Jego śladami - ebook
Jego śladami - ebook
„Co by zrobił Jezus?”. Jak wyglądałby świat, gdyby to pytanie zadawali sobie biznesmeni, politycy, dziennikarze, zwykli ludzie? Jednym z głównych problemów współczesnego świata jest niewyobrażalna chciwość i egoizm. Gdyby ludzie naśladowali Jezusa, który sprzeciwiał się takim postawom, gdyby podążali za Nim bez względu na koszty i konsekwencje, świat z pewnością zmieniłby się nie do poznania. Wielu ludzi nazywa samych siebie chrześcijanami. Przyznają się więc do Chrystusa, ale czy to znaczy, że kiedyś w dniu sądu, Chrystus przyzna się do nich? On bowiem powiedział: „Nie każdy, kto mówi do mnie: «PANIE! PANIE!», wejdzie do Królestwa Niebios” (Mt 7,21 NPD). W obliczu Najwyższego to, co sami o sobie mówimy, nie ma najmniejszego znaczenia, jeśli nie ma to pokrycia w naszej osobistej, żywej relacji z Chrystusem. Bóg bowiem nie oczekuje czczej gadaniny, ale zintegrowanej postawy życiowej w odpowiedzi na wezwanie Jezusa. Trudno ją sobie wyobrazić inaczej niż jako głęboką osobistą przemianę prowadzącą do porzucenia grzechu i rozpoczęcia nowego, przemienionego życia.
*
Książka Jego śladami to międzynarodowy bestseller, który rozszedł się na świecie już w ponad 50 milionach egzemplarzy. Przedstawia historię pewnej parafii w amerykańskim miasteczku, której pastor zachęca parafian do zadawania sobie pytania „Co by zrobił Jezus?” przed podjęciem każdej życiowej decyzji. To poszukiwanie Bożej woli w codziennym życiu prowadzi do wielu niespodziewanych konsekwencji.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7829-159-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W piątek rano pastor Henryk Maxwell usiłował dokończyć swoje kazanie na niedzielne nabożeństwo. Ciągle jednak ktoś mu przerywał, był więc coraz bardziej poirytowany, gdyż pracy prawie nie ubywało. Idąc na górę po którejś z kolei przerwie, zawołał do swojej żony:
— Mario! Mam do ciebie prośbę. Jeśli znowu ktoś teraz przyjdzie, powiedz po prostu, że jestem bardzo zajęty i nie mogę zejść na dół… no chyba że będzie to coś bardzo ważnego.
— Dobrze, Henryku. Ale ja i tak zaraz wychodzę. Będziesz więc w domu sam. — Duchowny udał się na górę do swego gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Po paru minutach usłyszał, jak żona wychodzi.
Z uczuciem ulgi usiadł więc znowu przy biurku i podjął przerwaną pracę. Jako myśl przewodnią kazania wybrał werset z 1 P 2,21: Do tego właśnie zostaliście powołani! Bo i Chrystus przecież za was cierpiał, dając wam wzór, jak postępować Jego śladami¹.
W pierwszej części kazania zaakcentował konieczność osobistego poświęcenia, zwracając uwagę na fakt, że sam Chrystus w swoim życiu doświadczał różnorakich cierpień, a nawet poniósł męczeńską śmierć. Potem była mowa o życiu i nauce Jezusa. Wreszcie – nastąpiła refleksja na temat tego, co to znaczy trwać w zaufaniu do Niego, gdy się już wstąpi na ścieżkę zbawienia. Pastor właśnie miał podsumować swoje rozważania wezwaniem do życia świadomego poświęceń, na wzór Zbawiciela. „Trzy stopnie. Jakież one są?” – i już miał je wyliczyć w logicznym porządku, kiedy ciszę przerwał natarczywy głos dzwonka.
Henryk Maxwell zmarszczył brwi, ale nie ruszył się zza biurka. Wkrótce dzwonek zadzwonił po raz drugi. Wtedy wstał i podszedł do okna. Na schodach stał mężczyzna – młody, bardzo nędznie ubrany człowiek.
— Znowu żebrak — pomyślał pastor. — Trzeba zejść na dół…
Kiedy otworzył drzwi i stanął oko w oko z przybyszem, nastała chwila milczenia. W końcu człowiek o wyglądzie włóczęgi odezwał się:
— Pomyślałem sobie, że może byłby pan w stanie pomóc mi znaleźć jakąkolwiek pracę.
— Przykro mi. Nie mam takiej możliwości. Wszędzie panuje bezrobocie — odparł duchowny i sięgnął do klamki, by zamknąć drzwi.
— A może mógłby pan kogoś zapytać? Może miałbym szansę w warsztatach kolejowych? — ciągnął młody człowiek, mnąc nerwowo spłowiały kapelusz.
— To i tak nic nie da. Proszę mi wybaczyć. Jestem dziś bardzo zajęty. Mam nadzieję, że jednak uda się panu coś znaleźć. Sam nie mogę dać panu żadnego zajęcia. W gospodarstwie mamy tylko jednego konia i krowę. Nie potrzebujemy więc nikogo do pomocy.
Henryk Maxwell zamknął drzwi i usłyszał oddalające się kroki nieznajomego. Gdy wracał do gabinetu, widział przez okno w sieni, jak mężczyzna powoli człapie w dół ulicy, ciągle międląc w ręku swój kapelusz. Przygnębiony, opuszczony, bezdomny… Duchowny zawahał się na chwilę na ten widok. Po chwili jednak wrócił do swojego biurka i z westchnieniem wrócił do pracy.
Więcej przerw tego dnia nie było, kiedy więc dwie godziny później żona wróciła do domu, kazanie było skończone. Zebrał i spiął luźne kartki, po czym położył je na Biblii przygotowanej już na poranne niedzielne nabożeństwo.
— Wiesz, Henryku, dzisiaj w przedszkolu wydarzyło się coś dziwnego — powiedziała żona w czasie obiadu. — Poszłam z panią Brown do sali, gdzie siedziały dzieci po skończonej zabawie. Nagle uchyliły się drzwi i wsunął się przez nie młody człowiek z brudnym kapeluszem w ręku. Nic nie mówiąc, usiadł przy drzwiach i tylko patrzył na dzieci. Wyglądał na żebraka. Panie Wren i Kyle trochę się wystraszyły, ale on siedział całkiem spokojnie, a po kilku minutach wyszedł.
— Może był zmęczony i chciał choć przez chwilę gdzieś odpocząć? Wydaje mi się, że ten sam człowiek był dzisiaj także i tutaj. Mówisz, że miał wygląd żebraka?
— O tak, był brudny i nędznie ubrany. Miał pewnie nie więcej niż trzydzieści, może trzydzieści trzy lata.
— Ten sam człowiek — powiedział pastor w zamyśleniu.
— Czy skończyłeś już swoje kazanie, Henryku? — spytała po chwili żona.
— Tak. Miałem bardzo pracowity tydzień. Dwa kazania kosztują mnie sporo wysiłku.
— Mam nadzieję, że słuchacze to docenią — odparła żona z uśmiechem. — O czym będziesz mówić?
— O naśladowaniu Chrystusa. Powiem o tym, w jaki sposób należy podążać za Jezusem, stawać się do Niego podobnym, między innymi w postawie poświęcenia.
— Jestem pewna, że to będzie dobre kazanie. Mam nadzieję, że w niedzielę nie będzie padać. Ostatnio mieliśmy wiele deszczowych dni…
— Rzeczywiście. Na nabożeństwa nie przychodzi zbyt wielu ludzi. Te burze… W taką pogodę mało komu chce się wychodzić do kościoła — westchnął, myśląc o pracy, w którą wkładał tak wiele serca, gdy przygotowywał kazania. A tymczasem ludzie woleli siedzieć w domach.
*
Tym razem niedzielny poranek w Raymond zapowiadał się jako jeden z owych pięknych dni, które w końcu przychodzą po uporczywych ulewach. Powietrze było czyste i rześkie, a niebo jasne i bezchmurne. Wyjątkowo więc chyba każdy członek parafii, którą kierował Henryk Maxwell, wybierał się dziś do kościoła. O godzinie jedenastej rozpoczęło się nabożeństwo. Budynek wypełnił się wiernymi, którzy byli chyba najlepiej ubranymi ludźmi w całym mieście.
Parafia prowadzona przez pastora Maxwella miała, jak mówiono, najlepszą muzykę, jaką można mieć za pieniądze. Tak więc w ten przepiękny poranek było cudownie posłuchać hymnu w wykonaniu kościelnego kwartetu. Pieśń, wykonana w nowoczesnej aranżacji, powiązana była z tym, o czym miało być kazanie:
Chryste, wziąłem swój krzyż,
rzuciłem wszystko, by iść za Tobą.
Przed samym kazaniem sopran odśpiewał solo znany hymn:
Pójdę tam, dokąd On mnie poprowadzi,
pójdę szlakiem przez Niego wytyczonym.
Rachela Winslow prezentowała się tego ranka przepięknie. Przez kościół przebiegł szmer uznania, kiedy powstała, aby zaśpiewać. Kobieta podeszła do kazalnicy wykonanej z rzeźbionego dębu, która była misternie zdobiona motywem krzyża umieszczonego pośród koronkowych esów-floresów. Jej głos zwykle wzbudzał nawet więcej zachwytu niż niezwykła uroda, jaką była obdarzona. Henryk Maxwell spokojnie usiadł, z wyrazem zadowolenia na twarzy. Śpiew Racheli zawsze odgrywał ważną rolę w trakcie nabożeństwa. Szczególnie przed kazaniem miał on wielkie znaczenie. Pastor wiedział, że poruszając ludzkie serca, nadaje on wyrazistości słowom, które za chwilę popłyną zza pulpitu.
Ludzie zwykli mawiać, że takiego śpiewu nie było w całej historii parafii. Nie ulega wątpliwości, że gdyby nie było to nabożeństwo, sala rozbrzmiałaby gromkimi owacjami. Maxwellowi zdawało się nawet, że po zakończonej pieśni tu i ówdzie słychać było pojedyncze oklaski, co mocno go zaskoczyło. Kiedy wstał i rozłożył kartki z kazaniem na otwartej Biblii, pomyślał sobie, że było to jednak tylko złudzenie. Nic podobnego nie mogło przecież mieć miejsca w tak dystyngowanej parafii. W końcu więc, zapominając o wszystkim, zaczął z zapałem głosić kazanie.
Nikt nigdy nie zarzucał Maxwellowi, że jest nudnym kaznodzieją. Wręcz przeciwnie, wielu nawet miało mu za złe, że wzbudza zbyt silne emocje, nie tyle treścią swych kazań, co ich formą. Ale większość parafian lubiła jego styl. Świadczył on o wyjątkowości ich pastora i stanowił cechę wyróżniającą ich kościół, co było dla nich oczywistym powodem do dumy.
Pastor Maxwell lubił głosić kazania. Rzadko pozwalał, aby ktoś go zastępował. W niedzielne poranki ponad wszystko pragnął zająć miejsce za kazalnicą. Potem, przez pół godziny cieszył się tym, iż naucza w kościele pełnym ludzi, którzy go słuchają. Reakcje słuchaczy miały dla niego wielkie znaczenie. Nigdy bowiem nie czuł się zbyt dobrze, gdy przychodziło mu przemawiać do małego grona osób. Pogoda także miała na niego wpływ. Najlepiej przemawiało mu się przed wielkim audytorium, jakie miał tego dnia i w taki właśnie przepiękny poranek.
Podczas kazania z zadowoleniem spoglądał na swoich parafian. To był najlepszy kościół w mieście. Posiadał najlepszy chór. Członkowie parafii stanowili elitę społeczną, byli zamożni i wykształceni. W lecie pastor jeździł na miesięczne wakacje za granicę, a jego wpływ i stanowisko jako pastora… Myśli bezwiednie przelatywały przez głowę pastora Maxwella, sprawiając, że odczuwał wielkie zadowolenie. Głoszone kazanie również w jakiś sposób go podkręcało, tak iż jego satysfakcja pomnażała się coraz bardziej.
Kazanie było bardzo interesujące. Gdyby je wydrukowano, z pewnością zwróciłoby uwagę czytelników. Wygłoszone z wielkim uczuciem, jednak bez zbędnej pompatyczności, zrobiło wrażenie na słuchaczach. Pastor Maxwell czuł tego ranka dumę ze swojej parafii, a parafia w pełni odwzajemniała to uczucie, patrząc z podziwem na mądrego, wrażliwego i pełnego zapału kaznodzieję.
Nagle tę doskonałą harmonię pomiędzy mówcą a słuchaczami przerwała zdumiewająca scena. Wywołała ona pośród zebranych trudny do opisania wstrząs. Była tak nieoczekiwana, że nikt nie był w stanie jej przerwać.
Zaraz po kazaniu pastor zamknął swoją wielką Biblię, a kwartet właśnie szykował się do zaśpiewania ostatniej zwrotki pieśni:
Wszystko Tobie oddać pragnę
i dla Ciebie tylko żyć.
Nagle jednak rozległ się dźwięk męskiego głosu dochodzący z tyłu kościoła.
— Zastanawia mnie w tym wszystkim jedna rzecz… — usłyszeli zszokowani parafianie.
Postać mężczyzny wysunęła się z cienia. Zanim ktokolwiek zdołał mu przeszkodzić, przeszedł przez środkową nawę, stanął przed zgromadzonymi i powtórzył: — Zastanawia mnie w tym wszystkim jedna rzecz… Od chwili kiedy tutaj wszedłem, czułem, że powinienem zabrać głos po kazaniu. Nie jestem pijany ani chory psychicznie, nie mam też żadnych złych zamiarów. Ale jeśli umrę, co niewątpliwie dokona się w ciągu kilku dni, chcę cieszyć się z tego, że powiedziałem swoje w takim właśnie miejscu, przed takim zgromadzeniem.
Henryk Maxwell nie usiadł. Stał za amboną, spoglądając na obcego przybysza. Był to ten sam mężczyzna, który przyszedł do niego w piątek rano, ten sam brudny, obdarty, nędznie wyglądający człowiek. W ręku trzymał spłowiały kapelusz. Był nieogolony, a jego włosy były w całkowitym nieładzie. Z pewnością nigdy jeszcze podobny człowiek nie odważył się przemówić do zgromadzonych w tym kościele. Tak, widywano takich ludzi na ulicy, wokół dworca, ale nigdy nikomu się nie śniło, że ktoś tego pokroju znajdzie się tak blisko.
Mężczyzna nie był agresywny i nie mówił niczego, co mogłoby kogokolwiek obrazić. Przemawiał niskim, ale wyraźnym głosem. Henryk Maxwell oniemiały przyglądał się temu, co się dzieje. Wydawało mu się, że widział już kiedyś podobną sytuację, być może w jednym ze swoich snów.
Nikt z zebranych nie poruszył się, aby powstrzymać intruza. Ludzie byli zakłopotani, nie wiedzieli, jak postąpić. Obcy więc ciągnął dalej, tak jakby nie przyszło mu na myśl, że ktoś może mu przerwać. Wyglądał tak, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jak niezwykłe było jego wystąpienie zakłócające zwykły bieg nabożeństwa.
W czasie tego niecodziennego przemówienia Henryk Maxwell pobladł i posmutniał. Ale nawet nie starał się przeszkodzić, ludzie zaś siedzieli w głuchym milczeniu. Twarz Racheli również pobladła. Jej oczy uporczywie wpatrywały się w postać mężczyzny w zakurzonym i zniszczonym ubraniu, z wypłowiałym kapeluszem w dłoni. Była bardzo przejęta.
— Nie jestem zwyczajnym żebrakiem. Chociaż prawdę mówiąc, Jezus nigdy nie mówił, że jeden rodzaj żebraka w większym stopniu zasługuje na zbawienie niż drugi… Zgadzacie się ze mną? — Postawił to pytanie w taki sposób, jakby prowadził właśnie lekcję biblijną. Przerwał na chwilę i boleśnie zakaszlał. Potem ciągnął dalej: — Z zawodu jestem drukarzem. Straciłem pracę dziesięć miesięcy temu. Nowe maszyny drukarskie to niezwykłe wynalazki, ale znam sześciu ludzi, którzy odebrali sobie życie w ciągu tego roku, właśnie z powodu tych maszyn. Wiem, że nie ma sensu potępiać właścicieli gazet, że chcą być nowocześni. Ale jakie to ma konsekwencje dla mnie? Wyuczyłem się tylko jednego rzemiosła i niczego więcej nie umiem robić. Przeszedłem cały kraj, próbując znaleźć jakąkolwiek pracę. Takich jak ja jest wielu. Nie chcę się skarżyć. Stwierdzam fakty. Zastanawia mnie tylko jedna rzecz. Czy to, co wy nazywacie naśladowaniem Chrystusa, jest tym samym, czego On nauczał? Co Jezus miał na myśli, mówiąc „Pójdź za mną?” — mężczyzna spojrzał w kierunku ambony. — Kaznodzieja powiedział, że uczeń Jezusa powinien iść Jego śladami. Powinien żyć w posłuszeństwie, wierze, miłości i naśladowaniu Chrystusa. Ale nie słyszałem, aby duchowny powiedział, czym tak naprawdę jest naśladowanie Zbawiciela. Co te słowa znaczą dzisiaj? Co znaczą dla tych, którzy nazywają siebie chrześcijanami? Przez trzy dni włóczyłem się po mieście, szukając pracy. W ciągu całego tego czasu nie usłyszałem ani pół słowa współczucia czy pociechy. Jedynie wasz pastor wspomniał, że życzy mi znalezienia pracy. Przypuszczam, że jesteście już zmęczeni zawodowymi żebrakami, którzy wyłudzają od was pieniądze, skoro nie zajmujecie się ludźmi takimi jak ja. Nikogo nie oskarżam. Wiem, że nie możecie wszyscy teraz zająć się szukaniem pracy dla bezrobotnych. Nie mam zamiaru zwracać się do was z taką prośbą. Chciałem tylko powiedzieć, że nie wiem, co macie na myśli, mówiąc, że naśladujecie Chrystusa. Czy sądzicie, że naprawdę cierpicie, zapieracie się siebie samych i staracie się ocalić zgubioną, cierpiącą ludzkość, tak jak to czynił Chrystus? Co to znaczy? Każdego dnia oglądam ciemne strony życia. O ile mi wiadomo, w naszym mieście jest pięciuset ludzi takich jak ja. Większość ma rodziny. Moja żona umarła cztery miesiące temu. Cieszę się, że nie ma już tych zmartwień. Moja córeczka jest u jednego z drukarzy. Ma tam pozostać, dopóki nie znajdę pracy. Gdy widzę tylu chrześcijan żyjących w przepychu i śpiewających
Chryste, wziąłem swój krzyż,
rzuciłem wszystko, by iść za Tobą,
nic z tego nie rozumiem. Pamiętam to, co działo się w Nowym Jorku, kiedy moja żona umierając tam, ostatkiem sił prosiła Boga, aby zabrał do siebie również naszą małą córeczkę. Tak, wiem, że nie dacie rady uratować tych wszystkich, którzy umierają z głodu. Ale w takim razie, co to w ogóle znaczy „naśladować Chrystusa”? Wiem, że chrześcijanie posiadają wiele mieszkań, które wynajmują najuboższym. Właścicielem kamienicy, w której zmarła moja żona, był człowiek chodzący co tydzień do kościoła. Zastanawiam się, czy i w jego przypadku można mówić o naśladowaniu Chrystusa… Tamtego wieczora słyszałem, jak ludzie śpiewali w kościele podczas nabożeństwa:
Wszystko Tobie oddać pragnę
i dla Ciebie tylko żyć.
Chcę Cię Jezu kochać wiernie,
dzieckiem Twoim zawsze być.
Siedząc na schodach, rozmyślałem, jak oni rozumieli te słowa. Mam wrażenie, że na świecie jest wiele zła, które nigdy by się nie wydarzyło, gdyby ludzie chcieli żyć zgodnie z tym, co śpiewają w kościołach. Nie mogę tego pojąć. Ale co by zrobił Jezus? Czy naprawdę podążacie za Nim? Ludzie w kościołach, takich jak ten, są pięknie ubrani, mają wspaniałe domy, a latem jeżdżą na wczasy. Tymczasem po sąsiedzku, w nędznych norach żyją tysiące ludzi, którzy żebrzą po ulicach o pracę i nawet nie potrafią sobie wyobrazić posiadania czegoś takiego jak fortepian czy obraz. Z każdym dniem coraz bardziej pogrążają się w ubóstwie, pijaństwie i grzechu.
Nagle mężczyzna zatoczył się w stronę stojącego obok stolika, na którym oparł się brudną dłonią. Kapelusz upadł na podłogę. Przez kościół przebiegł szmer. Doktor West wychylił się z ławki, ale milczenia nie przerwał żaden głos, żaden zauważalny gest. Mężczyzna przetarł oczy, a potem niespodziewanie upadł na ziemię wzdłuż nawy.
Henryk Maxwell ogłosił koniec nabożeństwa. Zbiegł po schodach ambony i ukląkł przy leżącym mężczyźnie, zanim ktokolwiek się ruszył. Wtedy ludzie szybko opuścili ławki. Doktor West oświadczył, że mężczyzna żyje. Zemdlał tylko. „Choroba serca” — mruknął lekarz, pomagając zanieść go do gabinetu pastora.
Henryk Maxwell i grupa parafian pozostali przez pewien czas w gabinecie. Mężczyzna leżał na kanapie, ciężko oddychając. Pastor postanowił zabrać go do swojego domu. Rachela Winslow odezwała się:
— Matka nie ma w tej chwili gości. Moglibyśmy się nim zaopiekować. — Była dziwnie podenerwowana, ale nikt tego nie zauważył. Wszyscy byli poruszeni tym niecodziennym zdarzeniem, najdziwniejszym chyba w historii parafii. Pastor zdecydował, że sam zaopiekuje się mężczyzną. Ta decyzja miała raz na zawsze zaważyć na jego późniejszej definicji chrześcijaństwa.
Przez cały tydzień ludzie o niczym innym nie mówili. Sądzono, że mężczyzna załamał się nerwowo. W czasie swojej przemowy znajdował się w stanie psychozy wywołanej problemami życiowymi i nie miał świadomości, gdzie się znajduje.
Trzeciego dnia po przeniesieniu chorego do domu pastora jego stan wyraźnie się pogorszył. Lekarz stwierdził, że nie widzi szans na wyzdrowienie. W niedzielę rano mężczyzna ocknął się i zapytał, czy jego dziecko przyjechało.
— Będzie za niedługo — mówił Henryk Maxwell.
Na jego twarzy widać było ślady przemęczenia. Niemal całe noce spędzał teraz przy łóżku chorego. Po dziewczynkę posłano natychmiast, kiedy pastor odszukał jej adres w listach znalezionych w kieszeniach mężczyzny.
— Nie zdążę jej zobaczyć… — szepnął mężczyzna. Potem z trudem wykrztusił słowa: — Był pan dla mnie dobry, pastorze. Chyba właśnie tak postąpiłby Jezus.
Po chwili odezwał się głos lekarza:
— Umarł.
*
Kolejny niedzielny poranek był bardzo podobny do tego przed tygodniem. Henryk Maxwell stanął za kazalnicą wobec najliczniejszego grona słuchaczy, jakie kiedykolwiek zgromadziło się w tym kościele. W ciągu ostatnich dni stracił na wadze i wyglądał bardzo mizernie, jak po długiej chorobie. Jego żona została w domu z małą dziewczynką, która przyjechała rannym pociągiem godzinę po śmierci ojca.
Nikt nie pamiętał, aby pastor wygłaszał swe poranne kazanie bez rękopisu. Zdarzało się to czasem na początku jego służby, ale już od dawna skrupulatnie pisał każde słowo homilii, które miało zostać powiedziane. Swoją wieczorną konferencję najczęściej także opracowywał w taki właśnie sposób.
To kazanie, wygłoszone bez notatek, nie stanowiło oratorskiego popisu i z pewnością nie można było o nim powiedzieć, że robi wrażenie. Widać było, że pastor nie jest pewny siebie. Wyraźnie miał do wypowiedzenia jakąś ważną myśl, ale nie pasowała ona do tematu kazania. Pod koniec jednak zebrał się na odwagę, której tak bardzo brakowało mu na początku. Zamknął Biblię i stając obok ambony, spojrzał na parafian i zaczął mówić o tym, co wydarzyło się w ubiegłym tygodniu.
— Brat nasz — słowa te jakoś dziwnie zabrzmiały w ustach Henryka Maxwella — umarł dziś rano. Nie zdążyłem jeszcze poznać historii jego życia. Jego siostra mieszka w Chicago. Napisałem do niej, ale jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi. Jego mała córeczka jest u nas i pozostanie z nami jeszcze przez jakiś czas.
Zamilkł na chwilę i przyjrzał się słuchaczom. Zdawało mu się, że jeszcze nigdy nie widział wokół siebie tylu poważnych twarzy. Trudno mu było mówić o swych doświadczeniach i o tym, co teraz przechodził. Ale widział, że jego uczucia w pewnym stopniu udzieliły się słuchaczom, więc utwierdził się w zamiarze, by otworzyć przed nimi swe serce. Mówił więc dalej.
— Wydarzenie, które miało miejsce poprzedniej niedzieli, było dla mnie wielkim przeżyciem. Nie jestem w stanie ukryć przed wami ani przed samym sobą, że słowa obcego przybysza, a także jego śmierć w moim domu, zmusiły mnie do postawienia pewnego ważnego pytania. To pytanie nigdy przedtem nie zabrzmiało we mnie tak intensywnie. Co to znaczy naśladować Chrystusa? Co to znaczy? Nie jestem jeszcze w stanie wyrazić słów potępienia wobec obojętności, z jaką potraktowano tego człowieka. Musiałbym zresztą potępić również samego siebie. Jakież to chrześcijaństwo?! Czy naszą postawę można w ogóle nazwać chrześcijaństwem? To, jak traktujemy ludzi, jakich reprezentował tamten mężczyzna, czy to zasługuje na miano chrześcijaństwa? To, co powiedział ów człowiek, jest tak boleśnie prawdziwe, że musimy znaleźć odpowiedź na pytanie: czym jest prawdziwe naśladowanie Chrystusa? Tamtej niedzieli rzucono naszemu kościołowi wyzwanie. Tak to czuję. To jest wyzwanie! I teraz nadszedł czas, aby na nie odpowiedzieć. Trzeba zatem ustalić plan działania…