Jedna z nas musi umrzeć - ebook
Jedna z nas musi umrzeć - ebook
W malowniczej Ostródzie przepada bez wieści młoda dziewczyna, której instagramowe konto śledzi kilkanaście tysięcy osób. Lena „Osa” Osowska, młoda youtuberka zafascynowana zbrodniami, postanawia przyjrzeć się sprawie. Być może tajemnicze zniknięcie Jagody ma jakiś związek z brutalnym morderstwem autostopowiczki, której bestialsko okaleczone zwłoki znaleziono na opuszczonym poligonie? Lena jedzie do Ostródy i prowadząc własne prywatne śledztwo, zamierza nakręcić gorący materiał z serii true crime.
Nie wie, że ten, którego wszyscy szukają, upatrzył sobie również ją… Kto nim jest? Miejscowy wikary szwendający się nocami po mieście? Zakompleksiony chłopak o ksywce Wierny Piesio, który od lat kochał się w zaginionej Jagodzie? Przystojny instruktor sztuk walki, a może mieszkający w porośniętej winoroślą starej willi lokalny dentysta odludek?
Tropów jest wiele, atmosfera w miasteczku się zagęszcza, a bestia w ludzkiej skórze wciąż pozostaje nieuchwytna.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9966-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Libreville, Gabon, lipiec 2018
Wysoki ciemnowłosy mężczyzna wyszedł na przestronny balkon i spojrzał w kierunku widocznych z trzeciego piętra hotelu wód Oceanu Atlantyckiego. Afrykę w miarę dobrze znał i cenił, choć nie potrafiłby chyba powiedzieć, że kochał – Czarny Ląd miał w sobie zbyt wiele okrucieństwa, by móc darzyć go miłością; na spalonym ostrym słońcem kontynencie zarówno bezlitosna natura, jak i zbrodnicza działalność człowieka przyczyniały się do setek tysięcy ludzkich tragedii.
A jednak znów tu był…
Libreville lubił odwiedzać w lipcu, wtedy sprzyjała mu zarówno pogoda, jak i szczęście, przynajmniej tak było dotąd.
Patrząc na ocean, dopił trzymanego w ręku drinka, postawił kieliszek na szerokiej marmurowej balustradzie balkonu i lekko zmrużył oczy, wdychając idącą od strony wody wieczorną bryzę. Afryka pachniała obco i znajomo jednocześnie, pobudzała go do życia, sprawiała, że w jego żyłach żywiej krążyła krew. Był tu już kilkanaście razy, głównie w Kongu, Kamerunie, RPA i Tanzanii, ale mimo kosztów i niebezpieczeństw, które można było napotkać podczas każdej z wypraw, czuł, że będzie tu wracać.
W porównaniu z Afryką Polska wydawała mu się nudna, nijaka i bezbarwna. W Polsce mógł żyć na co dzień, ale jego serce nieustannie rwało się do Czarnego Lądu.
Gabon odkrył niedawno dzięki dobremu znajomemu z Konga, który zaprosił go tu, pokazał okolice Libreville i obiecał coś, o czym dawno marzył – zdobycie talizmanu. Na myśl o zbliżającej się nocy nerwowo przełknął ślinę i oblizał usta. Denerwował się, ale był też podekscytowany. Niełatwo było dotrzeć do ludzi, którzy mogli mu dać to, czego pragnął. Dotąd tylko o tym czytał, ale tej nocy…
Uśmiechnął się do młodego jasnowłosego Amerykanina w lnianym beżowym garniturze, jednak jego uśmiech był pełen rezerwy, chłodny. Nieznajomy, również z drinkiem w dłoni, pojawił się na sąsiednim balkonie znienacka i skinął mu głową w geście powitania, ale on, nie mając zamiaru wdawać się w jałowe dyskusje, porzucił kontemplowanie widoku oceanu i samotnie wrócił do hotelowego apartamentu.
Przyjaciel jego znajomego miał po niego przyjechać o północy. Umówili się w zaułku za hotelem, tam miało czekać auto. Szczegółów nie znał. Dowiedział się jedynie, że ma wsiąść do czarnego pikapa i nie zadawać zbędnych pytań. Później pojadą na miejsce – proste to było i niepokojące jednocześnie, ale taka właśnie jest Afryka.
Myśląc o planowanej wyprawie, robił się coraz bardziej podekscytowany, a czas wlókł mu się niemiłosiernie. Wziął kolejny prysznic, nagi pokręcił się po apartamencie, wypił jeszcze jednego drinka i w końcu opadł na szerokie, zaskakująco wygodne łóżko, żeby zafundować sobie krótką drzemkę.
Później włożył ulubione jasne spodnie, błękitną koszulę i kupione jakiś czas temu wygodne włoskie mokasyny, opuścił hotel i zaszedł do pobliskiej knajpki na szybką kolację, gdzie po zamówionej bez zastanowienia, niezbyt smacznej potrawie skusił się jeszcze na pieczone banany, które znacznie lepiej dopieściły jego podniebienie.
Kilka minut przed północą szybkim krokiem ruszył w stronę pobliskiego zaułka. Wokół widział jeszcze ludzi, ulica wciąż była gwarna, ale nagle poczuł się nieswojo. Nie wiedział nawet, kto po niego przyjedzie, co sprawiło, że nagle zaczął się pocić. A jeśli gdzieś go wywiozą? Okradną? Pobiją? Zamordują? Jeśli to jakiś podstęp? Czy jest takie ryzyko, że bezrefleksyjnie i naiwnie odda się w ręce szemranych typów, skuszony własną perwersją, której za wszelką cenę chciał dać upust?
Czarny pikap już czekał. Ciemnowłosy mężczyzna rozejrzał się i ruszył w stronę samochodu. Kiedy był kilka kroków od niego, kierowca pochylił się i otworzył mu drzwi. Wsiadając, trząsł się w duchu, ale wiedział, że nie może okazać strachu. Ci ludzie potrafili rozszyfrować go równie dobrze, jak policyjne psy wyczuwały prochy.
Maurice Massamba, jego kongijski znajomy, zapewnił go co prawda, że może ufać człowiekowi, który po niego przyjedzie, ale czy w Afryce można zaufać komukolwiek? Gabon uważany jest za kraj w miarę bezpieczny dla turystów, stabilny i przyjazny, ale czy wszyscy ci szeroko roześmiani, snujący się po obcych ulicach Włosi, Niemcy i Amerykanie mają pojęcie, co dzieje się tu naprawdę?
Rytualne zabójstwa dzieci i kobiet – od jakiegoś czasu Gabon wiódł prym w tej dziedzinie. Czytał gdzieś, że tylko w latach 2008–2012 w ramach obrzędu zamordowano tu ponad dwieście osób. Na Czarnym Lądzie znajduje się ciała obdarte ze skóry, z wyciętymi organami wewnętrznymi, upuszczoną krwią, pozbawione kończyn. Za rytualnymi mordami najprawdopodobniej stoją przedstawiciele najwyższych władz, wierząc, że talizmany z ludzi przynoszą szczęście i fortunę.
Na albinosów polują bandy z maczetami i bronią automatyczną, przeczesując wioski w poszukiwaniu ofiar, które brutalnie się okalecza bądź bezlitośnie zabija. Niektórzy rybacy wierzą, że umieszczone w sieci kończyny albinosów przyniosą lepsze połowy. Sangoma – człowiek pełniący rolę szamana – zapewnia powodzenie obrzędu dzięki mrocznym rytuałom. Zamawia się jego usługi przed włamaniami do prywatnych domów czy planowanymi napadami na konwoje, licząc na większe szczęście i bezpieczeństwo.
Czarny Ląd to nadal miejsce, gdzie pali się żywcem bądź kamieniuje niesłusznie oskarżane o czary starsze samotne kobiety, pozbawia się genitaliów, zębów i języków kilkuletnie dzieci, których zmasakrowane ciała znajdowane są na plażach, w rowach i na polach. Tu, w wielu regionach, rytualne zabójstwa są społecznie akceptowane, a szamani mają status bogów. Dzieci są porywane nocą prosto z ich rodzinnych domów, bestialsko wyrywane z ramion ojców i matek.
Mężczyzna wzdrygnął się na wspomnienie zasłyszanej gdzieś historii o znalezionych w Tanzanii osiemdziesięciu kilku workach na śmieci pełnych ludzkich szczątków – w tym czaszek i kończyn. Zerknął na siedzącego za kierownicą ciemnoskórego mężczyznę koło dwudziestki i zapiął pasy, modląc się, żeby tamten nie dostrzegł, jak trzęsą mu się ręce. Ale chłopak nie zwracał na niego uwagi. Zawrócił w wąskim zaułku i wolno ruszył przez miasto. Dopóki byli w jego obrębie, mijając położone w przybrzeżnej strefie hotele, bary i niskie domy, ciemnowłosy mężczyzna czuł się w miarę pewnie, ale kiedy wyjechali na podmiejską drogę, znowu obleciał go strach.
– Długo pojedziemy? – zapytał po angielsku.
– Długo – mruknął chłopak i na tym urwała się ich konwersacja.
Za oknami czarnego pikapa panowały nieprzeniknione ciemności, mężczyzna znał jednak okolicę na tyle dobrze, by podejrzewać, że prędzej czy później wjadą w pełen bujnej roślinności równikowy las.
Dwie godziny później młody czarnoskóry kierowca zjechał na pobocze i bez słowa wysiadł z samochodu, by ulżyć pęcherzowi. Kiedy oddawał mocz, odwrócony plecami do samochodu, z zawieszonym na ramieniu karabinem, po który sięgnął, zanim wysiadł, ciemnowłosy mężczyzna pomyślał, że mógłby jeszcze się wycofać. Wiedział, że to, co robi, jest złe. Zamierzał przyczynić się do nieodwracalnego cierpienia jakiejś ludzkiej istoty, przyłożyć rękę do zbrodni. Mógłby teraz wyjąć portfel, zapłacić młodemu za fatygę i poprosić, by odwiózł go z powrotem do hotelu. Jednak pokusa była silniejsza…
Zło dosłownie go wołało, kusiło, wżarło się już w jego mózg, opanowało myśli. Miał świadomość tego, że za godzinę, może dwie, nieodwołalnie stanie się potworem, własnoręcznie wyrwie sobie duszę, a jednak nie umiał się już wycofać. Nie, nie stchórzę, powiedział sobie.
Długo szukał dojścia do ludzi, którzy dadzą mu to, czego niewielu innych śmiertelników będzie miało okazję kiedykolwiek doświadczyć. Zasięgał języka, wręczał łapówki, ryzykował, że trafi na niewłaściwą osobę i narobi sobie kłopotów. I w końcu się udało – Maurice, Kongijczyk, którego poznał dwa lata wcześniej na safari, skontaktował go z kimś, kto wiózł go właśnie w głąb równikowego lasu, tam, gdzie czekało na niego przeznaczenie.
Trzasnęły drzwi pikapa i mężczyzna lekko się wzdrygnął.
Nie było już odwrotu, zdecydowanie nie.
Gdy ruszyli, oparł głowę o zagłówek i na chwilę przymknął oczy. Odkąd wyjechali z Libreville, był czujny, spięty i podenerwowany, ale na moment opuścił gardę. Przy odrobinie szczęścia nie zostaną napadnięci, obrabowani ani zabici – podobno chłopak, który go wiózł, należał do jednego z tutejszych gangów i mimo młodego wieku budził respekt. To brzmiało pocieszająco i mężczyzna mógł tylko mieć nadzieję, że Maurice nie wcisnął mu kitu.
– Jeszcze moment – odezwał się nagle młody kierowca, zjeżdżając w pełną kolein drogę, a czarny pikap gwałtownie podskoczył na wyżłobionych w ziemi nierównościach.
– Okej – odpowiedział.
Drżał mu głos i chociaż we wnętrzu samochodu panował mrok, miał wrażenie, że siedzący za kierownicą chłopak uśmiechnął się pod nosem.
Zaparkowali przy niskim drewnianym budynku z blaszanym dachem. Wysiadając, wciągnął w płuca wilgotne nocne powietrze – byli gdzieś pośrodku niczego, wśród gęstego lasu, którego ściana tonęła w mroku afrykańskiej nocy.
Co czai się wśród splątanych pnączy? Nad tym wolał się nie zastanawiać.
– Idź – rozkazał mu młody kierowca.
Sam najwyraźniej nie zamierzał wchodzić do przypominającego barak domku – nie chciał bądź nie miał takich uprawnień. Oparty o maskę pikapa zapalił jedynie papierosa, gestem głowy wskazując swemu pasażerowi drzwi.
Robiąc pierwsze niespieszne kroki, mężczyzna zastanawiał się, co zastanie w środku. Oczywiście miał pewne wyobrażenie o czekającej na niego scenerii, za coś w końcu zapłacił i pewne rzeczy zostały wcześniej dogadane, jednak czuł, że jego fantazje mogą być odległe od rzeczywistości.
Gdy przekroczył próg, podszedł do niego dobrze zbudowany mężczyzna w kominiarce. Był w szortach i ciężkich wojskowych butach, ale jego lśniące od potu wytatuowane ramiona, tors i brzuch pozostawały nagie.
– Tam – rzucił szorstko, wskazując jednocześnie palcem kąt pomieszczenia.
Mężczyzna ruszył w stronę oświetlonego lampami naftowymi zakątka budynku.
Kobiet było pięć. Młode, prawie dzieci. Najmłodsza wyglądała na dwanaście lat, cztery pozostałe musiały mieć koło szesnastu, może siedemnastu. Nagie i śmiertelnie przerażone dosłownie zwisały z sufitowej belki. Miały ręce związane nad głową, słomę pod bosymi stopami i rozmazaną krew na twarzach.
– Którą chcesz? – zapytał mężczyzna w kominiarce.
Drugi, również z zasłoniętą twarzą, siedział na drewnianej ławce pod ścianą i z karabinem złożonym na kolanach obojętnie przyglądał się przerażonym ofiarom, żując przy tym gumę. Przy jego nodze stała butelka z niedopitym lokalnym piwem, obok otwartej flaszki leżał pistolet, chyba glock.
Ciemnowłosy mężczyzna podszedł bliżej i z rosnącym zafascynowaniem wpatrywał się w uwięzione młode kobiety. Ta najmłodsza miała krew na policzku, brodzie, dekolcie i drobnych, ledwo pączkujących piersiach, inne dziewczęta wyglądały na pobite, ale nie były aż tak skąpane w posoce.
– Język – mruknął jeden z oprawców, zanim szeroko się uśmiechnął, i mężczyzna zrozumiał, że nastolatce zdążono już wyrwać język, który na Czarnym Lądzie był jednym z najbardziej upragnionych talizmanów z ludzkiego ciała.
Kiedy ujął ją pod brodę, dziewczyna na moment otworzyła oczy i posłała mu błagalne spojrzenie. Zabierz mnie stąd, zdawała się bezgłośnie krzyczeć, choć z jej popękanych warg nie wydobył się żaden dźwięk, nawet najcichszy jęk.
Wtedy spojrzał na tę, która wisiała obok – podobała mu się jej twarz, ale i olbrzymi ciężki biust. Wyciągnął rękę i po krótkiej chwili wahania zważył w dłoni jej lewą pierś, ścisnął między palcami sterczący sutek i uśmiechnął się pod nosem.
Ta. Ta jest idealna. Na trzy pozostałe ledwo zerknął, od razu wiedział, że nie mają tego czegoś. Ale ta… Tak, to było to!
Przez chwilę wyobrażał sobie, że prosi o jej uwolnienie, zabiera ją gdzieś w najciemniejszy kąt, kolanem rozwiera jej mahoniowe uda i brutalnie gwałci. Pragnienie zrodziło się nagle i było na tyle mocne, że poczuł pożądanie, a jego spodnie wybrzuszyła erekcja. Lubił, kiedy się opierały, nigdy nie czuł się bardziej męsko, niż gdy brał kobietę siłą. Chciał, by krzyczała, błagała go o litość, płakała i szarpała się. Czuł jednak, że w tym odludnym, pogrążonym w półmroku baraku nie jest w pozycji do negocjacji. Nie znał tych ludzi, a oni nie znali jego. Zapłacił za coś zupełnie innego i tego powinien się trzymać. Poza tym bał się HIV, był w końcu w Afryce, nie chciał ryzykować.
– Biorę tę – powiedział więc tylko, a mężczyzna w kominiarce lekko skinął głową, wyraźnie aprobując jego wybór.
– Chcesz patrzeć czy nie? – zapytał po angielsku chropowatym, obojętnym głosem nałogowego palacza.
Mężczyzna się zawahał.
Chciał i nie chciał, zupełnie jakby gdzieś pod jego skórą staczały właśnie walkę siły światła i ciemności. Z jednej strony bał się tego, co przyjdzie mu zobaczyć, z drugiej jednak wiedział, że gdyby przegapił tak niecodzienne widowisko, nigdy by sobie tego nie wybaczył.
– Chcę – zdecydował w końcu.
Kiedy mężczyzna w kominiarce złapał za leżącą na drewnianej ławie maczetę, jedna z dziewcząt przeraźliwie krzyknęła i zaczęła obłąkańczo wrzeszczeć. Drugi z oprawców wstał, wcisnął jej w usta podniesioną z podłogi brudną, porwaną na strzępy szmatę, złapał ją za włosy i powiedział coś, co sprawiło, że odrobinę się uspokoiła, a jej drobnym ciałem wstrząsał jedynie bezgłośny szloch.
Mężczyzna nerwowo przełknął ślinę i podszedł bliżej. Słyszał kiedyś o stosowanym w Kamerunie zwyczaju prasowania piersi młodych kobiet – matki ubijały lub uciskały piersi córek z pomocą gorących przedmiotów, chcąc spowolnić ich rozwój, a co za tym idzie, uchronić dziewczęta przed molestowaniem i rozpoczęciem współżycia. Było to niezwykle bolesne i groziło wieloma konsekwencjami, nigdy jednak nie widział czegoś tak brutalnego jak scena, której lada moment miał być świadkiem. Scena, za którą zapłacił z własnej kieszeni…
Mężczyzna w kominiarce podszedł do ofiary i ostrym krańcem maczety przeciągnął po jej skórze. Wydawał się skupiony, sprawiał wrażenie chirurga szykującego się do operacji. Zraniona dziewczyna jęknęła, po czym zaczęła się szarpać, ale związane nad głową dłonie i bose stopy, których palce ledwo sięgały brudnej drewnianej podłogi, nie dawały jej wielu możliwości.
Z jej rozciętego brzucha popłynęła strużka krwi. Oprawca cicho się zaśmiał, ale kominiarka zdusiła jego śmiech, czyniąc go upiornym i przerażającym.
Kiedy włożył jej palce między nogi, stojący nieopodal brunet gwałtownie zaprotestował.
– Po prostu to zrób, bez macania jej i upokarzania – warknął, przez chwilę czując się prawie jak dżentelmen.
– Bez zabawy? – Kat sprawiał wrażenie rozczarowanego, ale posłusznie cofnął rękę, obwąchał własne palce i wytarł je w szorty.
A później złapał dziewczynę za pierś i przez chwilę ją pieścił; widać nie potrafił się oprzeć pokusie, pożądanie zwyciężyło. Szybko jednak się zreflektował, przeciął gruby sznur krępujący jej dłonie, a kiedy runęła na podłogę, nie potrafiąc utrzymać się na ścierpniętych nogach, brutalnie odwrócił ją na plecy, uklęknął przy niej i powoli, z namaszczeniem, jakby filetował łososia, maczetą odciął jej obie piersi, po czym dłońmi śliskimi od krwi cisnął je na stół i stracił zainteresowanie wykrwawiającą się na podłodze ofiarą, która przed momentem straciła przytomność z powodu szoku i bólu.
Brunet zerknął na nieludzko okaleczony tułów młodej kobiety i przesunął wzrok na piersi, które teraz były jedynie kawałkami zakrwawionego, żenująco nieforemnego mięsa.
Nigdy nie nakarmią niemowlęcia, sterczących sutków nie będzie już pieścił żaden mężczyzna. Odebrał jej kobiecość i zabrał życie. Sam zapłacił wyłącznie za lewą pierś, ale wiedział, że dziewczyna nie przeżyje tego, co zamierzają z nią zrobić – ofiary, które wpadły w łapy oprawców działających na zlecenie lokalnych gangów, zazwyczaj zostawały dosłownie rozczłonkowywane: wyrywano im zęby, obcinano genitalia, włosy, skórę, języki i kończyny, wydłubywano gałki oczne. Na każdy fragment ludzkiego ciała znajdował się tu jakiś chętny zwyrodnialec, a ceny, które za nie płacono, przyprawiały o zawrót głowy.
– Wracaj do hotelu i cierpliwie czekaj na przesyłkę. Roboty jest dużo, to może potrwać, ale zawsze dotrzymujemy obietnicy i wywiązujemy się z zamówień – usłyszał po dłuższej chwili wpatrywania się w leżącą na podłodze ofiarę.
Pozostałe dziewczyny zwisały z belki w milczeniu. Żadna już nie krzyczała, wyglądały tak, jakby były obecne tylko ciałem. Ich głowy, myśli i dusze znajdowały się gdzie indziej. Poddały się bądź zbierały siły do walki o własne życie, kiedy przyjdzie na nie czas.
Zanim wyszedł, brunet uklęknął przy ofierze i opuszkami palców dotknął jej czoła.
– Dziękuję – wyszeptał po polsku. – Żadna ludzka istota nie da mi już cenniejszego prezentu od tego, co dostałem od ciebie.
Wstając, pośliznął się na zachlapanych krwią deskach i zaklął pod nosem, widząc, że ubrudził nogawki jasnych spodni.
Kilka miesięcy później na adres niemieckiej skrytki pocztowej, którą opłacił, przyszła do niego paczka z Afryki. W niej, pośród skrytych w ozdobnych trocinach z wełny drzewnej słodyczy i drewnianych figurek, znajdowała się również niewielka saszetka ze starannie spreparowanej ludzkiej skóry – woreczek z lewej piersi młodej Afrykanki, talizman, z którym nie zamierzał rozstawać się do końca swoich dni.2
Ostróda, lato 2021
Koniec lata zawsze budził w nim jakąś melancholię, napawał smutkiem. Za kilka tygodni po tętniącym obecnie gwarem ostródzkim molo będzie hulać wiatr, a młode dziewczyny, te, które teraz kręciły się wokół na rolkach, biegały i jadły lody w towarzystwie koleżanek, zakryją dekolty i owiną smukłe szyje szorstkimi wełnianymi szalikami. Dni będą coraz krótsze, wieczory ciemne, wietrzne i samotne. On zaś sam na sam ze swoimi myślami utknie w domu, bojąc się tego, do czego byłby zdolny, kiedy obudzą się w nim demony…
Trzy lata – tyle czasu zdołał opierać się pokusie. Trzy lata wspominał tamtą pamiętną noc w Gabonie, metaliczny zapach krwi, krzyki przerażonych ofiar i własne dzikie chore podniecenie, które ogarnęło go na widok torturowanych, nagich, lśniących od potu kobiecych ciał i ostrza maczety w dłoni opłaconego kata. Przez trzy lata wierzył, że wystarczy mu to, co wtedy dostał – wciąż zaskakująco żywe wspomnienia tego, co zaszło w baraku z metalowym dachem, i zrobiona ze skóry młodej Afrykanki bezcenna saszetka, którą nadal pieczołowicie przechowywał w sejfie i oglądał dwa, trzy razy w miesiącu, wąchając ją, głaszcząc i całując. Lubił muskać ją koniuszkiem języka, przymykał wtedy oczy i wspominał zwierzęcy pierwotny strach ofiary, ciężar jej krągłej piersi w dłoniach i gładką mahoniową skórę, którą na jego oczach rozcięło ostrze maczety.
Jednak któregoś dnia zrozumiał, że wspomnienia już mu nie wystarczają…
Bestia, która obudziła się w nim tamtej nocy, zaczęła się wyrywać na wolność, szarpała się na przykrótkim łańcuchu, żądała nowych poświęceń, kolejnej porcji krwi.
Ofiary szukał powoli. Rozglądał się po mieście, godzinami spacerował nad wodą, zerkał na wyłaniające się z dekoltów kwiecistych letnich sukienek krągłe kobiece piersi, szukał twarzy idealnej, perfekcyjnego ciała. Nie miał planu i nie miał pojęcia, jak to zrobi, ale wiedział, że musi, inaczej nie zdoła dalej żyć. Zło obudziło się w nim wściekle głodne, orało jego wnętrzności ostrymi pazurami, domagało się uwagi.
I nagle stało się, zupełnie jakby przyciągnął sposobne okoliczności samym pragnieniem zrobienia tego…
Był początek sierpnia dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku, kiedy sama wpadła mu w ręce – dziewczyna idealna, ofiara, o której marzył.
Wracał z Trójmiasta, gdy dostrzegł ją na poboczu. Autostopowiczka, marzenie każdego dewianta. Szeroko uśmiechnięta, ufna, z wyciągniętym w górę kciukiem, w szortach i wydekoltowanej bluzce na ramiączkach. Kiedy zwolnił i zjechał na pobocze, biegiem ruszyła w stronę jego samochodu, bez wahania, zupełnie jakby wsiadała do autobusu. Idiotka, pomyślał. Ale przecież jej beztroska była mu na rękę.
Kiedy wsiadła, posłała mu uśmiech.
– Hej. Dzięki, że się zatrzymałeś – rzuciła.
Miała ładny głos, może nieco zbyt niski jak na kobietę, ale i tak mu się podobał.
– Ola – dodała.
– Bartosz – skłamał, bo przecież nie zamierzał się jej przedstawiać swoim prawdziwym imieniem.
– Podrzucisz mnie do Ostródy? – spytała z nadzieją w głosie.
– Jasne – zełgał gładko, choć przecież prawda wyglądała zupełnie inaczej.
Owszem, podrzuci ją. Na drugi świat…
Myśląc o tym, uśmiechnął się pod nosem, co nie uszło jej uwadze.
– Co? – zapytała rozbawionym tonem.
– Nic – mruknął.
– No powiedz. Coś cię rozśmieszyło? Czekaj, zgadnę! Mój tatuaż? – Autostopowiczka musnęła swoje lewe ramię, na którym widniała podobizna Myszki Miki, i parsknęła śmiechem. – Tajlandia, dwa lata temu. Nie pytaj, byłam nieźle nawalona.
– Czyli imprezowa z ciebie dziewczyna? – mruknął, zwalniając przed ostrym zakrętem.
– No raczej, raz się żyje. A ty? Domator? – rzuciła.
Kpina w jej głosie bardzo mu się nie spodobała.
Domator? Może trochę, ale bardziej amator skórzanych gadżetów z kobiecej skóry. O tym jednak dowiesz się dopiero w swoim czasie, pomyślał z zadowoleniem.
– Jesteś z Ostródy? – zapytała po krótkiej chwili ciszy.
– Tak. A ty?
Powiedziała, że jest tu od niedawna. Jeszcze pół roku temu mieszkała ponoć w Grudziądzu, ale zerwała z chłopakiem i przyjechała na Mazury.
– Mieszkasz sama? – zapytał, starając się, by nadzieja w jego głosie nie była zbyt oczywista.
– Tak, a co? Chcesz wpaść na drinka? – zapytała kokieteryjnym tonem.
Uśmiechnął się. Jasne, podrywa go, jak one wszystkie. Był przystojny, miał niezłą furę i gęste ciemne włosy. Tylko tyle potrzebują do szczęścia wszystkie te durne suki, pomyślał.
– Jasne, że chcę – mruknął.
– Więc wpadnij – zgodziła się.
Wtedy zapytał, czy po drodze, zanim dotrą do Ostródy, miałaby ochotę zobaczyć dom, jaki remontuje pod miastem, nieopodal.
– Wiozę flaszkę dla robotników, najstarszy ma dziś czterdziestkę – skłamał.
Chyba ją zaskoczył, może nawet nieco zaniepokoił, ale szybko odzyskała rezon.
– Jasne, żaden problem – mruknęła poprawiając niesforne rudawe włosy, które wymykały się jej z kucyka.
Wtedy zjechał w biegnącą przez las drogę.
Nie oponowała. Wręcz przeciwnie. Zaczęła paplać o salonie tatuażu, który chciałaby kiedyś otworzyć, a on z coraz większym trudem skupiał się na prowadzeniu, bo wypełniający wnętrze auta aromat jej perfum sprawiał, że chciał zerwać z niej ubranie i pokazać, kto tu rządzi.
Czasem obawiał się, że kręcą go tylko afrykańskie kobiety. Ich pełne krągłe pośladki, ciemna skóra, mięsiste wargi, misternie splecione warkoczyki. Ale nie, jednak nie. Kiedy rudawa autostopowiczka siedziała obok, poczuł się równie napalony, jak tamtej nocy w Gabonie. Podniecała go myśl, że chociaż ona jeszcze o tym nie wie, to on jest panem sytuacji, wyłącznie on rozdaje karty. Nie miała z nim szans. Myśl o swojej sile sprawiała, że stawał się podniecony.
Żadna z nich z nim nie wygra. Wszystkie te feministki, rozkrzyczane, wściekłe na cały świat paniusie domagające się sprawiedliwości i równego traktowania nie mają bladego pojęcia, jak niewiele mogą w starciu z prawdziwym mężczyzną. Samica nigdy nie dorówna samcowi. Na tym świecie to wyłącznie siła fizyczna stanowi o ostatecznej wygranej bez względu na to, czy się to komuś podoba, czy nie, pomyślał z mściwą satysfakcją.
– To gdzieś tutaj? – W końcu, po jakichś pięciu minutach jazdy przez mroczny las, siedząca obok niego dziewczyna zaczęła okazywać pierwsze wyraźniejsze oznaki zaniepokojenia. Brawo ona, w końcu pojęła, że coś może jej grozić.
– Jeszcze jakieś pół kilometra – odparł.
Nie odpowiedziała, nagle zrobiła się czujna.
– Trochę się spieszę. Możemy jednak zawrócić? – poprosiła z rozczulającą nadzieją w głosie.
– Nie możemy – burknął.
Wtedy szarpnęła za klamkę, ale był szybszy – uderzył ją pięścią w skroń tak mocno, że kompletnie odleciała, a głowa opadła jej na bok.
– Szach-mat – mruknął, zjeżdżając głębiej w las.
Pod stary drewniany dom na kamiennej podmurówce, który kupił dwa lata wcześniej, dotarł po kilku chwilach. Chata była na wpół zrujnowana i stała na kompletnym odludziu – tu nie zapuszczali się ani okoliczni grzybiarze, ani nikt inny, a robotników, o których jej naopowiadał, też oczywiście nie było. Teren, na którym wznosił się dom, otaczały lasy i dawno zapomniane pegeery, wokół nie było żywego ducha.
Kiedy wyciągał ją z samochodu, oprzytomniała i zaczęła wrzeszczeć, ale szybko uciszył ją kolejnym ciosem. Później zawlókł dziewczynę do piwnicy i rzucił na leżący na podłodze materac. Miejsce przygotowywał od dawna, zaczął już wtedy, gdy nie był nawet pewny, czy kiedykolwiek własnoręcznie posunie się do przemocy. A może tylko się okłamywał? W głębi duszy musiał przecież wiedzieć, że samego siebie nie oszuka. Był potworem. A potwory zawsze robią to, co muszą, taka już ich specyfika.
Rozebrał ją szybko z pomocą niewielkiego myśliwskiego noża z ząbkowanym ostrzem, którym rozciął jej koszulkę, szorty i białe bawełniane majtki. Stanik zostawił na sam koniec. Obrócił ją na brzuch i wbijając kolano w dół jej pleców, zajął się jego rozpinaniem. Szarpała się. Była silniejsza, niż sądził, zwierzęcy strach dodał jej sił. Nacisnął kolanem jej plecy, mocniej wgniatając ją w materac, a później rozpiął rozporek, zsunął spodnie razem z bokserkami i przygniótł ją swoim ciężarem. Gdy ją brał, znieruchomiała, dosłownie zwiotczała. Może kiedyś matka powiedziała jej, że tak będzie bezpieczniej, że przynajmniej zachowa życie, ulegając chuci napastnika, a może po prostu ostatecznie zrozumiała, kto jest w tym układzie górą?
Był wysoki, umięśniony, dbał o siebie i dużo ćwiczył. Ona miała jakieś metr sześćdziesiąt i na oko z pięćdziesiąt pięć kilo. Muszka w starciu z pająkiem, zero szans na wygraną.
Kiedy się z niej wysuwał, zapytał, jak się jej podobało, i cicho się zaśmiał. Suki! Wszystkie są tak samo głupie! Jej nagie ciało było blade, latem musiała unikać słońca, być może nie lubiła się opalać. Podobało mu się to, zdawała się czysta i niewinna.
– Wypuść mnie – szepnęła, kiedy wkładał spodnie. – Nikomu o niczym nie powiem, przysięgam – dodała.
W jej głosie usłyszał wyraźną błagalną nutę, ale nie czuł wobec niej litości, a jedynie pogardę. Wszystkie te głupie bezmyślne suki same są sobie winne, pomyślał po raz drugi.
– Nie będziesz miała komu o czymkolwiek powiedzieć – zakpił.
– Przecież nie jesteś taki – rozpłakała się. – Wyglądasz na naprawdę miłego faceta, a ja mogłabym…
– Uwierz mi, nie jestem miłym facetem! – Zaśmiał się chrapliwie, wchodząc jej w słowo. – Umarłabyś ze strachu, gdybym ci powiedział, z kim masz do czynienia.
Wtedy zaczęła wrzeszczeć, więc podarł jej koszulkę i wcisnął jej w usta prowizorycznie zrobiony knebel, przypominając sobie przy okazji widzianą w Afryce brutalną scenę.
– Stul się – warknął.
Później związał jej dłonie w nadgarstkach przygotowanym wcześniej sznurem, obrócił ją na bok i zaczął gładzić jej nagie piersi. Była szczupła, ale biust miała ładny, duży i krągły. Dobrze trafiłem, pomyślał.
– Uwielbiam delikatność kobiecej skóry – wymruczał, pieszcząc leżącą nieruchomo, zakneblowaną dziewczynę.
Nie wiedział, jak długo się na nią gapił, sycąc wzrok jej zwierzęcym strachem. Kiedy wziął ją jeszcze raz, znacznie bardziej brutalnie niż przed chwilą, nawet przeszło mu przez myśl, by potrzymać ją w piwnicy kilka dni, a może i tygodni, ale pragnienie zatopienia w jej ciele ostrza było zbyt naglące, pochłonęło go, nie pozwalało na inne opcje. Na widok wyjętej z drewnianej skrzyni maczety dziewczyna prawie oszalała z przerażenia. Wciąż leżała na boku ze skrępowanymi rękami, ale nagle zaczęła się szarpać i miotać niczym ryba w sieci. Brunet uklęknął obok materaca, pochylił się nad nią i szepnął, że niedługo będzie po wszystkim.
– Zajmę się tobą czule, a każdy fragment twojego ciała na zawsze będzie moją relikwią – wyszeptał jej do ucha.
Z jej oczu popłynęły łzy, Myszka Miki na jej ramieniu wyglądała wyjątkowo idiotycznie. Infantylny tatuaż idealnie pasował do jej młodości i niefrasobliwości, do gwarnych parków, sal wykładowych i zalanych słońcem piaszczystych plaż, ale na pewno nie do starannie przygotowanej sali tortur, jaką urządził w tej piwnicy.
– Zajmę się tobą czule – powtórzył, gładząc ją po głowie.
Kiedy odciął jej lewą pierś, straciła przytomność. Później zabrał się za drugą, w końcu rozpruł jej brzuch i na chwilę wsunął dłonie pod rozpłataną, lśniącą od posoki skórę i warstwę tłuszczu.
Był panem życia i śmierci.
Bogiem.
Tym razem własnoręcznie zrobił to, o czym do niedawna tylko marzył.
Przez większą część nocy był zajęty, oprawiając leżące w kałuży krzepnącej krwi zwłoki. Wyrwał ofierze wszystkie zęby, obciął rudawe włosy z ciemniejszym odrostem – pukiel po puklu, pieczołowicie układając je na leżącej na podłodze posrebrzanej tacy, którą znalazł kiedyś w domu zmarłego dziadka i wyjątkowo lubił. Pracował w skupieniu, co chwilę sięgając po inne narzędzie – nóż, sekator, cążki. Na koniec, gdy z autostopowiczki została już nieforemna krwawa miazga, ostatni raz spojrzał na jej martwe ciało i wyszedł przed dom.
Noc była chłodna, pachniała żywicą.
Nie wiedział, jak długo stał na werandzie, wdychając balsamiczne powietrze przedświtu. W końcu uruchomił starą pompę w ogrodzie, nabrał do wiadra wody, umył się i wszedł do środka, gdzie duszkiem wypił dwa piwa. Na kuchennym stole leżała posrebrzana taca z puklami włosów ofiary i kompletem zębów. Przyglądał się swoim trofeom, nie mogąc się nadziwić, że jeszcze kilka godzin wcześniej wszystkie te fragmenty kości, włosów i skóry należały do żywej, pełnej marzeń i planów dziewczyny.
– Jestem potworem – oświadczył, ale nie poczuł się z tym źle.
Wręcz przeciwnie, podobało mu się brzmienie własnego głosu, napawał się triumfem śmierci nad życiem, własną siłą i odwagą. Nie każdego mężczyznę stać na coś tak ekstremalnego, powiedział sobie. Nie każdy umiałby wydobyć z kobiety tak wiele…
Dwie noce później owinął rozkładające się ciało w grubą ciemnoniebieską plandekę, którą kupił kilka lat temu na Białorusi, i wrzucił je na tyły zdezelowanej furgonetki, którą trzymał w blaszanym garażu przy starym domu, tak na wszelki wypadek. Później odkręcił tablice rejestracyjne, założył na głowę czapkę z daszkiem i wolno ruszył przez las wąską, pełną kolein drogą. Ciało porzucił na nieczynnym od lat poligonie, gdzieś daleko na polach, a później, przez nikogo niezauważony, wrócił do auta i dotarł do starego domu.
Dzień później w Ostródzie przechadzał się po molo, zastanawiając się, jak szybko jego ofiara zostanie odnaleziona. Z jednej strony pragnął, by świat zobaczył jego dzieło, żeby było o nim głośno, z drugiej bał się, że policja wytropi go dzięki postępowi w technikach śledczych, które mogą posłać go za kraty. To, co zostawił sobie na pamiątkę, bezpiecznie tkwiło w sejfie, razem z saszetką ze skóry Afrykanki, ale zwłoki… Cóż, prędzej czy później ktoś się na nie natknie.
Myśląc o tej chwili, czuł niesamowite podniecenie, z trudem udawało mu się funkcjonować i spotykać z ludźmi, udając kogoś, kim nie był.
Świat widział w nim spokojnego, ułożonego mężczyznę. On wiedział jednak, że to tylko maska. Był zwierzęciem w ludzkiej skórze, demonem rodem z piekieł, bezlitosnym zabójcą.
Zabijał, bo lubił.
Czy może być coś bardziej upiornego?
Kolejne tygodnie były dla niego prawdziwą, niekończącą się męczarnią. Czekał na jakieś przełomowe wieści, śledził serwisy informacyjne, marzył o tym, by sprawa stała się głośna nie tylko w całej Polsce, ale i na świecie, a przynajmniej w Europie.
Nie działo się jednak nic i zaczynał już tracić nadzieję, gdy nagle dziewczynę odkryto. Na ciało natknęła się grupka nastoletnich dzieciaków, w mieście wybuchła bomba, on zaś wstawał co rano z poczuciem nieopisanej chęci wykrzyczenia światu, że to właśnie on zrobił jej to wszystko, tylko dlatego, że mógł. Jednak jakieś resztki instynktu samozachowawczego nakazywały mu trzymać gębę na kłódkę i się nie wychylać. Chciał triumfować jako zabójca, ale nie miał zamiaru trafić za kratki – wiedział, że w więzieniu raczej by mu się nie spodobało.
Wieczorami mówił do siebie – siadał w ulubionym fotelu pod oknem i sącząc whisky, wspominał to, co zrobił, jakby opowiadał o tym najlepszemu kumplowi, przed którym nie ma żadnych tajemnic. Kiedy czuł się szczególnie samotny, wkładał sobie pod poduszkę zęby ofiary i zasypiał z myślą, że ma ją blisko, że ona ciągle do niego należy. Jeszcze niedawno niemal wielbił saszetkę, którą przysłano mu z Afryki, ale ostatnio zdał sobie sprawę, że znacznie cenniejsze są dla niego włosy, zęby i skóra młodziutkiej autostopowiczki, którą zabił sam.
Tatuaż z Myszką Miki zachował – rozciągnął skórę, wysuszył ją, a później włożył w ramkę za szkło, zupełnie jakby była pamiątkową fotografią z maturalnych czasów. Trzymał ją na regale z książkami, gdzie cieszyła jego wzrok, ilekroć, siedząc przy biurku, na nią patrzył, ale nie rzucała się w oczy i z pewnością nie budziła żadnych ponurych skojarzeń. Z czasem przybrała wygląd jednego z bibelotów sprzedawanych w sklepach z pamiątkami, rzeczy niegodnej uwagi.
Tylko on wiedział, jak wielką wartość sentymentalną ma dla niego zawartość ramki, w której zazwyczaj trzyma się zdjęcia. Patrzył na nią codziennie, wspominał, marzył i śnił na jawie. Wspomnienia były żywe przez prawie rok i nagle, któregoś ranka, zupełnie niespodziewanie zdał sobie sprawę, że bestia zaczyna budzić się na nowo.
Zabije znowu, nie ma innej możliwości.
Przekroczył granicę piekła i nie miał już odwrotu.
Resztę tamtego lata spędził w mieście, nawet na chwilę go nie opuścił. Ludzie wciąż mówili tylko o koszmarnej zbrodni i bestialsko okaleczonym kobiecym ciele, które znaleziono na poligonie. Matki błagały córki, żeby nie włóczyły się po nocy, ale młodzi nigdy nie słuchają starszych i molo było pełne roześmianych opalonych dziewczęcych ciał i pokus, jak co roku.
Rano spacerował z kubkiem kawy w dłoni, szukając w tłumie idealnej wymarzonej dziewczyny, którą miał zamiar zająć się tak czule jak jej poprzedniczką. Długo żadna nie rzuciła mu się w oczy, ale wierzył, że prędzej czy później mu się uda. Potwory muszą być cierpliwe, mówił sobie, nieśpiesznie sącząc kawę. Zwłaszcza te, które chcą jak najdłużej cieszyć się wolnością.
Czasem budził się w nocy i zaczynał płakać. Prosił Boga o wybaczenie, błagał o śmierć i uwolnienie świata od jego obecności. Ranek przynosił zazwyczaj ukojenie, wyrzuty sumienia blakły. Świat jest chory od zarania dziejów, powtarzał w myślach. Nie jego wina, że wokół panuje mrok. Czasem uśmiechał się do młodych dziewczyn w pubie, do którego lubił zachodzić wieczorami, a one ufnie odwzajemniały jego uśmiech. Takie naiwne, takie głupiutkie, cieszył się w duchu. Same pchały mu się w ręce, więc czyja to w końcu była wina? Jego czy ich?Fot. z archiwum Autorki
Daria Orlicz (pseudonim Katarzyny Misiołek, autorki bestsellerowych powieści społeczno-obyczajowych) jest pisarką o wielu twarzach. Uwielbia literaturę i kino grozy, klimaty postapo i dobrze napisane biografie, nie pogardzi też żadnym mrocznym thrillerem. Pisze to, co sama chciałaby przeczytać. Jej książkowi bohaterowie są prawdziwi; często podejmują kontrowersyjne decyzje, szokują i wzbudzają emocje. Fascynuje ją złożoność ludzkiej psychiki i nieprzewidywalne czasem konsekwencje naszych codziennych wyborów. Jest absolwentką Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie, obecnie mieszka w Trójmieście.