Jedyna historia - ebook
Jedyna historia - ebook
Historia miłosna przepełniona czystym pięknem, głębokim smutkiem i głęboką prawdą.
„Większość z nas ma tylko jedną jedyną historię do opowiedzenia. Nie chodzi mi o to, że w naszym życiu dzieje się tylko jedno coś: są niezliczone wydarzenia, które przekształcamy w niezliczone historie. Ale naprawdę liczy się tylko jedna historia, którą warto opowiedzieć. Ta jest moja.”
Pewnego lata w latach sześćdziesiątych, na przedmieściach południowego Londynu, Paul wraca z uniwersytetu w wieku dziewiętnastu lat. Matka namawia go do wstąpienia do klubu tenisowego. W turnieju w mieszanym debla gra z Susan Macleod, znakomitą zawodniczką, która ma czterdzieści osiem lat. Pewną siebie, ironiczną i zamężną, z dwiema prawie dorosłymi córkami. Staje się szybko również ciepłą towarzyszką, ich więź jest natychmiastowa. I wkrótce, nieuchronnie zostają kochankami.
Po dziesięcioleciach Paul wspomina, jak się zakochali, jak wyzwolił Susan z nieudanego małżeństwa i jak - stopniowo, bezlitośnie - wszystko się rozpadało, a on sam starał się zrozumieć zawiłość i głębię ludzkiego serca. Jest to wstrząsająca opowieść o bezradności, oddaniu się i o tym, jak pamięć może nas oszukać, zawieść i zaskoczyć. Jak to ujął Paul: "pierwsza miłość ustawia Ci życie na zawsze".
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8031-242-5 |
Rozmiar pliku: | 919 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Możecie zauważyć – słusznie – że w rzeczywistości nie ma takiego pytania. Bo nie mamy wyboru. Gdybyśmy mieli wybór, wtedy istniałoby pytanie. Ale nie mamy, więc nie istnieje. Kto potrafi zapanować nad tym, jak bardzo kocha? Jeśli możesz nad tym panować, wtedy to nie jest miłość. Nie wiem, jak należałoby określić ten stan, ale to nie jest miłość.
Większość z nas ma do opowiedzenia tylko jedną historię. Nie chcę przez to powiedzieć, że w życiu przydarza nam się tylko jedna rzecz: jest niezliczenie wiele wydarzeń, które obracamy w niezliczenie wiele historii. Ale tylko jedna się liczy, tylko jedną naprawdę warto opowiadać. Oto moja.
Ale tu pojawia się pierwszy problem. Jeśli to twoja jedyna historia, to właśnie ją najczęściej opowiadałeś i powtarzałeś, choćby – jak w tym przypadku – głównie sobie samemu. Rodzi się więc pytanie: czy te wszystkie powtórzenia przybliżają cię do prawdy o tym, co się wydarzyło, czy też cię od niej oddalają? Nie jestem pewien. Jednym sprawdzianem może być stwierdzenie, czy z upływem lat wypadasz w swojej opowieści lepiej, czy gorzej. Jeśli wypadasz gorzej, być może jesteś bliższy prawdy. Z drugiej strony, istnieje niebezpieczeństwo, że popadasz w retrospektywny antyheroizm: może przedstawianie swojego postępowania jako gorsze, niż w rzeczywistości było, to forma samochwalstwa. Będę więc musiał zachować ostrożność. Cóż, z upływem lat nauczyłem się zachowywać ostrożność. Jestem teraz tak ostrożny, jak wówczas byłem nieostrożny. Czy może niefrasobliwy? Czy jednemu słowu mogą odpowiadać dwa słowa przeciwstawne?
Czas, miejsce, środowisko społeczne? Nie wiem, jak ważne są w historiach o miłości. Może dawniej, u klasyków, gdzie toczą się walki między miłością a obowiązkiem, miłością a religią, miłością a rodziną, miłością a państwem. To nie jest taka historia. Niemniej – skoro nalegacie. Czas: ponad pięćdziesiąt lat temu. Miejsce: jakieś dwadzieścia kilometrów na południe od Londynu. Środowisko: tak zwana dzielnica maklerów – nie żebym przez wszystkie spędzone tam lata jakiegoś spotkał. Domy wolno stojące, niektóre z muru pruskiego, inne o ścianach wyłożonych płytkami. Żywopłoty z ligustru, wawrzynu i buczyny. Drogi z rynsztokami, jeszcze niepocięte żółtymi liniami i zatokami do parkowania dla mieszkańców. W tamtych czasach można było pojechać do Londynu i zaparkować prawie wszędzie. Nasz kawałek przedmieścia nosił wdzięczne miano „Wioska” i może kilkadziesiąt lat przedtem nią był. Teraz była tam stacja kolejowa, z której od poniedziałku do piątku, a czasem też na pół soboty mężczyźni w garniturach jeździli do Londynu. Był przystanek autobusów Green Line; przejście dla pieszych wyposażone w światła ostrzegawcze; poczta; kościół niezbyt oryginalnie noszący imię Świętego Michała; pub, sklep wielobranżowy, apteka, fryzjer; stacja benzynowa, gdzie dokonywano też drobnych napraw samochodów. Rano było słychać przenikliwe wycie pojazdów rozwożących mleko – do wyboru Express i United Dairies; wieczorem i w weekendy (choć nigdy w niedzielne poranki) warkot kosiarek spalinowych.
Na trawniku odbywały się głośne amatorskie rozgrywki krykieta; było pole golfowe i klub tenisowy. Gleba była na tyle piaszczysta, że zadowalała ogrodników; londyńska glina nie sięgała tak daleko. Niedawno zostały otwarte delikatesy z rewolucyjną zdaniem niektórych ofertą europejskich przysmaków: wędzonych serów i guzowatych kiełbasek dyndających w siatkach jak ośle kutasy. Ale co młodsze żony zaczynały gotować odważniej, a ich mężowie zazwyczaj przyjmowali to z aprobatą. Z dwóch dostępnych kanałów telewizyjnych BBC oglądano częściej niż ITV, a alkohol zwykle pijało się tylko w weekendy. W aptece można było dostać plastry na kurzajki i suchy szampon w małych plastikowych butelkach, ale nie środki antykoncepcyjne; w sklepie wielobranżowym sprzedawano arcynudną lokalną „Advertiser & Gazette”, ale nikt nie uświadczył nawet najgrzeczniejszego świerszczyka. Po artykuły erotyczne trzeba było jechać do Londynu. Przez większość czasu, który tam spędziłem, to wszystko mi nie przeszkadzało.
No dobrze, wystarczy tego odgrywania agenta nieruchomości (prawdziwą agencję mieliśmy piętnaście kilometrów od domu). I jeszcze jedno: nie pytajcie mnie o pogodę. Słabo pamiętam, jaka była za mojego życia. Choć prawda – pamiętam, jak gorące słońce zwiększało atrakcyjność seksu; jak nagły opad śniegu budził radość, a zimne wilgotne dni wywoływały wczesne objawy, które ostatecznie doprowadziły do wymiany obu stawów biodrowych. Ale nic istotnego w moim życiu nie wydarzyło się podczas ani tym bardziej z powodu szczególnych zjawisk pogodowych. Jeśli więc pozwolicie, meteorologia nie będzie odgrywać w tej historii żadnej roli. Choć możecie oczywiście wydedukować, że kiedy gram w tenisa na trawie, nie pada ani deszcz, ani śnieg.
Klub tenisowy: kto by pomyślał, że wszystko się tam zaczęło? Jako nastolatek uważałem to miejsce jedynie za oddział Młodych Konserwatystów pod gołym niebem. Miałem rakietę i trochę grywałem, podobnie jak umiałem rzucić kilka niezłych off-spinów, a jako bramkarz wykazać się rzetelnością, choć niekiedy i lekkomyślnością. W sporcie lubiłem rywalizację, przy czym nie byłem przesadnie uzdolniony.
Po pierwszym roku na uniwersytecie spędzałem trzy miesiące w domu, wyraźnie i nieskruszenie znudzony. Tym, którzy dziś mają tyle lat co ja wówczas, trudno będzie sobie wyobrazić, ile kłopotu sprawiała wtedy komunikacja. Większość moich przyjaciół mieszkała daleko, a – zgodnie z niewypowiedzianym, choć jasnym rodzicielskim przykazaniem – korzystanie z telefonu nie było wskazane. List, a potem odpowiedź na niego. To wszystko trwało długo i usposabiało do samotności.
Moja matka, być może licząc, że poznam jakąś miłą jasnowłosą Christine lub Virginię o żywym usposobieniu i czarnych lokach – tak czy owak dziewczynę o porządnych, choć nie nadmiernie wyrazistych konserwatywnych poglądach – zasugerowała, że mógłbym zapisać się do klubu tenisowego. Nawet by mi go opłaciła. Świadomy jej intencji, zaśmiałem się bezgłośnie: za nic na świecie nie zamierzałem skończyć na przedmieściach z grającą w tenisa żoną i dwojgiem i czterema dziesiątymi dzieci i oglądać, jak one też grają z kolegami w klubie, i tak dalej, podążać wypełnioną echem amfiladą luster ku niekończącej się ligustrowo-wawrzynowej przyszłości. Decyzji, by przyjąć propozycję matki, przyświecał wyłącznie duch satyry.
Poszedłem tam i zaproszono mnie do „gry”. Był to test, który w godny angielski sposób pozwalał dyskretnie sprawdzić nie tylko moje umiejętności, lecz także ogólne obycie i przystosowanie społeczne. Jeśli nie przejawię cech negatywnych, zostanie przyjęte, że wykazuję cechy pozytywne: tak to działało. Matka zadbała, by mój biały strój był uprany, a kanty w spodenkach wyraźne i równe; przykazałem sobie, żeby na korcie nie przeklinać, nie bekać ani nie puszczać bąków. W mojej grze widać było dużo pracy nadgarstkiem, optymizmu i samouctwa; grałem tak, jak tego oczekiwano, unikając chamskich zagrywek, które sprawiały mi największą przyjemność, i nigdy nie celując w ciało przeciwnika. Serw, siatka, uderzenie z woleja, drugie uderzenie z woleja, dropszot, lob przy jednoczesnym komplemencie pod adresem przeciwnika – „Genialnie!” – i odpowiedniej trosce o partnera – „Moja!”. Po dobrym uderzeniu byłem skromny, po wygranym gemie – pełen cichego zadowolenia, po stracie seta – smętnego niedowierzania. Potrafiłem zagrać to wszystko i tak zostałem przyjęty na sezon letni, dołączając do grających przez cały rok Hugonów i Caroline.
Hugonowie lubili mi mówić, że podniosłem średnią klubowego IQ, obniżając zarazem średnią wieku; któryś upierał się, żeby nazywać mnie Mądralą i Herr Profesorem, w zręcznym nawiązaniu do ukończonego przeze mnie jednego roku na Uniwersytecie Sussex. Caroline odnosiły się do mnie dość przyjaźnie, acz z rezerwą; lepiej wiedziały, czego się spodziewać po Hugonach. Wśród tej braci czułem, jak uchodzi ze mnie wrodzony duch rywalizacji. Starałem się zagrywać jak najlepiej, ale zwycięstwo mnie nie interesowało. Praktykowałem nawet oszukiwanie na swoją niekorzyść. Jeśli piłka znalazła się na kilkucentymetrowym aucie, w biegu podnosiłem kciuk i krzyczałem: „Genialnie!”. Podobnie, kiedy serwis trafiał parę centymetrów za linię serwisową lub środkową, reagowałem powolnym skinieniem głowy i równie powolnym przejściem na drugą stronę kortu, żeby odebrać kolejny. Kiedyś usłyszałem, jak jeden Hugo przyznał drugiemu: „Równy gość z tego Paula”. Kiedy po porażce przeciwnika ściskaliśmy sobie dłonie, celowo chwaliłem jakiś aspekt jego gry. „Ten niesamowity serwis na bekhend sprawił mi sporo kłopotów”, przyznawałem otwarcie. Miałem tam spędzić tylko parę miesięcy i nie chciałem, by mnie poznano.
Po jakichś trzech tygodniach mojego tymczasowego członkostwa odbywał się turniej par mieszanych. Pary dobierano w drodze losowania. Pamiętam, że później pomyślałem: los to inaczej przeznaczenie, czyż nie? Zostałem partnerem pani Susan Macleod, która wyraźnie nie należała do gatunku Caroline. Miała, jak przypuszczałem, czterdzieści kilka lat, włosy wiązała wstążką, tak że odsłaniały uszy, których wtedy nie zauważyłem. Do tego biała sukienka do tenisa z zieloną lamówką i rzędem zielonych guzików na stanie z przodu. Susan Macleod była niemal dokładnie mojego wzrostu, to znaczy miała metr siedemdziesiąt pięć, gdy kłamiąc, dodaję sobie parę centymetrów.
– Którą stronę wolisz? – spytała.
– Stronę?
– Forhend czy bekhend?
– Przepraszam. W gruncie rzeczy wszystko mi jedno.
– W takim razie zacznij od forhendu.
Pierwszy mecz – jeden set, którego przegranie oznaczało eliminację – graliśmy przeciw jakiemuś grubszemu Hugonowi i bardziej przysadzistej Caroline. Truchtałem tam i z powrotem, uznając, że do mnie należy przyjmowanie większości piłek; i początkowo, kiedy byłem przy siatce, rzucałem za siebie okiem, by zobaczyć, jak radzi sobie moja partnerka oraz czy i jak piłka wraca. Ale piłka zawsze wracała, łagodnie odbijając się od kortu, więc przestałem się oglądać, rozluźniłem się i poczułem, że naprawdę bardzo chcę wygrać. Czego też dokonaliśmy, 6:2.
Kiedy usiedliśmy ze szklankami wody jęczmiennej z sokiem cytrynowym, powiedziałem:
– Dzięki za uratowanie mi tyłka.
Miałem na myśli wszystkie te sytuacje, kiedy to rzucałem się przy siatce, żeby przejąć piłkę, po czym nie trafiałem, czym tylko przeszkadzałem pani Macleod.
– Zwykle mówi się: „Dobra robota, partnerko” – powiedziała, spoglądając szaroniebieskimi oczami i spokojnie się uśmiechając. – I spróbuj serwować trochę szerzej. To otwiera kąty.
Skinąłem głową, przyjmując tę poradę i nie odbierając jej jako ciosu w moje ego, co miałoby miejsce, gdyby udzielił jej któryś Hugo.
– Coś jeszcze?
– W deblu najczulszym punktem jest środek.
– Dziękuję, pani Macleod.
– Susan.
Usłyszałem, jak mówię:
– Cieszy mnie, że nie jesteś Caroline.
Zachichotała, jakby doskonale wiedziała, co mam na myśli. Ale jak to możliwe?
– Czy twój mąż też gra?
– Mój mąż? Pan S.P.? – Roześmiała się. – Nie. Woli golfa. Moim zdaniem to zupełnie niesportowe uderzać w piłkę, która się nie porusza. Zgodzisz się?
W tej odpowiedzi było za dużo treści, bym mógł ją tak na poczekaniu przeanalizować, skinąłem więc głową i wydałem cichy pomruk.
Drugi mecz był trudniejszy, przeciwko parze, która raz po raz przerywała grę i odbywała ciche narady taktyczne, jakby przygotowywali się do ślubu. Kiedy pani Macleod serwowała, zacząłem uciekać się do taniego podstępu: kucałem poniżej siatki, niemal na linii środkowej, chcąc w ten sposób zdekoncentrować odbierającego. Parę punktów nam to przyniosło, ale przy stanie 30:15, po usłyszeniu serwisu, wyprostowałem się za szybko i piłka uderzyła mnie prosto w tył głowy. Zachwiałem się melodramatycznie i osunąłem po siatce na kort. Caroline i Hugo podbiegli, okazując troskę; tymczasem z tyłu rozległ się wybuch śmiechu i dziewczęce „Powtórzymy net?”, na co nasi przeciwnicy naturalnie się nie zgodzili. Niemniej fuksem udało nam się wygrać 7:5 i weszliśmy do ćwierćfinału.
– Teraz będą kłopoty – ostrzegła mnie. – Ci startują w turniejach o mistrzostwo hrabstwa. Dni świetności mają już za sobą, ale i tak nie dadzą nam nic za darmo.
I nie dali. Mimo mojego truchtania zostaliśmy wyraźnie pokonani. Kiedy starałem się chronić środek kortu, piłka trafiała w linię boczną; kiedy osłaniałem kąty, spadała na linii środkowej. Dwa gemy, które udało nam się wygrać, to wszystko, na co zasłużyliśmy.
Usiedliśmy na ławce i włożyliśmy rakiety do prasek. Ja miałem dunlop maxply; ona gray’s.
– Przepraszam, że cię zawiodłem – powiedziałem.
– Nikt nikogo nie zawiódł.
– Wydaje mi się, że moim problemem może być taktyczna naiwność.
Tak, moje słowa były nieco pompatyczne, ale mimo to jej chichot mnie zaskoczył.
– Ciekawy z ciebie casus – powiedziała. – Będę musiała mówić ci Casey.
Uśmiechnąłem się. Podobało mi się, że ciekawy ze mnie casus.
Kiedy rozchodziliśmy się pod prysznice, powiedziałem:
– Podwieźć cię? Mam samochód.
Spojrzała na mnie z ukosa.
– Cóż, gdybyś nie miał samochodu, nie chciałabym, żebyś mnie podwoził. To byłoby bez sensu. – Powiedziała to w taki sposób, że nie mogłem poczuć się urażony. – Ale co z twoją reputacją?
– Moją reputacją? – spytałem. – Chyba nie mam takiej.
– Ojej. W takim razie musimy ci ją sprawić. Każdy młody człowiek powinien mieć reputację.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.