Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Jedyna z archipelagu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jedyna z archipelagu - ebook

Niezwykła powieść uwielbianej w świecie autorki.

A co ty chcesz powiedzieć swojej matce?

Bolesne dzieje skomplikowanych relacji matki i córki, opowieść o przeszłości, która je dzieli, ale i o perspektywach na przyszłość.

Przed laty Nora Bridge porzuciła męża i córki. Odniosła sukces jako autorka radiowego talk-show i ceniona felietonistka rubryki porad w jednej z gazet. Nora, ikona moralności, wie wszystko; umie też poradzić, jak utrzymać dobre stosunki rodzinne.

Ale sama nie potrafi przełamać jedenastoletniego milczenia i nawiązać kontaktu ze swoją młodszą córką. Ruby przepełnia gorycz i nienawiść do matki, którą wini za rozbicie rodziny i osobiste porażki. Podświadomie pragnie zemsty.

Gdy poczytne czasopismo publikuje zdjęcia nagiej Nory, wybucha skandal... a córka otrzymuje propozycję napisania artykułu, w którym może dać upust swej złości. Jednak wypadek samochodowy odwraca bieg wydarzeń. Ruby zajmuje się ranną matką.

Czy wspólnie spędzony czas odmieni uczucia córki i doprowadzi do zrozumienia i pojednania?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-536-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Wcze­snym wie­czo­rem spadł deszcz. W zapa­da­ją­cym mroku ulice Seat­tle wyglą­dały jak lustrzane wstęgi pomię­dzy wie­żow­cami.

To spo­kojne mia­sto zmie­niła rewo­lu­cja inter­ne­towa i nawet teraz, po zacho­dzie, roz­brzmie­wało łosko­tem i kuciem, odgło­sami budowy, nie­prze­rwa­nie wybi­ja­ją­cymi jeden rytm. Budynki wyra­stały nie­mal w ciągu jed­nej nocy, wspi­na­jąc się coraz wyżej ku prze­siąk­nię­temu wil­go­cią niebu. Mło­dzi z czer­wo­nymi fry­zu­rami i kol­czy­kami w nosach, ubrani po łach­ma­niar­sku, prze­my­kali przez cen­trum w nowiu­sień­kich jaskra­wo­czer­wo­nych fer­rari.

Na naroż­nym placu w mod­nej ostat­nio dziel­nicy Bel­l­town przy­cup­nął drew­niany budy­nek, w któ­rego sąsiedz­twie kie­dyś było cał­kiem pusto. Dom posta­wiono pra­wie sto lat temu, kiedy rzadko kto chciał miesz­kać tak daleko od środka mia­sta.

Wła­ści­ciele sta­cji radio­wej KJZZ jed­nak nie przej­mo­wali się tym, że nie pasują do mod­nego oto­cze­nia. Nada­wali z tego placu od pięć­dzie­się­ciu lat. Z małego byle jakiego lokal­nego radia stali się naj­więk­szą roz­gło­śnią w sta­nie Washing­ton.

Obecny okres powo­dze­nia zawdzię­czali w dużej mie­rze Norze Bridge, naj­mod­niej­szej rewe­la­cyj­nej autorce pro­gramu radio­wego.

Wpraw­dzie „Odnowa duchowa z Norą” gościła na ante­nie róż­nych sta­cji nie­cały rok, lecz stała się już praw­dzi­wym prze­bo­jem. Firmy rekla­mowe i roz­gło­śnie nie nadą­żały z wypi­sy­wa­niem cze­ków. Rów­nież coty­go­dniowa rubryka porad Nory w gaze­cie, zaty­tu­ło­wana „Nora wie naj­le­piej”, jesz­cze ni­gdy się nie cie­szyła taką popu­lar­no­ścią. Uka­zy­wała się w ponad dwóch tysią­cach sze­ściu­set gaze­tach w całym kraju.

Nora roz­po­częła karierę, udzie­la­jąc porad domo­wych w gaze­cie pro­win­cjo­nal­nej, ale dzięki cięż­kiej pracy i umie­jęt­no­ściom wspięła się wyżej. Jej wyjąt­kowe zaan­ga­żo­wa­nie i wysoki poziom etyczny odkryły naj­pierw miesz­kanki Seat­tle, a wkrótce potem kobiety w całym kraju.

Recen­zenci utrzy­my­wali, że autorka porad potrafi zna­leźć roz­wią­za­nie każ­dego kon­fliktu uczu­cio­wego, czę­sto też zwra­cali uwagę na czy­stość jej serca.

Ale się mylili. Wio­dło jej się dzięki nie­czy­sto­ści serca. Była zwy­kłą kobietą, która popeł­niała nie­zwy­kłe błędy. Dosko­nale rozu­miała wszel­kie prze­ży­cia zwią­zane z pro­ble­mem uczu­cia nie­speł­nie­nia i pro­ble­mem uczu­cia straty.

Sama bowiem ni­gdy ani na chwilę nie potra­fiła zapo­mnieć, co stra­ciła. Co odrzu­ciła. Codzien­nie wie­czo­rem wypo­wia­dała do mikro­fonu wła­ści­wie wła­sne żale i z tej studni smutku czer­pała pocie­sze­nie.

O swoją karierę dbała z lase­rową pre­cy­zją, ostroż­nie udo­stęp­nia­jąc pra­sie tylko to ze swo­jej prze­szło­ści, co mogło być dobrze przy­jęte. Nawet w ubie­głym tygo­dniu maga­zyn „People”, który umie­ścił jej zdję­cie na okładce, nie publi­ko­wał dokład­nej histo­rii jej życia. Sta­ran­nie zatarła ślady. Ow­szem, jej wiel­bi­cielki wie­działy, że prze­żyła roz­wód i ma doro­słe córki. Ale wszel­kie inne szcze­góły na szczę­ście pozo­sta­wały tajem­nicą.

Dziś wie­czo­rem Nora jak zwy­kle pro­wa­dziła audy­cję. Przy­cią­gnęła krze­sło na kół­kach bli­żej mikro­fonu i popra­wiła słu­chawki. Na ekra­nie kom­pu­tera widziała listę ocze­ku­ją­cych roz­mów tele­fo­nicz­nych. Wci­snęła połą­cze­nie dru­gie, przy któ­rym wid­niała infor­ma­cja: „Marge, pro­blemy matka–córka”.

– Dobry wie­czór, Marge, jesteś na ante­nie z Norą Bridge. Co cię nur­tuje?

– Dobry wie­czór… Noro – słu­chaczka zawa­hała się, lekko zdzi­wiona, że nagle sły­szy swój głos na ante­nie, bo cze­kała na roz­mowę pra­wie godzinę.

Nora się uśmiech­nęła, cho­ciaż mógł to dostrzec tylko reali­za­tor. Wie­działa z doświad­cze­nia, że jej wiel­bi­cielki odczu­wają nie­po­kój. Zni­żyła więc głos, by stał się deli­kat­niej­szy.

– Przy­ja­ciółko, jak mogę ci pomóc?

– Mam mały pro­blem z córką, Suki. – Słu­chaczka spłasz­czała w wymo­wie samo­gło­ski, po czym można było poznać, że pocho­dzi ze Środ­ko­wego Zachodu.

– Ile Suki ma lat?

– W listo­pa­dzie skoń­czy sześć­dzie­siąt sie­dem.

– Chyba pewne sprawy zawsze są takie same – roze­śmiała się Nora.

– Mię­dzy mat­kami i cór­kami, tak. Suki zawdzię­czam pierw­szy siwy włos w wieku trzy­dzie­stu lat. Teraz wyglą­dam jak puł­kow­nik San­ders.

Tym razem Nora roze­śmiała się ciszej. Mając czter­dzie­ści dzie­więć lat, nie uwa­żała siwych wło­sów za coś zabaw­nego.

– Marge, więc jaki masz pro­blem z Suki?

– A więc… – Marge prych­nęła. – W ubie­głym tygo­dniu wybrała się w rejs dla osób stanu wol­nego… wiesz, taki, co to wszy­scy ubie­rają się w hawaj­skie spód­niczki i piją czer­wone kok­tajle. Nie­ważne. A dzi­siaj mi mówi, że znów wycho­dzi za mąż za kogoś, kogo poznała na tym statku. W jej wieku! – Znów prych­nęła. – Wiem, że chciała, bym się razem z nią cie­szyła, ale czy ja mogłam? Suki jest trzpiotką. My z Tom­mym byli­śmy mał­żeń­stwem przez sie­dem­dzie­siąt lat.

Nora zasta­na­wiała się, co odpo­wie­dzieć. Oczy­wi­ście, że Marge wie­działa, iż obie z Suki nie są już młode i że czas ściera na proch naj­lep­sze inten­cje. Nie było więc sensu ude­rzać w rzewny ton i mówić o tym. Toteż spy­tała tylko:

– Kochasz swoją córkę?

– Zawsze ją kocha­łam. – W gło­sie Marge zabrzmiało łka­nie. – Nie masz poję­cia, Noro, jak to jest, kiedy tak bar­dzo się kocha córkę… i widzi się, jak ona prze­staje cię potrze­bo­wać. Co będzie, kiedy wyj­dzie za tego męż­czy­znę i cał­kiem o mnie zapo­mni?

Nora zamknęła oczy i usi­ło­wała oczy­ścić umysł ze zbęd­nych myśli. Opa­no­wała tę sztukę dawno temu, słu­chaczki bowiem nie­zmien­nie mówiły o czymś, co ją samą doty­kało do żywego. Musiała się więc nauczyć, jak dawać upust bólowi.

– Marge, każda matka tego się boi. Ale jedy­nym spo­so­bem zatrzy­ma­nia przy sobie dzieci jest wypusz­cze­nie ich w świat. Pozwól Suki zabrać ze sobą całą twoją miłość i niech będzie dla niej takim świa­tłem jak to, które zawsze paliło się w jej rodzin­nym domu. Jeżeli będzie czer­pała z tego siłę, ni­gdy za bar­dzo się nie oddali.

Marge cichutko pła­kała.

– Może do niej zadzwo­nię… i popro­szę, by przy­pro­wa­dziła swego męż­czy­znę na kola­cję.

– To byłby wspa­niały począ­tek. Powo­dze­nia, Marge. I koniecz­nie daj nam znać, jak się wszystko poto­czy. – Odchrząk­nęła i wyłą­czyła się. – Posłu­chaj­cie – powie­działa do mikro­fonu – pomóżmy Marge. Wiem, że wiele z was napra­wiło swoje sto­sunki w rodzi­nie. Dzwoń­cie! Przy­po­mnij­cie Marge i mnie, że miłość nie jest taka kru­cha, jak się cza­sem wydaje.

Oparła się o krze­sło i patrzyła, jak zapa­lają się kolejne połą­cze­nia tele­fo­niczne. Kło­poty rodzi­ciel­skie to zawsze popu­larny temat, zwłasz­cza gdy doty­czy rela­cji: matka–córka. Na moni­to­rze poka­zał się napis: „linia czwarta, pro­blem z pasier­bicą, Ginny”. Ode­brała połą­cze­nie.

– Witaj, Ginny. Jesteś na ante­nie z Norą Bridge.

– Hm, cześć. Uwiel­biam twoją audy­cję.

– Dzięki. Jak sprawy w two­jej rodzi­nie?

Przez następne dwie i pół godziny Nora wkła­dała serce i duszę w porady dla słu­cha­czek. Ni­gdy nie uda­wała, że zna wszyst­kie roz­wią­za­nia ani że jest kimś w rodzaju leka­rza czy tera­peutki rodzin­nej. Chciała tylko oka­zać przy­ja­zne zain­te­re­so­wa­nie tym znę­ka­nym kło­po­tami zwy­czaj­nym ludziom, któ­rych nawet nie znała.

Po zakoń­cze­niu audy­cji jak zwy­kle powró­ciła do swo­jego pokoju. Tam zajęła się odpi­sy­wa­niem na listy oso­bom, które zosta­wiły swoje adresy u pro­du­centa pro­gramu, skła­da­jąc im podzię­ko­wa­nia. Zawsze robiła to sama, nie powie­rzała tej pracy sekre­tarce, która by tylko powie­lała jej pod­pis. Niby była to drob­nostka, ale Nora uwa­żała, że to naprawdę ważne. Każdy, kto miał dość odwagi, by publicz­nie ją pro­sić o radę, zasłu­gi­wał na oso­bi­ste podzię­ko­wa­nie.

Kiedy skoń­czyła, już była spóź­niona.

Chwy­ciła teczkę firmy Fendi i pobie­gła do samo­chodu. Na szczę­ście do szpi­tala było tylko kilka kilo­me­trów. Zapar­ko­wała na pod­ziem­nym par­kingu i weszła do sztucz­nie oświe­tlo­nego holu.

Minęła godzina odwie­dzin, ale w tym małym pry­wat­nym szpi­talu nagięto nie­które prze­pisy dla bar­dzo zaję­tej Nory, ponie­waż od mie­siąca kogoś w nim odwie­dzała regu­lar­nie w soboty i wtorki. Jak widać, nie zaszko­dziło jej to, że jest znaną osobą i że pie­lę­gniarki uwiel­biają jej audy­cję.

Idąc kory­ta­rzem do pokoju Erica, uśmie­chała się na widok zna­jo­mych twa­rzy. Pod jego drzwiami jed­nak przy­sta­nęła i wzięła się w garść.

Wpraw­dzie czę­sto go widy­wała, lecz te wizyty ni­gdy nie były łatwe. Erica Slo­ana trak­to­wała jak wła­snego syna, patrze­nie więc na jego walkę z rakiem było nie do znie­sie­nia. Tym bar­dziej że oprócz Nory nie miał nikogo. Jego rodzice dawno spi­sali go na straty, nie akcep­tu­jąc jego wybo­rów życio­wych, a uko­chany młod­szy brat Dean rzadko miał czas na odwie­dziny.

Kiedy otwo­rzyła drzwi do pokoju, zoba­czyła, że Eric śpi. Leżał w łóżku, zwró­cony twa­rzą do okna. Jego wychu­dłe ciało opa­tu­lone było kolo­rową chu­stą w kwa­draty, którą Nora wła­sno­ręcz­nie zro­biła na dru­tach.

Pra­wie pozba­wiony wło­sów, z głę­boko zapad­nię­tymi policz­kami i otwar­tymi ustami wyglą­dał jak sta­rzec poko­nany przez cho­robę. A nie skoń­czył jesz­cze trzy­dzie­stu jeden lat.

Przez chwilę miała wra­że­nie, jakby widziała go po raz pierw­szy. Cho­ciaż obser­wo­wała te cią­głe zmiany na gor­sze, to tak naprawdę ich nie dostrze­gała. Dopiero teraz ją ude­rzyły – uwi­docz­niły się na twa­rzy jej przy­ja­ciela, pod­czas gdy ona nie­mą­drze uda­wała, że jesz­cze będzie dobrze.

Ale nie będzie. W tej chwili zro­zu­miała, co usi­ło­wał jej prze­ka­zać, i prze­jęło ją to takim bólem – który dotych­czas potra­fiła sobie dzie­lić na moż­liwe do prze­łknię­cia por­cje _–_ aż się prze­ra­ziła, czy go znie­sie. W tej jed­nej chwili, nie dłuż­szej niż ude­rze­nie serca, nadzieja, którą miała, nagle ją opu­ściła. A jeśli dla niej ten brak nadziei był taki bole­sny, to jak Eric może się z tym wszyst­kim upo­rać?

Pode­szła i deli­kat­nie pogła­skała łysy czu­bek jego głowy. Kilka cien­kich kosmy­ków, cie­niut­kich jak paję­czyna, poła­sko­tało jej palce.

Spoj­rzał na nią zaspa­nym wzro­kiem, siląc się na chło­pięcy uśmiech, co mu się nie­mal udało.

– Mam dobre i złe wie­ści – powie­dział.

Dotknąw­szy jego ramie­nia, poczuła, jaki jest kru­chy. Jaki nie­po­dobny do tego wyso­kiego chło­paka o buj­nych wło­sach, który dźwi­gał jej zakupy do domu…

– To zacznijmy od dobrych – odparła wesoło, zawie­sza­jąc głos.

– Już koniec zabie­gów.

Zbyt mocno uchwy­ciła go za ramię – kości się pod­dały, zupeł­nie jak u ptaka, więc natych­miast polu­zo­wała chwyt.

– A złe wie­ści?

Patrzył na nią wzro­kiem bez wyrazu.

– Już koniec zabie­gów. – I dodał: – To decy­zja dok­tora Calo­mela.

Ski­nęła tępo głową, szu­ka­jąc dosta­tecz­nie waż­kich słów, lecz prze­cież przez te jede­na­ście mie­sięcy, odkąd posta­wiono mu dia­gnozę, wszystko już sobie powie­dzieli. Spę­dzili kil­ka­na­ście nocy na oma­wia­niu wła­śnie tej sytu­acji. Nawet sobie wyobra­żała, że jest na nią przy­go­to­wana – na ten począ­tek końca – ale teraz zro­zu­miała, jaka była naiwna. Ni­gdy nie jest się przy­go­to­wa­nym na śmierć, zwłasz­cza gdy cho­dzi o kogoś, kogo się kocha. Jed­nak infor­ma­cja mimo wszystko do niej dotarła, bo przez cały czas obser­wo­wała, jak rak zabiera jej przy­ja­ciela.

Kiedy zamknął oczy, zasta­na­wiała się, czy on usi­łuje teraz zoba­czyć sie­bie jako zdro­wego, peł­nego życia, rado­snego mło­dego czło­wieka… nauczy­ciela uwiel­bia­nego przez uczniów… czy też przy­po­mina sobie, jak kilka lat temu jego part­ner Char­lie leżał w szpi­talu w takim samym łóżku, bez­sku­tecz­nie wal­cząc z AIDS…

W końcu spoj­rzał na nią i usi­ło­wał się uśmiech­nąć, co spra­wiło, że łzy sta­nęły jej w oczach. W tej samej chwili zoba­czyła obrazy z całego jego życia. Widziała go u sie­bie przy kuchen­nym stole jako ośmio­latka pochła­nia­ją­cego chrupki, potar­ga­nego, pie­go­wa­tego chłopca z poobi­ja­nymi kola­nami i uszami wiel­kimi jak cho­chle.

– Wra­cam do domu – powie­dział cicho. – Hospi­cjum będzie poma­gać…

– Wspa­niale – odparła ochry­płym gło­sem i uśmiech­nęła się zbyt rado­śnie, usi­łu­jąc uda­wać, że mówią o tym, gdzie zamie­rza zamiesz­kać, a nie o tym, gdzie posta­no­wił umrzeć. – Napi­sa­łam z wyprze­dze­niem kilka felie­to­nów do mojej rubryki w gaze­cie, więc wezmę tydzień wol­nego i w ciągu dnia będę do cie­bie przy­cho­dzić. Nie­stety wie­czo­rami muszę być w radio, ale…

– Mia­łem na myśli to, że wra­cam na wyspę, do domu.

– Zadzwo­nisz do rodziny? – Nie­na­wi­dziła jego decy­zji, że sam będzie sobie radził z rakiem, ale był nie­ugięty. Zabro­nił Norze mówić o swo­jej cho­ro­bie, a ona, cho­ciaż się z tym nie zga­dzała, nie miała innego wyboru, tylko zasto­so­wać się do jego życze­nia.

– Pew­nie. Bar­dzo mi dotych­czas poma­gała.

– To co innego niż przy­znać się do swo­jej orien­ta­cji, i dobrze o tym wiesz. Czas zadzwo­nić do Deana i do rodzi­ców.

Spoj­rzał na nią z wyra­zem takiej bez­na­dziej­no­ści w oczach, że miała ochotę się odwró­cić.

– Co będzie, jeśli powiem mamie, że umie­ram, a ona mimo to nie przy­je­dzie?

Nora pojęła. Nie chciał ryzy­ko­wać, nawet jeśli praw­do­po­do­bień­stwo, że tak mogłoby się stać, byłoby mini­malne.

– Zadzwoń cho­ciaż do brata. Daj mu szansę.

– Zasta­no­wię się.

– O to cię pro­szę. – Uśmiech­nęła się z przy­mu­sem. – Jeżeli możesz pocze­kać do wtorku, odwiozę cię…

Deli­kat­nie dotknął jej ręki.

– Mam nie­wiele czasu. Usta­li­łem, że polecę samo­lo­tem. Lot­tie jest już w domu i wszystko szy­kuje.

Mam nie­wiele czasu. O ile gorzej było usły­szeć te słowa gło­śno wypo­wie­dziane! Z tru­dem prze­łknęła ślinę.

– Nie możesz być sam.

– Dość – prze­rwał to mięk­kim tonem, a spoj­rze­nie miał jesz­cze bar­dziej mięk­kie, lecz w jego gło­sie pobrzmie­wały nuty daw­nej siły. Przy­po­mi­nał jej, co nie­kiedy było konieczne, że jest doro­słym, doj­rza­łym męż­czy­zną. – No – powie­dział, klasz­cząc w dło­nie – pro­wa­dzimy roz­mowę jak z jakiejś prze­klę­tej sztuki Ibsena. Zaj­mijmy się czymś innym. Słu­cha­łem dziś two­jej audy­cji. Matki i córki. To dla cie­bie nie­ła­twy temat.

Ot tak, po pro­stu spro­wa­dził ich twardo na zie­mię. Jak zwy­kle zdu­miał ją swoją pręż­no­ścią. Wie­działa, że kiedy życie go prze­ra­stało, dzie­lił je na cząstki do prze­łknię­cia. Nor­malne sprawy… zwy­czajne roz­mowy były jego ratun­kiem.

Przy­cią­gnęła krze­sło i usia­dła.

– Ni­gdy nie wiem, co powin­nam powie­dzieć, a kiedy już wypo­wia­dam jakąś poradę, czuję się jak naj­więk­sza hipo­krytka na tej pla­ne­cie. Jak czu­łaby się Marge, gdyby wie­działa, że przez jede­na­ście lat nie roz­ma­wia­łam z wła­sną córką?

Eric nie odpo­wie­dział na to reto­ryczne pyta­nie. Mię­dzy innymi za tę jego cechę kochała go tym bar­dziej. Ni­gdy nie pokrze­piał jej kłam­stwami. Ale rozu­miał, jak bole­sna jest dla niej myśl o młod­szej córce, i dzięki temu było jej lżej.

– Cie­kawa jestem, co teraz pora­bia.

Czę­sto się nad tym zasta­na­wiali i bez końca spe­ku­lo­wali.

Eri­cowi udało się roze­śmiać.

– Jeśli cho­dzi o Ruby, wszystko jest moż­liwe. Może je teraz lunch ze Ste­ve­nem Spiel­ber­giem, a może wła­śnie prze­kłuwa sobie język.

– Kiedy ostat­nio roz­ma­wia­łam z Caro­line, mówiła, że Ruby ufar­bo­wała się na nie­bie­sko. – Nora zaśmiała się i nagle zamil­kła. Nie było to zabawne. – Ruby zawsze miała takie ładne włosy…

Eric się pochy­lił i spoj­rzał na nią z nie­spo­dzie­wa­nym prze­ję­ciem.

– Prze­cież ona żyje, Noro!

– Wiem. – Ski­nęła głową. – I przez cały ten czas to jest moją nadzieją.

– No, a teraz – sze­roko się uśmiech­nął – wycią­gaj trik-traka. Mam ochotę złoić ci tyłek.

Był dopiero drugi tydzień czerwca, a tem­pe­ra­tura się­gała pra­wie czter­dzie­stu stopni. Nie­by­wała fala upa­łów – mówiono w lokal­nych wia­do­mo­ściach – pogoda, jaka bywała w połu­dnio­wej Kali­for­nii na ogół o wiele póź­niej.

Upały dopro­wa­dzały ludzi do sza­leń­stwa. Budzili się w mokrej pościeli i ruszali na poszu­ki­wa­nie szklanki wody, a kiedy tro­chę przy­tom­nieli, ze zdu­mie­niem stwier­dzali, że trzy­mają w ręce broń wycią­gniętą z biblio­teczki. Dzieci pła­kały przez sen i nawet płyn Tyle­nol nie chło­dził ich roz­pa­lo­nej skóry. W całym mie­ście ptaki spa­dały z prze­wo­dów tele­fo­nicz­nych i leżały na spra­gnio­nych wody traw­ni­kach.

W taką pogodę nikt nie był w sta­nie spać, a Ruby Bridge wcale nie sta­no­wiła wyjątku. Leżała roz­cią­gnięta na łóżku, prze­ście­ra­dło zrzu­ciła na pod­łogę, a na czole poło­żyła sobie okład z lodu.

Minuty mijały, jedna po dru­giej odmie­rzane poję­ki­wa­niem okien­nej kli­ma­ty­za­cji, która tylko mełła gorące powie­trze.

Ruby była sama. Przed kil­koma dniami rzu­cił ją chło­pak, Max. Po pię­ciu wspól­nie prze­ży­tych latach po pro­stu wyszedł z jej życia jak hydrau­lik, który zakoń­czył przy­krą robotę.

Pozo­sta­wił po sobie kilka byle jakich mebli i liścik.

_Kochana Ruby!_

_Ni­gdy nie mia­łem zamiaru odko­chać się w Tobie (ani zako­chać w Angie). Ale takie cho­ler­stwo się zda­rza. Wiesz, jak to jest. Chcę być wolny. Zresztą, do dia­bła, oboje wiemy, że ni­gdy i tak mnie nie kocha­łaś._

_Trzy­maj się._

_Max_

Zabawne było to (cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie nie tak zabawne, by pękać ze śmie­chu), że pra­wie nie odczu­wała braku Maxa. Ow­szem, było jej brak dru­giego tale­rza na nakry­tym do kola­cji stole, dru­giego ciała w łóżku, które jakby się teraz powięk­szyło. Naj­bar­dziej bra­ko­wało jej pozoru, że jest zako­chana.

Max był… nadzieją. Ucie­le­śnie­niem prze­ko­na­nia, że potrafi kochać i być kochana.

O siód­mej zadzwo­nił budzik. Ruby zsu­nęła się z łóżka, spo­cona, jakby śli­zgała się po ślu­zie śli­maka. Roz­chwiane wez­gło­wie ude­rzyło o ścianę. Biu­sto­nosz i figi lepiły jej się do ciała. Się­gnęła po szklankę wody przy łóżku, przy­tknęła ją do zagłę­bie­nia pomię­dzy pier­siami i poszła do łazienki, gdzie wzięła letni prysz­nic.

Zanim zdą­żyła się wytrzeć, znów oblał ją pot. Wes­tchnęła umę­czona; poszła do kuchni i zapa­rzyła dzba­nek kawy. Nalała sobie fili­żankę, szczo­drze doda­jąc śmie­tanki. Na powierzch­nię wypły­nęły białe grudki, ukła­da­jąc się w kształt krzyża.

Ktoś pew­nie by pomy­ślał, że śmie­tanka skwa­śniała, ale Ruby uznała, że to znak. Jakby potrzebne jej były nad­przy­ro­dzone znaki, by zro­zu­mieć, że utknęła w wirówce życia.

Wylała płyn do zlewu i wró­ciła do sypialni, zbie­ra­jąc z pod­łogi rzu­cone tam czarne, polie­ste­rowe, popla­mione tłusz­czem spodnie i białą baweł­nianą bluzkę. Spo­cona, lecz poga­niana bólem głowy i potrzebą dostar­cze­nia orga­ni­zmowi kofe­iny, ubrała się i wyszła w obez­wład­nia­jący żar.

Na ulicy stał jej poobi­jany volks­wa­gen gar­bus rocz­nik 1970. Po kilku pró­bach zapa­lił i ruszyła do Sie­ka­nych Spe­cja­łów Irmy, mod­nej restau­ra­cyjki przy Wenec­kiej Plaży, gdzie pra­co­wała pra­wie trzy lata.

Ni­gdy nie zamie­rzała zostać kel­nerką, miała to być tym­cza­sowa praca, dzięki któ­rej mogła pła­cić rachunki do czasu aż sta­nie na nogi, wzbu­dzi sen­sa­cję w jed­nym z oko­licz­nych klu­bów kome­diowo-saty­rycz­nych, wystąpi gościn­nie w tele­wi­zyj­nym talk-show Jaya Leno i wresz­cie dosta­nie pro­po­zy­cję zagra­nia we wła­snym sit­co­mie, któ­rego traf­nie zaty­tu­łuje „Ruby!”. Zawsze wyobra­żała sobie ten tytuł z wykrzyk­ni­kiem, podobny do rewio­wych w Vegas, jakie uwiel­biała bab­cia.

Lecz mając dwa­dzie­ścia sie­dem lat, nie była już trak­to­wana jako osoba młoda. Zda­rzało jej się sły­szeć, że jest „za stara”, pra­wie od dzie­się­ciu lat, kiedy to sta­rała się zro­bić karierę jako autorka i wyko­naw­czyni tek­stów humo­ry­stycz­nych. Według powszech­nej opi­nii, jeżeli nie uda ci się do trzy­dziestki, to już po tobie. Ruby więc doszła do wnio­sku, że powinna się uwa­żać za ura­to­waną w ostat­niej chwili.

Wje­chała na par­king w stylu lat pięć­dzie­sią­tych. przed restau­ra­cją i usi­ło­wała zna­leźć miej­sce, manew­ru­jąc mię­dzy sta­rymi autami combi i busami volks­wa­gena. Ze wszyst­kich moż­li­wych stron samo­cho­dów były umo­co­wane deski sur­fin­gowe; zde­rzaki oble­piono nalep­kami tak, że nie­mal nie widać było lakieru. Wybla­kła na słońcu reklama słyn­nego omletu Irmy z sze­ściu jaj przy­wę­dro­wała z dale­kiego wschod­niego wybrzeża. Ruby zapar­ko­wała koło mini­busu, który mógłby rów­nie dobrze wziąć się z filmu _Bez­tro­skie lata w Rid­ge­mont High._

Wymu­siła na twa­rzy uśmiech i skie­ro­wała się do restau­ra­cji. Kiedy otwo­rzyła drzwi, nad jej głową wesoło roz­dzwo­nił się dzwo­ne­czek.

Irma ruszyła w jej stronę, toru­jąc sobie drogę trzy­pię­trową fry­zurą w kształ­cie ula. Jak zwy­kle pędziła, pochy­lona do przodu niby dziób toną­cego statku, po czym gwał­tow­nie zatrzy­mała się przed Ruby. Przy­mru­żyła mocno uma­lo­wane oczy, co dało Ruby powód do zasta­no­wie­nia się, czy kie­dyś wiek ludzi dzięki maki­ja­żowi będzie trzeba okre­ślać metodą węgla radio­ak­tyw­nego.

– Według gra­fiku mia­łaś pra­co­wać wczo­raj wie­czo­rem.

– O, cho­lera! – skrzy­wiła się Ruby.

Irma skrzy­żo­wała ręce.

– Zwal­niam cię. Nie możemy na cie­bie liczyć. Debby musiała wczo­raj obsłu­gi­wać za dwie osoby. W kasie czeka na cie­bie osta­teczne roz­li­cze­nie. Mun­du­rek masz zwró­cić jutro. Wyprany.

Usta Ruby zadrżały w bun­cie. Na myśl, że musi pro­sić o tę gów­nianą pracę, aż zebrało jej się na mdło­ści.

– Irmo, co ty, prze­cież muszę mieć tę robotę.

– Przy­kro mi, naprawdę. – Irma odwró­ciła się i ode­szła.

Ruby stała tak z minutę, wdy­cha­jąc zna­jomy zapach syropu klo­no­wego zmie­sza­nego z tłusz­czem, po czym chwy­ciła czek z kasy i wyszła z restau­ra­cji.

Wsia­dła do samo­chodu i odje­chała. Bez celu krą­żyła po uli­cach, a kiedy poczuła się tak, jakby jej twarz się roz­pły­wała, zapar­ko­wała w dziel­nicy han­dlo­wej. W mod­nych kli­ma­ty­zo­wa­nych buti­kach widziała dzie­siątki pięk­nych rze­czy, na które nie mogła sobie pozwo­lić, sprze­da­wane przez dziew­czyny o połowę od niej młod­sze. Pomy­ślała, że się­gnęła samego dna. Nagle dostrze­gła wywieszkę w skle­pie dla zwie­rząt: „Potrzebna pomoc”.

Nie ma mowy! Dość już miała poda­wa­nia odpa­dów woło­wych rodzi­nie Butt. Niech ją dia­bli, jeżeli zde­cy­duje się na sprze­da­wa­nie im wszyst­kim fre­tek.

Wró­ciła do samo­chodu i odje­chała, pędząc do celu. Kiedy zna­la­zła się na bul­wa­rze Wil­shire, przy­sta­nęła przed wie­żow­cem i zapar­ko­wała.

Nim zdą­żyła sobie wyper­swa­do­wać całą eska­padę, już jechała windą na ostat­nie pię­tro. Drzwi się otwo­rzyły, powi­tało ją słod­kie chłodne powie­trze, osu­sza­jąc pot na jej policz­kach.

Poma­sze­ro­wała kory­ta­rzem do biura swo­jego agenta i wpa­dła do środka przez dwu­skrzy­dłowe drzwi prze­szklone mro­żo­nym szkłem.

Recep­cjo­nistka Mau­deen Wach­smith sie­działa z nosem utkwio­nym w roman­sie. Uśmiech­nęła się, led­wie pod­no­sząc wzrok.

– Cześć, Ruby. Jest dziś zajęty. Musisz się spe­cjal­nie umó­wić.

Ruby prze­le­ciała koło Mau­deen i szarp­nąw­szy, otwo­rzyła drzwi.

Jej agent, Valen­tine Light­ner, sie­dział za błysz­czą­cym sze­ro­kim biur­kiem. Pod­niósł wzrok. Kiedy zoba­czył, że to ona, uśmiech zastą­piła zmarszczka na czole.

– Ruby… nie byli­śmy umó­wieni… prawda?

Mau­deen wypa­dła zza ple­ców Ruby.

– Prze­pra­szam, panie Light­ner…

– Nic nie szko­dzi, Mau­deen – powie­dział, pod­no­sząc szczu­płą rękę. I opie­ra­jąc się o krze­sło, spy­tał: – O co cho­dzi, Ruby?

Odcze­kała, aż Mau­deen wyj­dzie, i pode­szła do biurka. Z upo­ko­rze­niem myślała o tym, że ma na sobie strój z restau­ra­cji i że widać, jak się poci pod pachami.

– Czy jest jesz­cze ta robota na statku wyciecz­ko­wym?

Trzy mie­siące temu śmiała się z tej pro­po­zy­cji – statki wyciecz­kowe grze­bią wszel­kie talenty – ale teraz nie wyda­wała jej się poni­ża­jąca, wręcz prze­ciw­nie: o wiele prze­wyż­sza­jąca jej moż­li­wo­ści.

– Sta­ra­łem się ci to zała­twić, Ruby. Piszesz zabaw­nie, ale prawda jest taka, że jest to do niczego. I nikt tu nie chce przy­szy­wać ci łatek, ale cho­dzi o to, że powstała olbrzy­mia zapora. Spa­li­łaś za sobą zbyt wiele mostów. Nikt nie chce z tobą współ­pra­co­wać.

– Ktoś…

– Nikt. Pamię­tasz tę pracę, którą ci zała­twi­łem przy sit­co­mie? Opóź­ni­łaś pro­duk­cję pierw­szego tygo­dnia i wszy­scy dosta­wali fioła przez twoje poprawki.

– Moja boha­terka była idiotką. W jej roli nie było ani jed­nej zabaw­nej linijki.

Val spoj­rzał na nią; lodo­wato nie­bie­skie oczy powoli zwę­żały się w szparki.

– Mam ci przy­po­mnieć, że ten show na­dal jest nada­wany, i inna… mniej uta­len­to­wana aktorka… zara­bia na każ­dym odcinku trzy­dzie­ści tysięcy dola­rów, mówiąc to, co ma powie­dzieć?

– To gów­niany show. – Ruby padła na obite zamszem krze­sło przed jego biur­kiem. Dopiero po chwili udało jej się skło­nić do pokory wła­sne ego. – Nie mam gro­sza. Irma w restau­ra­cji mnie zwol­niła.

– Możesz chyba zadzwo­nić do matki.

Przy­mknęła na chwilę oczy i wzięła głę­boki oddech.

– Val, nie wkra­czaj na ten teren – powie­działa ze spo­ko­jem.

– Wiem, wiem, straszna z niej cho­lera. Ale widzia­łem ten arty­kuł o niej w „People”. Jest sławna i bogata. Może by ci pomo­gła.

– Ty też jesteś sławny i bogaty i nie możesz mi pomóc. A poza tym już dość mi pomo­gła. Odro­bina wię­cej mat­czy­nej tro­ski może spra­wić, że wylą­duję na Oddziale B, przy­wią­zana do stołu, śpie­wa­jąc, że muszę być sobą. – Ruby wstała, co kosz­to­wało ją wiele wysiłku, bo wła­ści­wie miała ochotę tylko na to, by zwi­nąć się w kłę­bek i spać. – Dzięki ci za nic, Val.

– Cho­ler­nie łatwo ci pomóc dzięki tej two­jej iskrzą­cej oso­bo­wo­ści. – Wes­tchnął. – Spró­buję w Azji. Lubią tam humor ze Sta­nów. Może mogła­byś pra­co­wać w klu­bie noc­nym.

Na samą myśl o tym zro­biło jej się mdło.

– Mam opo­wia­dać kawały tłu­ma­czowi? – Skrzy­wiła się, wyobra­ża­jąc sobie sie­bie w jed­nym z tych męskich barów, gdzie kobiety skrę­cają się na błysz­czą­cych srebr­nych drąż­kach za jej ple­cami. Już spę­dziła tro­chę czasu na takich nume­rach. Cała mło­dość minęła jej w cie­niu reflek­to­rów oświe­tla­ją­cych kogoś innego. – Może czas, bym się pod­dała. Ska­so­wała. Przy­znała się do porażki.

Val spoj­rzał na nią.

– A co będziesz robić?

Nie powie­dział: „Ruby, nie rób tego, jesteś zbyt uta­len­to­wana, by się pod­dać”. Tak twier­dził sześć lat temu.

– Doszłam na Uni­wer­sy­te­cie Kali­for­nij­skim do połowy dyplomu z lite­ra­tury angiel­skiej. Może więc dostanę robotę kie­row­niczki w Bur­ger Kingu.

– Pew­nie, zde­cy­do­wa­nie nada­jesz się do służby publicz­nej.

Nie potra­fiła się nie roze­śmiać. Od dawna współ­pra­co­wała z Valem, od swo­ich pierw­szych dni w Skle­pie z Humo­rem. Zawsze był jej mistrzem, naj­więk­szym wiel­bi­cie­lem, ale przez ostat­nie lata go roz­cza­ro­wała, co w pew­nym sen­sie było gor­sze niż roz­cza­ro­wać sie­bie. Stała się trudna we współ­pracy, wybu­chowa, nie bar­dzo było wia­domo, co może robić, ale przy tym wszyst­kim prze­stała być zabawna. Wszyst­kie inne prze­szkody Val mógłby poko­nać. Ona sama też nie wie­działa, co się z nią dzieje. Chyba że pro­ble­mem była złość, która tra­wiła ją przez cały ten czas. Powinna wyha­mo­wać.

– Bar­dzo ci dzię­kuję za wszystko, co dla mnie zro­bi­łeś. Wiem, że trudno jest zała­twić pracę pri­ma­don­nie bez talentu.

Gdy tylko wypo­wie­działa te słowa, usły­szała ich pod­tekst. Wyra­żały waha­nie i strach, ale prze­cież się żegnała. Naj­gor­sze jed­nak było to, że Val też sły­szał pod­tekst tych słów i nie zaopo­no­wał: „Nie, nie rób tego, jesz­cze daleko nam do końca”. Powie­dział coś innego:

– Zasad­ni­czo masz duży talent. Od two­jego uśmie­chu może się w pokoju zro­bić jasno, a dow­cip masz cięty. – Pochy­lił się w jej stronę. – Ale chcę cię o coś spy­tać: Kiedy prze­sta­łaś się uśmie­chać?

Oczy­wi­ście, znała odpo­wiedź. Stało się to w pierw­szej kla­sie liceum, ale nie chciała wspo­mi­nać tego okresu, nawet gdyby nie miała Valowi o nim odpo­wie­dzieć.

„Przed­mioty odbite w lustrze znaj­dują się bli­żej, niż się wydaje”. Podob­nie jest ze wspo­mnie­niami. Lepiej im się nie przy­glą­dać.

– Nie wiem – odparła cicho, uni­ka­jąc jego wzroku. Żało­wała, że nie może się zdra­dzić przed Valem, jak bar­dzo się boi i jak się czuje samotna. Pomy­ślała, że gdyby choć raz potra­fiła oka­zać swą kru­chość przed kimś zna­jo­mym, może to by ją ura­to­wało.

Ale nie potra­fiła. Nawet kiedy mocno się sta­rała, nie potra­fiła nie mieć się na bacz­no­ści. Uczu­cia miała bar­dzo głę­boko scho­wane i her­me­tycz­nie zamknięte, więc każda rana i wspo­mnie­nie pozo­sta­wały świeże.

– No więc – ode­zwała się w końcu, pro­stu­jąc ramiona i wypi­na­jąc do przodu nie­oka­załą pierś. Przez sekundę miała uczu­cie, że wygląda absur­dal­nie, jak zra­niony wró­bel, który usi­łuje zro­bić wra­że­nie na sokole wędrow­nym. – Chyba sobie pójdę. Jeżeli mam się wybrać na połów, to muszę gdzieś dorwać sieci i puszkę przy­nęty.

Val blado się uśmiech­nął.

– Będę dzwo­nił w spra­wie Azji. Poga­damy za kilka dni.

– Jestem ci wdzięczna. – Powie­dzia­łaby wię­cej, może nawet by się odro­binę popłasz­czyła przed nim, ale w gar­dle jakby jej coś spu­chło.

Val obszedł biurko i zna­lazł się przy niej. W jego spoj­rze­niu dostrze­gła smu­tek i żal.

– Zgu­bi­łaś się – stwier­dziła cicho.

– Wiem.

– Posłu­chaj, Ruby. Wiem, jak to jest z zagu­bie­niem. Trzeba zacząć od nowa.

Z tru­dem prze­łknęła ślinę. Tego rodzaju szcze­rość jest bar­dziej zwy­czajna w innych rejo­nach kraju, tam gdzie czas mie­rzy się porami roku czy przy­pły­wami. Tutaj, w Los Ange­les, czas ula­tuje w trzy­dzie­sto­se­kun­do­wych spo­tach rekla­mo­wych. W takim tem­pie nie roz­wi­jają się praw­dziwe uczu­cia.

– Val, nie martw się o mnie. Dam sobie radę. Teraz idę do domu uczyć się japoń­skiego.

– Taką cię lubię. – Ści­snął jej ramię.

– _Sajo­nara._ – Poma­chała mu, wygi­na­jąc palce w kali­for­nij­skim „pa, kocha­nie”, i wyfru­nęła z biura. Nie było łatwo fru­wać w mokrym od potu stroju kel­nerki, więc gdy tylko zna­la­zła się za drzwiami, zre­zy­gno­wała ze sztucz­nego uśmie­chu. Weszła do windy, zje­chała do holu i ruszyła do samo­chodu. Volks­wa­gen wyglą­dał jak pół­żywy czerw­cowy żuk, porzu­cony przy par­ko­me­trze. Kiedy do niego wsia­dła, aż się skrzy­wiła, bo sie­dze­nie parzyło.

Na przed­niej szy­bie zoba­czyła kwit par­kin­gowy.

Opu­ściła szybę i wycią­gnęła go spod zardze­wia­łej wycie­raczki. Skrę­ciła papier w kulkę i wyrzu­ciła przez okno. Według niej żąda­nie zapłaty za tego grata i ocze­ki­wa­nie, że ona nastąpi, było niczym pozo­sta­wie­nie rachunku do zapłaty na poduszce w schro­ni­sku dla bez­dom­nych.

Zanim kwit par­kin­gowy wylą­do­wał na jezdni, ona już zapa­liła sil­nik i odje­chała od kra­węż­nika; po chwili porwały ją ze sobą sznury samo­cho­dów jadą­cych bul­wa­rem Wil­shire.

W Stu­dio City ruch był mniej­szy. Kil­koro dzieci leni­wie bawiło się w małych fron­to­wych ogród­kach. Z powodu zagro­że­nia poża­ro­wego nie mar­no­wało się wody na zjeż­dżal­nie i spry­ski­wa­cze traw­ni­ków.

Ruby prze­je­chała ostroż­nie koło dużego obśli­nio­nego psa świę­tego Ber­narda, śpią­cego pośrodku ulicy, i zapar­ko­wała przy kra­węż­niku przed swoim osie­dlem.

Z czoła ciur­kiem spły­wał jej pot, gdy ruszyła po scho­dach. Nikt nie wyszedł się przy­wi­tać – było zbyt gorąco. Sąsie­dzi pew­nie zbili się w rodzinne kokony przy urzą­dze­niach kli­ma­ty­za­cyj­nych w oknach miesz­kań – tak współ­cze­śnie wyglą­dało w Los Ange­les życie, któ­rego pier­wo­wzo­rem było życie jaski­niow­ców sku­pio­nych wokół cudow­nego ognia.

Zanim dotarła na swoje pię­tro, zasa­pała się, jak Shel­ley Win­ters po kąpieli w _Tra­ge­dii „Posej­dona”_ i była pra­wie tak samo mokra. Pot spły­wał jej z czoła i zale­wał rzęsy, zacie­ra­jąc obraz wszyst­kiego.

Chwilę trwało, zanim zdo­łała otwo­rzyć drzwi. Tak było zawsze. Wzdłuż progu zwi­nął się znisz­czony chod­nik. W końcu udało jej się pchnąć drzwi i poty­ka­jąc się, wpa­dła do środka.

Stała zady­szana. Patrzyła na nie­szczę­sne meble w zdu­mie­wa­jąco małym miesz­ka­niu i nagle poczuła gorące ukłu­cie łez.

Przy­szła jej do głowy absur­dalna myśl: gdyby tak spadł deszcz!

Cały dzień mógłby ina­czej wyglą­dać, gdyby ta cho­lerna pogoda była inna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: