Jedna noc z księciem - ebook
Jedna noc z księciem - ebook
Idealny romans dla fanów Bridgertonów!
Eliza Melrose zawsze ceniła swoją niezależność. Kiedy wraz z rodziną mieszkała na wsi, łatwo było się wymknąć na przejażdżkę o północy, pisać artykuły do gazety ojca i robić, co jej się żywnie podoba. A teraz, od kiedy przeprowadzili się do samego serca modnego Londynu, każdy jej ruch jest śledzony i oceniany.
Co gorsza, ojciec chce, by wyszła za mąż i zajęła należne jej miejsce w społeczeństwie.
Ale Eliza nie chce słyszeć o małżeństwie.
Kiedy zaś nowy książę Chester wprowadza się do dawno opuszczonego domu rodzinnego po drugiej stronie placu, natychmiast uruchamia się jej dziennikarski instynkt. Czy można dawać wiarę plotkom? Czy Chester rzeczywiście mógłby okazać się mordercą swojej rodziny? Czy faktycznie jest aż tak rozpustny, jak o nim mówią?
Im więcej Eliza się dowiaduje, tym bardziej rozbudza się jej ciekawość. A jej obiekt zainteresowania jest fascynującym przykładem sprzeczności: ekskluzywny i arogancki, bardzo opiekuńczy i głęboko namiętny… Ale ci, którzy tańczą zbyt blisko ognia, często sami stają w płomieniach. Gdy między dwójką bohaterów niezaprzeczalnie roznieca się ogień, jedyne pytanie brzmi: kto trzyma zapałkę?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67710-41-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Widok roztaczający się z okien bawialni różni się od tego, do którego przywykłam. Brakuje mi położonych na zboczach wzgórz pastwisk i porośniętych zbożem pól. Podobnie jak mojej ukochanej klaczy, krzewów jeżyn czy obór.
No i tamtego zapachu.
Ostrożnie pociągam nosem, jakbym chciała zapoznać się z nieznanym aromatem. To nie jest woń końskiego nawozu czy trawy, raczej dziwnie ziemisty zapach. Cegły, zaprawa murarska, farba. Tak właśnie pachnie nasz nowy dom. Wielka nowa rezydencja, położona wśród innych imponujących budowli otaczających bujne, zielone ogrody przy Belmore Square, gdzie wśród różanych krzewów umieszczono fontannę oraz kilka ławek, a wszystko to oddzielono od brukowanej ulicy kutym ogrodzeniem. W promieniu wielu mil nie spotkasz ludzi zajmujących się uprawą roli. Zamiast tego po londyńskich chodnikach przechadzają się niespiesznie majętni przedstawiciele wyższych sfer, a eleganckie stroje panów oraz zdobione koronkami kreacje dam tworzą razem wielobarwną paletę, do której nie nawykłam. Cylindry, laski, powozy – tutaj każda cegła, każdy kamień bruku czy starannie przycięty krzew świadczą o bogactwie. To zupełnie inny świat, a ja wcale nie jestem pewna, czy zdołam się do niego dopasować. Ani czy w ogóle tego pragnę.
Właśnie zaczyna się kolejny sezon, dla mnie pierwszy. Politycy będą obradować w murach parlamentu, a biznesmeni ubijać intratne interesy, podczas gdy ich żony na kolejnych kilka miesięcy zajmą się odświeżaniem garderoby i planowaniem spotkań towarzyskich. Czekały je huczne przyjęcia, proszone kolacje i inne okazje do wymiany najświeższych ploteczek. Teraz ja również będę obracać się w kręgach, które wcześniej znałam jedynie ze słyszenia. Nie żebym marzyła o znalezieniu się wśród tych ludzi, po prostu o nich słyszałam. I może nawet się ich obawiałam. Nie mogę powiedzieć, bym na to czekała, moje dotychczasowe londyńskie doświadczenia niespecjalnie mnie do tego zachęcały, a co gorsza odebrano mi teraz wolność, którą mogłam się cieszyć w dawnym życiu.
Krzywię lekko wargi.
Na dodatek w tej frymuśnej sukni według najnowszej mody ledwie jestem w stanie oddychać.
Najgorsze jest jednak to, że brakuje mi tutaj weny, nie mam o czym pisać, no chyba że zdecydowałabym się naskrobać coś na temat jednej z tych niepotwierdzonych bzdur, w których tak lubuje się nowy partner w interesach ojca, a jednocześnie jego sponsor, lord Lymington, książę Kornwalii. Wcale nie mam na to ochoty, ale może to i lepiej, bo tu, w Londynie, nie wolno mi już pisać do gazety ojca.
Wydymam wargi, wspominając wszystkie te sytuacje, kiedy biegłam z nowym tematem do papy, który palił akurat papierosa przy kominku, ale zawsze wysłuchiwał moich rewelacji z zainteresowaniem, by wreszcie orzec: „Wiesz co, moja droga Elizo, to naprawdę całkiem niezła historia”. A potem zawsze nachylał się i całował mnie w policzek, zanim kazał mi wracać do swoich spraw. Fakt, że każdy wysmażony przeze mnie artykuł ukazywał się drukiem pod nazwiskiem mojego brata Franka, stanowił tak naprawdę niewielką cenę. Nie marzyłam o sławie, chociaż muszę przyznać, że byłoby miło usłyszeć parę słów uznania. Zależało mi bardziej na swobodzie pisania o tym, o czym chciałam, a nie o tym, co moim zdaniem ludzie chcieliby czytać. Moje artykuły zawsze były podparte faktami i pouczające, bo marzyłam przede wszystkim o tym, by przybliżać czytelnikom prawdę.
Niestety, obecnie w gazecie papy jest miejsce jedynie na ocenzurowane wiadomości i reklamy, a Lymington nigdy nie omieszka przypominać ojcu przy każdej nadarzającej się okazji, a czasami nawet i bez takowej, że to on jest tutaj szefem i że wyłącznie dzięki dopuszczeniu go do spółki rodzice mogli sobie pozwolić na kupno ostatniego skrawka ziemi przy Belmore Square i doprowadzenie do końca budowy tej wielkiej, przepięknej klatki.
Z pewnością nie jestem jedyną młodą damą w okolicy, która czuje się tutaj jak w więzieniu. A może jednak jestem. Mieszkańcy okolicznych rezydencji stanowią szczególną grupkę przedstawicieli śmietanki towarzyskiej, którzy najwyraźniej nie dbają o nic poza własną pozycją. Dżentelmeni są obowiązkowo ludźmi sukcesu, zamożnymi i rzucającymi się w oczy, z kolei damy winna cechować uległość, ogłada i pokora. Tu liczą się jedynie pozory, a pieniądz rządzi światem. Mój ojciec jest obecnie bardzo zamożnym człowiekiem, w związku z czym ma również spore wpływy. Wciąż nie jestem przekonana, czy mi się to podoba, bo ten nadmiar władzy sprawia, że ojciec nigdy nie ma czasu, za to wiecznie wydaje się zmęczony.
Jakże tęsknię za czasami, kiedy firma ojca cienko przędła, a mama całe dnie piekła. Nikt nie zwracał wtedy uwagi na to, jak bardzo lubiłam zatracać się w świecie słów – nie tylko je czytać, ale też spisywać – ani też na to, że chyba zbyt często wypowiadałam się na tematy, które mnie w najmniejszym stopniu nie dotyczą. Nie było nikogo, na kim należałoby wywrzeć dobre wrażenie, więc ojciec rzadko tracił czas na wygłaszanie długich kazań. Właściwie, to wydaje mi się, że nawet lubił, kiedy nie odstępowałam go na krok i usiłowałam wyciągnąć z niego jakiekolwiek informacje. Pozwalał mi przesiadywać na swoich kolanach, podczas gdy sam był zajęty pracą, odpowiadał też wówczas na wszystkie moje pytania. Często zdarzało się, że wciskał mi w takich chwilach w ręce kolejne książki, być może po to, bym wreszcie choć na chwilę zamilkła. A kiedy siedziałam już pogrążona w lekturze, Frank zakradał się po cichu i pstrykał mnie w ucho. Wtedy ja wymierzałam mu cios w ramię, a on krzywił się zabawnie. Ojciec uśmiechał się leciutko znad pisanego akurat tekstu, ja pokazywałam bratu język, a wówczas on zaczynał mnie gonić wokół biurka ojca, aż piszczałam ze strachu, podczas gdy papa zaśmiewał się znad zapisków na temat kiepskiego stanu jego finansów.
A teraz?
Teraz mieszkamy przy Belmore Square w londyńskiej dzielnicy Mayfair. Dzięki zastosowaniu pras rotacyjnych wkrótce gazeta ojca stanie się jedną z największych w całej Anglii, a ja tęsknię za czasami, kiedy papa tak po prostu się śmiał, nawet jeśli ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Teraz mogę czekać jedynie na lekcje łaciny i muzyki. Gra na fortepianie nudzi mnie potwornie, a nauka łaciny wydaje mi się kompletnie bezużytecznym obowiązkiem, skoro i tak nie będę mogła nigdy wyjechać do kraju, w którym miałabym okazję używać tego języka.
Krzywię się do własnego odbicia w szybie, przez którą patrzę na drugi koniec placu, gdzie na rogu Bentley Street wznosi się samotnie dom o wyjątkowej formie, oddzielony od pozostałych budynków wokół Belmore Square. Ta rezydencja fascynuje mnie od chwili przyjazdu do Londynu. Dawniej należała do Wintersów, rok temu jednak cała rodzina zginęła w okropnym pożarze, w wyniku którego budynek spłonął do fundamentów. Czytałam artykuł pana Portera, dziennikarza pisującego do gazety ojca, o tragicznym wypadku, w którym śmierć ponieśli wszyscy przedstawiciele rodu Wintersów. Chociaż plotka głosi, że pożar wcale nie był wypadkiem, bo ogień podłożył najstarszy syn, Johnny. Że zrobił to ze złości po kłótni z ojcem z powodu… no właśnie, czego? Nikt tego nie wie. Łatwo podsunąć bezmyślnym ludziom podobne wnioski, kiedy oskarżony nie żyje i nie może się już bronić. Tyle że pan Porter jest dziennikarzem, a w dodatku, co dziwne, cieszy się powszechnym szacunkiem. Wydaje mi się to „dziwne”, bo wciąż nie mieści mi się w głowie, jak ktokolwiek przy zdrowych zmysłach może ufać mężczyźnie, który wiedzie równie hulaszcze życie. To człowiek krzykliwy, obcesowy, samolubny, nie wahałabym się określić go mianem istnego potwora. Na domiar złego potwora złaknionego władzy. Poza tym zaniedbuje swoją żonę; w towarzystwie ją ignoruje, a w zaciszu domowym bije. No i jest zagorzałym zwolennikiem konserwatystów.
W każdym razie rezydencja Wintersów została odbudowana, a teraz ktoś się do niej wprowadza.
Tylko kto?
Ktoś odważny, bez dwóch zdań. Zuchwały i niedbający o konwenanse. Przy Belmore Square znajduje się jedenaście budynków, ale dawna rezydencja Wintersów spośród pozostałych budowli, tak nieskazitelnych i eleganckich, jak otoczony przez nie park, wyróżnia się nietypową fasadą. Właściwie można odnieść wrażenie, że nowy właściciel budynku pod numerem pierwszym przy Belmore Square dołożył wszelkich starań, by przywrócony do dawnej świetności dom Wintersów różnił się od sąsiednich budynków tak bardzo, jak to tylko możliwe. I by był od nich lepszy pod każdym względem; większy i bardziej okazały. To przesłanie dla sąsiadów. Deklaracja przewagi. W ciągu ostatnich kilku tygodni, odkąd się tu wprowadziliśmy, obserwowałam, jak tragarze wypakowują ogromne, egzotyczne rośliny i wnoszą je do budynku, podobnie zresztą jak największe i najbardziej błyszczące żyrandole, jakie w życiu widziałam, oraz piękne, misternie rzeźbione meble, które – jak się okazało – kiedy już odważyłam się o to spytać robotników, przywieziono tutaj aż z Indii! Kimkolwiek są więc nowi mieszkańcy rezydencji pod numerem pierwszym, najwyraźniej to ludzie bywali w świecie. Cóż za ekscytujące doświadczenie, móc podróżować poza granice naszej ojczyzny.
Remont budynku dobiega końca, robotnicy usuwają związane konopnymi sznurami rusztowania z desek, które dotąd zasłaniały fasadę, a ja, podobnie jak reszta mieszkańców Belmore Square, z zapartym tchem czekam, kto też wprowadzi się do tej imponującej, ociekającej luksusem rezydencji.
Hmm, może będzie to ktoś z rodziny królewskiej? Czas pokaże.
Moją uwagę przyciąga tymczasem Lymington, książę Kornwalii, jego siwe, upudrowane włosy przypominają latarnię zdolną rozświetlić ulicę lepiej niż te nowe gazowe lampy, które widziałam w Westminster. Tak się składa, że Lymington również mieszka przy Belmore Square, zajmuje rezydencję pod numerem drugim wraz ze swoim synem, Frederickiem, którego nie miałam jeszcze okazji poznać. Chociaż to akurat niewielka strata, bo doszły mnie słuchy, że okropny z niego nudziarz. Lymington przystaje gwałtownie, podążam więc za jego wzrokiem ku lady Dare, która mieszka z kolei pod szóstką. Lady Dare owdowiała w wieku dwudziestu lat po tym, jak w wieku dziewiętnastu została wydana za mąż za zniedołężniałego lorda, a teraz zmierza właśnie lekkim krokiem w kierunku parku, ubrana w szykowną rozkloszowaną suknię i bogato zdobiony czepek. Ona nie idzie, ale wręcz płynie w powietrzu. Głowę ma zawsze dumnie uniesioną, a na jej wargach stale gości zapowiedź prowokującego, znaczącego uśmiechu, zupełnie jakby doskonale zdawała sobie sprawę z milczącej dezaprobaty pań z Belmore Square oraz z również niewypowiedzianego podziwu dżentelmenów, którzy na próżno usiłują oprzeć się jej urodzie. Zupełnie jak Lymington w tej właśnie chwili, który stoi nieruchomo i wpatruje się w lady Dare jak urzeczony. Krążą plotki, że lady Dare uwielbia przyciągać ludzkie spojrzenia, co budzi szczerą dezaprobatę pań z towarzystwa i już nie tak szczerą ze strony ich mężów. Co do tej informacji mam pewność, że nie jest ona jedynie pogłoską, gdyż wciąż widuję mężczyzn wymykających się nocą spod numeru szóstego, kiedy męczona bezsennością przesiaduję w oknie swojej sypialni, marząc daremnie o powrocie na wieś. Lady Dare przypomina mi ważkę, wyzwoloną spod ograniczeń narzuconego jej związku dzięki szczęśliwej śmierci wiekowego małżonka, ale chociaż nie zamierza się ona podporządkowywać oczekiwaniom otoczenia, to nie usiłuje również otwarcie się im sprzeciwiać.
Zaciskam wargi i spuszczam wzrok na swoją domową suknię z długim rzędem guziczków, obrzeżoną koronką i ozdobioną skomplikowanym haftem. To po prostu symbol naszego nowego statusu. Podobnie jak ten dom, służba czy przyjęcia wydawane niemal co wieczór przez osoby z towarzystwa, ten strój ma demonstrować jedynie naszą zamożność i wysoką pozycję społeczną. Chociaż kryje się w tym również pewna ironia, bo nikt z towarzystwa mnie w nim nigdy nie zobaczy, skoro chodzę tak wyłącznie po domu.
Unoszę skraj obfitej spódnicy, żeby się o nią nie potknąć, gdy z dołu dobiega mnie pobrzękiwanie zastawy. Pora na lunch. Minęło zaledwie kilka godzin od śniadania, do obiadu też zostało ich niewiele, a potem jeszcze podwieczorek i wreszcie kolacja. Pięć posiłków dziennie to najwyraźniej konieczność, kiedy człowiek jest obrzydliwie bogaty. Bo co innego mam do roboty, jak tylko bez celu kręcić się po rezydencji w pięknej sukni i bez przerwy się opychać?
Mijam jadalnię, gdzie służąca właśnie nakrywa do stołu, pięknego mahoniowego mebla o lśniącym blacie, a potem zbiegam kuchennymi schodami na dół. W powietrzu unosi się zapach świeżo upieczonego chleba, a ciągle pracujące piec i kuchenka sprawiają, że w pomieszczeniach na dole panuje nieznośny skwar. Ale to przypomina mi prawdziwy dom. Pochylona nad posypanym mąką stołem kucharka właśnie zagniata kolejną porcję ciasta, zapewne w ramach przygotowań do jednego z trzech następnych posiłków, do których jeszcze dzisiaj zasiądziemy. Wypuszczam z palców rąbek sukni, nie przejmując się tym, że elegancki biały muślin zapewne ubrudzi się o niezbyt czystą podłogę. Ręce aż mnie świerzbią, by zanurzyć je w cieście i nieco się umorusać.
– Panienko Melrose! – wykrzykuje kucharka, unosząc oblepione ciastem dłonie. – Nie wolno tu panience schodzić.
Sięgam do koszyka po śliwkę i odgryzam kęs, podczas gdy mój wzrok przykuwa już coś innego. Powoli okrążam stół, przy którym stoi kucharka.
– „Sztuka gotowania” – mówię cicho, spoglądając na otwartą książkę. – Mama z niej korzystała, kiedy jeszcze mieszkaliśmy na wsi.
Kucharka wyciera ręce w fartuch i rusza w moją stronę, by przegonić mnie z kuchni, podczas gdy ja wbijam zęby w miąższ dojrzałego owocu.
– Zdaje się, że książka rzeczywiście należy do pani Melrose, panienko.
Zamieram z nadgryzioną śliwką w dłoni, bo nagle ogarnia mnie znowu ten smutek, który zdaje się nieustannie mi towarzyszyć, odkąd wyprowadziliśmy się z domu na wsi. Mama nie ma już czasu dla nas piec. Jest zbyt zajęta odgrywaniem wielkiej damy w swojej lśniącej nowością rezydencji.
– A teraz proszę zmykać – dodaje kucharka. – Zaraz lunch.
Bez słowa wychodzę z kuchni, żeby mogła dokończyć przygotowywanie zaczynu na chleb, a potem wspinam się z powrotem po schodach. Jedną ręką podtrzymuję skraj białej sukni, żeby się nie potknąć i nie upaść na twarz, w drugiej nadal ściskam owoc. Kiedy jednak docieram wreszcie do jadalni, brzeg stroju jest przybrudzony, a na gorsie widnieje plama owocowego soku.
– Ojej. – Z westchnieniem usiłuję zetrzeć plamę z dotąd idealnie czystego materiału.
– Elizo, wyglądasz, jakby twoje miejsce było w domu czynszowym – rzuca siedzący u szczytu stołu Frank, podnosząc wzrok znad czytanej akurat gazety. – A może wręcz w rynsztoku.
– Nie jestem godna, mój drogi braciszku – odpowiadam, ogryzając pestkę śliwki, by nie uronić ani odrobiny słodkiego, soczystego miąższu. Zatrzymuję się przed wiszącym na ścianie lustrem, ocieram wargi i nachylam się, by popatrzeć swojemu odbiciu w oczy, które zdaniem ojca mają kolor ametystów, muskam też palcami włosy, wedle jego słów w odcieniu ziaren kakaowca. Obie te cechy odziedziczyłam po mamie. Dzisiaj i jedne, i drugie wydają mi się… pozbawione życia.
– Jak sądzę, twój umysł znalazł stosowną rozrywkę w fascynujących, gruntownie sprawdzonych i mających walor edukacyjny doniesieniach na temat wydarzeń z życia mieszkańców Londynu – odpowiadam, odwracając się od zwierciadła w stronę brata, który jak na ironię odziedziczył jasne włosy i błękitne oczy po ojcu, podobnie zresztą jak nasza młodsza siostra, Clara.
Frank odkłada gazetę na bok.
– Oczywiście, skoro to właśnie ja piszę te wszystkie fascynujące, gruntownie sprawdzone i mające walor edukacyjny doniesienia, które ukazują się aktualnie na szpaltach gazety naszego papy – odcina się, unosząc przy tym brew, zupełnie jakby rzucał mi wyzwanie, bym spróbowała temu zaprzeczyć. Nie zrobię tego, z czego Frank doskonale zdaje sobie sprawę. Sam marzył o pracy dziennikarza równie mocno, jak ja o przeprowadzce do Londynu. Czyli ani trochę.
– A jak sprzedaż? – pytam.
Frank mruży oczy.
– Nie powinnaś zaprzątać sobie tym głowy.
– Czyli mogłoby być lepiej? – rzucam i czuję, jak kącik moich ust unosi się leciutko, kiedy znów wgryzam się w miąższ śliwki. – Znam osobę obdarzoną świetnym piórem, która mogłaby zwiększyć poczytność. Nie wszyscy mają ochotę tracić czas na ocenzurowane polityczne czy religijne bzdury.
– Może raczyłabyś usiąść przy stole, zanim zabierzesz się do jedzenia?
– Gdybym to robiła, mój drogi braciszku, siedziałabym tutaj praktycznie cały boży dzień. – Mimo wszystko siadam na krześle z plecami sztywno wyprostowanymi, głową uniesioną wysoko, tak jak przystoi młodej damie, chociaż mnie przychodzi to akurat naturalnie dzięki wieloletniemu uprawianiu jazdy konnej.
– A jakież to skarby odnajdę w dzisiejszym wydaniu „London Timesa”? – pytam, sięgając po gazetę. – Czyżby katolicy planowali opanować całą Anglię? – Odgrywam całą scenkę, łącznie z udawanym przerażeniem. – A może zawiązali spisek, by dokonać zamachu na miłościwie nam panującego Jerzego III?
Frank marszczy brwi w niezadowoleniu i zabiera gazetę, zanim zdążę wziąć ją do ręki, a potem wstaje.
– Jesteś wyjątkowo zgryźliwa, Elizo – rzuca, podchodząc do przeszklonej witryny pod oknem, po czym przekręca kluczyk w zamku i kładzie gazetę na stosie pozostałych.
Po jednym egzemplarzu każdego wydania, odkąd ojciec zainwestował ostatnie siedemset funtów w zakup najnowszej maszyny drukarskiej. Niezbyt imponująca liczba dwustu egzemplarzy, które drukowaliśmy wcześniej, stanowi obecnie jedynie mgliste wspomnienie, chociaż muszę dodać, że kiedy ja pisywałam do gazety papy, sprzedaż zawsze była o wiele wyższa. I nie przeszkadzało mi zbytnio, że oficjalnie autorem tych artykułów wciąż pozostaje mój brat. Nie zależało mi na uznaniu, a na satysfakcji i poczuciu spełnienia, że robię coś, co naprawdę ma znaczenie. Obecnie nakład „London Timesa” ciągle rośnie, choć wciąż nie mam pewności, czy zdaniem papy oraz pana Lymingtona nie dzieje się to nazbyt wolno. Inne gazety ciągle depczą im po piętach, nie mogąc się już doczekać, by dostać w swoje ręce jedną z tych nowoczesnych pras hydraulicznych.
– Papa powinien mi pozwolić pisać. – Sięgam do stojącego pośrodku stołu koszyka po bułkę i zaczynam ją drobić na niewielkie kęski, które następnie wkładam do ust. – Nie będzie mi przeszkadzało, jeśli wszystkie artykuły zostaną podpisane twoim nazwiskiem.
– Przecież wiesz, że to niemożliwe – odpowiada Frank, siadając z powrotem na swoim miejscu, po czym krzyżuje ramiona na piersi.
Ma na sobie zupełnie nowy jednorzędowy surdut. nowy surdut. Podczas gdy ja wciąż usiłuję znaleźć swoje miejsce w tym nowym dla nas świecie, Frank dopasował się do niego błyskawicznie i nie ma najmniejszych problemów z oddawaniem się rozrywkom odpowiednim dla osób z wyższych sfer, to jest zakupom, piciu i prowadzeniu bujnego życia towarzyskiego. Oraz, z czego doskonale zdaję sobie sprawę, schadzkom z całym szeregiem nowo poznanych pań w przerwach od wytężonej pracy w gazecie papy. To zajęcie nie sprawia mu najmniejszej przyjemności, więc tym bardziej nie rozumiem, dlaczego nie chce, bym uwolniła go od tego przykrego obowiązku.
– Czyżbyś znowu odwiedził swojego nowego najlepszego przyjaciela w Burlington? – rzucam, przeżuwając kolejny kęs pieczywa i starając się ukryć ironiczny uśmieszek.
Frank strzepuje jakiś niewidoczny pyłek z gorsu.
– A jeśli nawet?
– Kolejne dwadzieścia szylingów nasurdut? – Cmokam z dezaprobatą, a potem wzdycham i pocieram czubki palców, by pozbyć się z nich drobin mącznego pyłu. – Ależ, braciszku, na starość robisz się wręcz frywolny.
– A ty, moja droga siostro, wręcz cyniczna.
– Po prostu trzeźwo patrzę na świat.
– Chyba raczej uparłaś się grać mi na nerwach. – Frank podnosi na mnie wzrok i uśmiecha się krzywo. – Ale bardzo cię proszę, jutro wieczorem postaraj się trzymać w ryzach swoje postępowe zapędy, by zbawiać świat.
– A co będzie jutro wieczorem?
Frank przechyla głowę i patrzy na mnie z odrobinę niepewną miną. Na pewno chodzi o coś, o czym nie miałam prawa zapomnieć.
– Och, nic takiego, po prostu jedno z najważniejszych wydarzeń sezonu.
Na moment garbię plecy, szybko jednak prostuję się z powrotem.
– Ach, rzeczywiście. Jak coś równie istotnego mogło wypaść mi z głowy?
– Ależ to oczywiste, droga siostrzyczko – odpowiada Frank z rozbawieniem. – Ponieważ wcale nie masz ochoty tam iść.
– Nie chcę, żeby oprowadzali mnie po pałacu niczym utuczonego kabana na oczach jakichś pazernych lordów, którzy tylko czekają, aż mama wyda im pozwolenie, by zatopili we mnie zęby. Zamierzam zostać starą panną – mówię i w zamyśleniu ściągam brwi. Czy rzeczywiście tego właśnie pragnę? Właściwie to nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, ale zwyczajnie nie musiałam.
Frank aż się wzdryga.
– Starą panną?
Unoszę głowę, teraz już całkowicie przekonana o słuszności swoich słów.
– Owszem. Nie mam pojęcia, czemu to określenie budzi tak wielki strach w kobietach, a w mężczyznach litość.
– Po moim trupie! Nie pozwolę, żeby moja siostra dołączyła do tych wariatek! – prycha Frank, szybko jednak przywołuje się do porządku i chrząka nerwowo, kiedy uśmiecham się drwiąco. – I nikt nie będzie w nikim zatapiał zębów.
– Do licha – wzdycham cicho, a mój brat jedynie kręci głową z dezaprobatą. – Prawdziwa szkoda, bo odkąd tu mieszkamy, nie mam żadnego innego zajęcia poza jedzeniem na okrągło, więc nabrałam trochę ciała, w które można by wbić te zęby.
– Chyba ktoś powinien cię przywołać do porządku, skoro twój umysł błądzi po manowcach.
– Z moim umysłem jest wszystko w porządku, za to duch powoli marnieje. – Sięgam po rękę Franka i ściskam ją lekko z błagalną miną. Jeśli ojciec w ogóle słucha czyichś rad, a nie zdarza mu się to często odkąd został prasowym magnatem, to właśnie pierworodnego syna, swojego najbardziej posłusznego i godnego zaufania dziecka. Swojego dziedzica. – Naprawdę nie chcę tam iść. Proszę, proszę, proszę, przekonaj papę, że źle się czuję.
Frank uśmiecha się czule i obraca dłoń tak, że teraz to on zaciska palce na moich, po czym nachyla się ku mnie i odgarnia mi z twarzy jeden z niesfornych, ciemnych kosmyków.
– Za żadne skarby świata…
– Co za niedorzeczne sformułowanie, o czym ty w ogóle mówisz?
– Tak mi się wyrwało, ale chyba zacznę używać tego określenia częściej.
– Ależ mój drogi braciszku, ty nie musisz zaprzątać sobie głowy zdobywaniem żadnych skarbów, już jesteś dziedzicem prawdziwego imperium, za to ja zmarnieję i sczeznę z tęsknoty za życiem, które mogłabym wieść, gdybym nie wpadła w łapy mojego epuzera, kimkolwiek by on nie był. – Wyrywam dłoń z jego uścisku. – Ale nigdy nie wiadomo, może będę miała szczęście i podczas tego pierwszego sezonu nikt się mną nie zainteresuje. – Zdaję sobie sprawę, że to nieprawda, bo papa rozglądał się za odpowiednim kandydatem na zięcia jeszcze przed naszą przeprowadzką na Belmore Square; wiem też, że sączył mamie jad do ucha, by i ona przyłączyła się do tych wysiłków unieszczęśliwienia Elizy Melrose po wieki. Mój los jest przesądzony, to znaczy o ile się na to zgodzę, czego w żadnym razie nie zamierzam robić. – Wystarczy, jeśli jakoś przetrwam ten sezon w londyńskim towarzystwie, a potem będę mogła wreszcie uciec z powrotem do naszego domu na wsi – dodaję cicho.
Po twarzy mojego ukochanego brata przemyka cień zawstydzenia, więc jeszcze wzmagam czujność. Z oddali dobiega głos mamy, wydającej polecenia służbie, nasza młodsza siostra Clara ćwiczy grę na fortepianie.
– Czemu masz taką minę? – pytam, odchylając się na oparcie krzesła.
– Jaką?
– Jakbyś wiedział coś, o czym twoim zdaniem ja też powinnam usłyszeć.
– Muszę już pędzić, trzeba sprawdzić najnowsze doniesienia, a poza tym za chwilę mamy w gabinecie ojca spotkanie z Porterem w sprawie kolejnego wydania.
– Mówisz o tych wszystkich bzdurach, które ukażą się jutro w naszej gazecie? – rzucam, ale Frank uśmiecha się tylko blado, co jasno dowodzi, że doskonale mnie rozumie, nawet jeśli nie może otwarcie tego przyznać. Nachylam się w jego stronę. – Och, Frank, bardzo cię proszę, porozmawiaj z papą. Przekonaj go, żeby pozwolił mi znowu pisać, błagam. Nie mogę tu sobie znaleźć miejsca, czuję się zupełnie bezużyteczna.
– Tylko gdzie znajdziesz tematy do swoich artykułów, Elizo? Żyjemy teraz w zupełnie innym świecie. – Gestem wskazuje na stół zastawiony delikatną porcelaną i srebrnymi sztućcami, a ja wzdycham. Może Frank rzeczywiście ma rację. O czym będę pisać, skoro z całą pewnością nie znajdę natchnienia w tym otoczeniu i wśród tych ludzi? Ale gdybym mogła podróżować… A potem wracać do Londynu z głową pełną cudownych opowieści. Już to sobie wyobrażam.
Frank wstaje od stołu, zapina guzik surduta.
– Chwileczkę! – Chwytam go za ramię, aż ciężko opada z powrotem na siedzenie. Spoglądam na niego spod przymrużonych powiek, ale on wciąż nie ma odwagi popatrzeć mi prosto w twarz. Z ciężkim westchnieniem odchylam się na oparcie krzesła.
– Mój Boże, czyli on już to zrobił, prawda?
– Ależ o czym ty mówisz? – Frank aż krzywi wargi w grymasie, zupełnie jakby żałował, że nie ugryzł się w porę w język.
– Znalazł już kogoś. To znaczy kandydata do mojej ręki.
Frank spuszcza wzrok i znowu wstaje.
– Życzę miłego dnia, siostrzyczko.
I znowu zaciskam palce na jego ramieniu, zmuszając go, by usiadł ponownie.
– A ty na dodatek wiesz, kto to taki – rzucam oskarżycielskim tonem.
– Ależ skąd ten pomysł?
– O, mój Boże, Frank, mieszkamy tutaj zaledwie kilka tygodni.
– Lepiej pomyśl, jakie masz szczęście. – Głos Franka przypomina teraz niemal syk. – Dla Esther Hamsley to będzie już piąty sezon. Krążą pogłoski, że lord Hamsley zaczął oferować potencjalnym kandydatom pieniądze.
Przewracam oczami. A może Esther wcale nie chce wychodzić za mąż, podobnie jak ja? I słusznie.
– I co, przyjąłeś jego propozycję?
– Elizo – rzuca Frank ostrzegawczym tonem.
Na litość boską, przecież to niedorzeczne, że kobieta może zyskać szacunek i uznanie wyłącznie, jeśli zgodzi się zrezygnować z samej siebie. Ja z pewnością tego nie uczynię. To zupełnie jak z kanapkami. Lubię takie z wołowiną, zawsze tak było, ale ostatnio z pewnym zaskoczeniem, a może nawet niepokojem zorientowałam się, że nabrałam wręcz odrazy do mięsa. Właśnie tak, kanapki przestały mi smakować. Być może dlatego, że tutaj, w Londynie, w tej naszej eleganckiej nowej rezydencji, w otoczeniu tych wszystkich służących, pokojówek i kucharek, mamy pod dostatkiem najlepszego mięsa. Więc szybko mi się ono znudziło. To, co było dawniej pożądanym delikatesem, teraz stanowi po prostu element nużącej codzienności. A ja pragnę urozmaicenia. Tak samo jest z pisaniem: kiedy pracuję nad kolejnymi artykułami, lubię zajmować się różnymi tematami, bo poświęcanie całej uwagi wyłącznie jednej sprawie z pewnością szybko by mnie znudziło. Podejrzewam, że to samo może tyczyć się mężczyzn. Zapewne byłabym w stanie obdarzyć jednego z nich sympatią. Zakochać się w nim i może nawet go poślubić. Ale co, jeśli któregoś dnia pojawi się nuda, a ja będę na tego człowieka skazana już zawsze? Nie jestem nawet w stanie o tym myśleć. Boże w niebiesiech, to byłoby istne piekło na ziemi.
Z drugiej jednak strony, czy rzeczywiście mam wybór? Jeśli będę się opierać, wystawię na szwank wszystko, na co ojciec tak długo pracował. Albo nawet całkiem to zniszczę. Może i jestem niepokorna, ale z pewnością nie niegodziwa. Zdaję sobie sprawę, że ojcem kierują szlachetne pobudki, że pragnie on jedynie dobrego życia dla mamy, Franka, Clary i mnie. Ale tak naprawdę mieliśmy już przecież dobre życie, zanim jego gazeta zaczęła się rozwijać. Zaś to, co jest teraz…
To istne piekło, ukryte jedynie pod warstwą blichtru, pod całym tym wymyślnym jedzeniem i eleganckimi strojami.
Opadam przybita na krzesło; nie ma powrotu do dawnego szczęścia.
– Franku, Elizo. – Do jadalni wbiega mama, uszczęśliwiona na nasz widok, jakby zbliżający się posiłek stanowił rzadką okazję do rodzinnego spotkania i nie przytrafiał się pięć razy każdego przeklętego dnia.
Następnie z szelestem sukni mama przemyka do swojego miejsca, a tuż za nią podąża Emma, jej pokojówka; odkąd papa stał się obrzydliwie bogaty, mama najwyraźniej nie potrafi zrobić niczego sama.
Mama siada na krześle z gracją godną prawdziwej damy, Emma zaś nalewa jej herbaty.
– Gdzie się podziewa papa? – pytam.
Być może ojciec musiał wyrzec się przywileju spożycia lunchu w towarzystwie najbliższych z powodu jakiegoś szczególnie porywającego tematu, skandalicznej i zapewne również nieprawdziwej historii. „Nie czepiajmy się drobnych nieścisłości”, oznajmił ojciec zaledwie tydzień temu, kiedy czytałam artykuł pana Portera o włóczędze, który zamordował właścicielkę plądrowanego domu w jej własnym łóżku. Pominięcie kwestii brutalnego męża, który znęcał się nad wspomnianą damą w ich eleganckiej, ogrodzonej rezydencji przy Grosvenor Square, co widziałam niejednokrotnie na własne oczy, nie wydawało mi się drobną nieścisłością. „Twoja bujna wyobraźnia napyta ci kiedyś biedy, Elizo”, burknął tylko ojciec, gdy zaczęłam go błagać, by pozwolił mi opisać tę historię jeszcze raz, z uwzględnieniem wszystkich znanych mi faktów. Ale nie. Włóczęgę czeka stryczek, owdowiały mąż zaś przez kilka tygodni żałoby będzie opłakiwał zmarłą żonę krokodylimi łzami, a potem znajdzie sobie młodą kandydatkę na kolejną żonę, którą spotka dokładnie ten sam los.
– Nadal przysłuchuje się grze naszej drogiej Clary. – Mama wskazuje dłonią porcelanową cukiernicę, a Emma posłusznie po nią sięga.
– Wprost cudownie – mamroczę pod nosem, ale mama nie zwraca na to uwagi. Za to Frank najwyraźniej usłyszał i trąca mnie pod stołem.
W odpowiedzi rzucam mu gniewne spojrzenie, niech sobie nie myśli, że tak łatwo zapomnę o wcześniej omawianej przez nas kwestii. On doskonale wie, kim jest mój przyszły zalotnik. Kandydat na moją drugą połówkę. Cóż za idiotyczne określenie, zwłaszcza w moim przypadku. Przecież wszyscy w naszej rodzinie wiedzą – chociaż nigdy otwarcie by się do tego nie przyznali – że nie ma na tym świecie mężczyzny, który by do mnie pasował. Ludzie spoza naszego najbliższego kręgu wierzą, że stanowię uosobienie dobrze wychowanej młodej damy. Niech Bóg ma w opiece biedaka, na którego barki papa postanowił zrzucić podobny ciężar. Zapewne mój przyszły mąż spodziewa się uległej, pokornej małżonki. Czy zdołam się w takową wcielić? Ito w ogóle jest?
– Cudownie grałaś, skarbie. – Papa właśnie wchodzi do jadalni w towarzystwie Clary. – Przepiękna melodia.
– Dziękuję, papo – odpowiada Clara, jak na grzeczną i dobrze wychowaną panienkę przystało. – W przyszłym tygodniu nauczę się czegoś Beethovena.
– Doskonale! Słyszałaś, skarbie? – Ojciec zwraca się do matki z promiennym uśmiechem. – Beethoven!
Przewracam oczami, a potem jeszcze mocniej kulę się w sobie.
– Siedź prosto, Elizo. – Papa rzuca mi ostrzegawcze, choć łagodne spojrzenie i zajmuje miejsce u szczytu stołu. – Nie powinnaś się tak garbić.
Mój drogi braciszek uśmiecha się, oczywiście jedynie półgębkiem, podczas gdy służba podaje już posiłek.
– A jakież to dzisiaj pyszności uraczą nasze podniebienia? – pyta ojciec.
– Kanapki z wołowiną, proszę pana.
Spuszczam wzrok na swój talerz.
– Wołowina mi dzisiaj nie w smak.
Papa wybucha śmiechem, zaraz potem dołączają do niego mama i Frank.
– Pamiętaj o dobrych manierach, Elizo – upomina mnie ojciec, po czym sięga po jedną z kanapek i zatapia w niej zęby. – Zresztą wszyscy lubią wołowinę.
Pamiętaj o dobrych manierach? Te słowa odbierają mi resztki apetytu. A już z pewnością na wołowinę.
– Nie czuję się zbyt dobrze – mówię cicho, bardziej do siebie niż do bliskich. I to rzeczywiście prawda, żołądek mnie boli. Sama nie wiem, czy to ciągłe uczucie mdłości jest przejawem żałoby po moim dawnym, pełnym swobody życiu, czy też lęku przed tą pełną ograniczeń, płytką egzystencją, która się przede mną rysuje.
– Elizo? – mówi mama, więc podnoszę wzrok.
– Czy mogę odejść od stołu? – pytam i podrywam się z krzesła, zanim ktokolwiek wyrazi zgodę, bym to zrobiła. Nie podoba mi się frasunek malujący się na twarzy mamy. Choć nadal z całego serca kochała swoje dzieci, odkąd zaczęliśmy obracać się w wyższych sferach, jest niezwykle sztywna, wręcz skrępowana, zupełnie jakby uważała, że musi się dostosować do otoczenia. Pragnie szczęścia dla nas wszystkich, nawet jeśli teraz już zdaje sobie sprawę, że jest ono znacznie mniej istotne od społecznego prestiżu. Przez ostatnie dwadzieścia lat ojciec urabiał sobie ręce po łokcie, a to poświęcenie przyniosło mu wreszcie wszystko, o czym dotąd tylko marzył. Czyli pieniądze, powszechny szacunek i poważanie, a także wygodną, spokojną przyszłość dla swoich dzieci. Niestety, nasze pragnienia nie są zbieżne, ponieważ sama marzę jedynie o wolności. Znacznie bardziej rozpaczliwie, odkąd mi ją odebrano. Śnię o dalekich podróżach i możliwości relacjonowania w prasie tego wszystkiego, czego bym w ich trakcie doświadczyła. Choć od zawsze zdaję sobie sprawę, że to marzenie musi pozostać poza moim zasięgiem, chciałabym pokazywać czytelnikom ten cudowny, wielki świat rozciągający się poza granicami naszej wysepki. Potrzebowałabym mnóstwa pieniędzy, by móc odwiedzać zamorskie krainy; na podobne luksusy mogą sobie pozwolić jedynie ludzie najzamożniejsi. Jak na ironię, teraz, kiedy moja rodzina dysponuje wreszcie majątkiem, który umożliwiłby mi realizację marzeń, stałam się więźniem naszego nowego stylu życia.
Odwracam się, by wyjść z jadalni. Mam wrażenie, jakby w murach tej ogromnej rezydencji wciąż brakowało mi powietrza, a moja suknia zamieniła się w jeden z tych strojów, o których czytałam niedawno w jakiejś książce. _Camisole de force_. A przecież nie jestem szaleńcem, by krępować mnie kaftanem bezpieczeństwa. I z całą pewnością nie zamierzam się poddawać podobnym ograniczeniom bez oporu.
Wracam do swojej sypialni i podchodzę do okna, by wyjrzeć na zewnątrz. Tragarze wnoszą kolejne piękne przedmioty do domu pod numerem jeden – tym razem są to obrazy. Jeden z nich przedstawia piękne zielone wzgórza. Przechylam głowę i wytężam wzrok; ten pejzaż przypomina mi okolicę, gdzie zazwyczaj jeździłam konno, galopowałam przez nietknięte ludzką ręką tereny, wolna jak ptak, szczęśliwa niczym prosię w deszcz.
Wspomnienie jest bolesne, więc czym prędzej odwracam wzrok od pejzażu i, by położyć kres mej udręce, przenoszę go na kolejny obraz. Ten z kolei przedstawia jakiś herb, lecz z daleka trudno mi go rozpoznać. Przysuwam się bliżej okna i niemal przyciskam twarz do szyby, by spróbować dostrzec coś więcej. Wreszcie widzę dwa piękne srebrne jednorożce stojące na tylnych nogach; szlachetne, a jednocześnie mistyczne.
– Ojej – wzdycham, zdjęta ogromną ciekawością.
Do jakiej rodziny może należeć ten herb?
Słyszę trzask zamykanych drzwi wejściowych, więc mimowolnie odwracam głowę. Zapewne właśnie zjawił się Porter i wkrótce wraz z ojcem zamkną się w gabinecie.
A to oznaczało, że przyjdzie mi poczekać, zanim będę mogła się tam zakraść.
Musiałam czekać cały dzień. Porter wreszcie sobie poszedł, Frank też gdzieś przepadł, ale ojciec nie opuszczał gabinetu poza tymi krótkimi przerwami, gdy zjawiał się na posiłki albo musiał skorzystać z toalety. To nie pozostawiało mi żadnej możliwości działania. Nadszedł wieczór, a ojciec wciąż nie wyściubił nosa poza gabinet. Szykuję się więc do snu, choć wcale nie jestem śpiąca. Kręcę się nerwowo po pokoju i wciąż nasłuchuję, czy ojciec nie wychodzi. Mam wrażenie, że czas stanął w miejscu.
Wreszcie o trzeciej nad ranem ojciec wyłania się chwiejnie z gabinetu; musiał pofolgować sobie z whisky, bo teraz z trudem wspina się po schodach. Ledwie drzwi jego sypialni się za nim zamykają, już zbiegam na dół i wślizguję się do pokoju, po czym zamykam drzwi najciszej, jak się tylko da. Przez chwilę wędruję wzdłuż regałów z książkami, przesuwając wzrokiem po ich grzbietach, aż wreszcie udaje mi się wypatrzeć poszukiwany wolumin. Wówczas oddycham głęboko i wyciągam grube, oprawne w skórę tomiszcze, a że jest ono tak ciężkie, jak się tego spodziewałam, muszę użyć obu rąk. Ciężkie i zakurzone.
Drobiny kurzu wdzierają mi się do nosa, więc przerażona, bo nigdy nie słynęłam z dyskretnych, eleganckich kichnięć, czym prędzej podbiegam do biurka papy i odkładam książkę na jego kryty skórą blat, po czym zasłaniam nos dłońmi i z całej siły zaciskam powieki.
Aaa-psik!
Powoli opuszczam dłonie, nasłuchując w napięciu, ze ściągniętymi brwiami, czy te podejrzane hałasy nie wzbudziły czyjejś ciekawości. Po kilku sekundach dochodzę do wniosku, że jednak nikt mnie nie słyszał i nic mi nie grozi, więc zabieram się za przeglądanie księgi. W końcu natykam się na to, czego tak wytrwale szukałam.
Wpatruję się w dwa srebrzyste, stojące na tylnych nogach jednorożce. Teraz mogę obejrzeć je dokładnie, zaraz jednak z szybciej bijącym w piersi sercem sprawdzam, do kogo należy tenże herb, a więc kto już na dniach wprowadzi się do rezydencji pod numerem pierwszym przy Belmore Square.
– Co takiego? – wyrywa mi się z ust.
Raz jeszcze czytam krótką notkę, żeby zyskać pewność, że się nie pomyliłam.
Ale to nie pomyłka.
Właśnie wpatruję się w herb należący do księcia Chester.
Z rodu Wintersów.
Marszczę brwi i w zamyśleniu przysiadam w fotelu ojca.
Przecież Wintersowie nie żyją.
Co się tutaj, u licha, dzieje?
_Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki._