Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Jedwabne nici - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
20 listopada 2025
37,50
3750 pkt
punktów Virtualo

Jedwabne nici - ebook

Cóż to za straszne uczucie zostać samą na tym świecie - bez najbliższej rodziny, przyjaciół i zdradzonej w miłości. Magdalena wsiada na statek z walizką pełną tajemnic i szpulką jedwabnych nici. Bohaterka odwiedza ciotkę Janinę w Paryżu. Tutaj zastaje ją wybuch wojny. Nie może wrócić do kraju. Zakochana w Dominiku, doświadcza, że ta historia jest bez szans. Koniec wojny, powikłana sytuacja rodzinna w Polsce i we Francji zmuszają ją do wyjazdu do Bangkoku. Czy wróci kiedyś do Polski? Losy Magdaleny są intrygującą historią rodzinną rozgrywającą się ponad 30 lat. Dziewczyna maszeruje przez życie spotykając różnych ludzi, przemierzając kilka krajów i zmagając się z katastrofami losowymi. Akcja toczy się w Polsce, Francji, Malezji, Tajlandii i Stanach Zjednoczonych. Powieść zbudowana jest na tajemnicach bohaterów, a ich rozwiązania dostarczają kilku punktów zwrotnych. Tytułowe jedwabne nici towarzyszą Magdalenie i są wsparciem w poszukiwaniu niezniszczalnych powiązań międzyludzkich.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397729315
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POŻEGNANIE Z EUROPĄ

rozdział 1
Podróż w nieznane

Madeleine oparła się o reling i nerwowo spoglądała na nabrzeże. Ciotka Jeanine coś wykrzykiwała, machając rękoma. Nic do niej nie dochodziło, bo ładowanie towarów na statek i nawoływania ludzi uniemożliwiały jakiekolwiek porozumienie. Cokolwiek ciotka chciała jeszcze przekazać nie miało znaczenia. Karty zostały rozdane. Wuj postanowił, że Madeleine musi opuścić Francję i kropka. Rozdygotana próbowała zebrać myśli, ale nic z tego wychodziło. Kolana za bardzo się trzęsły, a ściśnięty żołądek zbyt mocno dawał się we znaki. Z trudem powstrzymywała łzy. Zrozumiała, że ciotka przyszła do portu tylko po to, żeby dodać jej odwagi. Wcale nie zamierzała wejść na pokład. Dlaczego? Coś mówiła o wuju François, o trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, o tym, że teraz szczególnie jej potrzebuje.

„Wuj François, ten gbur, jej potrzebuje? Chyba po to, żeby ją dalej dręczyć. A co ze mną? Przecież ja też jej potrzebuję! Czy można mnie tak wysłać samą na drugi koniec świata?” – myślała, ocierając niemiłosiernie wyciskające się łzy.

Na statku rozległ się sygnał zapowiadający odbijanie od nabrzeża. Dostrzegła, że ciotka płacze. Z trudem powstrzymywane łzy dziewczyny popłynęły strumieniem po policzkach. Nie chciała ciotki źle osądzać. Oderwała od relingu zdrętwiałą rękę i pomachała na pożegnanie. Chciała wykonać jakiś gest, pokazać, że godzi się na tę sytuację. Wyszło jej tylko niezdarne machanie. Ciotka odpowiedziała równie nieokreślonym gestem.

Statek zaczął odbijać. Dla Madeleine była to premiera – jej pierwsza podróż morska. Nie był to jednak luksusowy okręt pasażerski, była cywilną pasażerką na statku handlowym, wiozącym zaopatrzenie dla brytyjskich żołnierzy w Azji.

Dziewczyna zaczęła intensywnie wpatrywać się w oddalająca się sylwetkę. Czy kiedykolwiek jeszcze w życiu spotka ciotkę Jeanine? Napięła się, żeby wytężyć zmysły, chciała ją zapamiętać – jej oczy, twarz – jednak była już za daleko. Postać ostatniego członka jej rodziny oddalała się. Kolejny przypływ łez rozmazał obraz do końca.

Madeleine spojrzała na oddalające się miasto. W tle rozpościerała się Marsylia, inna od jej rodzinnego miasta, Warszawy. „Warszawa. Jak długo już jej nie widziałam? Cztery, może pięć lat? – zamyśliła się. – Tak. To już ponad pięć lat”. Czuła, że opuszczając Marsylię, zostawiała za sobą Warszawę i Europę, najprawdopodobniej na zawsze.

W ten mglisty grudniowy dzień tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku ciężkie chmury wisiały nad miastem i powietrze wypełniał gryzący chłód. Na szczęście nie padało, ale mistral ciął bezlitośnie, a wilgoć przenikała wełniane ubranie. Madeleine czuła, że płaszcz jest przemoknięty. Bluzka, sweter i spódnica obrzydliwie lepiły się do ciała. Wełniane pończochy zdawały się ważyć ze dwa kilogramy.

Obserwowała jasne domy przy zatoce. Miasto wydawało się być opuszczone. Gdzieniegdzie wciąż leżały gruzy, ślad niedawno stoczonych walk. Nad krajobrazem w oddali dominowała katedra Matki Boskiej Chroniącej – Notre­-Dame de la Garde. Na wieży statua Bożej Rodzicielki oblepiona mgłą zdawała się być szara i prawie niewidoczna. Nagle w pamięci Madeleine odżyła wyprawa do Marsylii z Dominikiem i wejście na wzgórze. Przypomniała sobie onieśmielenie wywołane wielkością budowli; stała bez ruchu, nie mogąc oderwać wzroku od figury. Wcześniej niczego podobnego nie widziała. Czy może jednak to paraliżujące uczucie dotyczyło Dominika, a nie posągu Matki Boskiej? Być może katedra była wtedy tylko pięknym tłem dla ich romantycznej wyprawy. Poszukała wzrokiem nabrzeża. Z przerażeniem stwierdziła, że mgła całkiem zasłoniła ląd i postać ciotki definitywnie zniknęła. Jak mogła w takiej chwili myśleć o Dominiku?

Statek powoli wypływał z portu. Wiedziała, że przed wyjściem na otwarte morze będą musieli przepłynąć jeszcze obok twierdzy d‘If. na widok wyspy z zamkiem znowu stanął jej przed oczami Dominik i wczesna wiosna, gdy popłynęli tam wynajętą łódką. Rybacy w porcie ostrzegali ich przed mewami, które właśnie wysiadują młode i atakują ludzi zbliżających się do gniazd. Miała w pamięci, jak podeszli do jednego z nich i sprowokowali tym atak chmary rozjuszonych ptaków. Uratowali się, chowając w pobliskim domu. Tak, teraz widziała i wyspę, i twierdzę. Obydwie wyglądały tego dnia bezbarwnie. Alexandre Dumas na pewno opisywał to miejsce i przygody hrabiego Monte Christo wiosną – wpadło jej do głowy. Wtedy wyspa wygląda najładniej.

„Muszę skończyć z tym myśleniem o Dominiku” – nakazała sobie.

Statek dotarł na otwarte morze. Wzmógł się świszczący mistral, dający o sobie znać już w porcie. Woda nabrała ołowianego koloru, fale zakończone pieniącymi jęzorami z hukiem uderzały o burtę statku. Zaczął padać deszcz. Madeleine nieporuszona hałasem morza i bujaniem statku obserwowała, jak krople deszczu odbijają się od burty i rozpryskują na rękawie płaszcza. Tutaj kołysały się chwilę, zanim ostatecznie zostały wchłonięte w szorstkie włókna materiału. Pociągnęła ręką po płaszczu, żeby strząsnąć perlistą smugę. Nie odczuła żadnej wilgoci. Dziwne. Przecież było jej zimno, miała wrażenie, że jest przemoknięta. Przesunęła ręką po zimowych pończochach. Znowu żadnej wilgoci. Skąd to uczucie? Spróbowała jeszcze raz, przeciągając dłonią po łydce. Pierścionek zahaczył o jakieś zgrubienie w pończosze.

– Do diabła! – syknęła krótko.

Wyciągnięta nitka nie stała się jeszcze dziurą, ale pończocha musiała być zreperowana. Pomyślała z wdzięcznością o ciotce. Ona zapakowała jej przecież jedwabne nici. Są najsilniejsze. I najlepsze. Tak zawsze mawiała ciotka Jeanine.

Kapitan David Smithson obserwował z mostku manewr odbijania. Trudno było się wydostać z tego gąszczu statków, stateczków i kutrów. Zwykle statki handlowe odbijały z innego miejsca w porcie, ale była wojna i trzeba było zaakceptować te utrudnienia. Chyboczące się na wodzie maszty i liny były jak drzewa z rozpostartymi gałęziami. „Oby tylko nie zawadzić o któryś z nich” – zaniepokoił się Smithson. Bogu dzięki, Joseph Howard, pierwszy oficer, był w takich sytuacjach sprawdzonym pomocnikiem. Kuter mający ich przeprowadzić na otwarte morze oczekiwał już w oddali. Smithson, Anglik po pięćdziesiątce, był doświadczonym kapitanem żeglugi. Swoim wyglądem odpowiadał wszelkim stereotypom wilka morskiego – wysoki, barczysty, z bujną siwą czupryną i naturalnie brodacz. Twarz miał pooraną zmarszczkami, bezlitośnie wychłostaną wiatrem i chłodem. Mundur kapitański nosił z oczywistą elegancją angielskiego dżentelmena.

Celem podroży, w którą wyruszał jego statek o dumnym imieniu Count of Essex (Hrabia Essexu), była Malezja, George Town na wyspie Pinang, dokąd miał dostarczyć ładunek. Wytyczona trasa rejsu prowadziła z Marsylii przez Morze Śródziemne do Port Saidu i Kanału Sueskiego. Dalej przez Morze Czerwone zamierzał dotrzeć do Zatoki Adeńskiej, opłynąć zachodnią część Indii i zawinąć do portu w Dżafnie na Cejlonie, gdzie oczekiwał go częściowy wyładunek, a następnie uzupełnienie kargo. Dalej zamierzał płynąć po obrzeżach Zatoki Bengalskiej, żeby w końcu dotrzeć do celu.

Smithson liczył, że zawita w George Town za dwa i pół miesiąca, na początku marca tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Znał tę trasę doskonale i wiedział, czego może się spodziewać po drodze. Odczuwał przyjemne podniecenie, ale nie z powodu rejsu. Wojska alianckie oficjalnie wyzwoliły cały basen Morza Śródziemnego, jednak ciągle słyszało się o desperackich atakach niemieckich łodzi podwodnych. Najbardziej zagrożone były rejony Cieśniny Gibraltarskiej i Kanału Sueskiego. Smithson słyszał od innych ludzi morza, że to tam najczęściej przyczajają się nieprzyjacielskie łodzie podwodne, gotowe odstrzelić każdy statek zmierzający w stronę kanału. Wypatrzyć łódź podwodną ze statku handlowego było rzeczą niemożliwą. W przypadku ataku Count of Essex nie miał żadnych szans. Przeprawa przez kanał była ryzykowną grą, ale za kapitana decydował zleceniodawca. Wojna była trudnym okresem do zarabiania, a on musiał jakoś zapewnić byt żonie i córkom w Londynie.

Odpowiedzialność za rodzinę była w tej sytuacji racjonalnym usprawiedliwieniem tego prawie samobójczego zadania. Niebezpieczeństwo, którego nie dało się całkowicie skalkulować – to lubił. Uwielbiał zmierzyć się na morzu z bezwzględnym żywiołem. Myśl o możliwości spotkania z niemiecką łodzią podwodną dostarczała dodatkowej dawki adrenaliny. Krótko przemknęło mu przez głowę, że w razie ataku załoga, kilku pasażerów i cały statek poszliby z pewnością na dno. Ale szybko odpędził od siebie tę myśl jak natrętną muchę.

Drugą ekscytującą niewiadomą wyprawy był sam cel – George Town. Informacja o ruchach na froncie w Azji była niejasna. Mówiło się, że na Pacyfiku Amerykanie panują nad sytuacją, a Półwysep Malajski jest okupowany przez Japończyków. Brytyjczycy mieli rozpocząć akcję wyzwalania poszczególnych regionów Azji, jak daleko posunęli się jednak w wyzwalaniu Malezji, tego Smithson nie wiedział. Otrzymał zapewnienie od armatora, że George Town znajduje się w rękach brytyjskich, i to powinno mu wystarczyć. Smithson lubił wyprawy do Azji. Do tętniącego życiem Singapuru, gdzie krzykliwi Chińczycy konkurowali z nieufnymi Malezyjczykami, czy do syjamskiego Bangkoku zamieszkałego przez spokojnych i zrównoważonych buddystów. Nie obawiał się śmierci w razie ataku Japończyków. Nie chciał się tylko dostać do ich niewoli. Wieści o ich brutalności dotarły nawet do Europy.

O czyhającym niebezpieczeństwie wiedzieli tylko kapitan Smithson i jego pierwszy oficer Joseph Howard. Kapitan nie zamierzał informować o tym ani załogi, ani pasażerów. Nie chciał wywołać paniki, a jeszcze bardziej – fali dezercji. Doświadczenie podpowiadało mu, że po takiej informacji po przybiciu do następnego portu z całej załogi pozostanie zaledwie garstka, a zaciągnięcie nowych marynarzy wymaga dodatkowego czasu, kosztuje i w końcu wydłuża wykonanie zlecenia. Kapitan tłumaczył sobie, że to niegodne angielskiego dżentelmena, narażać innych na niebezpieczeństwo, do tego nic o tym nie mówiąc. Jednak wypełnianie powierzonego zadania w imieniu i dla dobra króla Brytyjskiej Wspólnoty Narodów ma wartość najwyższą. Poza tym troska o dobro rodziny tłumaczy wiele działań. Gdyby poniósł śmierć w tym rejsie, zostałby z pewnością pochowany z należnymi honorami, a żona i córki miałyby zapewnioną rentę.

Teraz stał na mostku i obserwował wyprowadzenie statku. Joseph operował sterem już bez jego komend, a kuter pilotujący przejął wyprowadzenie statku na pełne morze. Z całej piętnastoosobowej załogi widział w tej chwili zaledwie kilka osób. Nigdzie nie mógł dostrzec pasażerów.

Tym razem były to trzy osoby. Młoda Francuzka i szwajcarskie małżeństwo w podeszłym wieku. Czwarta osoba, kobieta, która miała z nimi płynąć, zrezygnowała z podróży w ostatniej chwili. Dla Smithsona było w tym coś niejasnego. Pasażerka nosiła to samo nazwisko co młoda Francuzka. Matka zrezygnowała z wyjazdu z córką? Nieprawdopodobne. Poza tym rezygnacja z podróży pociągała za sobą koszty. Taki przypadek nie zdarzył mu się do tej pory. Niedoszła pasażerka z pewnością nie otrzyma zwrotu pieniędzy.

Jak zwykle w przypadku cywilnych pasażerów na pokładzie, polecił pierwszemu oficerowi przekazać, że oczekuje ich jako swoich gości wieczorem przy kolacji. Codzienne wspólne posiłki miały być na statku jedyną rozrywką przez następne dwa i pół miesiąca. Smithson nie miał złudzeń odnośnie do światowej ogłady powierzonych mu pasażerów. Starzy, bogaci Szwajcarzy i młoda nieśmiała pannica nie zapowiadali się na zbyt rozrywkowych towarzyszy podróży.

Madeleine błądziła po korytarzu w poszukiwaniu kajuty Norfolk. Podeszła do pierwszych drzwi i ujrzała na nich literę „C”. Na następnych z kolei widniała liczba. Miała wrażenie, że przedziera się przez mroczne zakamarki wąskiego tunelu, w którym brakuje powietrza. Stanęła i rozpięła płaszcz. Na kolejnych drzwiach nie było żadnego oznakowania. Czyżby trafiła na niewłaściwe piętro? A może poszukać pomocy? „Nie!” – zdecydowała. Poradzi sobie sama. Zdjęła kapelusz i starła z czoła krople potu. Podchodziła do każdych drzwi w nadziei, że nareszcie zobaczy poszukiwany napis. Czy ten tunel nigdy się nie skończy? Na końcu korytarza widziała ostatnie drzwi. Zamknęła oczy.

„Co zrobię, jeżeli to nie jest moja kajuta? Będę musiała jednak poszukać pomocy” – westchnęła w duchu. Nie lubiła takich sytuacji – prosić kogoś o pomoc, być kimś, kto czegoś nie wie albo nie potrafi. Zrobiła krok z zamkniętymi oczami i nabrała głęboko powietrza. Gryząca woń oleju maszynowego wypełniła jej nozdrza. Zakaszlała i odruchowo otworzyła oczy. Na końcu korytarza zobaczyła kajutę Norfolk. Uradowana wyciągała właśnie klucze z kieszeni, kiedy nagle wyrósł przed nią jak spod ziemi jeden z marynarzy.

– Mademoiselle, proszę, to dla pani. – Wręczył jej kopertę z elegancją, której nie oczekiwała od marynarza na statku handlowym.

Chciała go ominąć i wejść do kajuty, ale marynarz przystanął, zręcznie zastawiając jej drzwi w oczekiwaniu aż Madeleine otworzy kopertę i przeczyta jej zawartość. Rozerwała papier zniecierpliwionym ruchem, spojrzała krótko na tekst i stwierdziła, że nic nie rozumie – został napisany po angielsku.

– O co tu chodzi? – zapytała zażenowana po francusku.

– Kapitan David Smithson zaprasza panią dzisiaj wieczór na kolację – padła odpowiedź w tym samym języku.

– Kapitan zaprasza mnie na kolację? Po co to wszystko? Czego kapitan oczekuje? – Była wyraźnie zdezorientowana.

– Mademoiselle, proszę się nie denerwować – wyjaśniał cierpliwie posłaniec. – Kapitan zawsze zaprasza pasażerów na kolację. Państwo Amiguet ze Szwajcarii też są zaproszeni.

– To znaczy, że nie mam wyboru. Muszę przyjść – stwierdziła zrezygnowana.

– Mademoiselle – młody mężczyzna wykazywał iście anielską cierpliwość – kolacja u kapitana jest naprawdę czymś znacznie przyjemniejszym niż samotne siedzenie w kajucie.

Madeleine, dopytując o szczegóły kolacji, ciągle rozpaczliwie szukała w myślach jakiegoś powodu, żeby elegancko wywinąć się z tej okazji towarzyskiej. Po nagłym rozstaniu z ciotką chciała zostać sama i przemyśleć to, co się stało. Wizja spędzenia wieczoru z obcymi ludźmi napawała ją odrazą. Nagle doznała olśnienia – przecież nie zna angielskiego i nie będzie mogła rozmawiać z gośćmi! Ten fakt jakby w ogóle nie poruszył marynarza, który ze stoickim spokojem zakomunikował, że wszyscy zaproszeni znają francuski. Nie uszło jednak jego uwadze, że Madeleine z uporem szuka uprzejmej wymówki, żeby odrzucić zaproszenie, tym bardziej próbował ją więc przekonać, dodając, że kucharz jest Francuzem i przynajmniej zażalenie odnośnie do jedzenia będzie mogła złożyć po francusku.

– Czy nie brzmi to zachęcająco? – zakończył z uśmiechem.

W odpowiedzi też się uśmiechnęła. Ubawiło ją, że posłaniec kapitana tak nieugięcie nastawał na jej przyjście i pomyślała, że nie może go rozczarować. Kiwnęła głową na potwierdzenie, wydusiła z siebie: „Dobrze, przyjdę” i zniknęła za drzwiami kajuty.

„Nareszcie sama” – odetchnęła z ulgą i rzuciła się na łóżko.

Obrzuciła spojrzeniem kajutę. Nie prezentowała się okazale. Małe i ciasne pomieszczenie z niewielkim oknem, dwie stalowe prycze, między nimi krzesło, podłużne, stojące pudło, które było szafą. Znowu jakieś stojące pudło, które tym razem udawało komodę. Na niej stała miska i dzbanek z wodą, a powyżej wisiało lekko poczerniałe lustro. Niewielki stół i krzesło w kącie uzupełniały wyposażenie. W kajucie panował nieokreślony zaduch. Wywietrzenie nie wchodziło w grę – przecież okna nie można było otworzyć. Jedynie otworzenie drzwi dawało możliwość przewietrzenia, ale na korytarzu unosił się odór oleju maszynowego.

„Tutaj spędzę następne trzy miesiące – westchnęła. – W tej śmierdzącej komórce na narzędzia ogrodnicze!”.

Zajęła się rozpakowywaniem dwóch walizek, które były jej jedynym majątkiem. Celem podroży były tropiki, a jej garderoba składała się tylko z grubych wełnianych spódnic, swetrów i kilku bawełnianych bluzek. Przypomniała sobie o pończosze i odnalazła przybory do szycia. Wyciągnęła igłę i nici. Jedwabne nici. Próbowała oderwać kawałek ze szpulki, ale bez rezultatu.

„Rzeczywiście, są jak dratwa” – pomyślała.

Rozejrzała się za nożyczkami. Nie mogła ich odnaleźć. Owinęła nić wokół dłoni i spróbowała ją oderwać jeszcze raz. Znowu nic, za to krwawa pręga. Przez myśl przebiegła jej ciotka Jeanine. Rozglądała się po kajucie w poszukiwaniu jakiegoś ostrego kantu. Prycza! Madeleine naciągnęła nitkę i przeciągnęła ją kilka razy po kancie łóżka. W końcu nić ustąpiła i dziewczyna naprawiła pończochę.

Kolacja kapitańska odbywała się w najbardziej reprezentacyjnym pomieszczeniu na statku. Nie było w nim nic luksusowego, kajuta była po prostu dość obszerna. Niewielkie okna ozdobione prostymi zasłonami nadawały pomieszczeniu przytulniejszej prezencji. Pośrodku stał okrągły stół z jasnym obrusem. Przygotowano nakrycia dla pięciu osób: komplet białej porcelany, srebrne sztućce i kieliszki do wina. Staranność, z jaką przygotowano ów skromny serwis, zaskakiwała w tych ascetycznych czasach i w miejscu tak mało eleganckim jak statek handlowy. Masywne krzesła wydawały się, co prawda, za ciężkie i nie pasowały do stołu, jednak fakt, że wszystkie pasowały do siebie i były z jednego kompletu, robił na gościach spore wrażenie. Opodal stołu ustawiono niski, masywny stolik klubowy i fotele. W pomieszczeniu nie było górnego światła, żadnych elektrycznych girland zwisających z sufitu. Na ścianach zamontowano boczne lampy, których klosze z mlecznego szkła rozlewały ciepłe światło i odcinały kajutę od grudniowej zawieruchy. W miodowej poświacie najbardziej rzucały się jednak w oczy obrazy. Naprzeciwko siebie wisiały dwa dzieła. Przykuwały uwagę rozmiarami i kontrastową odmiennością. Jeden przedstawiał statek żaglowy na wzburzonym oceanie. Morze i niebo kolorystycznie prawie nie różniły się od siebie, zdawały się być tym samym żywiołem, a jedynie białe kołnierze fal i szarość żagli pozwalały rozpoznać granice między głębią i firmamentem. Drugi obraz również przedstawiał statek z postawionymi żaglami, ale były one w brunatnym kolorze i w kształcie wachlarza. Statek płynął po spokojnym, lazurowym akwenie. W tle widniały pojedyncze góry pokryte soczyście zieloną roślinnością.

Kapitan i pierwszy oficer siedzieli w fotelach, paląc cygara i popijając w kłębach dymu whisky. Swobodnie opowiadali sobie o wydarzeniach dnia i wymieniali meldunki służb meteorologicznych. Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi, a w nich stanęli państwo Amiguet. Obaj mężczyźni natychmiast poderwali się z foteli i uprzejmie przywitali z gośćmi. Howard podał drinki. Pani Amiguet ciągnęła rozmowę, podziwiając z udawanym zainteresowaniem złocone ornamenty białej zastawy, pan Amiguet z miną znawcy odgadywał metaforyczne znaczenie obrazów. Umiejętnie prowadzona rozmowa o niczym utwierdzała Smithsona w przekonaniu, że ma do czynienia z ludźmi o pewnym statusie społecznym, bo przecież tylko ci, którym nie brakuje pieniędzy i nie muszą cały czas myśleć o zarabianiu na życie, mogli sobie pozwolić na luksus jałowej pogawędki. Zamierzał właśnie zaproponować, żeby usiedli, kiedy w drzwiach pojawiła się Madeleine.

„Ładna kobieta” – pierwsze, co pomyślał kapitan.

Pozostali również przyjrzeli się jej z zaciekawieniem. Z niepozornej osoby, którą kapitan obserwował na pokładzie, gdy odpływali z Marsylii, w ciągu godziny przeistoczyła się w interesującą kobietę. Była wysoka i szczupła. Ciemne włosy, upięte w kok, podkreślały jej klasyczną urodę. Niby nie było nic nadzwyczajnego w jej stroju i fryzurze, ale… Madeleine zorientowała się, że jest lustrowana od stóp do głów. Zaczerwieniona strząsnęła z policzka niewidzialny pyłek. Obecni właśnie konstatowali, że lazurowy akwen na obrazie ukazującym egzotyczny ocen był w tym samym kolorze co jej oczy. Jej spojrzenie przyciągało czymś magnetycznym, trudnym do określenia. Przyglądając się elegancko ubranym gościom, sądziła, że uwagę przykuł jej strój – pensjonarki wysłanej właśnie na przepustkę do rodziców.

– Dobry wieczór – wymamrotała nareszcie po francusku.

– Dobry wieczór! – Usłyszała chóralną odpowiedź także w tym języku.

Kapitan przejął inicjatywę i rozpoczął oficjalne przedstawianie.

– Nazywam się David Smithson i jestem kapitanem tego statku. Joseph Howard jest pierwszym oficerem i moją prawą ręką.

Howard skinął głową na potwierdzenie.

– Państwo Amiguet. Madame Anne­-Marie Amiguet i monsieur Jean­-Jacques Amiguet, nasi goście ze Szwajcarii. I mademoiselle Madeleine Gaudet, nasza miła francuska pasażerka.

Obecni uścisnęli sobie wzajemnie ręce.

– Czego się pani napije przed kolacją? – kontynuował po francusku kapitan.

Spojrzała na butelki stojące na barku opodal stołu klubowego. Nie rozpoznała żadnego znajomego trunku. Nie wiedziała, co wybrać i czy w ogóle wypada jej jako kobiecie niezamężnej pić alkohol z obcymi mężczyznami. Nie chciała sprawiać wrażenia pensjonarki, ale zarazem obawiała się, że współtowarzysze podróży mogą ją uznać za nieprzyzwoitą.

– Dziękuję, nie piję alkoholu – powiedziała.

– To może napój miętowy? Nie mamy nic innego.

– Chętnie, ale proszę sobie nie robić kłopotu moją osobą. Mogę się obejść bez niczego.

Kapitan popatrzył na nią z lekkim zdziwieniem.

– Mademoiselle – zagadnął pan Amiguet – kapitan będzie się starał zrobić dla nas wszystko w czasie tej podroży. Proszę mu nie odmawiać – dokończył z uśmiechem.

„Palnęłam jakąś gafę?” – przestraszyła się w myślach.

– Dobrze, to napiję się whisky – odpowiedziała głośno.

Kapitan popatrzył na nią z jeszcze większym zdziwieniem. Bez słowa podszedł do baru i napełnił szklaneczkę.

– Z lodem?

– Tak, poproszę.

Smithson podał jej whisky i wskazał na fotel. Madeleine usiadła i upiła łyk. Przejął ją wstręt. Czegoś tak ohydnego nie piła jeszcze nigdy w życiu. Słyszała o whisky, wuj François handlował różnymi towarami, w tym również alkoholem, i wiedziała nawet, że są różne rodzaje tego trunku. Do tej pory jednak znała tylko wino i absynt. Z trudem zapanowała nad wyrazem twarzy. Nie chciała pokazać kapitanowi, że whisky jej nie smakuje. Kapitan, bystry obserwator, mimo to zauważył lekkie skrzywienie twarzy dziewczyny.

– Och, mademoiselle, nie smakuje pani nasza whisky?

– Ależ skąd, jest wyborna. Po prostu dawno nie piłam alkoholu – kłamała jak z nut.

W sali pojawił się marynarz, ten sam, który przyniósł Madeleine zaproszenie. Podszedł do kapitana i powiedział coś po cichu.

– Mili państwo, proszę do stołu – zakomunikował kapitan.

Goście podnieśli się z foteli, by zająć miejsca wskazane przez kapitana. Madeleine przypadło to między panem Amiguet i pierwszym oficerem. Na początek została podana zupa cebulowa.

– Monsieur le capitaine – rozpoczął rozmowę pan Amiguet – zupa smakuje znakomicie! Jeżeli pozostałe dania będą tak samo wykwintne, to pomyślę, że jestem w Paryżu w hotelu Ritz!

– Na pewno się pan dzisiaj nie rozczaruje. Nasz kucharz gotował przed wojną w jakimś dobrym paryskim hotelu. Poza tym jesteśmy na początku podroży. Nasze spiżarnie są pełne świeżej żywności. Nie mogę gwarantować, że za miesiąc będziemy jedli tak samo wykwintnie jak dzisiaj. – Kapitan dobrze wiedział, że dobre jedzenie podtrzymuje miłą atmosferę wśród gości i podnosi morale załogi. Nie miał jednak złudzeń, że pustoszejące spiżarnie z czasem wpłyną na nastroje na statku.

– Mnie wystarczy, że obrus jest czysty i wszystkie elementy zastawy pasują do siebie – stwierdziła pani Amiguet niewzruszona perspektywą skromniejszych posiłków.

– A jak pani smakuje zupa, mademoiselle? – zwrócił się Joseph Howard do Madeleine.

– Och, mogę tylko potwierdzić słowa pana Amigueta.

Marynarz, nazywany przez kapitana Jeromem, podał następne danie i wino.

– Co państwa zmusza do wyprawy do George Town w tych niepewnych czasach? – zagadnął kapitan państwa Amiguet.

– Nasza plantacja kauczuku – padła odpowiedź ze strony Jeana­-Jacques’a Amigueta. – Od ponad roku nie otrzymuję żadnych wiadomości z plantacji. Nie wiem, co się tam dzieje. Słyszałem, że Japończycy zajęli Półwysep Malajski. Brytyjczycy twierdzą, że George Town i okolice są pod ich kontrolą, a moja plantacja jest położona niedaleko. Muszę sprawdzić, jak naprawdę wygląda sytuacja. Czy pan, kapitanie, może mi powiedzieć coś więcej o tym, czego mogę oczekiwać na półwyspie?

– Mogę niestety tylko potwierdzić to, co sam pan już wie. – Kapitan z westchnieniem odłożył na bok sztućce i uważnie popatrzył na monsieur Amigueta. – Nasza armia zamierza odbić tereny na półwyspie zajęte przez Japończyków. Jak daleko posunięty jest front, tego też nie wiem dokładnie. Spodziewam się, że otrzymam nowe informacje, kiedy zawiniemy do Dżafny na Cejlonie.

– A co panią ciągnie do George Town, mademoiselle? – chciał wiedzieć kapitan.

– Ja właściwie muszę dotrzeć do Bangkoku. Jak zawiniemy do George Town, chcę, tak samo jak państwo Amiguet, dostać się na ląd i odnaleźć dworzec kolejowy. Wuj mówił mi o ekspresie z Kuala Lumpur, który zawiezie mnie do celu – wyrecytowała beznamiętnie, mając nadzieję, że w ten sposób zakończy dalsze wypytywanie.

– Swego czasu ten ekspres jeździł nawet z Singapuru do Bangkoku – wtrącił pan Amiguet, jakby nie zauważając tonu jej odpowiedzi.

Madeleine spojrzała bezsilnie, rozważając, co odpowiedzieć, żeby definitywnie położyć kres zainteresowaniu swoją osobą.

– Tego to nie wiem – wyrzuciła z siebie najbardziej sucho, jak potrafiła. – Nie znam tej okolicy. Będę w Azji pierwszy raz.

– Ale co panią ciągnie do Azji? – Smithson zdawał się ciągle niezadowolony odpowiedzią. – To nie jest przecież francuska riwiera. Warunki życia dla Europejczyka są tam bardzo ciężkie. Klimat, jedzenie, język. Samotnej młodej kobiecie jest jeszcze trudniej. Dlaczego rodzice zdecydowali się panią samą wysłać w tę podroż? – wypytywał.

Poruszyła się na krześle, jakby chciała wstać od stołu. Wbiła wzrok w talerz i skurczyła się w sobie. Niebieskie oczy napełniły się łzami. A więc jest naprawdę tak, jak przypuszczała. Została wysłana do obcego, dzikiego kraju, bo nikogo jej osoba nie obchodzi. Teraz wszystko wydawało się jasne. Wujostwo chciało się jej pozbyć. Zrozumiała, że jej życie nie ma wartości dla nikogo poza nią samą. Niespodziewanie dziarsko podniosła głowę i spojrzała kapitanowi prosto w oczy.

– Nie wiem, po co jadę do Azji. Poza tym moi rodzice nie żyją – stwierdziła pełnym głosem i upiła duży łyk czerwonego wina, chcąc dodać sobie odwagi.

Kapitan poczuł się zakłopotany jej odpowiedzią.

– Ach, przepraszam, nie chciałem być niedyskretny.

Madeleine doznała niewytłumaczalnego przypływu energii. Zapragnęła wyrzucić z siebie wątpliwości, niepewność, to, co ją dręczyło. Postawić pytania, których nie ważyła się dotąd zadawać. Ujawnić sprawy, o których musiała milczeć. W tej krótkiej chwili pojęła, że skoro jest zdana tylko na siebie, to może się zachowywać tak, jak uważa za stosowne. Nie musi ukrywać swojej prawdziwej tożsamości. Nie musi ciągle myśleć o tym, że jej niewłaściwe zachowanie może kogoś skompromitować. Skompromitować może tylko samą siebie. Było to bolesne, ale wyzwalające. Poczuła się w tym momencie, wśród tych obcych ludzi, niespodziewanie wolna, wolna od niewidzialnych więzów, które do tej ją pory krępowały.

– Nic nie szkodzi. Jest przecież wojna. Żołnierze i cywile umierają – usłyszała samą siebie.

– Nie chcę wymuszać na pani opowieści o bolesnych sprawach.

– Czasami boleśniejsze jest to, co się przemilcza, niż to, o czym się otwarcie rozmawia – odpowiedziała hardo i rozejrzała się po sali, jakby sprawdzając reakcję na własne słowa.

Obecni popatrzyli po sobie zaskoczeni stwierdzeniem, które bardziej pasowało do dojrzałej, doświadczonej kobiety niż do młodej dziewczyny, ta zaś siedziała wyprostowana z podniesioną głową, wpatrując się gdzieś przed siebie i wyczekując dalszych pytań. Była gotowa na nie odpowiedzieć.

– Moi rodzice zginęli w październiku w powstaniu w Warszawie – powiedziała nagle cicho Madeleine.

– Jest pani Żydówką? – zapytała równie cicho pani Amiguet.

– Nie, jestem Polką, katoliczką.

– Ach, teraz rozumiem, skąd ten akcent w pani francuskim – zawyrokował głośno pan Amiguet.

– Nie przesadzaj, mój drogi, słyszy się, że pani nie jest urodzoną Francuzką, ale mówi znakomicie po francusku. Poza tym trudno stwierdzić na podstawie akcentu, skąd pani pochodzi, mademoiselle – wtrąciła się pani Amiguet.

– Jak się pani dostała na statek? – zagadnął Joseph Howard.

– Przez ostatnie pięć lat mieszkałam we Francji u wujostwa. Najpierw w Paryżu, potem w Aix w Prowansji. Bilet na statek załatwił wuj. Dla ciotki i dla mnie.

– To ta dama, która panią odprowadzała do portu? – zapytał kapitan.

– Tak. – Ogarnął ją wstyd, że musi otwarcie przyznać się do bycia porzuconą w ostatniej chwili. Przyłapała się na tym i postanowiła, że głośno wypowie ten bolesny fakt.

– Moja ciotka zdecydowała się pozostać bez wyraźnego powodu.

– Wie pani, w życiu nie opuszcza się nikogo bez powodu. Być może nie mogła go pani podać. Jestem pewna, że to się z czasem wyjaśni – powiedziała pani Amiguet ze zrozumieniem w głosie.

– To musi być dla pani przygnębiające uczucie – kontynuowała Szwajcarka. – Wyobrażam sobie, jak się pani czuje w tej sytuacji, opuszczona, niepotrzebna. Niech się pani nie poddaje tym uczuciom. Jest pani na to za młoda.

Madeleine popatrzyła wielkimi oczami na panią Amiguet. Ta obca kobieta doskonale rozumiała jej stan ducha. Jak to było możliwe?

– Muszę żyć pogodzona z tym stanem rzeczy – stwierdziła stanowczo i próbowała tym zakończyć swoje opowiadanie.

Rozmówcy rozpoznali tym razem jej intencje i zmienili temat. Jednak Joseph Howard nadal był zainteresowany celem podroży Madeleine.

– Bangkok to miasto z ograniczonymi możliwościami dla samotnej kobiety. Gdzie zamierza się pani zatrzymać?

Pytanie Howarda z lekka ją poirytowało. Miała wrażenie, że opowiedziała obcym ludziom swoje życie, a ten nastawał na jeszcze więcej.

– Zatrzymam się we francuskiej ambasadzie, u przyjaciela mojego wuja – odpowiedziała chłodno.

– Joseph, zostawmy naszą młodą damę w spokoju – uciął kapitan.

Marynarz Jerome zajrzał do kajuty i zapytał, czy może podać kawę. Goście przenieśli się ponownie do foteli.

– Chciałbym poinformować państwa o rozkładzie dnia na naszym statku – zagadnął znów kapitan.

– Śniadanie i lunch możecie sobie zamówić do kajuty. Kolację, proponuję, żebyśmy jedli wspólnie. Poza tym codziennie staram się, na ile mi obowiązki pozwalają, o piątej po południu pić herbatę. Państwa towarzystwo będzie bardzo mile widziane. Niestety, nie mogę nic więcej zaproponować. No, być może moja biblioteczka byłaby interesująca. Ale wszystkie książki są po angielsku. No i Jerome, który nas obsługiwał, jest także do państwa dyspozycji.

– Pańska propozycja wspólnych kolacji jest bardzo uprzejma. Myślę, że będziemy z niej skwapliwie korzystać. Niewykluczone, że chociaż jesteśmy Szwajcarami, oboje z małżonką zostaniemy też amatorami angielskiej herbaty – odpowiedział kurtuazyjnie pan Amiguet. – Jak często jest pan informowany, kapitanie, o stanie działań wojennych?

– Mniej więcej co dwa, trzy dni dostaję informacje – odpowiedział zwięźle kapitan Smithson. Nie chciał dalej rozwijać tego niewygodnego dla siebie tematu, ale pan Amiguet nie ustępował.

– Czy może pan, kapitanie, potwierdzić, że niemieckie łodzie podwodne czyhają na statki wojenne i handlowe przy wejściu do Kanału Sueskiego?

Kapitan próbował zapanować nad wyrazem twarzy: „Skąd, do diabła, ten Szwajcar wiedział o czymś takim?” – pomyślał.

– Nie, nie mogę tego potwierdzić. To jest dla mnie nowa i mało prawdopodobna informacja – odpowiedział głośno, starając się zachować zimną krew. – Myślę, że mój armator nie wysłałby mnie w aż tak niebezpieczną trasę z ładunkiem, który jest pilnie oczekiwany przez armię brytyjską. To byłoby przecież niesłychane ryzyko.

– Ależ, kapitanie, jest wojna. Ileż to żołnierzy wysyła się na śmierć z myślą: jak wygracie i się ocalicie, to dobrze dla was, jeżeli nie, to przyjdą inni, nowi, i oni załatwią tę sprawę. A jak i ci nie dopną swego, to na pewno dokona tego trzecia albo czwarta tura. Liczy się tylko cel, a reszta to tylko kwestia liczby ofiar – ciągnął z brutalną szczerością pan Amiguet.

– Monsieur Amiguet, pan jest bezwzględnym cynikiem – powiedział twardo kapitan. Miał nadzieję, że przez to stwierdzenie zmusi Szwajcara do wycofania się z dyskusji. Ten nie dawał jednak za wygraną.

– Kapitanie Smithson, niech pan nie próbuje być moralistą. Wojny nie można postrzegać w kategoriach moralnych. Pan wie tak samo dokładnie jak ja, że to nie jest cynizm, tylko realizm.

Joseph Howard, który przysłuchiwał się rozmowie, westchnął głęboko. Jean­-Jacques Amiguet spojrzał na niego i się roześmiał.

– Widzi pan, kapitanie, sumienie gryzie pana pierwszego oficera. Pan nie powiedział nam wszystkiego – kontynuował Amiguet. – Więc? Jak wygląda prawda?

Smithson nadal próbował zachować informacje o ryzyku dla siebie.

– Pan wyciąga fałszywe wnioski. Myślę, że powinniśmy zakończyć tę dyskusję. Nie chcę być nieuprzejmy, monsieur Amiguet, ale skąd pan może wiedzieć cokolwiek o wojnie? Pan, który mieszka w neutralnej Szwajcarii.

– A skąd pan bierze swoją wiedzę o wydarzeniach wojennych, będąc cały czas na statku? – kontynuował nieustępliwie pan Amiguet.

– Otrzymuję regularnie informacje!

– Ja też! Czy chce pan porówywnać wiarygodność naszych źródeł? – Szwajcar należał do gatunku racjonalistów obdarzonych ostrym zmysłem obserwacji i solidną porcją sceptycyzmu. Był zdania, że prawdę usłyszy od rozmówcy, tylko prowokując go werbalnie. Chciał też pokazać kapitanowi, że nie jest pierwszym lepszym cywilnym pasażerem, tylko dobrze poinformowaną osobą, z którą należy się liczyć i której nie da się zbyć zdawkowym stwierdzeniem. Właściwie nie chodziło mu o grożące niebezpieczeństwo, bo przecież wiedział o łodziach podwodnych i sam zdecydował się na tę podróż. Chciał jedynie zaznaczyć swoją pozycję w stosunku do kapitana.

Smithson wyczuł, z kim ma do czynienia, i w lot pojął, że musi wykonać teraz jakiś gest porozumienia, żeby definitywnie zakończyć rozmowę.

– Monsieur Amiguet, obiecuję, że skoro tylko otrzymam ostrzeżenie, poinformuję państwa. Być może będziemy zmuszeni przeczekać w jakimś porcie. Proszę jednak nie rozpowszechniać naszej rozmowy wśród załogi.

– Dobrze. Może pan liczyć na moją dyskrecję – zakończył nagle polubownie Amiguet.

Madeleine odetchnęła głęboko, ciesząc się w duchu z zakończenia tej tyrady. W milczeniu zastanawiała się, czemu miał służyć napastliwy ton pana Amigueta.

– Dlaczego właściwie nie rozmawiamy po angielsku? – zapytała ze sztuczną wesołością w głosie pani Amiguet, próbując zmienić kierunek rozmowy. – To byłoby przecież znakomite ćwiczenie przed naszym pobytem w Azji!

– Doskonały pomysł, madame Amiguet – zawtórował równie sztucznie Joseph Howard.

Madeleine struchlała.

„No tak, jak zaczną rozmawiać po angielsku, to koniec – przemknęło jej przez myśl. – Będę musiała poszukać towarzystwa Jeromego albo kucharza”.

– Och, mademoiselle Gaudet nie mówi po angielsku – zauważył Howard.

„Jeszcze jedno upokorzenie” – pomyślała.

Madame Amiguet znowu przyszła jej z pomocą.

– Mister Howard, czy nie byłoby sensownym zadaniem uczenie mademoiselle Gaudet angielskiego w czasie naszej podróży? – zapytała Szwajcarka. – Przecież w Bangkoku szybciej się człowiek porozumie po angielsku niż po francusku. My, Europejczycy, nigdy nie opanujemy syjamskiego.

– Madame Amiguet, jestem pani zdania. To byłoby zadanie, które na pewno przyniosłoby korzyść mademoiselle Gaudet, a my mielibyśmy doskonałe zajęcie na te nudne dni na morzu – podchwycił pierwszy oficer i spojrzał na Madeleine.

– Madame Amiguet, monsieur Howard, nie wiem, czy wypada mi przyjąć tę propozycję – odpowiedziała Madeleine bardziej z uprzejmości niż z przekonania. Nie miała odwagi pokazać, jak bardzo ucieszył ją ten pomysł. Nie dlatego, żeby specjalnie ceniła angielski albo była w stanie określić jego przydatność w swoim obecnym położeniu. Uważała, że nie zasługuje na uwagę tych ludzi.

– Podejrzewam, że nawet znajdę w swojej biblioteczce podręcznik. Przed laty próbowałem nauczyć angielskiego Chińczyka z Singapuru. Był wtedy naszym kucharzem – ponownie włączył się do rozmowy kapitan, jakby całkowicie zapomniał o konfrontacji ze Szwajcarem.

– No to postanowione – przypieczętowała dyskusję pani Amiguet.

– Kiedy zaczynamy? Jutro po śniadaniu? Co pani na to, mademoiselle? – Howard popatrzył jej w oczy i w napięciu oczekiwał odpowiedzi.

– Zgoda, monsieur Howard! – odpowiedziała ucieszona.

– Madame Amiguet i ja czekamy jutro na panią – oświadczył zadowolony i dotknął mimo woli jej ręki.

– Ale proszę nie oczekiwać ode mnie zbyt wiele. Naprawdę nie znam ani słowa.

– Jeżeli cokolwiek okaże się bardzo niezrozumiałe, będę panią wspierać po francusku – zapewniła madame Amiguet.

Madeleine poczuła się jak uskrzydlona.

– Madame Amiguet, monsieur Howard, nie wiem, jak mam państwu dziękować!

– Na dziękowanie jeszcze za wcześnie – stwierdziła rezolutnie madame Amiguet.

– My z madame Amiguet również obiecujemy sobie, że spędzimy interesująco czas, ucząc panią angielskiego, mademoiselle. Nieprawdaż, madame?

– Ależ naturalnie, monsieur Howard – przytaknęła Szwajcarka.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij