- promocja
- W empik go
Jednym gestem - ebook
Jednym gestem - ebook
Czasem jednym gestem można wyrazić więcej niż za pomocą wielu słów.
Drogi Edyty i Jacka się rozeszły. Ona wróciła do swojego życia w Warszawie, rozwija karierę pisarską i chyba jest gotowa na kolejne uczucie. On został w rodzinnym miasteczku i niespodziewanie w jego życiu pojawia się inna kobieta. Choć związek Edyty i Jacka się skończył, pozostały wspomnienia: spacery nad Bałtykiem, długie rozmowy na każdy temat czy pocałunki skradzione o poranku. Trudno zapomnieć chwile pełne miłości, zwłaszcza że wystarczy tak niewiele, aby odzyskać dawne szczęście.
Czy nieodebrane połączenie może zmienić bieg zdarzeń? A może Edyta i Jacek nie byli sobie pisani? Jak wybrać pomiędzy tęsknotą za przeszłością a pragnieniem miłości?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66736-50-4 |
Rozmiar pliku: | 686 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stefan Izdebski był człowiekiem przesądnym, dlatego kwaterę z numerem trzynastym w apartamentowcu nad klifem w nadmorskich Mechelinkach zaaprobował dopiero po usilnych namowach żony. Po prawdzie nie mieli wyjścia – wszystkie pozostałe lokale w tym budynku były już zarezerwowane i tylko cena za wynajęcie „trzynastki” jak na razie odstraszała potencjalnych urlopowiczów. Niemal wszystkie okna apartamentu, a przede wszystkim obszerny taras, zapewniały dostęp do przepięknych widoków – zachód słońca nad morską tonią z pewnością skutecznie rekompensował poniesione wydatki. W poprzednie wakacje rezydowali tu radcostwo Makowscy i mocno zachwalali miejscówkę, prywatną plażę i względny spokój pod oknami. Nad morzem była to przecież najwartościowsza, po słonecznej pogodzie, oferta dla turystów.
– Stary jesteś, a głupi – złorzeczyła Izdebska, sędzia Sądu Rejonowego w Piotrkowie Trybunalskim, kobieta o władczym usposobieniu. – Nie będę całe życie wypatrywać czarnych kotów i pochylonych drabin. Wolałabym, żebyśmy jednak skorzystali z tego apartamentu! Grażynka opowiadała, że do sklepu rzut beretem, a nad morze jeszcze bliżej.
– Od kiedy to Grażynka Makowska jest… Zresztą nieważne, jak chcesz, tak zrób! – Za którymś razem Izdebski machnął w końcu ręką i kwestie kwaterunku pozostawił żonie. A ta, wbrew lansowanej w niektórych gazetach opinii o nikczemnych zarobkach sędziów, zabukowała długi majowy weekend ze sporym okładem w najdroższym miejscu nad klifem i z ulgą poświęciła swój czas na wybór równie kosztownej plażowej garderoby.
Na miejscu Stefan z niechęcią skonstatował, że Makowska miała rację. Okolica wydawała się cicha, budynek był nowoczesny i wygodny, morze widoczne z okna i gdyby nie ta trzynastka, to… Warunki do wypoczynku były niemal tak idealne, że prawie zapomniał o swych zawodowych nawykach, nakazujących mu lustrować nie tylko najbliższe otoczenie, ale i z uwagą przyglądać się dalszemu sąsiedztwu. Po przekątnej miał wejście do mieszkania z numerem dziewiętnaście i od kilku dni, mijając ten lokal, mimowolnie przystawał, nasłuchując, czy zza drzwi dobiegną jakieś odgłosy. Dziwiło go, że było tam cicho, jakby mieszkanie pozostawało puste.
Przecież to niemożliwe, żebyśmy nieustannie mijali się z sąsiadami, uznał, goląc się rano, zaraz po podjęciu decyzji, że zrezygnuje dziś z plaży i poświęci czas na obserwację. Taki już był – bezdzietny, emerytowany prokurator z mało chlubną peerelowską przeszłością, brzydko się starzejący, u boku swej nie mniej brzydkiej żony. Nawet najprzyjemniejsze okoliczności przyrody nie były w stanie przykryć jego prawdziwej natury. A może wcale nie był wścibski, tylko po prostu taki miał zawodowy nawyk?
Stefan Izdebski zawsze musiał wypełniać jakąś misję – i dziś padło na sąsiadów spod dziewiętnastki. W całym budynku pozostał chyba tylko on. Było tak cicho, że przez uchylone okna dobiegał słaby szum morza. Przed południem mógł sobie pogratulować; wyludnioną klatkę schodową wypełniło skrzypnięcie ciężkich wejściowych drzwi, a później ciche kroki na schodach. Izdebski czatował przyczajony przy judaszu, nasłuchując dźwięków z korytarza. Kroki nie były miarowe, przypominały bardziej szuranie. Najwyraźniej przemieszczanie się sprawiało wchodzącemu sporą trudność.
To ma sens, wydedukował były prokurator, oszczędza się i rzadko wychodzi, bo jest chory, dlatego do tej pory na niego nie wpadłem. Poprawił pozycję i jeszcze mocniej przywarł do wizjera, przekonany, że szuranie jest dziełem lokatora z naprzeciwka. Zaskoczony spostrzegł, jak do drzwi z numerem dziewiętnaście zbliża się młoda dziewczyna z widocznym ciążowym brzuchem. Nie znał się na tym, ale musiał to być siódmy, może ósmy miesiąc, bo kobieta poruszała się wolno, oddychając głęboko i robiąc częste przerwy. Widział, jak z ulgą staje pod drzwiami i szuka kluczy w torebce. Ciężarna po krótkim namyśle otworzyła zamek i zniknęła w środku, zamykając drzwi niemal bezszelestnie.
I po zagadce, mruknąłby mniej doświadczony prokurator i pognał na plażę w poszukiwaniu żony. Ale nie Izdebski. Ten stary wyga, przechodząc do salonu, miał w głowie kilka nowych pytań. Co tu robi samotna kobieta w zaawansowanej ciąży? Gdzie jest ojciec dziecka? Czy ona się przed kimś ukrywa? Przez jakiś czas bił się z myślami, aż wreszcie podjął decyzję, która wprost wynikała z jego zawodowego doświadczenia. Po prostu pójdzie tam, zastuka i stanie oko w oko z tą kobietą. Taka bezpośrednia konfrontacja da mu więcej niż domysły i spekulacje. Jasne, to nie był przestępca, z którego musiał wydobyć obciążające zeznanie, jeśli jednak tam, za ścianą, dzieje się coś niepokojącego, jego prokuratorski nos od razu to wyniucha.
Ruszył do wyjścia, ale zastygł przy drzwiach, bo znów usłyszał znajome skrzypienie bramy na dole. Wizjer zapewniał mu w miarę dobrą widoczność, oparł się więc o framugę i czekał na rozwój wypadków. Tym razem kroki były zdecydowane i najwyraźniej stawiała je osoba w obuwiu na szpilkach. Charakterystyczne klikanie obcasów słychać było całkiem wyraźnie, a po chwili uzupełnił je obraz kobiety w wieku około pięćdziesięciu lat. Szykowna, ubrania z górnej półki, twarz przyjemna i bez znaków szczególnych, odnotował w pamięci Izdebski, zupełnie jakby wypełniał jeden z formularzy dowodowych w śledztwie. Znów miał fart, bo nieznajoma wyraźnie zmierzała w stronę mieszkania naprzeciwko. Stanęła przed drzwiami i dokładnie tak jak jej poprzedniczka odetchnęła głęboko. Różnica polegała na tym, że przy okazji poprawiła lekko bluzkę, obciągając materiał, który przesunął się pod paskiem torebki. Żółta, raczej z prawdziwej skóry – Izdebski poczynił kolejne spostrzeżenie.
Kobieta przeczesała ręką włosy i zapukała do drzwi. Prokurator nie widział teraz jej twarzy, ale był gotów założyć, że uśmiechnęła się w oczekiwaniu, aż ktoś jej otworzy. To chyba nie matka, przecież matka miałaby własne klucze? – dodał do poprzednich pytań kolejne. Nikt mu nie odpowiedział, podobnie jak i nikt nie otworzył mieszkania z numerem dziewiętnaście. Nieznajoma ponowiła pukanie, tym razem energiczniej, jednocześnie przechylając głowę i próbując wychwycić ze środka jakieś dźwięki. Najwyraźniej coś usłyszała, bo nagle wyprostowała się, a zaraz potem drzwi wreszcie się uchyliły. W szparze pojawiła się twarz młodej dziewczyny, a kobieta zrobiła krok do tyłu. Izdebski przyglądał się tej scenie, która – ku jego zaskoczeniu – rozgrywała się zupełnie bez słów. Stojąca w wejściu do mieszkania dziewczyna patrzyła pytająco na przybyłą, a ta – widział to wyraźnie – w rewanżu zlustrowała ją wzrokiem, by po kilku sekundach skoncentrować się niemal wyłącznie na ciążowym brzuchu.
Odruchowo spojrzał na zegarek, jak gdyby dokładny czas tego zdarzenia miał się do czegoś przydać; była 11.47. Kiedy znów zerknął przez judasza, dostrzegł, jak starsza kobieta odwraca się z dziwnym błyskiem w oczach i zrezygnowana odchodzi. Ciężarna zrobiła krok do przodu, wychylając się przez próg, ale zaraz po tym wzruszyła ramionami i wróciła do środka, zamykając drzwi. Izdebski, nie namyślając się długo, wyskoczył na korytarz i pognał na dół. Wypadł na dziedziniec, w myślach dziękując sobie za przezorność, która kazała mu zawczasu włożyć zamiast plażowych japonek odpowiedniejsze do biegu obuwie.
Po kobiecie nie było jednak śladu, zauważył jedynie białego SUV-a volvo, który wolno opuszczał ich parking, ustępując miejsca furgonetce kurierskiej z wielkim logo ogólnoświatowego przewoźnika, ale nie zwrócił na nią większej uwagi. Podobnie na granatowe niebo, z którego lada chwila lunąć powinny strugi deszczu. Odnotował za to numer na tablicy rejestracyjnej szwedzkiego auta, który wskazywał na Warszawę Mokotów. WE 9Y…
Robi się ciekawie, pomyślał były prokurator Stefan Izdebski. Mamy tu młodą dziewczynę w ciąży, starszą od niej kobietę z Mokotowa i jak na razie żadnego mężczyzny. I dlaczego ta młoda tak długo zastanawiała się, którym kluczem otworzyć drzwi? – przypomniał sobie scenę sprzed kilkunastu minut. Jakby robiła to po raz pierwszy… Muszę rozwiązać tę zagadkę, obiecał sobie w duchu.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwsze ciało rzucało się w oczy najbardziej, spoczywało bowiem tuż przy zejściu ze stromych schodów. Tych samych, przy których rok wcześniej poznał Edytę Lachmann. Jacek Brzostowski często wracał w pamięci do tamtego dnia, czasem zastanawiał się też, czy gdyby spacerując po plaży, nie wpadł na znaną pisarkę z Warszawy, starszą od niego, ich znajomość miałaby w ogóle szansę się rozwinąć? I czy wydarzyłoby się to wszystko, co stało się przez kilka następnych miesięcy? Teraz nie miało to większego znaczenia, po prostu pokonując strome stopnie, znów mimowolnie pomyślał o przeżytych wspólnie chwilach. Szybko jednak otrząsnął się ze wspomnień. Nie były przecież dla niego do końca miłe.
Pies wyprzedził go na ostatnich stopniach i to Amber jako pierwsza dostrzegła leżący na piasku korpus. Stanęła obok, niepewna, jak powinna się zachować w takiej sytuacji. Wrażliwy psi nos poruszał się gwałtownie, zupełnie jakby jego właścicielka próbowała zbierać z otoczenia ulotne ślady i ułożyć z nich historię, która rozegrała się tu kilka godzin temu. Jej opiekun nie miał żadnych wątpliwości. Szkwał, który przeszedł nad ranem, zebrał swoje żniwo. Nagły wzrost prędkości wiatru gdzieś nad Bałtykiem musiał sprowadzić nad ląd również i ptaki. Mogły szukać schronienia albo zwyczajnie nie miały sił, by wydostać się spod niszczycielskiej siły rozpędzonych mas powietrza. Ten ostatni wniosek zdawało się potwierdzać leżące u jego stóp truchło. Kucnął i przyjrzał mu się z bliska, odciągając jednocześnie na bok psa, który postanowił asystować mu w oględzinach.
Mewa trójpalczasta, ocenił w myślach mężczyzna, wychowany przecież na wodzie i doskonale znający przedstawicieli nadmorskiej fauny. Choć ten gatunek był zbliżony rozmiarem do najczęściej tu spotykanej mewy pospolitej, odróżniał się jednak czarnymi końcami skrzydeł. Zwykle w tej okolicy pojawiały się jedynie pojedyncze sztuki, ale niewykluczone, że gwałtowny wiatr przywiódł ich tu więcej. Jacek rozejrzał się wokół i kilkanaście metrów dalej dostrzegł kolejną ofiarę. Z daleka widać było żółty dziób i czarne nogi. To również była mewa trójpalczasta.
– Musiało solidnie powiać – mruknął w kierunku Amber, która potakująco kiwnęła ogonem, choć równie dobrze mogło to być zgłoszenie chęci dalszych poszukiwań.
Jacek nie miał jednak ochoty na długą przechadzkę. Powinien jak najszybciej przekazać informację o znalezisku, tak by odpowiednie służby mogły oczyścić plażę z padliny. Nie liczył na to, że przyroda poradzi sobie sama, morze raczej nie wedrze się o tej porze roku tak głęboko, by zabrać i zagospodarować pozostałości po latających krzykaczach.
Ruszył jeszcze w głąb plaży, ale po kilkudziesięciu krokach zrezygnował. Szkwał to nie sztorm, raczej nie znajdzie tym razem bursztynów, a poza tym i tak nie wziął ze sobą narzędzi niezbędnych do poszukiwań. Pies spojrzał z wyraźnym wyrzutem, ale posłusznie zawrócił za panem, od czasu do czasu wystawiając jedynie głowę do góry i zbierając kolejne zapachowe pozostałości. Poza truchłami mew były tu przecież intensywnie woniejące morskie śmieci – obmyte falami konary drzew, wodorosty i nie wiadomo co jeszcze. Psia znajda mogłaby kopać w nich godzinami.
Wychodząc z domu, Brzostowski nie zabrał ani zegarka, ani telefonu. Nie przejął się tym jednak; w zasięgu wzroku nie było innych spacerowiczów, nikt zatem nie natknie się na pozostałości po wichurze. On sam nigdzie się nie spieszył, a pierwsza z rzeczy do wykonania dzisiaj zaplanowana była dopiero w okolicach pory obiadowej. Czyli miał czas, jak skonstatował, i nawet przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że dłuższy spacer wcale nie jest takim złym pomysłem. Ale pies, zrażony wcześniejszą odmową, pognał już na górę i mężczyzna stracił go z oczu.
Posłusznie rozpoczął wspinaczkę po stromych schodach, złorzecząc na ich konstruktora – zupełnie jak kiedyś… Edyta Lachmann, która właśnie w tym miejscu skręciła kostkę. Jak się okazało – niegroźnie, ale na tyle boleśnie, że musiała skorzystać z jego pomocy. A później to ona sprawiła mu ból i zniknęła praktycznie bez słowa.
Głośne szczekanie psa wyrwało go z zamyślenia. Przyspieszył, pokonując stopnie w całkiem niezłym tempie, przy okazji z zadowoleniem stwierdził, że forsowna wspinaczka nie przełożyła się na podniesienie jego tętna.
– Czyli z formą nie jest najgorzej – powiedział do siebie, stawiając stopę na końcu podejścia, po czym zabezpieczył drewnianą furtkę. W budynku nie było w tej chwili żadnych dzieci, ale biorąc pod uwagę to, że większość mieszkań przeznaczona była na wynajem, taki stan rzeczy mógł się błyskawicznie zmienić. Nie darowałby sobie, gdyby przez jego gapiostwo albo niedopatrzenie jakiś brzdąc spadł i zrobił sobie krzywdę.
Poprawił zasuwę i rozejrzał się za psem. Amber szczekała bez przerwy, ale nie były to groźne lub ostrzegawcze dźwięki, stawiałby raczej na coś w rodzaju przyjacielskiego zagajenia albo nawet powitania. Jacek poznał już nawyki swojego psa na tyle dobrze, by rozróżniać nastroje i związane z nimi komunikaty. Tym razem szczekanie wyrażało sporą ekscytację. Ponieważ jednak cała scena rozgrywała się po drugiej stronie apartamentowca, mógł jedynie domyślać się jej przebiegu.
Albo mama, albo Dazdaprema, w ostateczności pan Bronek, pomyślał, dorzucając w ostatniej chwili do żeńskiego grona swego dobrego znajomego, stróża, złotą rączkę i speca od wszystkiego, Bronisława Fogla. Rudy cieć ze spółdzielni rybackiej, dla której połowy robił i Brzostowski, zachodził czasem do niego w odwiedziny, zabierając przy okazji swojego pupila. I tak jak mężczyźni darzyli się sympatią, tak i ich zwierzęta przypadły sobie do gustu od samego początku. Ich wizyta z pewnością wywołałaby entuzjazm Amber.
– A zatem mama, Dazdaprema czy dwaj starzy rudzielce? – zapytał półgłosem, nawiązując do koloru czupryny starego Fogla i przerzedzonej sierści jego czworonożnego kamrata. Wyszedł zza budynku. Przyspieszył na ostatnich metrach, a następnie zastygł. Po chwili z jego ust dobyło się dużo głośniejsze: „o w mordę”.
Amber na zmianę to siadała, to okrążała białe volvo. Nie musiał sprawdzać numerów rejestracyjnych. To było JEJ auto, nie mógł się pomylić w tak błahej sprawie. A nawet gdyby, to przecież wyczulony psi nos i podekscytowanie czworonoga rozwiewały wszelkie wątpliwości. Amber zapamiętała Edytę nie gorzej niż on, to przecież jej zawdzięczała poprawę swojego losu. Kobieta pierwsza dostrzegła pozostawionego na uwięzi psa, kiedy podczas powrotu z wycieczki do Warszawy stanęli na krótką przerwę. Zaopiekowali się zwierzakiem, bo nie chcieli, by oczekiwał w schronisku na nowego właściciela. Plan był taki, że stworzą małe stado. Edyta wykruszyła się z niego dość szybko, nie tłumacząc powodów zmiany planów ani suczce, ani Jackowi.
Brzostowski zbliżył się do auta, rejestrując zmianę w całym ciele. Spiął się w sobie, zesztywniał, a serce – czuł to wyraźnie – przyspieszyło i niemal rozpierało mu klatkę piersiową. A więc tak po prostu przyjechała? – zapytał w myślach i na drewnianych nogach zrobił kilka kroków. Szyba w oknie od strony kierowcy obniżyła się, ukazując wnętrze pojazdu. Za kierownicą siedział jakiś mężczyzna, który uśmiechnął się do niego.
– Dzień dobry – rzucił nieznajomy, okupujący auto należące do ukochanej Jacka. Wróć! To stara historia, do kobiety, którą kiedyś kochałem, skarcił się natychmiast, odpowiadając jednocześnie słabym uśmiechem na powitanie.
– Dzień dobry, przepraszam za psa. Zwykle się tak nie zachowuje – wyjaśnił.
– Nic nie szkodzi, widzę, że nie ma złych zamiarów. – Kierowca wychylił się lekko zza szyby i spojrzał na Amber przyjaźnie.
– Wracamy ze spaceru. – Brzostowski kiwnął głową w kierunku niewidocznej z tego miejsca plaży. – Trochę w nocy powiało, zawsze warto sprawdzić, czy morze nie wyrzuciło czegoś ciekawego na brzeg.
– I co, trafił pan na jakieś skarby? – Tłumaczenie Jacka niespodziewanie zaciekawiło przybysza.
– Tym razem nie – odparł zapytany. – Ale muszę panu powiedzieć, że wcześniej, owszem, udało mi się zebrać to i owo.
– Bursztyn? – domyślił się kierowca volvo.
– Bursztyn! – potwierdził Jacek. – I to całkiem przyjemne okazy.
– Gratuluję.
Przez chwilę spoglądali na zwierzę, które rytmicznie wachlowało ogonem.
– Jeśli pan tu mieszka, to niewykluczone, że pies rozpoznał samochód. – Nieznajomy wrócił do kwestii, od której rozpoczęło się ich spotkanie. Amber chyba domyśliła się, że mówią właśnie o niej, bo nadstawiła uszu.
– Słucham? – Jacek zareagował błyskawicznie.
– Na pierwszym piętrze ma apartament moja teściowa, to jest w zasadzie jej auto. Spędziła tu dużo czasu, może nawet ją pan spotkał?
– Niewykluczone. – Z reakcji Brzostowskiego niewiele można było wywnioskować.
– To bardzo prawdopodobne, bo ona lubi psy – opowiadał dalej zięć Edyty Lachmann. – Jestem przekonany, że wypoczywając nad morzem, i tego – tu wskazał głową spokojnego już kundelka – przy byle sposobności dopieściła.
– Dopieściła… – Jacek bezwiednie powtórzył ostatnie słowo, uruchamiając w głowie cały wodospad wzruszeń. Musiał się z tym jednak dobrze kryć, bo jego rozmówca nie zauważył targających nim emocji. – Tak, chyba tak nawet było.
– Przepraszam, że się narzucam… – padło znów z wnętrza samochodu. Młody mężczyzna otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Amber natychmiast ruszyła w jego kierunku, obwąchując mu dokładnie nogawki spodni. Nie obyło się bez próby wsadzenia głowy do środka pojazdu, jednak zamknięte drzwi nie dały na to szansy.
– Żadnych znajomych zapachów – skwitował Brzostowski, kiedy pies odszedł rozczarowany. – Chyba tu pana jeszcze nie było.
– Tomasz, Tomasz Kędzierski. – Zięć Edyty wyciągnął rękę, którą Jacek uścisnął mocno. Zdążył się już trochę uspokoić, ale wciąż zerkał w stronę wejścia do budynku, jakby zaraz miała się w nim pojawić pisarka.
– Jacek Brzostowski – odpowiedział.
– Rzeczywiście, nie złożyło się wcześniej. Ale przyjechałem teraz, razem z… – Kędzierski zawiesił głos na sekundę i spojrzał ponad głową rozmówcy – …o, właśnie idzie.
Brzostowski odwrócił się gwałtownie, jednak zamiast spodziewanej damskiej postaci dostrzegł kolejnego mężczyznę.
– Z Tadeuszem – dokończył Tomasz. – To mój… Tadziu, jak ja jestem zięciem twojej mamy, to ty dla mnie kim jesteś? Uciekło mi słowo…
– Szwagrem! – rzucił nowo przybyły i stanął przy aucie. Wyglądał na zdziwionego; spojrzał na Kędzierskiego, później na zegarek i na koniec wzruszył ramionami. – Nie chciałbym wam przeszkadzać, ale ruszajmy się, Tomek, bo nas noc zastanie, a roboty nikt za nas nie wykona.
– Dobra, dobra, tak tu sobie z panem gadamy. – Kędzierski machnął ręką lekceważąco. – Co to za problem, odmalować kuchnię i pokój?
– Remont się szykuje? – podchwycił Jacek.
– Tak, coś mama przebąkuje o chęci sprzedaży apartamentu – wyjaśnił mężczyzna przedstawiony jako Tadeusz. – Poprosiła nas o pomoc, więc…
– A co, pan może zainteresowany kupnem? – zapytał z nadzieją w głosie Tomasz. – Myślę, że się dogadacie!
– Chyba nie – odpowiedział głucho Brzostowski, nie precyzując, czy chodzi o samą chęć nabycia lokum, czy o ewentualny sukces w pertraktacjach z jego właścicielką. – Zdecydowanie nie!
Tamci dwaj spojrzeli po sobie, nie komentując wypowiedzi.
– Poza tym… – Jacek urwał na chwilę. – Poza tym widzę, że coraz mniej mnie z tym miejscem wiąże. Do widzenia!
Gwizdnął na psa i ruszył w stronę budynku. Amber kilka razy obróciła jeszcze głowę w stronę znajomego auta, ale nikt więcej się już nie pojawił. Szczeknęła zawiedziona.
– Cicho, nie przesadzaj. – Jacek podrapał ją za uchem. – Nikogo nam tu nie brakuje! I dobrze nam tak, jak jest!
Powiedział to jednak na tyle bez przekonania, że sam miałby kłopoty, by w to uwierzyć. Pies nawet nie machnął ogonem, pozostawiając tę kwestię bez komentarza.
Nie chciała jechać tam sama, mało tego, czuła, że nie ma sił, by udać się nad morze nawet w kilkuosobowej obstawie. Mechelinki jawiły się teraz Edycie Lachmann jako strefa skażona. Najgorsze, że do tego skażenia dopuściła ona sama. Decyzja o rozstaniu z Jackiem i szybki powrót do Warszawy to wciąż jednak niepełny obraz zniszczeń, do których doprowadziła. Wiedziała, a raczej domyślała się, że mężczyzna będzie potrzebował czasu, by pozbierać się po tym, co mu zafundowała.
Nie zmieniało to faktu, że ktoś powinien zajrzeć do jej apartamentu nad klifem, odświeżyć wnętrze, posprzątać i przygotować lokal na wynajem. Przez ostatni rok to ona korzystała z mieszkania nad morzem i w efekcie jesienią nikt nie zdecydował się na rezerwację noclegów. Apartament wypadł z obiegu i trzeba było go na nowo włożyć do portfela ofert turystycznych. O to mogła zadbać, nie ruszając się ze stolicy, tam na miejsce trzeba było jednak wysłać kogoś, kto spojrzy na mieszkanie jej oczami. I poprawi to, co wymaga interwencji, jak chociażby cieknąca spłuczka czy brudna smuga, pamiątka po ocierającej się o ściany mokrej i ubłoconej Amber.
Bez trudu wrobiła w ten wyjazd Tadka i Tomka. Jej syn korzystał z grudniowej przerwy świątecznej w szkole, w której był polonistą, a zięć w razie czego mógł po prostu wykorzystać kilka dni zaległego urlopu, tak przynajmniej twierdziła Lidka, jej córka.
– Nie będziemy tam siedzieć nie wiadomo ile – obruszył się Tadeusz na sugestię, by wyjazd w jej interesach połączyć z próbą krótkiego wypoczynku nad morzem. – Raz-dwa i po sprawie.
Tak też zrobili, szybkie malowanie, kilka niedużych napraw, i po ostatnim zlustrowaniu włości gospodarskim okiem podali sobie z zadowoleniem ręce. Panowie zapakowali się następnego dnia do samochodu Edyty i ruszyli w drogę powrotną.
– Wszystko w porządku? – zapytała Lachmann, odbierając klucze od mieszkania i kluczyki od samochodu, które wręczył jej Tadeusz.
Trasę znad morza pokonali szybciej, niż zakładali, więc do „szefowej”, jak ją nazywali w związku z tym zleceniem, udało im się zawitać wczesnym popołudniem. Edyta nakrywała właśnie do stołu, ciesząc się, że może gościć całą rodzinę. Lidka pomagała jej na tyle, na ile pozwalała jej na to jednoczesna opieka nad dzieckiem.
– Bez najmniejszego problemu – zapewnił Tomek. – Najbrudniejsza ściana była w przedpokoju, zaczęliśmy od niej. Później salon i sypialnia.
– Szybko poszło, bo ten system malarski… – Tadeusz poszukał wzrokiem Edyty. – Wiesz, mamo, te narzędzia, które pożyczyłem od kolegi, pozwalają na bezpieczne malowanie. Bez nacieków, rozlanej farby i innych tego typu przygód.
– No, nie trzeba nawet folii rozkładać – potwierdził Kędzierski. – Rewelacja.
– Nie rozlaliście farby? Zuchy! – pochwaliła ich gospodyni i na chwilę odpłynęła gdzieś myślami. Przed oczami stanął jej Jacek Brzostowski, ociekający pomarańczową mazią, która zalała mu oczy przy okazji innego remontu. Westchnęła cicho i odwróciła się w stronę kuchni.
– Tadek malował, ja zrobiłem szybki przegląd – doprecyzował Tomek. – W spłuczce wymieniłem cały mechanizm, dobrze, że kupiliśmy go zawczasu.
– No dobrze, jeszcze będzie czas na opowieści – odezwała się milcząca dotąd Lidka. – Siadajcie, bo obiad gotowy.
Przez kilka chwil słychać było tylko szczęk sztućców i zastawy, do tych dźwięków dołączyły szybko wyrazy uznania zebrane przez soczystą pierś z indyka nadziewaną suszonymi śliwkami. Edyta gotowała rzadko, ale kiedy już to robiła, wkładała w swoje kulinarne popisy dużo pasji i serca.
Podobnie było z książkami. Pisała mało, ale dobrze. Ciekawie i ujmująco.
– Mamo? – zagaił Kędzierski, nie przejmując się pełnymi ustami. – Myślałem nawet, że sprzedamy apartament na pniu, ale…
Urwał i wzruszył ramionami.
– Sprzedać? – Edyta spojrzała pytająco na Tadeusza, szukając u syna wyjaśnienia. – Przecież nie podjęłam jeszcze decyzji.
– Tomek się wygłupia – wyjaśnił młody Lachmann. – Spotkał jakiegoś typa z psem na parkingu i zapytał o to z głupia frant.
– Z psem? – Edyta wyprostowała się odruchowo. – Tam, nad klifem?
– Tak! – potwierdził Kędzierski. – I nie żaden typ, tylko całkiem sympatyczny facet. Chociaż…
– Co: chociaż? – W głosie pisarki dało się wyczuć jakieś napięcie.
– A, może Tadek ma rację? Nie wiem. – Zięć Edyty ponownie wzruszył ramionami. – Gadaliśmy sobie o wszystkim i niczym, ale kiedy wspomniałem, że teściowa chce apartament sprzedać, to facet się zwinął. W sobie i w przenośni, odszedł po prostu.
– Przedstawił się? – Lidka spojrzała na męża wyczekująco.
– Jarek, Jacek czy jakoś tak. Nie pamiętam. Ale na psa wołał Amber, to akurat zapadło mi w pamięć. To taka ładna morska nazwa.
Obie kobiety spojrzały na siebie i nie odezwały się ani słowem. Choć pewnie zgodziłyby się z tą opinią. Amber to rzeczywiście ładna morska nazwa. I każda z nich miała z nią inne wspomnienia. A przynajmniej jedna chciała od tych wspomnień uciec. Ale czy da się uciec od przeszłości?
Białe volvo zniknęło tak niespodziewanie, jak się pojawiło. Jacek Brzostowski postanowił nie zaprzątać sobie głowy tą sprawą, tym bardziej że Edyta nie zdecydowała się pojawić w Mechelinkach osobiście i wysłała męską ekipę w zastępstwie. Nie to nie, powiedział sobie kategorycznie i powoli zapomniał o wszystkim. Przyszło mu to tym łatwiej, że miał sporo własnych obowiązków.
Swój udział w zajęciach w szkole rodzenia trzymał w tajemnicy, do której dopuszczeni byli tylko matka i stary Fogel. Jadwiga Brzostowska dość szybko opuściła szpital po przebytym jesienią zawale, zaopatrzona nie tylko w niezbędne leki, ale i garść porad, jak zadbać o swoje zdrowie, by konieczność odwiedzenia lecznicy nie zaskoczyła jej znowu. Jednym z wymogów, o których wspominał lekarz, było zachowanie spokoju i unikanie nerwowych sytuacji. O stworzenie odpowiednich warunków do rekonwalescencji dla starszej pani medyk poprosił Brzostowskiego.
– Proszę zadbać o mamę, tu żarty się skończyły. Kolejnym razem możemy nie mieć tyle szczęścia.
Dlatego kiedy właścicielka „Złotej rybki” zapytała, czy syn zgodziłby się towarzyszyć Dazdapremie w zajęciach przygotowujących do porodu, Jackowi nie pozostało nic innego, jak tylko powiedzieć „tak” – i zrobił to z uśmiechem. Uśmiech nieco innego charakteru zagościł na twarzy Bronisława Fogla, kiedy zapytał mężczyznę o zawartość małego plecaka. Brzostowski tego dnia prosto ze spółdzielni rybackiej, dla której dokonywał połowów, wybierał się na zajęcia, podczas których asystował młodej, ukraińskiej kelnerce zatrudnionej przez jego matkę chwilę przed tym, jak Jadwiga sama wylądowała w szpitalu. Zgodnie z zapowiedzią na dzisiaj przewidziane były lekcje oddychania. Traktował to poważnie i trochę nawet ćwiczył w domu.
– Mam w środku miękkie kapcie i lalkę – odpowiedział i uciekł wzrokiem.
Twarz Fogla się rozjaśniła.
– Lalkę? – powtórzył z namysłem. – Taką dmuchaną?
– Panie Bronku, co pan! Normalną, małą lalkę, udającą niemowlaka.
– Boże, Jacuś, tak źle z tobą? – Stary druh nie żartował, był wyraźnie przejęty. – Musisz się wziąć w garść! Ile to już minęło, odkąd wyjechała ta cała pisarka?
Jacek Brzostowski machnął ręką, jakby nie miał siły na odpowiedź. Rzeczywiście, od niespodziewanego wyjazdu Edyty Lachmann był cieniem dawnego siebie. Stracił gdzieś cały entuzjazm i gdyby nie obowiązki wynikające z pogorszenia się stanu matczynego zdrowia, najchętniej zaszyłby się w czterech ścianach. I choć mówią, że czas leczy rany, to mimo że od rozstania mijał tydzień za tygodniem, on sam był gotów udać się do kardiologa, który uratował Jadwigę Brzostowską – bo jego serce potrzebowało pomocy. Dobrze jednak wiedział, że na takie dolegliwości nikt mu recepty nie wypisze.
– Wyjechała, to wyjechała, nie będziemy drążyć! – rzucił w kierunku rudego ciecia. – Chodzę do szkoły rodzenia z naszą kelnerką. I stąd ta lalka.
– Rozumiem. – Fogel, który co nieco słyszał o wspomnianych wydarzeniach od samej Brzostowskiej, kiwnął głową. Ciężarna, zostawiona sama sobie dziewczyna trafiła do niej w poszukiwaniu pracy. Znalazła nie tylko zarobek, ale i dach nad głową oraz opiekę… Fogel wiedział, że wylądowała w dobrym miejscu. – I co, bawisz się tą lalką czy co?
– Kąpię, przewijam i karmię – wyjaśnił Jacek, rozglądając się na boki, jakby w obawie, że ktoś ich usłyszy. Taka historia mogła zostać łatwo rozdmuchana do granic możliwości, a jemu głupie plotki nie były do niczego potrzebne. – Powiedziały mi te kobiety ze szkoły, że muszę wyrobić w sobie odpowiednią wrażliwość.
– Ale przecież ty nie jesteś ojcem?
– No nie jestem, ale one chyba do końca tego nie wiedzą. Uznały, że muszę ćwiczyć.
– I dobrze, nie wiadomo, kiedy i co nam się w życiu przyda. – Fogel poprawił czapkę, stawiając przy okazji kołnierz kurtki. Wiatr znad morza dawał się we znaki. – No to pokaż tego bobaska!
– A idź pan w…
– Nie daj się prosić, pokaż, przeca ja prawie jak dziadek!
Z opresji wybawiły Brzostowskiego męskie głosy, które dobiegły zza budynku spółdzielni rybackiej. Fogel odpuścił, a Jacek odetchnął głęboko. Grażka, bo tak nazwał lalkę, spokojnie spoczywała w plecaku.
Odwróciła twarz od ekranu laptopa. Ucisnęła kilka razy zamknięte powieki opuszkami palców. Uwolnione z tych ostatnich ciepło przyjemnie i delikatnie rozpłynęło się z okolic oczu na całą twarz. Potrzebowała przerwy od niezbyt lubianego etapu swojej pracy – redagowania tekstu, nierozerwalnie związanego jednak z pisaniem książek, która to aktywność od ponad dwóch dekad była nie tylko wysiłkiem przynoszącym jej satysfakcjonujący dochód, ale też prawdziwą pasją.
Z filiżanką pełną kawy okrążyła niewielkie biurko i podeszła do okna, rozjaśnionego światłem grudniowego przedpołudnia.
W tym roku mijało dokładnie dwadzieścia jeden lat, odkąd podpisała pierwszą i – jak pokazał czas – szczęśliwą umowę wydawniczą, gdyż dzięki niej bezboleśnie i całkiem dziarsko przekroczyła podwoje literackiego świata, który najprawdopodobniej do tej pory odkrył już przed nią wszystkie swoje tajemnice. W wyuczonej profesji, przypieczętowanej odebraniem dyplomu historyka sztuki na rodzimym Uniwersytecie Warszawskim ponad ćwierć wieku temu, w pełnym wymiarze przepracowała zaledwie kilka lat. Jej literacki debiut był właściwie ucieczką w cudzy świat od żałoby i rozpaczy po stracie miłości życia, która miała trwać wiecznie. W pewien sposób tak było; w słowach i zdaniach, które miały swój początek gdzieś tam – w ich wspólnych rozmowach o marzeniach, możliwościach ludzkiego umysłu i sile ludzkich namiętności, drzemiących nie tylko w odwadze i zaletach, ale i w ułomnościach.
Nie przeszła tą pracą z życia do śmierci, chociaż podczas niej nie brakowało momentów, gdy tego właśnie najbardziej łaknęła, ale stało się dokładnie odwrotnie. Wyrwała się z ramion kostuchy do dawnej siebie; tej, która lubi swój uśmiech, dziewiczy dzień i nowe wyzwania. Marzyć nauczyła się od nowa, gdy po wielu miesiącach palących jak ogień goryczy i rozżalenia dostrzegła wreszcie swoje dzieci, w żaden sposób niezasługujące na to, by stracić również i matkę. Zrobiła to dla nich, dla Pawła, a w końcu i dla siebie. Kiedy poczuła, że ten stan działa na nią jak ciepłe kakao w mroźne popołudnie, mocno starała się zatrzymać go przy sobie jak najdłużej.
Z czasem, uczestnicząc w premierach swoich kolejnych publikacji, zachłystywała się życiem na nowo. Praca pisarza biografa dość szybko pochłonęła ją na tyle mocno, że powrót na uczelnię wydał jej się zwyczajnie niemożliwy. Nawet nie próbowała łączyć nowego wyzwania z pracą wykładowcy. Zdecydowała, że skupienie się tylko na jednym zajęciu przyniesie dużo lepsze efekty niż codzienna motanina między dwoma zawodami. Tylko tak, w jej mniemaniu, miała szansę osiągnąć pełną satysfakcję. Położyła nacisk na jakość, która broni się tylko wtedy, gdy poświęci się jej odpowiednio dużo czasu. Nie znosiła fuszerek i bylejakości, dlatego postawiła wszystko na jedną kartę – i wygrała.
Dziś wciąż była na topie, niezmiennie wśród najlepszych nazwisk literatury biograficznej. Wiedziała, że jest dobra. Jedną z jej mocnych stron była świadomość wszystkich swoich zalet i umiejętność wykorzystania ich w odpowiednim miejscu i czasie. Robiła to perfekcyjnie, co nie uchodziło uwadze jej wydawcy, doskonale zdającego sobie sprawę z tego, jak ważnym trybem w jego wydawniczej machinie jest autorka kilkunastu niezwykłych biografii, Edyta Lachmann. Dla dystyngowanego, nienagannego w wyglądzie i manierach pięćdziesięcioparolatka była także kimś więcej; obydwoje zdawali sobie sprawę, że tak jak jej pierwsza książka o miłości, tak i ich znajomość wchodziła właśnie w decydującą fazę.
Edyta czuła, że w ręce swoich redaktorów oddaje bardzo dobry produkt. Po tylu latach pracy ze słowem pisanym nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Nigdy wcześniej też nie była gotowa, żeby stworzyć tekst o takim charakterze. To był ten moment! Odbierała go wszystkimi zmysłami, z niezachwianą pewnością, że czytelnik zechce pochylić się nad jej pracą z nie mniejszymi emocjami. Na razie jednak pomyślny obrót rzeczy wietrzyła tylko w myślach, mając jednocześnie nadzieję, że wkrótce pojawią się w jej życiu jego wymierne, przyjemne skutki, o co najpewniej zadba także jej wydawca Roman Wichrowicz.
Wciąż jeszcze nie czuła na swoich barkach ciężaru przeżytego, żegnanego właśnie półwiecza, na dodatek uskrzydlała ją nowa rola babci rosnącej zdrowo trzymiesięcznej Katarzynki; życie kłaniało jej się w pas. A jednak gdy ktoś wymawiał przy niej słowo „sukces”, przechodził ją lodowaty dreszcz.
Dawniej myślała, że kiedy odchodzi miłość, która miała być początkiem i końcem, to dalej nie ma już nic więcej; że wtedy przez życie trzeba po prostu… przejść. Długo nie zastanawiała się nawet, jak to zrobić, skupiona na zwyczajnym oddechu i codzienności gęstej jak smoła. Z każdym dniem jednak niebo zaskakująco jaśniało, próbując ją przekonać, że gdzieś tam świeci słońce i że mimo wszystko jest światu potrzebna. Okazało się, że ten świat wcale o niej nie zapomniał i pragnie jej na dodatek wynagrodzić wszystkie chude lata.
Zakochała się w Jacku Brzostowskim, trzydziestotrzyletnim rybaku z Zatoki Puckiej, świeżo, soczyście i kompletnie. Z wzajemnością pokochała kogoś, kto ujął jej lat, tych, o których chciała zapomnieć, i tych, które przesłaniały jej horyzont przyszłości. Tej dobrej, wyczekiwanej z wypiekami na twarzy. Ale odwróciła się od tej miłości, wierząc, że mężczyzna kiedyś podziękuje jej za to, sama zaś liczyła w duchu, że uda jej się zapomnieć chwile, które tak naprawdę chciałaby tylko pomnażać. Uciekła jak nie ona, chyłkiem, przed uprzedzeniami, wstydem swoim i cudzym, przed krzywymi spojrzeniami i tym wszystkim, co roi się w głowie starzejącej się kobiety, której życie wypełnia po brzegi młodszy o dwie dekady kochanek. Roi się, jątrzy, obezwładnia ciało i umysł, prowokując słowa i gesty, od których mdliło ją wcześniej na samą myśl.
Może wcale nie była tak silna, jak zawsze o sobie myślała, a może właśnie rejterując, dowiodła swojej mądrości i siły? Kimkolwiek była w tym momencie po drugiej stronie lustra, jak nazywała teraz swoje życie, nie była kimś, komu patrzyła prosto w oczy. Robiła to bardzo rzadko. Zawsze z nostalgią, zakłopotaniem i tysiącem pytań w przesłoniętych smutkiem źrenicach. Jej sukces był do nich bardzo podobny; rozglądał się spłoszony w poszukiwaniu tej jednej twarzy.
Wszystkie okna jej mokotowskiego mieszkania wychodziły na niezbyt rozległy, ładny park, dzięki któremu Edyta zdecydowała, że zostanie właścicielką tych, a nie innych osiemdziesięciu trzech metrów. W tej chwili jednak nie widziała całkiem nagich sylwetek zziębniętych morw, lip i przygarbionych wierzb, w tysiącach odcieni szarości, ale kołyszący się lekko zarys Mewiej Rewy, niknący we mgle majaczącej cicho nad Półwyspem Helskim. I mogłaby przysiąc, że słyszy krzyk wodnego ptactwa.
Na początku dziwnie czuł się wśród tych ludzi, patrzących na swoje połówki z czułością i troskliwie spełniających każdą ich zachciankę. On sam, choć nie szczędził Dazdapremie uwagi i życzliwego zainteresowania, przez jakiś czas miał poczucie, że jest tu trochę nie na miejscu. Kiedy padała komenda, by przytulić swoje partnerki, Jacek Brzostowski wyraźnie się spinał, co z czasem zaczęło bawić młodą Ukrainkę. Dazdaprema, jakby na zachętę, kilka razy cmoknęła go nawet w policzek, uśmiechając się przekornie.
– No co? – szepnęła za pierwszym razem w odpowiedzi na jego zaskoczone spojrzenie. – Widzę, jak się starasz, partnerze. To w ramach podziękowania.
– Nie musisz za nic dziękować – odpowiedział i nieco się rozluźnił.
Dziś zaczęli od wprowadzenia zawierającego rys historyczny. Dowiedzieli się, że pierwsze szkoły rodzenia powstały w Anglii kilka lat po wojnie. Do Polski przywędrowały dopiero po śmierci Stalina, wraz z falą politycznej odwilży. W kwestii samego porodu nie zmieniło się wiele przez całe dziesięciolecia, a same zajęcia miały choć trochę przygotować przyszłych rodziców do nowych zadań.
– Utarło się przekonanie, że takie zajęcia jak te nasze to kwestia ostatnich lat, taka nowinka, zagraniczna moda – tłumaczyła spokojnym głosem kobieta stojąca na środku sali. – A to zupełnie nie tak. Jestem przekonana, że przynajmniej części z was pomagała przyjść na świat któraś z moich starszych koleżanek. I waszym rodzicom również!
Jacek zastanawiał się, czy i jego ojciec i matka korzystali z takich zajęć; nie potrafił sobie wyobrazić Karola Brzostowskiego, surowego człowieka morza, jak asystuje żonie, odliczając głębokie wdechy.
Muszę o to kiedyś zapytać mamę, pomyślał.
Niewielka salka z trudem mieściła pięć par i Iwonę Kraupe, pielęgniarkę prowadzącą kurs. Rozłożone materace, wielkie dmuchane piłki i inne pomoce, z których korzystali, skutecznie zagracały pomieszczenie. Położna była znakomicie przygotowana do swojej roli, czasem towarzyszył jej fizjoterapeuta lub psycholog, ale zwykle prowadziła zajęcia sama. Brzostowski z chęcią przyswajał zarówno teorię, jak i praktyczne rozwiązania, o których opowiadała Kraupe. Niezależnie od tego, czy mowa była o przygotowaniu krocza i szyjki macicy do porodu, czy też o roli bliskiej osoby w całym procesie, pilnie notował i zadawał pytania.
Spotykali się dwa razy w tygodniu i już na trzecich zajęciach Jacek polubił tę grupę. Był wśród młodych rodziców zdecydowanie najstarszy, za to jego partnerka przewyższała pozostałe kobiety pod względem urody. I choć nie było w tym jego zasługi, to czuł z tego powodu dumę, gdy z zadowoleniem obserwował pozostałe pary. Ukraińskie pochodzenie Dazdapremy przejawiało się w blasku jej oczu, blond włosach i regularnych rysach twarzy. W połączeniu z nienaganną figurą i delikatnością w sposobie bycia dawało to niecodzienny efekt. Jacek za każdym razem odkrywał w niej coś nowego i równie często zadawał sobie pytanie, dlaczego życie tej dziewczyny tak się skomplikowało. Czuł się wobec niej zobowiązany, mając w pamięci, jak sprawnie poradziła sobie z prowadzeniem „Złotej rybki” i jak bezproblemowo zastąpiła jego matkę, kiedy ta leżała w szpitalu po przebytym zawale serca.
Przez moment pomyślał nawet, że los daje mu w ten sposób jakiś znak, ale… To był naprawdę krótki moment. Więcej do tego nie wracał, choć być może i stara Brzostowska wpadła na ten sam pomysł i dlatego nalegała, by wspomógł Dazdapremę w przygotowaniach do porodu. Całkiem możliwe, że jego matka doszła do wniosku, że nie ma potrzeby szukać szczęścia daleko w świecie, kiedy ono samo puka do jego drzwi. Problem polegał jednak na tym, że on nie wyleczył się z miłości do Edyty Lachmann. I nawet jeśli już z coraz mniejszą nadzieją spoglądał na wyświetlacz swojego telefonu w oczekiwaniu na tę jedną rozmowę, to ta nadzieja wciąż się gdzieś w nim tliła. Przecież ludzie nie mogą tak po prostu wytrzepać swoich serc z uczuć jak dywanu przed Wielkanocą. Nie oddaje się serca do pralni jak garsonki przed wielkim balem, nie istnieje program, który wypierze z niego miłość. Brzostowski chciał mieć rację, dlatego telefon trzymał zawsze w zasięgu ręki.
– Gdzie jesteś, Jacku? – Iwona Kraupe zauważyła, że odpłynął gdzieś myślami i Dazdaprema sama siłuje się z opornym gumowym fistaszkiem. – Powinieneś asekurować teraz partnerkę. Jeśli zsunie się z piłki, zrobi sobie krzywdę.
– Już, już, wszystko w porządku – odpowiedział i przepraszająco uśmiechnął się do młodej dziewczyny gramolącej się na dmuchaniec. Stanął za nią, dzięki czemu mogła wygodnie oprzeć się o jego ciało. Położył ręce na jej ramionach i zaczął delikatnie uciskać okolice karku.
– O, tak dobrze – pochwaliła go położna. – Kochani, zerknijcie tutaj. Kobieta na gumowym przyrządzie sama masuje okolice krocza, a partner podpiera jej plecy i w bonusie dokłada masaż szyi. Wszyscy widzą?
– Tak! – padło w odpowiedzi z kilku stron.
– I tak właśnie wygląda świadome, aktywne partnerstwo! – Kraupe ciągnęła lekcję. – Jesteście w tym razem, na tym polega piękno porodu.
– To jest miłość! – rzuciła jedna z przyszłych mam.
– Słyszałeś, Jacek? – zapytała szeptem Dazdaprema. – Oni mówią, że to miłość.
– Ja tam się nie znam, to dopiero szóste zajęcia. – Brzostowski uciekł wzrokiem, ale nie przerwał masażu. – Kręć się, kręć na tej piłce, bo zaraz koniec lekcji.
Dazdaprema uśmiechnęła się pod nosem i nic już nie powiedziała, posłusznie wznawiając ćwiczenia. Oparła się tylko mocniej o Jacka, pozwalając, by jego ręce zsunęły się niżej. Kiedy musnął niechcący jej piersi, westchnęła.
– Mówiłaś coś?
Pokręciła przecząco głową i przytrzymała jego dłonie. Iwona Kraupe w tym momencie zakończyła zajęcia. Kolejne dopiero za trzy dni.
Szkoda, pomyślała Dazdaprema.
Ciąg dalszy w wersji pełnej