, stały się „cudze” tylko przez to, że kilka lat po wojnie ktoś z wierchuszki bratniego mocarstwa z cepami w skróconej nazwie wymyślił sobie zmianę granic.
Nigdy nie udało mi się dojść do konstruktywnych wniosków w tej sprawie, ale biorąc pod uwagę trudne warunki uprawy ziemi, brak infrastruktury oraz surowy klimat, trzeba chyba założyć, że dziadkowie bardzo starali się zapuścić w nieurodzajnej glebie Nowej Żernicy korzenie i wszystko wskazuje na to, że przynajmniej po części zdołali to uczynić. „Ziemia zawsze swoich pozna – zwykł mawiać dziadek do swojej żony i dzieci. – Kto ją ukocha, temu ona odpłaci z nawiązką i jemu przyjazną będzie”. Jednak ani moja mama, ani jej dwaj bracia – Marian i Wiesław – nie zamierzali weryfikować prawdziwości tych słów dłużej niż to konieczne i przysięgali sobie nawzajem, że czmychną stamtąd przy najbliższej nadarzającej się okazji.
Jednak, jak to w życiu bywa, człowiek strzela, a los kule nosi.
*
Tak naprawdę jedynym, któremu udało się (choć nie do końca jestem pewien, czy to właściwe określenie) na zawsze wyjechać z Nowej Żernicy, był najstarszy z rodzeństwa, wujek Wiesiek. Na początku lat sześćdziesiątych dostał wezwanie do wojska, a mniej więcej miesiąc po przysiędze zginął na poligonie gdzieś w południowo-zachodniej Polsce na skutek – jak informowało oficjalne pismo wystosowane przez armię – nieszczęśliwego wypadku.
Pismo dotarło do Nowej Żernicy dopiero kilka dni po pogrzebie, ale dziadek ani myślał odpuścić. Pojechał do jednostki, w której służył jego pierworodny, i próbował dowiedzieć się czegoś o śmierci syna, a także zrobić wszystko, by sprowadzić trumnę na nasz miejscowy cmentarz. W drugiej sprawie niczego nie wskórał, natomiast w pierwszej najprawdopodobniej tak, ponieważ nie było go w domu prawie przez kwartał, a wrócił, dość mocno utykając (nigdy potem nie chodził już normalnie) i z twarzą noszącą niezagojone jeszcze ślady ciężkiego pobicia.
Wcześniej, po wojnie i przez następne lata, zdawało się, że dziadek – mimo tego, co cała rodzina wycierpiała w wyniku przesiedleńczej Akcji H-T – daje nowej władzy coś w rodzaju kredytu zaufania, ale jego poglądy uległy diametralnej zmianie, od kiedy zaczął utykać. Ucinał każdy temat związany z polityką, a czasami tylko, po paru głębszych, mamrotał w tym kontekście coś pod nosem o skurwysynach, bandytach i mordercach jego syna. A gdy wytrzeźwiał, mieszkał nadal spokojnie w swojej Nowej Żernicy, ciężko pracował i nie musiał użerać się z tymi, których nagle zaczął tak bardzo nienawidzić. I miał nadzieję, że tak będzie już zawsze. Ale dwoje dzieci, które mu jeszcze pozostały, miało zupełnie inne plany…
*
Wujek Marian przeżył dość ciężko śmierć starszego brata, ale z czasem zdołał się jakoś po niej otrząsnąć. W sześćdziesiątym piątym postanowił kontynuować edukację w Technikum Mechanicznym imienia Karola Świerczewskiego w Sanoku (w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku patron cudownie zamienił się w Grzegorza z Sanoka). Dziadek przyklasnął temu pomysłowi, zdając sobie sprawę, że czas biegnie nieubłaganie i bez nowoczesności ani rusz, także w prywatnym rolnictwie na niewielką skalę. Nie zwrócił jednak uwagi na fakt, iż głównym zadaniem szkoły miało być kształcenie kadr dla Sanockiej Fabryki Autobusów „Autosan”.
Plany wujek miał ambitne. Pod koniec szkoły zaczął już rozglądać się za mieszkaniem, które mógłby wynająć. Odbywał praktyki w fabryce, a – co za tym idzie – na dobrą sprawę zagwarantowano mu już całkiem atrakcyjne jak na owe czasy zatrudnienie. Był zdolny, lubiany i na tyle bezczelny, by nawet zacząć myśleć o studiach na Wydziale Mechanicznym Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Rzeszowie (gdyby mu się udało, jako pierwszy w bliższej i dalszej rodzinie zdobyłby wyższe wykształcenie).
Los jednak nieco inaczej poniósł kule wystrzelone przez wujka Mariana i mieszkająca w gospodarstwie położonym po drugiej stronie drogi w Nowej Żernicy Grażynka Lach w październiku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku stała się synową dziadka, a niecałe pięć miesięcy później urodziła mu śliczną wnuczkę.
*
Mniej więcej w tym samym czasie mama rozpoczęła naukę w liceum medycznym w Krośnie. Wcześniej wyglądało na to, że to właśnie ona zostanie na gospodarce razem z moim dziadkiem i babcią, jednak gdy wujek Marian złożył prawie już rozwinięte do lotu skrzydła i zdeponował je w domu swojej świeżo poślubionej żony, okazało się, że niespodziewanie otwiera się szansa dla najmłodszej z rodzeństwa, Ireny.
Jej brat zdawał sobie sprawę z ogromu obowiązków, jakie na nim spoczną, ale dokładnie pamiętał o swoich niedawnych marzeniach, zatem nie czynił siostrze żadnych wymówek – przeciwnie, wspierał ją i zapewniał, że da sobie ze wszystkim radę. Wprawdzie ojciec Grażynki już nie żył, a matka była słabego zdrowia, ale na szczęście moi dziadkowie trzymali się całkiem nieźle, więc wujek Marian, który teraz miał być głównym gospodarzem w dwóch zagrodach, posiadał podstawy do tego, żeby z optymizmem spoglądać w przyszłość.
Jego najbliższym przyjacielem był poznany w sanockim technikum niejaki Barnaba Pskit. Trudno powiedzieć, pod wpływem jakich używek jego rodzice wpadli na taką właśnie koncepcję połączenia imienia z nazwiskiem, ale przecież nie świadczy o nas to, co w dowodzie, i z pewnością doskonale wiedziała o tym młodsza siostra Mariana. Barnek (tak zawsze zwracał się do niego mój wujek) był dość wysokim, całkiem przystojnym szatynem o zielonych, trochę rozmarzonych oczach. Był też świadkiem na ślubie Grażyny i Mariana, a także ojcem chrzestnym ich pierworodnej i – jak się później okazało – jedynej córki, Moniki. Najlepszą przyjaciółką, powierniczką i sąsiadką Grażynki była Irena, więc zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej uroczystości stała u boku Barnaby Pskita. I tak już im zostało.
Barnek pochodził z Sanoka, Irena mieszkała w internacie w Krośnie, odległość nie była więc duża, dlatego uczucie, które wybuchło pomiędzy nimi, mogło rozwijać się bez przeszkód. Po dwóch latach Pskit się oświadczył, a para oficjalnie została narzeczeństwem. Ślub i wesele zaplanowano na sobotę trzeciego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku.
Już na początku owego roku młodzi upatrzyli sobie mieszkanie do wynajęcia w Sanoku – samodzielne piętro dość przestronnego, wolno stojącego domu – które miało zwolnić się z początkiem wakacji. Uzgodnili z mieszkającymi na parterze właścicielami cenę, wpłacili zadatek i z niecierpliwością oczekiwali czerwca, który nadszedł, nie przynosząc z sobą zbyt dobrych zdarzeń.
Pskit pracował już wtedy w Autosanie, jego narzeczona miała niebawem ukończyć szkołę; w sanockim szpitalu dostałaby pracę bez trudu, trzeba więc było tylko cierpliwie czekać, przygotowując się do wesela, które ostatecznie odbyło się zgodnie z planem. Zupełnie nieplanowana była natomiast śmierć świeżo upieczonej teściowej Barnaby Pskita.
Matka Ireny wzięła na siebie większość przygotowań do zaślubin córki i choć roboty był huk, to dawała sobie radę, tak jakby nagle odmłodniała co najmniej o dwadzieścia wiosen. Cały czas żartowała, dogadywała innym i doglądała wszystkiego, wsadzając nos w każdy garnek, niezależnie od tego, czy było to konieczne, czy zupełnie niepotrzebne. W niedzielę czwartego czerwca, wieczorem, gdy było już po całym zamieszaniu, kończyła porządki w kuchni i przenosiła pozostałe po weselu jedzenie do piwnicy. Taszcząc garnek z rosołem, potknęła się i runęła w dół po kamiennych schodach, skręcając sobie kark.
Córka podobno bardzo rozpaczała po śmierci matki, ale ja nie mogę tego pamiętać, bo nie było mnie wtedy jeszcze na świecie.
*
Kiedy dziewiętnastego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku wsłuchiwałem się w dobiegające z sąsiedniego pokoju pełne żalu szlochanie mojej mamy, byłem odrętwiały z przerażenia.
Wspominałem już wcześniej, że była dzielną kobietą. Po tragicznej śmierci matki wraz z mężem podjęli decyzję, że rezygnują z wcześniejszych planów i przeprowadzają się do Nowej Żernicy, żeby pomóc w gospodarstwie ojcu, który zupełnie się rozkleił. Bez pomocy matki i mając u boku tatę w kiepskim stanie, Marian nie miał szans podołać gospodarzeniu na dwóch frontach. Pskitowie mieli się sprowadzić tylko na rok, ale ostatecznie zostali na znacznie dłużej. Było ciężko, czasem zdawało mi się, że mój ojciec nie daje rady, ale mama zawsze była twarda; bywało nawet tak, iż sama musiała go podnosić na duchu. I nigdy nie płakała. Nawet jak zmarł dziadek. Ale dziewiętnastego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku zupełnie się posypała.
Leżałem z sercem sparaliżowanym strachem, próbując wyłowić z półsłówek, westchnień i urywanych zdań coś, co mógłbym dopasować do takiego zachowania mojej mamy, ale najwidoczniej ojciec tulił ją w ramionach albo przykrywała twarz dłońmi, bo niczego nie udało mi się zrozumieć.
Przez następnych kilkanaście minut płakała, a ojciec próbował ją uspokoić, aż wreszcie zaczęli się kłócić.