Jędrek'44 - ebook
Jędrek'44 - ebook
Opowieść o szukaniu śladów powstańczych losów Jędrka Brańskiego, który w 1944 roku miał niespełna 17 lat. Autor książki, młodszy brat Jędrka, próbuje wyobrazić sobie co działo się z Jędrkiem – dzień po dniu, niemal godzina po godzinie – w tym pamiętnym czasie. Godzina W, barykady, Dworzec Gdański, szpital polowy… Zbiera dane, rozmawia z ludźmi, którzy coś mogą o tym wiedzieć, ustala fakty. Stara się też zrozumieć co czuł Jędrek, co go motywowało, czy się bał, czy był dumny czy zrozpaczony. Opowieść o zdarzeniach przechodzi w wyimaginowaną rozmowę z bratem – dyskusję o Powstaniu. Autor patrzy na sprawę z dystansu wielu lat, które minęły od czasu wojny, i zaopatrzony jest przy tym w bagaż potężnej już dziś wiedzy historycznej o Powstaniu. Jędrek, czy też „duch” Jędrka, w pełnych emocji słowach opowiada co widział i co czuł ów siedemnastolatek w 1944 roku.
Te dwie perspektywy – chłodna i emocjonalna, dzisiejsza i ówczesna – pozwalają na wyjątkowe wniknięcie w atmosferę tamtych dni i jednocześnie skłaniają do refleksji. Przyjęta w książce osobista i emocjonalna forma rozmowy między braćmi – rozmowy, która mogłaby się odbyć naprawdę, gdyby Jędrek jeszcze żył – sprawia, że czytelnik w żadnym wypadku nie pozostaje obojętny.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16351-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedsłowie
Kiedy dobrych kilka lat temu zobaczyłem w księgarni wyróżniającą się rozmiarami _Wielką ilustrowaną encyklopedię Powstania Warszawskiego_, z ciekawością zacząłem ją przeglądać i szukać skorowidza nazwisk. Jeszcze go nie było, ale według zapowiedzi wydawcy ostatnie tomy miały się dopiero ukazać i powinny zawierać imienny wykaz powstańców. Postanowiłem dotrzeć do redakcji i sprawdzić, czy w przygotowywanym tomie pojawi się mój brat, Jędrek. Niestety, dowiedziałem się, że w zestawie nazwisk na literę „B” nie ma Andrzeja Brańskiego.
– Cóż, nic prostszego. Mam jakieś szczątkowe dane z formularza zgłoszeniowego ZBoWiD-u¹, wypełnionego przez Jędrka i nigdy niewysłanego. To powinno wystarczyć.
– Nic z tego – usłyszałem. – Aby uznać kogoś za powstańca, musi być świadectwo towarzyszy broni, dowódcy albo uczestników wspólnych walk lub temu podobny „twardy dowód”.
Kryteria redakcji były klarowne. A więc szlaban?
No nie, nie zostawię tak tego, pomyślałem. Muszą być jakieś świadectwa jego uczestnictwa w powstaniu; przecież nie wymyślił tego wszystkiego.
Jędrek zmarł w 1980 roku; gdyby żył, zbliżałby się teraz do dziewięćdziesiątki. Z pewnością żyje któryś z jego towarzyszy i być może zachował go w pamięci. Jacek, jego syn, wspomina, że ojciec spotykał się z jakimiś kolegami z czasów młodości. Zapamiętał, że dowódcą oddziału ojca był rotmistrz Adam Rzeszotarski, który dowodził Zgrupowaniem „Żmija”. Natomiast ja sam pamiętam, że w czasie okupacji Jędrek nie mieszkał z nami na Żelaznej, ale przebywał w internacie na Żoliborzu. Internat mieścił się przy ulicy Czarnieckiego w przedwojennej szkole należącej do stowarzyszenia „Rodzina Wojskowa”² wspomagającej te rodziny, w których mężowie zginęli na wojnie. Nasz ojciec był lekarzem wojskowym, zginął w Katyniu.
Ze skąpych opowieści Jędrka zapamiętałem, że w czasie walki o Dworzec Gdański był ranny w nogę. Jackowi natomiast opowiadał, że rana nie goiła się, ropiała i dopiero w obozie jenieckim został wyleczony. I jeszcze ważne przy poszukiwaniach pseudonimy, w warunkach konspiracji i powstania zastępujące imię i nazwisko: „Czarny”, ale też „Cygan”.
Obóz w Altengrabow – to inny możliwy ślad. Trafiło tam ponad tysiąc powstańców. Jędrek powinien być wymieniony na liście jeńców. To będzie rozstrzygające, łudziłem się. Poszedłem z Jackiem na spotkanie grupy „Żywiciela”. Prowadząca spotkanie pani Lidia Wyleżyńska „Zora”, w czasie powstania pełniąca funkcję łączniczki-telefonistki w Dowództwie II Obwodu AK, nie znalazła Jędrka w kartotece zgrupowania, nie miała też listy powstańców zesłanych do obozów. Jeden z obecnych, też wychowanek internatu na Czarnieckiego, nie pamiętał ani nazwiska, ani osoby brata. Na pytanie, czy poświadczenie pobytu brata w Altengrabow będzie wystarczające do wciągnięcia go do kartoteki, usłyszeliśmy:
– Mógł się tam dostać jako cywil.
– Ależ kto chciałby udawać powstańca i zostać jeńcem? – próbowałem argumentować. Nikt wtedy nie mógł być pewien, jaki będzie los powstańców, do niedawna uznawanych za _Banditen_ i często rozstrzeliwanych na miejscu. To raczej powstańcy, a nawet dowódcy (między innymi generał Leopold Okulicki) wyszli z powstania z cywilami.
– Jeśli pan tak uważa, to proszę dostarczyć poświadczenie z obozu, a my sprawę będziemy rozstrzygać kolegialnie. Ale niech pan próbuje dotrzeć do żyjących członków naszego zgrupowania, może ktoś brata pamięta i da świadectwo.
* * *
Nie było rady, zacząłem szukać śladów brata w powstaniu. Najpierw samych dokumentów jego udziału w tym wydarzeniu, ale stopniowo zagłębiałem się w materię powstania coraz bardziej. Nie mając szansy wysłuchania wspomnień Jędrka lub odczytania ich z jakiegoś zapisu, utrwalonych w rodzinnych wspomnieniach albo relacjach kolegów – zacząłem odtwarzać prawdopodobny ciąg wydarzeń z jego życia, poczynając od pobytu w internacie na Czarnieckiego, a kończąc powrotem do kraju z Anglii.
Ta garstka danych, które udało mi się pozyskać z polskich i angielskich archiwów, umożliwiają odtworzenie trasy jego peregrynacji, podobnie jak to robią inżynierowie wyznaczający przebieg funkcji na podstawie znajomości kilku jej wartości. Nie przybliża to jednak przeżyć „Czarnego” ani jego rozterek, przemyśleń czy zmagań, by przetrwać. Oczywiście mógłbym fantazjować, dodając wątki fabularne. Jest to przywilejem pisarzy. Na podstawie znajomości wycinka rzeczywistości i obserwacji tworzą swój wymyślony świat, który znajduje chętnych do czytania opasłych nieraz dzieł. Zamiast tego postanowiłem odwołać się do rzeczywistych przeżyć innych powstańców, którzy zostawili po sobie wspomnienia, w tym jego kolegów z internatu. Przechodząc przez podobne miejsca i okoliczności jak „Czarny”, musieli mieć podobne przeżycia.
Z pewnością spisując wspomnienia, Jędrek ująłby to czy owo inaczej niż cytowany przeze mnie autor, nie zmienia to jednak wspólnej im wszystkim istoty doznań: głodu, strachu, bólu, rozterki, tęsknoty… Zdaję sobie sprawę, że jest tam też element fikcji, ale to z pewnością fikcja bliższa rzeczywistości niż ta, którą niesie fabuła. W końcu niczego nie upiększam, jeśli coś dodaję od siebie, to czynię to otwarcie, starając się ograniczać wątki osobiste. Można by powiedzieć, że ze względu na brak utrwalonych przeżyć „Czarnego” próba odtworzenia kilku młodzieńczych lat jego życia na podstawie dostępnych cudzych zapisów daje obraz losu „statystycznego” chłopaka wciągniętego w wir historii, jednego z wielu.
Stało się więc tak, że szukając śladów brata, począłem odkrywać genezę powstania, jego krajowe i światowe uwarunkowania, docierać do istoty wartości leżących u jego podstawy, zatem i tych, które kształtują świadomość i tożsamość narodu. W niezaplanowany sposób przyszło mi zmierzyć się z wątkami dotyczącymi sensu wydarzeń, które tak silnie wpłynęły na naszą historię i ciągle jeszcze wpływają na nasze „tu i teraz”. Mówiąc obrazowo, wybrałem się do lasu na grzyby, a znalazłem… niewypał.
Podążając śladami Jędrka i borykając się z różnymi ogólnymi problemami, przywoływałem go dość często. Wybrałem formę pseudodialogu, który w istocie jest monologiem. Los zrządził, że nie mógł to być prawdziwy dyskurs.
1.
Związek Bojowników o Wolność i Demokrację – działająca w PRL organizacja kombatancka.
2.
Ciesząca się dużym prestiżem organizacja wspomagająca przeważnie żony żołnierzy i ich dzieci, założona w 1925 roku; jej honorową przewodniczącą była Aleksandra Piłsudska.I. OKUPACJA I POWSTANIE
I
Okupacja i powstanie
Pierwsze ślady
Jednym z pierwszych na otrzymanej liście ewentualnych dawnych towarzyszy Jędrka był Olgierd Budrewicz, poniekąd znajomy. Tak się złożyło, że ten podróżnik i pisarz reportażysta, śledząc w latach stanu wojennego losy Polaków w Nigerii, odwiedził mnie w moim afrykańskim domu w Idah nad Nigrem. Fascynowałem się wtedy jego książkami, lecz nic nie wiedziałem o jego okupacyjnych i powstańczych działaniach. Pan Olgierd był starszy od mojego brata, szansa, żeby go pamiętał, była niewielka. Tak też się okazało. W trakcie naszej rozmowy w 2011 roku nie pamiętał nawet, że był w Idah, choć mam zdjęcie z jego pobytu, a on wymienia tamto spotkanie w jednej ze swoich książek. Wkrótce po naszej telefonicznej rozmowie pan Olgierd wybrał się w najdłuższą ze swoich podróży, tę, z której się już nie wraca.
Kolejny wychowanek internatu, znany później pisarz i dziennikarz związany z „Tygodnikiem Powszechnym”, Marek Skwarnicki, wspominając w swojej książce _Sen o wolności_k1 tamten okres życia, nie wymienia zbyt wielu osób z nazwiska, a pytany przeze mnie wprost mówi: „Nie, Andrzeja Brańskiego nie pamiętam. Byłem w grupie młodzików i ze starszymi się nie kolegowałem. Wie pan, w tym okresie życia 2–3 lata czynią znaczną różnicę”.
A kiedy na widocznym na okładce zdjęciu przedstawiającym grupę chłopców rozpoznałem Jędrka i chciałem się tym podzielić z autorem _Snu o wolności_, to on już udał się na wieczny sen i spoczynek… Muszę wyznać, że przy podejmowaniu próby odtworzenia kolei losu nieznanego dla ogółu, mojego „zapomnianego powstańca”, presja czasu była czynnikiem najprzykrzejszym.
Wykonałem dalsze telefony i w końcu trafiłem na kogoś, kto nie tylko pamiętał brata, ale nawet wymienił go w spisanych wspomnieniach. W wydanej własnym sumptem książce zatytułowanej _Moje wspomnienia z dzieciństwa i lat wojny_k2, kolega Jędrka, Sławek Zawadzki, zwany „Korbą” albo „Lopkiem”, wymienia go parokrotnie. Ucieszyło mnie to świadectwo, coś jak migawka z życia brata w okresie okupacji i początku powstania. On sam nie zadbał o to, nie zdążył utrwalić, choćby dla synów, czegoś z dni młodości nie tylko „górnej i chmurnej”, ale może nawet bohaterskiej. Cieszy więc, że przynajmniej jego ślad utrwalił się we wspomnieniach innych.
Kolejny powstaniec, Aleksander Krzemiński, o pseudonimie „Prus”, dowódca drużyny, podkomendny rotmistrza Adama Rzeszotarskiego, trafił też do Altengrabow, gdzie jako podoficer pracował w kancelarii obozowej. Według niego Niemcy szczegółowo weryfikowali powstańców zgodnie z posiadanymi dokumentami i dlatego wyklucza możliwość pobytu w obozie cywila niebędącego powstańcem. To ważka opinia człowieka znającego niemieckie procedury obozowe.
Ale to nie wszystko. Dwaj inni powstańcy, też „czarniecczycy” z żoliborskiego internatu, usłyszawszy „Andrzej Brański”, bez wahania oświadczyli, że go pamiętają. Jeden, mieszkający na Wybrzeżu, Wojciech Rzymowski, powiedział od razu: „Pamiętam. Pamiętam Andrzeja doskonale. Mam sporo zdjęć, na których można go zobaczyć”.
„Koniecznie trzeba się do niego wybrać – powiedziałem Jackowi. – Musimy skopiować zdjęcia, porozmawiać o internatowym życiu twego ojca, a mojego brata”.
Od innego wychowanka tegoż internatu, Tadeusza Horwata, usłyszałem, że pamięta nie tylko Andrzeja, ale i to, że miał sympatię, ponoć córkę generała, która mieszkała na Czarnieckiego.
Co za pamięć! Żebym ja taką miał… To, że „Jeniuś”, jak nazywała swego pupilka ciotka Irka, był przystojniaczkiem, nie budziło moich wątpliwości, ale żeby od razu startował do córki generała? Zadziwiasz mnie, braciszku.
Być może pod wpływem mojego zainteresowania losami brata „Korba” odświeża swoje wspomnienia i pisze do mnie: „Andrzej, przynajmniej w ostatnim okresie przed powstaniem, był w internacie w tej samej grupie co ja. Pamiętam go jako chłopca wesołego i pełnego energii. Potwierdzam, że smalił cholewki do dziewczyny z sąsiedztwa, córki generała, nie wiem którego. Nie wiem jednak, dlaczego nie był w naszej drużynie BS¹. Prawdopodobnie był u nas od niedawna, a drużyna powstała w latach 1942/1943”.
I tak oto, przeszło 30 lat po nagłej śmierci brata, powoli zacząłem układać puzzle jego okupacyjnego i wojennego losu w obraz, który roboczo nazwałem „Jędrek”. Obraz chłopca, jakiego właściwie nie znałem, bo poznałem go już jako całkiem innego, dorosłego mężczyznę, który pod wpływem listów matki przyjechał z Anglii w 1947 roku. Podarował mi wtedy typową brytyjską zieloną wojskową kurtkę z kieszeniami i plecak z pokrywą wykonaną ze skóry wołowej z sierścią, nazywany „cielakiem”. Nie używano wtedy słowa „szpan”, ale niewątpliwie bardzo sobie ceniłem obie rzeczy, kurtkę oraz „cielaka”, i chętnie je nosiłem.
Z czasem dowiedziałem się, że na Czarnieckiego stały cztery domy generalskie, a w okolicznych uliczkach było ich jeszcze więcej; był również tak zwany plac Czterech Generałów². Wszak rejon ten nazywany był Żoliborzem Oficerskim. Zrazu pomyślałem, że to mogło być dziewczę z rodziny generała Lucjana Żeligowskiego, którego dwie wnuczki mieszkały w domu rodzinnym na Czarnieckiego. Atoli w czasie okupacji były jeszcze za małe, żeby stać się obiektem westchnień i umizgów mojego brata.
Z pozostałych do rozpatrzenia generałów – pod kątem ich córek lub wnuczek – dwaj urodzili się, tak jak generał Żeligowski, kilka lat po powstaniu styczniowym, więc niewielkie są szanse znalezienia tamtej dziewczyny w ich rodzinach. Natomiast generał Feliks Maciszewski urodził się w 1884 roku, a to już rokuje pewną szansę. Ojciec nasz był tylko o rok starszy. Co prawda, w 1939 roku udało się generałowi wydostać na Zachód, lecz rodzina jego pewnie pozostała w kraju i jest możliwe, że mieszkali w domu na Czarnieckiego. Może warto sprawdzić ten ślad, jeszcze jeden dowód na to, że miłosne sprawy dzieją się w każdych okolicznościach.
Internat
Nieoceniony „Korba” z własnej inicjatywy przysłał mi wykonane skany stron z opracowania harcmistrzyni Jadwigi Luśniak, kierowniczki internatu na Czarnieckiego. Skromnie zatytułowany maszynopisk3 liczy ponad 200 stron wspomnień samej harcmistrzyni oraz wychowanków i wychowawców internatu. Wielokrotnie pojawia się tam Jędrek, bądź w opisie, bądź na fotografii. Wśród zdjęć jest jedno z grupą chłopców, wykorzystane na okładce książki Skwarnickiego _Sen o wolności_. Zdjęcie jest podpisane, a Jędrek został wymieniony w opisie.
Budynek internatu ocalał, stoi do dzisiaj. Mieści się w nim teraz szkoła specjalna. Od czasu wojny wyrosły tu spore już drzewa, ale nie trzeba wytężać wzroku, żeby dostrzec jego ciekawą architekturę. Gdyby budynki miały dar opowiadania, usłyszelibyśmy niezwykłą historię wielu ludzi z miejscem tym bardziej lub mniej związanych. Dla tych, co umieją patrzeć i wnioskować, wielce mówiące będą liczne ślady po kulach i odłamkach, do dziś niezatynkowane; wybite w cegle klinkierowej niełatwo dają się uzupełniać.
Budynek powstał w 1934 roku z inicjatywy Stowarzyszenia „Rodzina Wojskowa” i przeznaczony został na szkołę. Usytuowanie jej wiązało się z rozbudowującym się osiedlem Oficerskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, nazwanym później Żoliborzem Oficerskim. Inicjatorką budowy była sama marszałkowa Piłsudska, przewodnicząca Sekcji Szkolnej stowarzyszenia, a gmach zaprojektował architekt Jan Koszczyc Witkiewicz, stryjeczny brat Witkacego, bratanek Stanisława Witkiewicza.
Pierwszą dyrektorką tej placówki została Janina Dunin-Wąsowicz, która w czasie okupacji i powstania prowadziła w budynku stołówkę, zwaną garkuchnią RGO³, która wydawała posiłki dla sporej liczby ludzi z zewnątrz, w tym wielu Żydów (do 200 obiadów dziennie). Jednocześnie był to ośrodek działalności konspiracyjnej obejmującej między innymi wydawanie zapomóg, rodzaj klubu i skrzynki kontaktowej dla osób szukających bezpiecznego schronienia, ukrywających się na względnie bezpiecznym Żoliborzu. Działalność pani Dunin-Wąsowicz została przerwana przez wsypę i aresztowanie całej rodziny. Mąż oraz dwóch synów było zaangażowanych w działalność konspiracyjną – wszyscy zostali uwięzieni na budzącym grozę Pawiaku. Szczęśliwie państwa Dunin-Wąsowiczów zwolniono tuż przed wybuchem powstania, a synowie, wywiezieni do Stutthofu, doczekali tam końca wojny.
W czasie powstania w budynku szkoły, do wyczerpania zapasów, działała kuchnia, ale większość pomieszczeń przystosowana została tak, żeby pełnić funkcję szpitala. Szpitalem (i całą służbą zdrowia na Żoliborzu) kierowała doktor Celina Zalewska, a chirurgiem był doktor Jerzy Szulc, zięć generała Żeligowskiego. Dyżury trwały po 16 godzin, lekarze z pomocą pielęgniarek operowali, opatrywali rany, zakładali gips, czyli prowadzili normalną lazaretową działalność. Po zabiegach chorzy byli umieszczani w pobliskich prywatnych domach, gdzie personel zmieniał tylko opatrunki. Z początkiem września, kiedy wzmógł się ostrzał artyleryjski, szpital został przeniesiony do fortu Sokolnickiego.
To tytułem wstępu. Wrócę jednak do głównej roli budynku przy Czarnieckiego 49, przed powstaniem internatu dla chłopców, dla których był domem zastępczym przez szereg lat okupacji (od 1941 roku). Wielu z nich to sieroty i półsieroty, tak jak Jędrek. Z pewnością poglądy i charaktery wychowanków internatu w dużej mierze kształtowało grono pedagogiczne, którym kierowała druhna Jadwiga Luśniak, do wybuchu wojny komendantka Pomorskiej Chorągwi Harcerek, nauczycielka w Toruniu.
W listach i wspomnieniach spisywanych już po wojnie, zamieszczonych w _Materiałach_ powtarza się, że była to dla nich prawdziwa szkoła życia. „(…) jeżeli bez wstydu dzisiaj mogę nazwać się człowiekiem, to w dużej mierze zawdzięczam to Druhny trudom i wysiłkom włożonym w pracę nad kształtowaniem mojego niełatwego charakteru i nad ukształtowaniem odpowiedniej atmosfery internatu” – pisał do Druhny po latach Jan Grabski.
Wychowankowie internatu byli pogrupowani głównie według kategorii wiekowych. Grup takich było cztery: „Lotnicy” albo inaczej „Szybownicy”, „Marynarze”, „Pionierzy” i „Zagończycy”. Jędrek należał do „Pionierów”. W tej grupie byli chłopcy starsi wiekiem, mający 14–18 lat, bardziej niezależni życiowo i dojrzalsi od swoich młodszych współmieszkańców. Niektórzy podejmowali już różne prace zarobkowe, a wieczorami uczyli się na utajnionych kompletach. To u nich prowadzone były gorące dyskusje polityczne, kilku z nich odeszło do czynnej partyzantki.
W _Materiałach_ Jadwigi Luśniak zamieszczone są wspomnienia zarówno wychowanków, jak i wychowawców. Wielokrotnie pojawia się postać Jędrka, między innymi w obszernych wspomnieniach Andrzeja Klonowskiego z grupy „Marynarzy”. Bardziej zaintrygowały mnie wspomnienia Danuty Pijewskiej – młodej, mającej 25 lat, nauczycielki języka polskiego i historii literatury polskiej oraz opiekunki grup spędzających wakacje na koloniach letnich w Nowinkach i Zalesiu pod Piasecznem. Ocalały wykaz ocen z roku 1943 przy pozycji „Brański Andrzej” zawiera wpisy: nb., 4, 3, 2, co na tle innych wypada nieźle.
Na jednej z ostatnich już lekcji rozpoczęła się bardziej ogólna rozmowa na temat planów na przyszłość, ale też roli pisarzy w okresie oświecenia, romantyzmu i pozytywizmu. Co ciekawe, romantyzm do chłopców nie przemawiał.
„Wtedy właśnie jeden z chłopców – wołali na niego «Cygan», zdolny, inteligentny, ładnie recytował wiersze (to właśnie on latem w Nowinkach czytał wiersz Tuwima. Jeszcze słyszę jak dobitnie akcentował wersety: «Niech prawo zawsze prawo znaczy, / A sprawiedliwość – sprawiedliwość…») – zabrał głos.
Mówił, że pragnie przeżyć wojnę, chce skończyć politechnikę, pracować. Na życie patrzy realnie, trzeźwo. Rzetelna praca znaczy więcej niż poezja. Przede wszystkim chce wierzyć w sprawiedliwy pokój. Jest pacyfistą. Wojna to wynik machinacji światowego kapitału. Nie widzi żadnej dostatecznej racji, w imię której miałby wziąć do ręki karabin i strzelać do ludzi bądź wystawiać się na strzały”.
Trudno się dziwić, że nauczycielka czuła się trochę zaskoczona. Po chwili milczenia koledzy „buntownika” zaczęli się śmiać i żartować: „Bo on to taki cygan, proszę pani…”.
Wielu pseudonimów w _Materiałach_ nie ma, Jędrek miał aż dwa: „Czarny” i „Cygan”. Na zdjęciu dołączonym do wspomnień pani Pijewskiej można rozpoznać go w grupie opisanej jako „Komplet starszych chłopców z języka polskiego na koloniach w Nowinkach” i jest wymieniony w podpisie. Miło byłoby mieć pewność, że to on tak się „wymądrzał”; wygadany to był, bez dwóch zdań…
Szukając wzmianek dotyczących Jędrka, zacząłem wciągać się w wielorakie historie opowiadane na kartach maszynopisu _Materiałów_. Im więcej czytałem – bardzo oszczędne w przekazie, bez upiększeń spisane wspomnienia – tym bardziej narastał mój podziw dla wychowawców i nauczycieli internatu oraz dla samej kierowniczki, harcmistrzyni Jadwigi Luśniak, umiejętnie i bezkonfliktowo sterującej tym heroicznym wręcz przedsięwzięciem. Wystarczy pomyśleć, ile trudu wymagało zdobywanie środków do wyżywienia oraz utrzymania sporej gromadki młodocianych mieszkańców internatu, łącznie z ich opiekunami – ile poświęcenia i nadzwyczajnej sprawności. Czasem chłopcy mieli indywidualnych wspomagających, którzy łożyli na ich potrzeby, ale o nich też trzeba było zabiegać.
A nauka? Wychowankowie chodzili do szkół zawodowych, jedynych działających z przyzwoleniem okupanta, wieczorami natomiast w internacie odbywały się lekcje z przedmiotów normalnej szkoły ogólnokształcącej, na różnym poziomie, odpowiadającym wiekowej różnorodności mieszkańców. Do tego dochodziły zajęcia kulturalne takie jak deklamacje czy śpiew oraz zajęcia sportowe. Czasami przychodzili z zewnątrz artyści teatralni, były też koncerty, występy taneczne.
Wszystko to w ciągłym zagrożeniu przed możliwymi groźnymi restrykcjami w przypadku niespodziewanej kontroli. Bo przecież w internacie ukrywali się żydowski chłopiec i wychowawca, jedna z kucharek też była Żydówką.
W letnich miesiącach większość mieszkańców wyjeżdżała, a jakże, na kolonie. I znów – należało to zorganizować, zabezpieczyć im pobyt w skromnych, ale zdrowych warunkach podmiejskiego letniska. Lasy Chojnowskie koło Zalesia to właśnie zapewniały, łącznie z atrakcjami takimi jak wizyta „leśnych chłopców”, czyli partyzantów. Wszystko to organizował ten sam personel, który nie dostawał urlopów wypoczynkowych. Jego podopieczni po latach będą przepraszać samą panią Luśniak i jej ekipę wychowawczą za swoją niesubordynację oraz głupie dowcipy, a także wygłaszać na cześć swoich wychowawców peany. W jednym na pewno nie mijali się z prawdą – nie byli łatwi do prowadzenia.
Rzadko który z nich miał pełną rodzinę. W większości byli pół- albo pełnymi sierotami, których ojcowie zginęli, tak jak nasz, bądź przebywali w obozach, czasem się ukrywali. Matki na ogół nie miały zawodów (do wybuchu wojny ich rolę określało się przeważnie: „przy mężu”), teraz musiały sobie radzić, łapiąc się różnych dorywczych prac, handlując czymkolwiek lub sprzedając resztki kosztowności. Chłopcy w internacie dostawali to, czego nie mogły dać im ich domy, uczyli się wielu praktycznych rzeczy, a także pracy i odpowiedzialności za siebie i innych. Dorastając w przyspieszonym tempie, bardzo szybko i samorzutnie dojrzeli do stworzenia konspiracyjnej formy organizacji, wywodzącej się z wcześniejszych doświadczeń starszych wśród nich harcerzy.
Wczytując się w pisane bez stylistycznych upiększeń kartki maszynopisu, zacząłem postrzegać tę zamkniętą społeczność internatu jako coś niesłychanie symbolicznego, jakby kapsułę uformowaną z tragicznych elementów okupacyjnej rzeczywistości i przekazaną mi teraz, po przeszło 70 latach. Stało się tak, jak to kiedyś we wczesnej młodości bywało, kiedy przy czytaniu dobrej powieści stawałem się jej częścią, identyfikując się z jej postaciami, albo wcielając się w rolę nie zawsze biernego obserwatora śledzonych wydarzeń.
W deszczowe jesienie południe 2015 roku miała miejsce uroczystość zawieszenia na ścianie frontowej budynku przy ulicy Czarnieckiego 49 tablicy upamiętniającej dwie wybitne kobiety, które odcisnęły piętno na życiu wychowanków funkcjonującej tu kiedyś szkoły, a w czasie okupacji mieszkańców internatu: Janinę Dunin-Wąsowicz i harcmistrzynię Jadwigę Luśniak. Obie panie wcześniej odznaczone zostały medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Oprócz władz dzielnicy obecnych było kilku bardzo już starszych panów, którzy żywym słowem odtworzyli zebranym dole i niedole internatowego życia oraz późniejszy swój udziału w powstaniu. Gdyby Jędrek dożył tego deszczowego dnia, to bez wątpienia byłby tam razem ze swoimi kolegami. Niewiele od nich młodszy, niby w jego imieniu, stawiłem się ja, licząc na to, że spotkam jego towarzyszy, z którymi co najwyżej rozmawiałem dotychczas przez telefon.
Wiadomo, że z kilkunastu chłopców działających w konspiracji, w czasie powstania siedmiu zginęło. Zenek Boliński „Morski”, obsługujący rusznicę, został trafiony pociskiem czołgowym, podobnie zginął Włodek Kulwieć. Jurek Kalata został zabity w bitwie pod Dworcem Gdańskim. Ciała jego nie udało się znaleźć, powstała jednak legenda, że został ściągnięty z pola przed okopami przez Niemców, którzy darowali mu życie. Ktoś go podobno widział i słyszał, jak ze śmiechem opowiadał o swoim „zmartwychwstaniu”, ale nikt z kolegów ani go nie spotkał, ani nie miał z nim później kontaktu. Do poległych w powstaniu wychowanków dołączyć trzeba zabitego na Pawiaku wychowawcę i pierwszego drużynowego, Czesława Ciećkowskiego.
Potem miałem długą rozmowę z Tadeuszem Horwatem, internatowym kolegą Jędrka, mającym świetną pamięć i chętnie opowiadającym o codziennym życiu w internacie. Oprowadził mnie po zakamarkach budynku, objaśniając, gdzie mieściła się kuchnia, gdzie sypialnie chłopców, a gdzie pokój kierowniczki. Wejście główne było wtedy zamknięte, a wchodziło się innym, od podwórka. W budynku były dwie kuchnie: jedna w piwnicy, czyli „garkuchnia” RGO, wydająca ponoć 200 posiłków ludziom z zewnątrz, a druga mniejsza – dla mieszkańców internatu. Chłopcy oprócz nauki mieli jeszcze obowiązki gospodarskie. Oczywiście sprzątanie, ale też dostawy produktów przechowywanych gdzieś przy forcie Sokolnickiego. Jest to nawet uwiecznione na fotografiach. W niewielkim przyszkolnym ogródku sadzone były warzywa, które wymagały pielęgnacji. Były też klatki z królikami, które trzeba było karmić i oporządzać.
Tadeusz należał do ekipy organizującej w budynku internatu szpital powstańczy. Powtórzył teraz to, co powiedział mi kiedyś w rozmowie telefonicznej – że w okresie przedpowstaniowym Jędrek spotykał się z córką generała, mieszkającą całkiem niedaleko w budynku należącym obecnie do ambasady włoskiej. Już po 1 sierpnia 1944 spotkał Jędrka niosącego karabin z wygrawerowanym na kolbie imieniem Ewa. Niech ta odrobina romantyzmu ozdobi wspomnienie nie tak bardzo romantycznego żywota tego chłopaka…
Inny kolega z internatu, Paweł Rościszewski, dobrze pamięta Jędrka, lecz kojarzy go z raczej z inną dziewczyną, Basią, która miała w internacie brata, Jurka Sowińskiego. Basia była wychowanką internatu żeńskiego na ulicy Pańskiej, zaprzyjaźnionego z „czarniecczykami”. W ramach zajęć kulturalnych przygotowano wspólnie przedstawienia, takie jak _Kopciuszek_ według tekstu Janiny Porazińskiej czy _Jasełka_ Lucjana Rydla. I właśnie w partii tanecznej jako para występowali Jędrek i Basia.
Oprowadzany po budynku internatu przez kolegę brata, który dobrze go pamięta, chodząc po tych samych schodach, którymi Jędrek zbiegał po kilka razy dziennie, zaglądając do różnych zakamarków i pokoi, które musiał znać na wylot, zacząłem odnosić wrażenie wstępowania w jakiś wyższy krąg wspomnień. Dotychczas wnikałem w zamknięty na spust świat okupacyjnych dni brata i jego kolegów w internacie tylko poprzez zapisane na papierze przekazy i wyblakłe fotografie – teraz zacząłem doznawać wręcz obcowania z materią tamtego świata.
Oto mury, w których oni mieszkali i dorastali, a ten, co mnie oprowadza po budynku, przecież klepał Jędrka po plecach, wymieniali kuksańce, razem swawolili i razem chodzili do fortu Sokolnickiego po składowane tam w kopcach kartofle.
Gdyby nie ten fatalny zawał serca Jędrka, mogliby teraz razem opowiadać mi, gdzie odbywały się utajnione lekcje, gdzie spali, a gdzie przygotowywali występy. Jędrek pokazałby mi miejsce, w którym był opatrywany, gdy trafił tu jako ranny po bitwie o Dworzec Gdański. A ja spytałbym go: „Powiedz mi bracie, fajna była ta sanitariuszka, która cię opatrywała? Ale, ale – czy to była Ewa, czy Basia?”.
Młodszy brat Jędrka
…czyli ja. Ciekawe, czy gdyby Jędrek wziął się do spisywania swoich młodzieńczych przeżyć, to wspomniałby o młodszym, niesfornym – to za delikatnie powiedziane – bracie, który w wieku czterech lat został znaleziony przez policjanta, gdy był pochłonięty zabawą w rynsztoku (po deszczu świetnie spływały nim różne „okręty”) i doprowadzony do domu. Kiedy indziej fryzjer w szewskiej pasji wyrzucił go wraz z babcią z zakładu, bo tak mu zaszedł za skórę. Wiele bliskich kontaktów ze sobą nie mieliśmy, jeden z nas mieszkał na Żoliborzu, a drugi w Konstancinie. Wychowankowie internatu mieli pozwolenie na spotkanie z bliskimi tylko raz na dwa tygodnie. To był czas okupacji – trudny czas dla rodzin.
Chyba nie będzie nadużyciem, jeśli próbując odtworzyć powstańczy trop Jędrka, a więc wchodząc w jego buty, wspomnę tu pokrótce o sobie. Urodziłem się w 1935 roku – za późno, żeby pretendować do roli bohaterskiego powstańca, ale w odpowiednim czasie do tego, żeby tę powstańczą apokalipsę zobaczyć i coś z niej próbować zrozumieć. Jeśli nie wtedy – to teraz, po latach.
Czy Jędrek był dla mnie bohaterem, takim jak ci z _Kamieni na szaniec_? Może trochę, na początku. Koniec lat czterdziestych nie był czasem przyjaznym dla bohaterów powstania. Zresztą doprawdy nie wiem, co sam Jędrek myślał o powstaniu, o swoim w nim udziale i o tym, co się działo potem. Nie tylko w naszym domu, lecz w innych też nie mówiło się wiele o tych sprawach, nie analizowało zawiłości historii ani tego zawieszenia w „niby-landzie”, w PRL. Dla mnie – wychowanego na lekturze _Małego Piłsudczyka_⁴, _Najwyższego lotu_ Ferdynanda Ossendowskiego, Trylogii Sienkiewicza, a jednocześnie świadka rozmów o listach ojca pisanych z Kozielska, które mama ze strachu przed bezpieką spaliła – powstanie – to powstanie – było świętością, o której się nie dyskutuje, tylko czci oraz odrzuca potencjalną krytykę. Jeszcze kilka lat po powstaniu, słysząc w radiu Mazurka Dąbrowskiego, gdziekolwiek bym się nie znalazł, stawałem na baczność (zaszczepiła mi to przynależność do harcerstwa, jeszcze niezdominowanego ideologicznie marksizmem-leninizmem). Czytając _Pamiętnik z powstania warszawskiego_ Mirona Białoszewskiego, wydany przecież na początku lat 70., kiedy byłem już w pełni dorosłym człekiem, nie mogłem się pogodzić z jego beznamiętną relacją o dniach powstańczego zrywu, z chłodnymi obserwacjami z pozycji nie chłopaka, jakim w powstaniu był Jędrek, lecz 21-letniego mężczyzny siedzącego w piwnicy, nie na barykadzie. Skądinąd ceniłem i dalej cenię zmysł obserwacji autora, poetycki słuch, twórcze „opukiwanie” języka codziennego, ale nie trafiały do mnie wtedy te wyprane z emocji zapiski.
Już bez związku z Białoszewskim. Myślę, że całokształt działań komunistycznych władz na rzecz pomniejszenia roli powstania, których symbolem był pamiętny plakat przedstawiający żołnierza AK jako „zaplutego karła reakcji”, wielce przyczynił się do odtrącania przez część młodych ludzi narzuconego nam systemu pseudopaństwowości i stanowiącej jego fundament ideologii marksistowskiej. Dla niewyrobionych umysłów przy pierwszym zbliżeniu mogła się ona nawet wydawać atrakcyjna. Mnie było łatwiej, bo powstanie widziałem własnymi oczami, wiedziałem też, że Katyń był dziełem bolszewickiej Rosji, która zdradziecko nas napadła, a tłumaczenie najazdu 17 września „bratnią pomocą” jakoś do mnie nie trafiało. Jakaż to pomoc – myślałem – kiedy słabnącemu w nierównej walce wbija się nóż w plecy? Za bardzo kojarzyło mi się to z rozbiorami Polski.
Trudno precyzyjnie wykazać, co kształtuje naszą świadomość narodową, patriotyzm, tolerancję dla innych. Oczywiście rodzina, szkoła, ale w czasie okupacji właśnie te dwie instytucje nie mogły w pełni oddziaływać – ojca nie było, a szkoła, jeśli była, to tylko w ograniczonej formie. Wiele trzeba było domyślać się, podpatrywać; jakieś tajemnicze spotkania, nagłe wyjścia, podsłuchiwane mimo woli rozmowy, strzępki uwag o sytuacji na mieście i na frontach wojny. Dużo czasu spędzałem w dawnym prewentorium gruźliczym w Konstancinie, ośrodku także należącym przed wojną do „Rodziny Wojskowej”. Tam było jeszcze mniej źródeł informacji, możliwości wchłonięcia tego wszystkiego, co kształtuje naszą wrażliwość i pozwala osiągnąć stopień świadomości, na którym rozwija się to, co określamy jako patriotyzm, ale też tolerancja, sprawiedliwość i inne wartości „z wyższej półki”.
Domów dziecka prowadzonych przez RGO było w Konstancinie kilka. W pamięci mojej nie utrwaliła się nawet nazwa ośrodka, w którym przebywałem. Na jedynym zdjęciu, jakie stamtąd posiadam, widać fragment fontanny. Porównanie z innym zdjęciem wystarczyło, żeby określić miejsce mojego pobytu – willa „Corso”.
W okresie wakacji, w czasie dłuższego pobytu na Żelaznej, zobaczyłem po drugiej stronie muru getta, który przebiegał środkiem ulicy, wypalone domy – efekt likwidacji getta w kwietniu 1943 roku. Kiedyś mignęła mi w oknie na czwartym piętrze domu z przeciwka jakaś dziwna sylwetka. Niemieccy strażnicy, mający swoją budkę wartowniczą pod naszym domem, zaczęli strzelać do okna. Nie widziałem upadającego ciała, nie słyszałem krzyku; ludzie mówili, że był to ukrywający się dotychczas Żyd, który widocznie doszedł do kresu wytrzymałości i postanowił wydać się na strzał. Jak to możliwe, że zdołał się ukrywać przez kilka miesięcy w tym na poły wypalonym budynku? Widok tej zjawy w oknie na wysokim piętrze domu naprzeciwko zapadł mi głęboko w kształtującą się dopiero świadomość. Może dlatego gdy wróciłem do prewentorium w Konstancinie, wstrząsnęła mną zabawa moich starszych kolegów – jakieś krzesło ustawione pod gałęzią drzewa i sznur z pętlą zwisający z gałęzi. Chłopcy upatrzyli sobie ofiarę, którą chcieli powiesić, na niby rzecz jasna. Towarzyszyły temu okrzyki „Wieszać żyda! Wieszać żyda!”.
1.
Bojowe Szkoły – forma organizacyjna Szarych Szeregów.
2.
Skrzyżowanie ulic Mierosławskiego i Śmiałej.
3.
Rada Główna Opiekuńcza – organizacja charytatywna dopuszczona do działania przez władze Generalnego Gubernatorstwa.
4.
W moim egzemplarzu, wydanym nakładem Głównej Księgarni Wojskowej (Warszawa 1935), autor podpisuje się skromnie: Dr. T. M. Nittman (Tadeusz Michał). Próbka stylu książki, która spełniła swoją propagandową rolę, ale dzisiaj byłaby trudność z jej odbiorem: „Zrozumiesz może wtedy, że «Polska dzisiejsza» mieści się w jednem wielkim słowie: Piłsudski!”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki