- W empik go
Jedyne dzieło: nowelle i szkice - ebook
Jedyne dzieło: nowelle i szkice - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 296 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W miłostkach, jak we wszystkiem, istnieją tysiączne pasyę, nałogi, uprzedzenia i kaprysy, cała skala popędów i, że się tak wyrażę, specyalności, któremi kierują się w wyborze przedmiotu swoich uczuć z pomiędzy płci drugiej zarówno mężczyźni jak kobiety – mówił w gronie młodzieży tonem człowieka, podającego się w traktowanej materyi za znawcę i bywalca, łysawy mężczyzna, z miną łobuza.
– Jedni naprzykład oglądają się tylko za miłością sprzedajną, dlatego, że ta nie wymaga zachodów; drudzy na odwrót przypisują wartość bezinteresownej, uczciwej wyłącznie, dlatego właśnie, że ich wymaga. Ci szukają jej tylko u żon własnych, owi, z zasady niemal, u cudzych. Jednych czaruje miłość dyskretna, tajemnicza, cicha, jak noc!… – innych przeciwnie burzliwa, jawna, prawie wyuzdana, jak dzień. Niektórzy po za uściskiem niczego w niej nie umieją dopatrzyć, gdy równocześnie wielu wydaje on się drobną tylko cząsteczką skarbów nie – przebranych… I tak bez końca!… że trudnoby było znaleźć dwóch ludzi, coby się w tych rzeczach na jedno zgodzili, bez zastrzeżeń.
To samo jednak widzimy w każdej dziedzinie: ten pije piwo tylko z glinianego kufla, nigdy inaczej, tamten pali z pianki z bursztynem albo nie pali wcale, a inny da się raczej zarżnąć, niż się położy spać od ściany. Ostatni z wymienionych objawów towarzyszy zwykle usposobieniu do zazdrości.
Znałem dziewczynę, u której względów daremnieby było szukać, jeśli się nie było malarzem.
Nie dowiedziałem się tego ani od malarzy, ani od niej samej, – pouczył mnie o tem przypadek.
Tłuściutka ta, różowa i świeża blondynka, z oczyma ciemnemi i ciemną rzęsą, o mince skromnej a wyzywających kształtach, które uwydatniał jasny, perkalowy stanik i przypięty na biuście fartuszek z czarnej, połyskującej ceraty, zajmowała jeden z kiosków z wodą sodową.
Było to temu lat sporo, w czasach, kiedym jeszcze przykładem większości szukał po kioskach rozgrzewających spojrzeń, słów i uśmiechów, a nie napoju, który chłodzi. Ujrzawszy Felę w dniu, w którym szczególniej byłem do płci pięknej usposobionym, jak spokojnym i wdzięcznym ruchem ręki odkręcała mosiężny kurek, z którego gwałtownie musujący a tak niewinny płyn gazowy wytryskał z taką wściekłą pa – syą, jak gdyby był najbardziej zabójczą z trucizn świata, zapełniłem widokiem tej blondynki odrazu moją duszę, chwilowo wolną od obrazu kobiety, lecz bardzo za nim stęsknioną.
Od owego dnia zrobiłem się stałym, hurtownym, rzec mogę, jej odbiorcą.
Ponieważ usilna chęć przypodobania się jej nie odnosiła skutku, więc, by go przyśpieszyć, chłonąłem gazówkę, jak smok po połknięciu nadzianego ogniem barana wodę Wisły pochłaniał.
Lecz nie wzruszyło jej to bynajmniej. Mimo przesiadywania w jej kiosku przez godziny całe i zapełniania tych godzin niezliczonemi szklankami "czystej" i z sokiem, najwyszukańszemi komplementami i najświeższemi dowcipami z pism humorystycznych ostatniej daty, – pozostawała zimną w jednakim zawsze stopniu. Na wszelkie alluzye miłosne otrzymywałem ciągle tę samą odpowiedź:
– Iii, głupstwo – za całe uznanie, za całą wdzięczność dla mej ciężkiej pracy i kosztów, przechodzących kieszeń dwudziestodwuletniego akademika.
Zacząłem już podejrzewać, że ta zimna jak lód dziewczyna musi być chyba dotkniętą jakimś błędem ustrojowym, czemś nienormalnem, jakiemś wrodzonem lub nabytem kalectwem, – gdy raz, po słowach mych, z powodu jej zachowania, zda się obcego wszystkiemu, co ziemskie, od ślinki wyrzeczonych:
– Z pani to wymalowałbym jaką świętą… – odmieniła się.
Lalka, mówiąca, nalewająca wodę i zgarniająca drobne, uśmiechnęła się, ożywiła, błysnęła oczami, – okazała się dziewczyną!… co ważniejsze, zdawała się po raz pierwszy dostrzegać we mnie mężczyznę….
Mężczyznę?… Nie! – Malarza!… bo zresztą, jak się okazało, w jej pojęciu, a przynajmniej w skłonnościach, to pierwsze bez tego drugiego nie liczyło się.
– Pan malarz?… – głosem, w którym zadrgało utajone dotąd życie, spytała, zaczepiając po raz pierwszy z własnej inicyatywy rozmowę o ten wyraz.
Nie wahałem się ani chwili skłamać, wobec kobiety gotów do tego zawsze, o cokolwiekby nie szło.
– Jakto?… to pani tego nie wiedziała?!…. Ależ rozumie się…. Malarz od głowy aż do pięty, malarz na obie ręce….
Uśmiechnęła się, zgrabnie przekrzywiając główkę.
– Nie wiedziałam, jak mamę kocham, chociaż znam tylu… malarzy….
– Zapewne tutejszych, – a ja co dopiero wróciłem z Monachium.
I przemieniłem się niezwłocznie w malarza. A ona z bryły ciała stała się naraz do reszty dziewczyną, uzbrojoną we wszystkie pokusy i sztuczki, jakie jej płeć ma dla mężczyzn, jakie ona miała tylko dla jednego fachu.
W przeciągu jednej doby przyjaźń została zawartą i posunęła się aż do zwierzeń. Powiedziała mi, ie ma "na ośmnasty." Byłem na to przygotowany, widząc dobrze, że jej dwadzieścia na pewne minęło. Wtajemniczyła mnie dalej, że jest modelką, o ile się trafi okazya i o ile mama może ją zastąpić w kiosku. Wyznała także, bez wszelkiej przesady, w jakim kapeluszu jej najbardziej do twarzy, nie kryjąc, że takiego na razie nie posiada, a wreszcie, nie urągając blondynom ani brunetom z powodu barwy ich włosów, z wzniesionemi w niebo oczyma, które po drodze w górę o mnie zawadziły, zapewniła, że: "nie ma to jak szatyny!"
No, dzisiaj zmieniłem już porządnie moją ówczesną maść, szpakowacieję jak stary nowofundlandczyk, ale wtedy byłem szatynem okazowym.
Najbliższych dni zgodziliśmy się oboje w jednej bardzo ważnej rzeczy: że mama Feli nie powinna fatygować się wieczorami w celu odprowadzania córki do domu, skoro ja uczynić to moge bez trudu a z rozkoszą. Lecz zaraz okazała się między nami sprzeczność w czemś o wiele ważniejszem: Fela pozwalała się odprowadzać bezwarunkowo tylko prosto do domu.
Wtedy to poznałem, że malarzem, takim sobie opowiadanym, być dłużej, nie na wiele się przyda i że należy mi koniecznie na seryo wziąć się do pędzla.
Propozycya, aby mi zechciała pozować, była teraz całkiem naturalną i została też bez długiego wahania przyjętą, poczem umówiliśmy tylko dzień i godzinę, a ja, z całem natężeniem pomysłowości i kredytu, wziąłem się do przerobienia kawalerskiego pokoiku łatwemi środkami na pracownię. Poszukałem ich w kramach antykwarzy. Wypożyczonemi arkuszami studyów kredkowych, olejnemi "półaktami" i głowami na tekturach, zapełniłem ściany, umieściłem pod oknem kulawą sztalugę, na niej łokciowy blejtram, na kołku starą paletę, na krześle garść zdartych pędzli i siedm cynowych tub, z siedmiu kolorami tęczy. Wydawało mi się to aż za wiele na początkującego malarza, – było zaś tego za wiele szczególniej na moją kieszeń, w której od kosztów tego awanturniczego figla ocalały ostatecznie – zaledwie trzy szóstki.
Ale serce me za to, serce! bogatem było wtedy jak wyobraźnia właściciela losu, na który nazajutrz przypada ciągnienie!… Nie! bogatszem!… ciągnienia zawodzą! ja zaś grałem na pewne….
Pewność jednakowoż nie wyklucza w takich razach obawy. Im pragnienie jest gorętszem, im rozkosz oczekiwana wyższą się wydaje, – tem bardziej potęguje się niepokój, aby coś nieprzewidzianego, jakaś niespodziewana psota przypadku nie obróciła wszystkiego w niwecz…. A dopóki czekałem na przybycie Feli, nadzieje moje równoważyły się jeszcze ciągle szansami niedoczekania się….
Byłem jak w febrze. Szumiało mi w uszach, migało przed oczyma, świerzbiała mnie skóra, nawskróś cierpnąłem cały i nie mogłem sobie znaleźć miejsca…
Nakoniec przyszła….
Teraz już byłem w stanie uspokoić się nieco zapanować napowrót nad sobą… gdybym nie był tak bardzo uradowanym? tak bardzo szczęśliwym, widząc ją tu, jako mego gościa, tę śliczną, tę rozkoszną Felę, u siebie, w mem mieszkaniu, za memi drzwiami, które zamknąłem nieznacznie, w mojem atelier, do którego wiedziała przecież chyba po co przychodzi, nie od dzisiaj znając malarzy.
Z jakim wdziękiem ona mi się wymknęła, kiedy ją chciałem zaraz u drzwi pocałować….
– O ! ja na to nie pozwalam nikomu!…
– A ja mam zwyczaj zawsze witać modele w ten sposób.
– Mnie pan tak niech nie wita.
– Jeszcze nie… tylko aż pani zdejmie woalkę.
– A jak jej nie zdejmę?
– To ja ją zdejmę, rzecz prosta.
– Prawda, to już wolę sama zdjąć…. Wyście tacy zgrabni….
Wyście!… w tem "wyście" ja się mieściłem, było to preludyum do "ty, " to "wyście", zbliżało nas, spoufalało.
Zaczęła zdejmować kapelusz a ja zbierałem tymczasem całe me męstwo, humor i blagę, szczególniej tę ostatnią.
Te modelki piekielnie muszą się znać na malarstwie…. Cudem chyba wybrnąłem z powodzi jej fachowych zapytań, któremi mnie zasypała, a które, aby się nie zdemaskować, musiałem zbywać żartami.
Głowę można było stracić, słysząc jej ciągłe: "A co pan teraz maluje? a co pan ma na wystawie? jak długo pan byłeś za granicą? gdzie? do jakiej szkoły pan należy? czemu pan nie ma północnego światła? dlaczego przynajmniej szyby nie umyte?"
W końcu jednak sama wybawiła mnie z dalszego ambarasu pytaniem: co to będzie, w czem ona ma figurować?…
Odpowiedź miałem gotową.
Będzie to "Wenus śpiąca".
W pomyśle krył się fortel, – ściśle biorąc dwa.
– Wenus?
– Tak: bogini miłości i piękności.
– Aha… No, a ta święta, co pan wtedy mówił?….
– Co za święta?
– Chciał mnie pan w niej malować….
– O tej pani mówisz!… Ech, dosyć nią pani byłaś tam, w kiosku.
Uśmiechnęła się i zaraz nowe pytanie:
– Jakiż kostyum?
– Klasyczny.
– To niby jaki?
– Lekka draperya na lewem biodrze.
– Co? na lewem tylko?
– No tak, na lewem albo na prawem, wszystko jedno.
– A zresztą?
– Zresztą nic.
– Iii, głupstwo.
Słowa z kiosku; przypomniały mi one najgorsze chwile mej sprawy.
– Dlaczego głupstwo?
– To przecież nie jest żaden kostyum.
– Przepraszam: klasyczny!
– Widać, że to wszystko jedno….
– Gdyby się chciało rozbierać, to… no… to może i tak… Ale…
– Więc pan chyba żartuje? Przecież pan nie przypuszcza, żebym ja w ten sposób pozowała?
– Ciekawym, czemu nie.
– Ależ to nieprzyzwoicie!…
– Dlaczego?!
– Na jednem biodrze…
– Lepiej przecież na jednem, niż na żadnem!…
– Ach nie! sama myśl!…
– Więc pani niech nie myśli. Po co!…
– I to wobec mężczyzny!…
– Tu przecież nie ma mężczyzny, – jest tylko malarz!…
– Nie, nie!… 0 tem nie ma co nawet mówić. Zaniepokoiłem się, nie wiedziałem, co począć.
Jej opór krzyżował moje plany.
Zacząłem jej przedstawiać, że te skrupuły są dziecinne, że tu przecież idzie o sztukę, że obraz tego wymaga, że ja nie mogę samowolnie zmieniać postaci, w jakiej Wenus dała się poznać światu, że już draperya na jednem tylko z bioder jest z mojej strony ustępstwem, wiadomo bowiem, że Wenus obchodziła się bez niej całkowicie.
Nie mogłem na niej wymódz zgody. Nie liczyła się nic a nic z prawdą historyczną.
– Proszę mnie nie obrażać – mówiła, podnosząc czoło tak wysoko, a powieki opuszczając przytem na oczy tak nisko, że przyszło mi na myśl, czyli przypadkowo nie byłem pierwszym z malarzy, co tak śmiałą odważał się jej czynić propozycyę.
Wstała nawet z miejsca i zwróciła się ku drzwiom, jak gdyby zamierzyła odejść.
Lecz był to manewr ostrzegawczy. Nie zbliżając się bowiem bynajmniej do progu, łukiem obeszła pokój.
Wówczas jednego jeszcze sprobowałem argumentu.
– Tyle obrazów przedstawia boginie w takiem… w takiej… toalecie – rzekłem, – i najpiękniejsze kobiety nie wahały się służyć do nich malarzom za model, a panią to gorszy…. A toż to przecie tryumf własnej urody przedstawiać: boginię piękności!… szczyt, – sam szczyt! arcywzór! ponad który już nie ma nic doskonalszego!… Ja, gdybym był kobietą, kobietą tak piękną jak pani, od rana do wieczora pozowałbym do wszystkich bogiń….
Milczy, zagryzając usta. Wydało mi się, że się waha.
– Panno Felo, ja panią tak proszę!…
– Ale bo…
– Czyż jeszcze się pani ociąga? mimo mych ustępstw?…
– Widzi pan… bo ja..! ja tylko raz w życiu pozowałam w ten sposób….
– Co! i namyśla się pani, czy uczynić to po raz drugi?!…
– Ale wtenczas draperya była na obu biodrach….
– Ha! niechże więc wreszcie będą oba, kiedy już pani chce tego koniecznie i niech stracę, i niech straci tradycya… Ale panią trzymam za słowo i weźmy się raz do tego malowania.
– Ja jeszcze nie przyrzekłam….
– Pani mnie chyba chce zamęczyć?…
– Zresztą nie widzę draperyi….
– Oto jest…. Mam się obrócić?…
Stanąłem twarzą do okna, z oczyma zwróconemi na ganek przeciwległego skrzydła domu, gdzie wykręcaniem ścierek w tej chwili zajęta nad zlewem służąca pokazała mi zęby, pewna, że ją kokietuję. Właśnie w tej chwili jej do tego przyszła ochota, a kiedyindziej to udawała, jakby miała wielbicieli w bród.
Za memi plecyma tymczasem i w mojej myśli Fela stopniowo upodobniała się do bogini w postępie rozpinania guzików i rozwiązywania węzłów. W chwili, kiedy w mej wyobraźni zupełnie była do nieśmiertelnej podobną, usłyszałem: "Panie"… – obróciłem się – i ujrzałem na sofce prześcieradło, nic tylko prześcieradło, nie tłómaczącemi się wcale wypukłościami z pod spodu wypełnione. Głowy, z grymasem zażenowania i zimna, jak u kogoś, co wbrew woli wepchnięty został do chłodnej kąpieli – nie liczę.
– O, panno Felo!… nic z tego!… – zawołałem. – Pani się owinęła po brodę, jak zakonnica, tak nie można.
Dopieroż w targi o każdy kawałeczek skóry, o każdy cal, na jaki trzeba było obniżyć draperyę, dla zadosyćuczynienia umowie. A w tej walce jeszcze po dwa razy musiałem zdobywać jedno: wynurzyło się po prawem ramieniu lewe, w tej samej chwili prawe już znika, odzyskałem tamto, to znów tracę z oczu…. Lecz w końcu postawiłem na swojem.
Wtedy to, sprawdzając naocznie dawne moje domysły, z niepodrabianym rzekłem entuzyazmem:
– Wie pani?… Nie marzyłem nawet nigdy o tak przepysznym modelu do mego obrazu!
– Tak pan tylko pewnie mówi….