- promocja
Jedno słowo za dużo - ebook
Jedno słowo za dużo - ebook
Będę cię kochać aż do końca świata...
Mary, codziennie od siedmiu lat – tuż po skończeniu pracy i aż do późnego wieczora – stoi przed jedną z londyńskich stacji kolejowych, trzymając w ręku napis: Wróć do mnie, Jim.
Pracuje w supermarkecie, jest także wolontariuszką w lokalnym kryzysowym Telefonie Zaufania. Podczas jednego z dyżurów odbiera, jak jej się zdaje, telefon od swojego Jima. Czy to rzeczywiście on, czy może Mary całkiem traci rozum?
Poznali się trzynaście lat wcześniej. Ona śliczna, choć nieśmiała, on bogaty i zabójczo przystojny, para jak z obrazka i historia (z pozoru) jak z romansu. Mary dzięki ukochanemu nabiera pewności siebie, spełnia swoje marzenie o byciu artystką – szyje i haftuje niezwykłe mapy, on podkreśla, że Mary jest jego ratunkiem i ostoją. Jednak po paru latach na ich związku pojawiają się rysy z powodu chronicznej depresji Jima. Kiedy Mary w końcu nie wytrzymuje napięcia i wybucha, Jim znika bez śladu. Od tamtej pory codziennie czeka na niego na dworcu, jakby chciała samej sobie udowodnić, że mimo wszystko wciąż jest jego opoką, i że on musi kiedyś do niej wrócić…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1703-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2018
Mary O’Connor jest już stałym elementem dworca Ealing Broadway. Jak większość mijanych po drodze obiektów, łatwo ją przeoczyć lub zlekceważyć. Na tym jednak podobieństwa się kończą. W Mary nie ma nic byle jakiego – wręcz przeciwnie.
Włosy ma starannie upięte w kok z tyłu głowy, ciemne kosmyki lśnią niczym świeży kasztan. Mary od lat nie była u fryzjera, uważa to za ekstrawagancję, na którą nie zasługuje; dobre geny sprawiają jednak, że jej włosy i tak wyglądają świetnie. Te same geny zapewniły jej także regularne rysy twarzy, wydatne kości policzkowe i zgrabny orli nos. Nawet bez śladu makijażu jej oczy są ogromne. A ich spojrzenie czujne, mógłby powiedzieć ktoś spostrzegawczy. Albo udręczone.
Każdego wieczoru Mary dziarskim krokiem przychodzi tu zaraz po pracy, prosto z pobliskiego supermarketu, w którym ustawia towary na półkach. Nie ma czasu iść najpierw do domu, żeby się przebrać, skoro kończy zmianę o wpół do szóstej.
Kiedy Mary zbliża się do dworca, jej ciało przechodzi na autopilota. Zajmuje swoje stanowisko pod betonowym dachem przy wejściu, kilka metrów przed bramkami biletowymi, na lewo od kiosku, w którym sprzedają lurowatą kawę. Kiedy już przyjmie odpowiednią pozycję, wyjmuje tekturkę z napisem. Zawsze nosi ją przy sobie, w tylnej kieszeni plecaka, złożoną na pół wzdłuż biegnącego pośrodku zgięcia, które powoli się przeciera. Nie tylko tekturka się starzeje, mówi sobie w duchu Mary, ściągając wargi, gdy pod lewą łopatką przeszywa ją ostry ból. I pomyśleć, że w zeszłym tygodniu skończyła zaledwie czterdzieści lat. Emocjonalnie jest jednak tak wykończona, że czuje się o co najmniej dwadzieścia lat starsza.
Jest wysoka, ma ponad metr osiemdziesiąt, więc poświęca chwilę na sprawdzenie, czy umieściła tekturkę tak, by znajdowała się na oszacowanej przez nią „przeciętnej wysokości wzroku człowieka”. Następnie rozkłada ją i odsłania swoją wiadomość całemu światu. Będzie zmieniała chwyt, kiedy palce zaczną jej drętwieć; cały czas jednak uważa, żeby nie przesłonić nawet kawałka napisu: WRÓĆ DO DOMU, JIM. Każde słowo się liczy, a każda sylaba jest wyryta w jej sercu.
– Jim? – zagaduje wracających z pracy pasażerów, którzy mijają ją, wpatrzeni w swoje telefony albo w jedną z darmowych lokalnych gazet, które ostatecznie kończą zdeptane na ziemi pod jej nogami. W ciągu ostatnich kilku lat niepokojąco wzrosła liczba osób, które zdają się coś jej odpowiadać. Tak naprawdę jednak mówią do tych ledwie widocznych bezprzewodowych słuchawek, wyglądających jak małe białe apostrofy w ich uszach. Dziwaczny widok. I pomyśleć, że to oni patrzą na Mary, jakby miała zaburzony kontakt z rzeczywistością.
W dni, kiedy panuje szczególnie duży ruch, zdarza się, że ktoś przystaje i pyta ją o Jima. Na ogół jest to życzliwa i zatroskana osoba, która sądzi, że Mary wpadła w jakieś tarapaty (albo może upadła na głowę) i potrzebuje chwili rozmowy. Pomimo jej schludnego wyglądu w każdym miesiącu trafia się parę osób, które próbują wcisnąć jej też jakieś pieniądze. Jak jednak wyjaśnić, że jest nie tyle bezdomna, ile pozbawiona jedynego człowieka, z którym pragnie tworzyć dom? Wszyscy zawsze odchodzą, zanim Mary zdąży znaleźć właściwe słowa.
Zimą kończy swoją wartę, kiedy dłonie ma tak zdrętwiałe, że tekturka z nich wypada – mniej więcej po dwóch godzinach w jej cienkich wełnianych rękawiczkach. To zawsze przepełnia ją nowym poczuciem winy. Czy nie zwija się zbyt wcześnie? A jeśli Jim zjawi się akurat wtedy, kiedy będzie otwierała drzwi mieszkania? Po blisko siedmiu latach tego czuwania, po pełnych sześciu cyklach zim, wiosen, lat i jesieni pogodziła się już z owym niedającym spokoju poczuciem niedopełnienia swego obowiązku związanym z zimową zmianą czasu.
Teraz jednak, na początku sierpnia, może tu stać aż do dziesiątej wieczorem. Czyli, według jej zegarka, srebrnego na cienkim łańcuszku, przechowywanego pieczołowicie prezentu od niego, ma jeszcze godzinę. Mary wytrzyma ból nóg, ramienia i serca, bo i tak nie ma dokąd iść, wcale nie chce wracać do mieszkania, w którym panuje cisza ciężka niczym w mauzoleum.
Wytrwa tę godzinę, a potem, dobrze to wie, będzie żałowała, że nie może zostać przed dworcem na zawsze. Będzie czekała, aż zacznie się słaniać na nogach. Nie da za wygraną, nie skończy z tym, nie rozpocznie nowego rozdziału. Nie podda się. Nie. Będzie czekała, czekała i dalej czekała. W końcu czy nie to właśnie obiecała Jimowi?
Na końcu świata, w Ealing. Zawsze.ROZDZIAŁ 1
2018
O dziesiątej wieczorem Mary kręci głową na boki. Rozlega się trzask, a po nim seria drobnych chrupnięć przypominających szelest liści pod stopami. Ten, kto powiedział, że stanie to klucz do dobrego zdrowia, nie spędza na nogach ponad dwunastu godzin dziennie. Mary składa tekturkę, chowa ją z powrotem do plecaka i rozgląda się po raz ostatni. Mimo że do tej pory powinna już się uodpornić na rozczarowanie, widok hali dworcowej bez tej jednej twarzy, którą pragnie ujrzeć, boli.
Ponieważ jest wtorek, Mary nie ma czasu iść do domu przed swoją zmianą, trwającą od jedenastej do trzeciej nad ranem, w Nocnej Linii, lokalnym kryzysowym telefonie zaufania. Mary dyżuruje w tych samych godzinach również w czwartki, a wzięłaby nawet więcej zmian, gdyby Ted, prezes zarządu i osoba odpowiedzialna za grafik, nie zaprotestował w obawie, że Mary będzie zbyt zmęczona. Prawdę powiedziawszy, Mary jest tak wyczerpana – emocjonalnie i fizycznie – że zapomniała już, jak to jest czuć się inaczej. Ma nadzieję, że piętnastominutowy spacer z dworca do szkoły podstawowej imienia Świętej Katarzyny, głównej siedziby charytatywnej Nocnej Linii, ożywi ją na tyle, że będzie potrafiła sensownie rozmawiać przez telefon.
Mary zgłosiła się do Nocnej Linii trzy miesiące po tym wszystkim, co stało się z Jimem, kiedy już zaczęła pełnić swoją wartę na dworcu, ale wciąż miała poczucie, że to za mało. Utrata Jima spowodowała pustkę w jej życiu, utworzyła wielki ziejący krater, grożący pochłonięciem jej w całości. I choć wyglądało na to, że nigdy nie uda się go wypełnić, Mary wiedziała, że musi przynajmniej podjąć próbę uratowania tych strzępów przyszłości, jakie jej jeszcze zostały.
Zatem kiedy na lokalnej tablicy ogłoszeń pojawił się anons w sprawie nowych wolontariuszy, kilka dni po tym, gdy rozpoczęła pracę w SuperShopie, Mary odruchowo urwała listek z adresem mailowym i numerem telefonu i schowała go do kieszeni spodni. Przez kilka dni nic z tym nie robiła. Za każdym razem, kiedy myślała, żeby wysłać e-mail na podany adres, w jej głowie, niczym diabełek wyskakujący z pudełka, pojawiała się jedna z ulubionych sentencji jej mamy: „Nie możesz nikomu pomóc, dopóki nie pomożesz samej sobie”.
W tym aforyzmie, jak w większości podobnych, była pewna logika, gdyby jednak wyłącznie ludzie niepotrzebujący pomocy oferowali ją innym, to pewnie w ogóle nikt by nie pracował w organizacjach charytatywnych. Poza tym Mary spełniała większość wymaganych kryteriów – była zaangażowana, niezawodna, potrafiła słuchać. Miała pewne obawy co do swojej zdolności zachowania „spokoju w sytuacjach kryzysowych”, powiedziała sobie jednak, że działalność w Nocnej Linii to doskonała okazja, by się tego nauczyć.
Nigdy jeszcze nie była tak bombardowana informacjami jak podczas kilku pierwszych sesji szkoleniowych. Ted na początku zaznaczał jej najważniejsze strony w opasłym podręczniku, szybko jednak zarzucił tę praktykę. Wyczuł być może, że Mary jest wystarczająco sumienna, żeby przeczytać całość od deski do deski. Tyle czytania, a i tak Mary wzięła sobie do serca tylko jedno zdanie, zdobiące tekturową teczkę motto organizacji: Przestrzeń do mówienia.
Hasło to sprawiało, że myślała o Jimie, co samo w sobie nie było niczym nowym, ale teraz w jej myśleniu o nim zaszła pewna zmiana. Tyle razy odtwarzała w głowie wszystkie rozmowy, które odbyli, jakie tylko mogła sobie przypomnieć. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że nawet gdyby zapamiętała wszystko idealnie, te szeregi słów nie oddałyby całej historii. Mary obiecała sobie, że będzie ofiarowywała dzwoniącym do Nocnej Linii tyle przestrzeni, ile tylko zdoła.
Chociaż jej samoocena w ostatnich latach dramatycznie spadła, wie, że jest dobrą wolontariuszką. I pomimo obciążeń, jakie wiążą się z tym zajęciem, uświadomiła sobie, że w Nocnej Linii czuje się swobodniej niż gdziekolwiek indziej ostatnimi czasy. Ma poczucie celu, co dobrze jej robi po emocjonalnych burzach codziennej warty. Ściany klasy przynoszą jej ukojenie. No i jest jeszcze towarzystwo innych wolontariuszy, których naprawdę polubiła.
Z nich wszystkich najdłużej zna Teda, chociaż on niezupełnie zalicza się do wolontariuszy. Odkąd dwa lata temu zmarła jego żona, podjął decyzję, że na czas przeżywania żałoby wycofa się z rozmów telefonicznych. Pełni teraz funkcję „kierowniczą”: grafik, organizacja pracy, całe to nudziarstwo. Swego czasu mijali się z Mary jak nocne statki, dopóki w zeszłym roku jego najmłodszy syn nie wyjechał na studia, a Ted wyznał Mary, że czuje się tak, jakby stracił sens życia.
No to jest nas dwoje, pomyślała Mary, po czym zdobyła się na to, żeby go spytać, czy miałby ochotę wybrać się kiedyś na spacer. Od tamtej pory wspólna przechadzka w niedzielne popołudnie obojgu im weszła w nawyk. Kilka tygodni temu wyprawili się razem do Królewskich Ogrodów Botanicznych w Kew, żeby świętować jego pięćdziesiąte urodziny – jeśli świętowaniem można określić zjedzenie dwóch rożków w kawiarni.
– Dobry wieczór – odzywa się Mary, wchodząc do klasy.
Ted stoi tyłem do niej. Jak zwykle ma na sobie koszulkę polo i szorty khaki, a pod lampą jego ogolona na łyso głowa błyszczy jak żarówka. Mary widzi, że jest akurat w trakcie nalewania herbaty do termosu. Ten jednak nie chce współpracować. Pojemnik ze stali nierdzewnej chwieje się na brzegu stołu.
– Mary!
W swym entuzjazmie, by ją powitać, Ted rozchyla dłoń i termos spada z łoskotem na podłogę. Oboje, Mary i Ted, wzdrygają się.
– Co za koszmarne urządzenie – mówi Ted, kiedy termos toczy się pod stół. Mary zawsze zdumiewa, jak neutralnie brzmi jego głos w jej irlandzkich uszach. Ani śladu akcentu, choć Ted ma swobodny sposób bycia luzaka z East Endu.
– Jak podróż, udana? – zagaduje Mary.
Ted kiwa głową, a Mary dostrzega jego opaleniznę. Zawsze był ogorzały – pewnie to jeden z plusów bycia zamiłowanym ogrodnikiem – ale teraz po dwuipółtygodniowym pobycie u swoich starych rodziców w Dorset opalił się na brąz. Odmłodziło go to o dziesięć lat.
– W porządku, dziękuję. Chociaż ciężko mi patrzeć, jak powoli podupadają na zdrowiu.
Mary stara się nie myśleć o swojej mamie posuwającej się w latach, z kostkami spuchniętymi jak piłeczki tenisowe, co widać powyżej bamboszy. Dobra córka, upomina się w duchu, spędzałaby wieczory, masując matce stopy, a nie stercząc przed dworcem odległym o osiemset kilometrów. Prędko spycha tę myśl w otchłań podświadomości.
– Powinienem pędzić. – Głos Teda wyrywa Mary z zadumy. Wygląda na to, że milczała dłużej, niż jej się zdawało, bo kiedy wraca do rzeczywistości, widzi, że Ted się waha, niepewny, czy ma ją uściskać na pożegnanie. Zamiast tego Mary posyła mu swój najbardziej przekonujący uśmiech.
Po jego wyjściu zajmuje swoje miejsce i w oczekiwaniu na pozostałą dwójkę stałych wolontariuszy Nocnej Linii owija sobie sznur od telefonu wokół palca wskazującego.
Po chwili widzi przez okno, jak Kit i Olive przechodzą przez jezdnię. Kit – dwudziestoparolatek o niespożytej energii uczniaka – opowiada właśnie jakąś anegdotę. Rudoblond włosy bez przerwy wpadają mu do oczu i Mary wyobraża sobie, że Olive – emerytowana kręgarka – z trudem się powstrzymuje, by nie zaproponować mu gumki do ich upięcia. Kit ma regularne rysy i urodę lidera boysbandu, ale z bardzo niedbałym podejściem do szczegółów swojego wyglądu, przez co zawsze sprawia wrażenie, jakby właśnie wrócił z jakiegoś festiwalu. I pomyśleć, że w ciągu dnia pracuje w banku inwestycyjnym!
– Wydaje mi się, że to lekka przesada – stwierdza Olive, kiedy wchodzą.
Odwraca się i macha do Mary, po czym kieruje się do krzesła obrotowego dla nauczyciela. Rozpina rzepy sandałów i wysuwa z nich stopy. Olive jest starą przyjaciółką Teda i działa w Nocnej Linii od samego początku. Co w pewnym sensie wyjaśnia, dlaczego czuje się tu jak u siebie.
– Jak się masz, amigo?
Kit, jak słyszeli ostatnio pozostali wolontariusze, zainstalował sobie apkę do nauki hiszpańskiego. A teraz wygląda na to, że będą już słuchać o tym bez końca.
Przez chwilę panuje cisza, aż Mary spostrzega, że on zwraca się do niej.
– Ja?
– Co nowego? – nie daje za wygraną Kit.
– Niewiele. – „Nic” byłoby bardziej trafne. Jak jednak miałaby mu wyjaśnić, że jej życie nigdy nie zbacza z ustalonego kursu, na który składają się praca w supermarkecie, codzienne warty przy dworcu i dwa wieczory tygodniowo tutaj, w Nocnej Linii? Mary może sobie tylko wyobrażać, jakie intensywne życie, w sensie zawodowym i imprezowym, prowadzi on w City. Ostatnie, czego pragnie, to czyjakolwiek litość.
– Jakieś wakacje na horyzoncie?
Zanim Mary zdoła wydusić odpowiedź, dzwoni telefon najbliżej Olive.
– Zajmij swoje miejsce! – warczy Olive do Kita. – Zaczynamy.
Wkrótce w sali zapada cisza, gdy wszyscy troje po kolei odbierają telefony. Pierwsza rozmowa Mary jest długa, trwa ponad dwie godziny. Dzwoni młody człowiek, od którego odeszła żona, zabierając ze sobą kilkuletnie bliźniaki. Nigdy nie jest łatwo słuchać, jak ktoś mówi, że nie wie, po co miałby rano wstawać z łóżka, a Mary bez wątpienia ma dla takich stanów więcej zrozumienia niż większość ludzi. Chociaż nie może się do tego przyznać. Wolontariusze są anonimowi i nie mogą nawet aluzyjnie napomykać o swoim życiu osobistym. To krzepiące, odkrywa Mary, przedstawiać się jako próżnia. Ma świadomość, że przychodzi jej to zbyt naturalnie, by mogło być zdrowe.
Kiedy Mary się rozłącza, ma kilka minut dla siebie. Wgryza się w twixa, którego zostawił dla niej Ted, i nalewa sobie świeżą filiżankę herbaty. Wracając później do tej chwili, będzie się zdumiewać, że najbardziej niezwykłe wydarzenia idą zazwyczaj w parze z najzwyklejszymi chwilami. Na razie jednak przełyka kęs batonika i podnosi słuchawkę.
– Dobry wieczór, witam w Nocnej Linii. Zanim zaczniemy, mu…
– Halo? – Męski głos po drugiej stronie linii załamuje się, jakby ktoś zakrywał mikrofon dłonią.
– Halo, dobry wieczór, tu Nocna Linia. Na początek muszę zadać kilka py…
– Chciałem powiedzieć, że tęskniłem za tobą.
Z początku Mary nie wierzy własnym uszom. Działa tu wystarczająco długo, by sądzić, że słyszała już wszystko.
– Jesteś tam? – pyta głos. Dźwięk jest stłumiony, ale też wyraźnie bełkotliwy.
– Tak, tak… – Mary kładzie wolną dłoń na biurku i widzi, że drży mimo całkowitego napięcia ręki. Przez sekundę próbuje się skupić na tu i teraz. Bezskutecznie jednak, myślami cofa się całe lata, do chwili, w której się poznali. Ale to przecież niemożliwe…?
– Słyszałaś, co powiedziałem? – Słowa mężczyzny zdają się zlewać, to niewątpliwie efekt wypicia pół butelki whisky, jeśli nie więcej. Tętno Mary galopuje.
– Tak. Słyszałam, dziękuję. Tę… tęskniłeś za mną. – Zająkuje się na tym słowie. Cienka strużka nadziei spływająca wzdłuż kręgosłupa Mary przerodziła się teraz w powódź zalewającą wszystkie komórki i tkanki jej ciała.
– Tęskniłem za tobą.
Mary ogląda się przez lewe ramię, żeby sprawdzić, czy Olive lub Kit nie podsłuchują. Czuje się jednocześnie opiekuńczo drapieżna jak tygrysica i bezbronna jak ofiara w zasięgu jej pazurów.
– To jeden z najgorszych dni, jakie miałem od lat. Czuję się taki samotny, jakby nie było nikogo, kto by mnie wysłuchał. Trudno jest znaleźć w sobie siłę, by ciągnąć to dalej, jeśli nie ma się nikogo, do kogo można się zwrócić. Poza tobą. Ty zawsze byłaś przy mnie. Nigdy się ode mnie nie odwróciłaś. Jesteś moją bezpieczną… – Trzaski na linii. Mary nie słyszy ostatniego słowa, ale może je sobie sama dopowiedzieć.
Przystanią…
Kiedy przykłada dłoń do czoła, jest lepkie, to ten rodzaj ciepłej wilgoci, która pojawia się, zanim wirus dopadnie cię na dobre. Kolejny trzask pobudza jej rozgorączkowany umysł do działania.
– Gdzie jesteś? – udaje jej się wykrztusić. Musi to wiedzieć. Nawet jeśli nie otrzyma konkretnej lokalizacji czy współrzędnych, ani nic, co umożliwiłoby odszukanie go, wystarczy jedno słowo. Jedno słowo, tylko tego jej trzeba. Okay. Bo jeśli on dzwoni po takim czasie, musi być jakiś powód. Bo, o Boże, co, jeśli on jest w niebezpieczeństwie albo chory, albo…
– Tego nie mogę ci powiedzieć. Nie teraz. Chciałem tylko, żebyś mnie usłyszała, Mary.
Zapiera jej dech.
– Znasz moje imię – szepcze, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
– Słucham? – I znowu ten szelest po drugiej stronie linii, który zniekształca głos niczym źle nastrojone radio.
– Jesteś tam? Halo? – Mary chce, żeby on ją usłyszał mimo kiepskiego połączenia. Przezwycięży zakłócenia dzięki sile swojej desperacji. – Halo? – Znowu to samo potworne poczucie, że powiedziała nie to, co trzeba. Nie może go stracić, nie teraz. – Halo?
Zanim jednak zdąży wymówić kolejne słowo, połączenie zostaje przerwane.
Mary, zataczając się, rusza w stronę drzwi. Ledwie widzi na oczy, nie patrzy, dokąd idzie, w głowie kotłują jej się najgorsze możliwe scenariusze. Siedem lat milczenia rozpadło się w proch w ciągu minuty. Dlaczego? Dlaczego teraz? Przyciska rozpalone czoło do szyby w drzwiach, klamka wbija jej się w brzuch. Co to wszystko znaczy?
Patrzy swojemu odbiciu głęboko w oczy, jakby próbowała tam znaleźć coś, czego mogłaby się uchwycić.
Ale widzi tylko Jima podczas ich pierwszej wspólnej nocy; widzi jego pełną czułości twarz i słyszy jego chropowaty głos.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji