- W empik go
Jego wysokość - ebook
Jego wysokość - ebook
Efekt mariażu 365 dni i Arabskiej żony.
Całe życie Izabelli Sarneckiej zmienia jedna służbowa podróż do Dubaju. Tam przeznaczenie stawia na drodze pięknej Polki jego wysokość Omara Al-Sauda – niedostępnego i prominentnego członka saudyjskiej rodziny królewskiej. Dziewczyna jeszcze nie wie, że jej los został właśnie przesądzony, a każdy kolejny krok – zaplanowany.
Kolejne miesiące wydają się sielanką, ale w mroku czai się zło. W świecie, w którym liczą się tylko pieniądze i władza, a kobiety znaczą niewiele, niektórzy mogą się posunąć daleko, by spełnić swoje obsesyjne pragnienia. Łatwo pomylić złudzenia z prawdą, jeszcze łatwiej – pożądanie z miłością, a książęcy pałac – z więzieniem.
Poznaj historię kobiety, która z pozoru wolna, wpada w pułapkę własnych uczuć.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960951-3-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazwiska, daty i niektóre dane, takie jak nazwy hoteli, klubów i restauracji, zostały zmienione dla bezpieczeństwa osób opisywanych w książce. Żeby zapewnić bohaterom jeszcze większą anonimowość, akcja powieści jest osadzona w czasie bliżej nieokreślonym, a wszelkie fakty historyczne oraz powszechnie znane okoliczności o charakterze politycznym, kulturalnym i innym, które nie miały znaczącego wpływu na przebieg wydarzeń, zostały albo pominięte, albo umieszczone na osi czasu niezgodnie z ich prawdziwą chronologią.
W trakcie pisania korzystałam nie tylko z notatek, lecz także z licznych opracowań na temat Bliskiego Wschodu.PROLOG
Przemierzam hotelowy pokój tam i z powrotem, co chwilę zerkając na ekran telefonu. Moja tajemnicza znajoma się spóźnia. Na razie to zaledwie kilka minut, ale każda sekunda utwierdza mnie w przekonaniu, że zostałam wystawiona. Czy będę mieć do niej żal? No pewnie. Bardzo się rozczaruję, bo wiązałam wielkie nadzieje z tym projektem. To moje pierwsze samodzielne wydanie książki, a ja zdobyłam świetny temat. To znaczy jeszcze go nie zdobyłam – na razie czekam na moją muzę.
Stoję przy oknie i nerwowo bębnię palcami w parapet. Chce mi się palić, ale w tym pokoju nie ma balkonu, musiałabym zjechać na parter i wyjść na zewnątrz. Co jeśli Anna wejdzie drugim wejściem? Albo się spłoszy, zobaczywszy mnie przed hotelem? Widziała moje zdjęcia, rozmawiałyśmy na komunikatorze, wie doskonale, jak wyglądam, i od razu mnie rozpozna.
Co mi tam! Muszę zapalić, inaczej mnie skręci. Skrywam się w łazience i szybko odpalam papierosa. Wentylator szumi nad głową, a ja wydmuchuję dym wprost do niego. Jak ktoś to wyczuje i tutaj przyjdzie, chyba spłonę ze wstydu. Nigdy nie paliłam w pokoju hotelowym, bo to ani mądre, ani dozwolone. Nikt nie lubi spać w pokoju, w którym ktoś ostro jarał. Ja też.
Nagle słyszę pukanie. Wrzucam niedopałek do muszli, spuszczam wodę i wychodzę, zamykając za sobą drzwi. Zostawiam zapalone światło, wtedy pracuje wentylacja. Niech się tam wywietrzy, chociaż dobrze wiem, że i tak będzie czuć dym z papierosa. Ja pewnie też nim śmierdzę. Ech, siła nałogu.
Przełykam ślinę i otwieram drzwi, a mój gość natychmiast wślizguje się do środka.
To ona. Anna.
Zamykam za nią i się odsuwam, żeby zrobić miejsce w małym, wąskim korytarzu. Bez słowa patrzę, jak Anna zdejmuje wielkie okulary przeciwsłoneczne, ale jasnoszara chusta, którą finezyjnie zamotała na głowie, na razie zostaje.
– Dzięki, że postanowiłaś przyjść.
– Przecież obiecałam. – Nieznacznie wzrusza ramionami.
– Wiem, ale mogłaś się rozmyślić. W ostatniej chwili – dodaję.
– Miałam problem z taksówką.
– Aha. – Już wiem, czemu się spóźniła. – Zapraszam.
Siadamy przy okrągłym stoliku. W tym pokoju jest tylko jeden fotel, dlatego zajęła go Anna, a ja siedzę na krześle zabranym od biurka. Przygotowałam się – są zimne napoje, woda i cola, butelka wina, jakieś przekąski: chipsy, paluszki i paczka delicji, ale nie sądzę, by Anna miała ochotę coś zjeść. Jest jeszcze bardziej zdenerwowana niż ja przed jej przybyciem. Co chwilę patrzy z niepokojem w stronę korytarza, jakby czaiło się tam zło. Wygląda jak człowiek nieustannie gotów do ucieczki.
– Naprawdę dziękuję, że zgodziłaś się tu przyjechać – mówię, napełniając nasze szklanki wodą mineralną. – To dla mnie… – Milknę. – To duża szansa.
– I duże ryzyko – odpiera. Wiem, że ma na myśli siebie. – Ale chcę to zrobić.
– W każdej chwili możesz się wycofać – zastrzegam, chociaż chyba nie zniosłabym odmowy teraz, kiedy nareszcie się spotkałyśmy, Anna jest tutaj i jeśli nic się nie wydarzy, usłyszę jej historię.
Za daleko to zaszło. Pół roku rozmów przez Skype’a, jej rozterki, czy powinna opowiedzieć światu swoją historię, chociaż to ona mnie znalazła i to ona spytała, czy spiszę jej opowieść, a potem zrobię wszystko, by te zdarzenia ujrzały światło dzienne. „Dla przestrogi” – tak podkreślała.
– Nie zamierzam się wycofać – mówi po dłuższym milczeniu.
Podnosi ręce i zdejmuje chustę. Od razu dostrzegam na jej czole wyraźną bliznę, ale nie pytam, skąd się wzięła. Muszę być cierpliwa, kiedyś się dowiem. Może nawet Anna zdradzi mi swoje prawdziwe imię, bo tego, że nazywa się inaczej, jestem pewna.
– Przygotowałam dyktafon. – Pokazuję brodą na małe urządzenie. – Zapisuje dziesięć godzin rozmowy.
– Tylko dziesięć? – Unosi idealnie wymodelowane brwi.
Zgadzam się z nią – to na pewno za mało, ale każda, nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku, a my właśnie go stawiamy.
– Możemy zaczynać? – Aż się palę, żeby wysłuchać jej opowieści.
– Tak. Zaczynajmy.ROZDZIAŁ 1
Mam serdecznie dosyć tego miasta, tych targów i wszystkiego wokół. Marzę o chwili, kiedy wsiądę do samolotu i wrócę z raju na ziemię. Naszą zwykłą, polską, może nie taką piękną, a na pewno nie równie bogatą, ale moją własną.
Wybija korki! Od dwóch godzin czekamy na księcia z bajki albo, jak mówi Justi, na pajaca w szlafroku, który myśli, że może dezorganizować życie setkom ludzi, bo tyle mniej więcej jest nas tutaj, w wielkiej hali budynku, w którym odbywają się coroczne branżowe i, jak powszechnie wiadomo, największe – bo w Dubaju wszystko jest największe! – targi hotelarskie.
– Jak ten buc tu w końcu przylezie, spytam, czy nie był u komunii. Zegarka nie ma? – Justyna nie kryje irytacji.
– Obawiam się, że z komunią będzie ciężko – mruczy Igor.
Fakt, mało który rodowity Saudyjczyk to katolik. Śmiem twierdzić, że ani jeden.
– No co za ciołek – sarka Justyna. – Rozumiem akademicki kwadrans, niech będzie pół godziny, tutaj też są korki, ale dwie? To jest po prostu chamskie.
– I lekceważące.
– Głupi, bogaty dupek, który myśli, że wszystko mu wolno.
– Żebyś wiedziała – wtóruję jej, bo uwielbiam słuchać wymyślnych inwektyw bezkarnie przez nią wypowiadanych, oczywiście po polsku.
Nie sądzę, by ktokolwiek mógł je zrozumieć. Po obu stronach naszego stoiska są Szwedzi, naturalnie nie z meblami w typie kartonowych wytworów z IKEA. Bynajmniej. Te meble, które tutaj prezentują, są wykonane z najwyższą starannością i z najlepszych gatunków drewna.
– Tępy, miękki książę Fiutosław, który sądzi, że cały świat się zatrzymał, bo jemu się zaspało.
– Albo zabrakło mu mleka do kawy i musiał jechać do Lidla – podsuwam, dusząc się ze śmiechu.
– Tu w ogóle są Lidle? – pyta Igor, ale kto by odpowiadał, skoro tak sympatycznie tu sobie obrażamy księcia.
– Jak on się nazywa? Znów zapomniałam. Omar? A co potem?
– Omar ibn Coś Tam Aziz ibn Abd, a potem nie wiem. – Igor marszczy czoło.
– Ibn Ahmed chyba. – Patrzę na Igora. – A potem coś…
– Aziz? – Justyna razem z nami próbuje sobie przypomnieć długaśne nazwisko spóźnialskiego księcia.
– Na końcu jest al-Saud – mówię.
– Jego wysokość Fiutosław ibn Miętki ibn Coś Tam Aziz vel Spóźnialski Gnojek al-Saud – wygłasza Justyna, a ja i Igor kwiczymy ze śmiechu.
Boże, gdyby ktoś nas teraz podsłuchiwał – mam na myśli personel targów albo, co gorsza, kogoś ze świty księcia – zaraz wpadłaby tu policja obyczajowa, skuła naszą trójkę, zawiozła do aresztu, a potem tylko chłosta i ścięcie głów mieczem.
– Wiecie co? Pieprzę to. Chce mi się siku – oświadcza Justyna. – Gdy ten koleś przyjdzie, powiedzcie mu, że nie wytrzymałam napięcia.
W sumie ja też muszę iść za potrzebą. Pijemy litrami wodę, kawę, herbatę, soki – na zewnątrz jest jak w piekle, panują wściekłe upały, a w pomieszczeniach dokucza suche powietrze. Nie jesteśmy przyzwyczajeni i cała nasza trójka, którą pan Marek oddelegował na targi, od paru dni chodzi z katarem, ma podrażnione śluzówki i zaczerwienione oczy. Zużyłam już dwa spreje z wodą morską, a Igor co godzinę wyciąga bezbarwny sztyft do ust i smaruje wargi, za każdym razem wysłuchując przestróg Justi, żeby uważał, bo tutaj nie lubią metroseksualnych hipsterów.
Odprowadzam Justynę wzrokiem i chociaż jestem zdecydowanie hetero, z przyjemnością patrzę na jej sylwetkę. Nie da się ukryć, że Polki naprawdę są najpiękniejsze na świecie, a moja śliczna przyjaciółka – wysoka, zgrabna, z genialną figurą i burzą czekoladowych włosów – przyciąga wzrok wszystkich mężczyzn. Jeśli chodzi o mnie: tragedii nie ma, Justi zawsze powtarza – może z grzeczności – że to ja jestem ta ładniejsza w naszej dwuosobowej grupce, ale nie chce mi się w to wierzyć. Bozia poskąpiła mi wzrostu, mam okropnie puszące się włosy i jestem blada jak śmierć na chorągwi.
– Coś się dzieje – odzywa się Igor.
Faktycznie, chyba nareszcie pojawi się najważniejszy gość targów, bo w sali panuje coraz większe poruszenie. Nagle jak spod ziemi wyrastają kolejni ochroniarze. Pojaśniało, bo zapalono wszystkie lampy wiszące wysoko nad naszymi głowami, a w niezbyt szerokim przejściu między naszym stoiskiem a tym po przeciwnej stronie robi się całkiem pusto.
– Gdzie ona jest? – Staję na palcach, by dostrzec, czy Justyna wraca, ale w przejściu do toalet i szatni dla wystawców panuje straszny tłok. – Co oni wyprawiają? – myślę głośno, widząc, jak tłum faluje.
Co jeszcze dziwniejsze, ochroniarze, którzy przed chwilą stali blisko naszego stoiska, też tam biegną. Przez moment trwa zamieszanie, z megafonu najpierw leci coś po arabsku, a potem spiker ogłasza po angielsku, że targi właśnie zaszczycił swoją obecnością jego wysokość książę Omar bla, bla, bla…
– Idzie! – wykrzykuję, dostrzegłszy Justynę. Wydostała się z morza ludzi i szybko zmierza w naszą stronę. – Ona utyka?
– Yhy – potakuje Igor.
– Co jest grane? Chyba nie ma jednej szpilki.
– Pewnie zgubiła w tłumie. Albo walnęła księciu z buta, bo się spóźnił.
Składam się ze śmiechu, ale szybko mi przechodzi, bo Justi dociera do nas, wsuwa się za kontuar i ciężko dysząc, mówi:
– Daj mi chusteczkę, no szybko.
– Ja pierdolę, co ci się stało? – Igor wytrzeszcza oczy.
Ja zresztą też.
Justyna wygląda, jakby zderzyła się ze ścianą. Z jej nosa sączy się krew, ma totalnie rozwaloną fryzurę, bluzka straciła dwa górne guziki i krzywo wystaje ze spódnicy, a but? Zrzuciła go blisko siebie, na wykładzinę, niestety od razu widać, że stracił obcas.
– Siadaj. – Igor podsuwa jej jedyne krzesło, jakie mamy na stoisku.
Wystarczy nam jedno, bo i tak nie wolno siedzieć w czasie otwarcia ekspozycji, czytaj: przez cały dzień.
– Nie uwierzycie! No kurwa, nie uwierzycie! – mówi Justi, przycisnąwszy chusteczkę do dziurek w nosie. – Ten kutas mnie prawie zabił.
– Ale kto? – Przykucam przed nią.
– No ten ciul, książę. Byłam w kibelku, zrobiłam, co miałam zrobić, umyłam ręce i słyszę, że ostro napieprzają przez megafon. Pomyślałam, że książę przyszedł, no to lecę do drzwi. Otwieram i jeb! Uderzyłam w coś. Mija sekunda i czuję, że ktoś mną jebut! na glebę. Leżę na brzuchu, ręce mam z tyłu, na plecach, a głowę docisnęli do podłogi. Wrzeszczą, szarpią mną, no ja pierdolę! Co to ma być? – gorączkuje się, ale na szczęście panuje harmider, bo spiker bez ustanku chrzani przez megafon, które stoisko zaszczyca jego wysokość, tak że nikt nie zwraca na nas uwagi.
– On cię szarpał? – Igor też kuca przed Justi, żeby lepiej zrozumieć.
– Nie, no skąd. Jego ochrona. Dwa tępe przydupasy. Idioci, mózgu brak. Nie widzą, że z kibla wyszłam?
– Pewnie myśleli, że to jakiś zamach – mówię.
– No błagam. Oczadziałaś? Czy ja wyglądam na zamachowca? W którym, kurwa, miejscu? – Justyna ciska zakrwawioną chusteczkę do kubła na papiery i wyjmuje z paczki drugą. – Potraktowali mnie jak jakiegoś bandziora. Nie wiem, czy mi nie złamali żeber. Jak jutro będę mieć siniaki pod oczami, chyba mnie trafi. Powiedz: już pewnie mam? – Wystawia twarz do światła.
– Nie. Chyba nic się nie stało.
– Nic?
– A gdzie on się podział? Powiedział coś? Przeprosił? – docieka Igor.
– Chyba żartujesz. Poszedł dalej z resztą świty.
– Ładny prostak… – prycham pod nosem.
– Lezie tam, zwiedza targi. Nie wiem, dokąd poszli. Ci dwaj podnieśli mnie, poprawili, jeden podał but, drugi coś tam powiedział po ichniejszemu i pobiegli za nim.
– Musisz się ogarnąć.
Szukam w torebce lusterka i podaję je Justynie. Ta, gdy się widzi, jęczy ze zgrozą, że wygląda jak potwór.
– Zabiję go. Niech no tu podejdzie, założę mu poszwę na ten głupi łeb i zawiążę na supeł, przysięgam.
Coś na szybko jednak udaje się zrobić. Justyna czesze włosy, maże twarz podkładem, a ja szukam butów na zmianę. Niestety moje nie pasują, a te, które tu ma – zapasowe – są na płaskiej podeszwie. Za guziki posłużyła agrafka, szkoda tylko, że mam jedną i teraz obfity biust Justyny, podniesiony przez biustonosz z push-upem, wylewa się z dekoltu koszuli.
– Laski, idzie… – ostrzega nas szeptem Igor.
– Lepiej niech spierdalają – burczy Justyna. – Takie zajebiste buty zniszczone.
– Cicho.
Faktycznie – jego wysokość nadciąga. Widać go z daleka. Ma na sobie typowy arabski strój: białą szatę do ziemi, na głowie trójkątną chustę przyciśniętą krążkiem z grubego, czarnego sznura. Oczywiście znów zapomniałam, jak się nazywa to kółko, ale teraz nie czas i miejsce o tym myśleć ani szukać w telefonie. Książę i jego świta przechodzą między naszym stoiskiem a tym po przeciwnej stronie i już myślę, że najgorsze za nami, ale nagle orszak się zatrzymuje i po chwili jego wysokość, książę Fiutosław vel Łamacz Obcasów, wkracza na nasze stoisko.
– Nie wytrzymam… – Justyna syczy jak żmija. – Jak się odezwie, walnę mu, zobaczysz. Widzisz tego dupka? – pyta, cedząc przez zęby. – To ten mnie przyduszał do podłogi. – Wskazuje dyskretnie brodą na jednego z krzepkich ochroniarzy.
– Zaraz sobie pójdą. Bądź cicho.
Obie stoimy nieco dalej, a do świty księcia podszedł Igor. Wolimy trzymać się z daleka, gdy na stoisku goszczą mężczyźni. Tak nam poradzono już na początku, a potem każde z nas dostało kilkunastostronicowy poradnik etykiety na targach.
– Skąd jesteście? – pyta książę po angielsku.
– Z Polski.
– Polska. – Jego wysokość przenosi wzrok na mnie i Justi.
Napięcie rośnie jak u Hitchcocka, kiedy mężczyzna zbliża się do nas. Szturcham Justynę, bo się nie ukłoniła – tego, że trzeba się ukłonić, też się dowiedziałam z poradnika, a dokładnie z rozdziału o wizytach najbardziej znamienitych gości. Arabia Saudyjska jest honorowym patronem tych targów i książę przybył tutaj, żeby reprezentować swój kraj. W broszurce poświęcono prawie dwie strony na opis, co mamy mówić, robić i tak dalej, chociaż zasadniczo więcej tam było treści o tym, czego absolutnie robić nie wolno. Na przykład odzywać się bez pytania.
Szkoda, że nie napisali o uderzaniu w księcia drzwiami od kibla. Inna rzecz, że zamiast wejść normalnie, głównymi drzwiami, jego wysokość wybrał przejście dla obsługi targów i wystawców.
– Dzień dobry paniom.
– Dzień dobry – odpowiadamy chórkiem.
Próbuję sobie przypomnieć, czy teraz mamy znów się ukłonić, czy wystarczy dygnąć. Ostatecznie wybieram uśmiech, akurat to dobra opcja w każdej kulturze. Muszę przyznać, że z bliska książę zyskuje na urodzie. Co ważne, nie ma sumiastego wąsa, jak większość jego pobratymców, tylko schludnie przycięty, cienki wąsik; mikołajowej brody też nie – zamiast niej nosi lekki, trzydniowy zarost. Może nie do końca lekki, bo oni tu mają genetycznie zaprogramowane gęste, błyszczące włosy, ale są idealnie wygolone na policzkach. Schodzę z nich wzrokiem na brodę, by tam podziwiać kolejne popisy barbera jego wysokości, bo chyba nikt nie wątpi, że sam się nie goli. Co jeszcze? Książę ma piękne, duże oczy w ciemnej jak węgiel oprawie, kształtny nos, choć z garbkiem, i kwadratową, męską żuchwę.
Justi twierdzi, że tubylcy są słabi pod względem urody, ponieważ – cytuję – mają okrągłe gęby i nosy jak kartofle. Cóż, akurat ten egzemplarz wyjątkowo odbiega od reszty. Mogę powiedzieć, że robi duże wrażenie.
– Chciałem przeprosić. – Książę przenosi wzrok ze mnie na Justynę i z powrotem. – Któraś z pań poniosła straty?
– E… – bąka Justyna. – Chyba o mnie chodzi.
Książę się odwraca i lekkim skinieniem przywołuje jakiegoś faceta w ciemnym garniturze. Na oko jest w wieku księcia – ma plus minus trzydzieści pięć lat.
– Nazywam się Rashid al-Fayez, jestem osobistym sekretarzem jego wysokości – odzywa się. – Chciałbym pani wynagrodzić ten nieszczęśliwy incydent, który miał miejsce w holu. Proszę powiedzieć: co mógłbym zrobić?
„Błagam, tylko nie mów, że księciunio ma ci odkupić szpilki, bo się spalę ze wstydu” – próbuję mentalnie przekazać Justynie komunikat.
– Nic się nie stało. To drobiazg.
Oddycham z ulgą, kiedy Justi mu odpowiada.
„Czemu nie znam arabskiego?” – wkurzam się, bo książę mówi coś do asystenta, ten kiwa głową i znów patrzy na nas.
– Jego wysokość byłby zaszczycony, gdyby w ramach przeprosin mógł was ugościć. Jeśli wyrazicie zgodę, będziecie mu towarzyszyć dzisiaj w kolacji. Proponuje restaurację w hotelu Burdż al-Arab o godzinie ósmej. Oczywiście ktoś po panie przyjedzie do hotelu, a jeśli wolicie, moje drogie panie, być w towarzystwie swojego przyjaciela… – Zerka na Igora. – …zaproszenie obejmuje również jego osobę.
Ups.
Patrzę w popłochu na Justynę, a ona na mnie.
– Proszę nam dać chwilę – odpowiadam.
– Oczywiście.
Byłam pewna, że musimy błyskawicznie podjąć decyzję, ale ku naszej wielkiej uldze książę mówi nam „do zobaczenia” – ten facet wprost tryska pewnością siebie – i najzwyczajniej w świecie opuszcza stoisko, mając w swoich szlachetnych czterech literach, czy się zgodzimy, czy spotka go odmowa. Zostają tylko jego sekretarz i jeden z ochroniarzy. Ten pierwszy czeka na naszą odpowiedź, a ta wcale nie jest oczywista. Nie żebym się bała, że coś nam grozi – akurat przy tym człowieku nie spadnie nam włos z głowy, tego jestem pewna. Bardziej się martwię, że nie będziemy miały o czym z nim rozmawiać, a co gorsza, że spotkanie będzie okropnie nudne i obie skonamy po kwadransie.
– No to co, idziemy? – pyta Justyna jak gdyby nigdy nic.
Oczywiście po polsku.
– Ale wiesz, że to jest chamskie?
– Co?
– Gadaj po angielsku. Przecież on nas nie rozumie.
– A on mógł gadać z księciem po arabsku? – Potrząsa głową. – My też nie rozumiałyśmy.
– No dobra, nie czas na kłótnie. Chcesz iść? Bo ja niekoniecznie mam ochotę. Szczerze? W ogóle nie mam.
– A ja mam. Iza, to ten zajebisty hotel w kształcie żagla. – Przewierca mnie wzrokiem. – No zgódź się, błagam. Drugiej szansy nie będzie.
Mogłam się tego spodziewać. Znam ją aż nadto dobrze, żeby wiedzieć, że nie przepuści takiej okazji. Justyna uwielbia lans. Zrobi w tej knajpie – na którą nigdy nie będzie nas stać – kolejną setkę zdjęć z Dubaju, w tym dwadzieścia selfie z dzióbkiem, i wstawi na wszystkie social media, na których ma konta.
Ale i tak ją kocham.
– To idź sama – proponuję, wiedząc, że to nie ma sensu.
– Ej! – Justyna obcesowo dźga mnie paznokciem w mostek. – Nie bądź taka.
– Odmówmy i po sprawie. – Zerkam nerwowo na sekretarza jego wysokości. Koleś od razu wyszczerza zęby, dlatego natychmiast wracam wzrokiem na Justynę. – Decyduj, szybko.
– Idziemy.
– Jesteś pewna?
– Niezłe z niego ciacho i zajebiście pachnie. Przynajmniej oko nacieszę. Poza tym obrazi się, gdy odmówimy.
– Nie sądzę. Przypuszczam, że zaprosił nas właśnie z myślą, że odmówimy. No bądź poważna, po co mu nasze towarzystwo? Dwóch przypadkowych lasek z targów?
– Tym bardziej się zgódźmy, niech się wkurzy. – Justi lisio się uśmiecha. – Będzie fajnie, zobaczysz.
Ta… na pewno.
– A Igor? – Patrzę na kumpla, ale on od razu daje mi znać na migi, że nie ma mowy. – No dobra, niech ci będzie, ale robię to tylko dla ciebie, jasne? I po godzinie wracamy do hotelu.
– Zgadzamy się – mówi, a raczej szczebiocze Justi do sekretarza księcia Omara. – Z przyjemnością zjemy kolację z jego wysokością.
„Księciem Fiutosławem” – dokańczam w myślach. Czuję, że to będzie katastrofa, a wszystko przez to, że Justi poczuła zew natury.
Musiał się tak wyperfumować, bubek jeden!ROZDZIAŁ 2
Mam nadzieję, że udział w targach spełnił wasze oczekiwania – wygłasza książę tonem smerfa Ważniaka.
Z trudem powstrzymuję nerwowy chichot, na szczęście Justi ratuje sytuację. Na pewno lepiej się orientuje w planach naszego szefa, ma więcej pojęcia o nowych zamówieniach czy kontraktach dotyczących dłuższej współpracy firmy i może się wypowiedzieć.
– Zobaczymy po powrocie do Polski – mówi. – Pewnie to nie interesuje waszej wysokości, ale nasza firma ma trochę problemów. Stąd udział w targach, szef postanowił zaryzykować i postawił wszystko na jedną kartę.
– A co się wydarzyło?
– W ubiegłym roku pan Marek, nasz szef, podpisał poważną umowę z Niemcami. Mieliśmy zaprojektować bieliznę pościelową, ręczniki, opracować logotyp, a potem dostarczyć zamówioną pościel. Kontrakt był duży, Iza zrobiła świetne projekty, Niemcy zaakceptowali, zamówiliśmy przędzę i tak dalej, a pan Marek kupił wielką halę pod Łodzią. Zainwestował w nowe krosna, musiały być specjalne, żeby otrzymać pierwszej jakości materiały, dlatego zaciągnął spory kredyt. Wszystko szło super, przyjęliśmy sporo ludzi, tkaczki i szwaczki, kilka osób, które miały robić hafty.
– Ale… – Książę przechyla głowę.
– Niemiecka firma wycofała się ze współpracy – wtrącam, żeby nie wyjść na milczka. – Zerwali kontrakt, mimo że stracili zadatek.
– Szkoda – wzdycha Justyna. – Nasz szef zażądał zbyt małego zabezpieczenia. Pewnie dlatego nie mieli problemów, żeby zerwać umowę.
– Zbytnia wiara w ludzi czasami nie popłaca – wygłasza sentencjonalnie książę Omar.
– Jak widać.
– Pan Marek jest bardzo uczciwym człowiekiem, pewnie uznał, że może im zaufać – dodaję. – Poniósł ogromne koszty wyposażenia hali, zadłużył firmę, a teraz… Chce mi się beczeć, bo zbyt dobrze pamiętam euforię, którą czuliśmy wszyscy, gdy szef ogłosił dobre wieści. – Najgorsze, że te wszystkie kobiety, które zatrudniliśmy, wkrótce dostaną wypowiedzenia.
– Trzeba będzie sprzedać maszyny. Oczywiście ze stratą – mówi Justyna.
– Czyli targi się nie udały? – Saudyjczyk patrzy to na mnie, to na nią.
Ciekawe, czy w ogóle go to interesuje, czy pyta z grzeczności. Na logikę: to nie jego biznes, pewnie nawet nie kojarzy, co mieliśmy wystawione na stoisku.
– Zobaczymy. Nie udało się nam podpisać żadnego kontraktu.
– Targi to nie miejsce na podpisywanie umów – zauważa książę.
– Tak, wiemy. Musimy poczekać. Jeśli w ciągu najbliższych tygodni nikt się do nas nie zgłosi z konkretną ofertą, będzie słabo – stwierdza Justi zdołowana sytuacją.
– Nasza firma jest prawie jak rodzina – tłumaczę. – Znamy się, lubimy. Wszyscy się martwimy i nie chodzi tylko o utratę pracy, gdy MARPOL upadnie. Pracę można znaleźć. – Wzruszam ramionami.
– Chodzi o ludzi? – pyta książę.
– Zawsze chodzi o ludzi. Ludzie tworzą firmę – odpowiada Justyna. – Boże, zapomniałabym! – Lekko klepie się w czoło. – Mamy mały podarunek dla waszej wysokości.
Zaczyna grzebać w przepastnej torbie, a ja się powstrzymuję, żeby nie przewrócić oczami. Po pierwsze, uważam, że to nie jest dobry pomysł, by ofiarować jego wysokości chusteczki do nosa, po drugie, jak znam życie i porządek w torebkach Justi, książę otrzyma je w pakiecie z garstką okruchów i kłębkiem włosów mojej przyjaciółki, o ile nie z czymś wymyślniejszym, na przykład minitamponem w roli metki.
Aż mi słabo.
– Proszę, to chusteczki. Iza zaprojektowała. Przepraszam, ale nic ponad to nam nie zostało z ekspozycji, a nawet gdyby została jakaś pościel, wasza wysokość pewnie nie miałby co z nią zrobić. – Podaje mu pudełko.
– Czasami korzystam z pościeli – mówi książę żartobliwie, unosząc swoją absolutnie perfekcyjną, kruczoczarną brew. – Bywa, że codziennie.
– Och, wiem, ale chusteczki są praktyczniejsze – odpiera Justyna. – I tylko chusteczki się ostały – dodaje, błyskając zębami.
Uff… Jak dobrze, że nawet taki bogacz ma odrobinę poczucia humoru, bardzo potrzebnego w towarzystwie mojej Justi.
– Wszystko się rozeszło: pościel, ręczniki, obrusy. Foldery też. Nie mam nawet jednego dla waszej wysokości – mówi.
– Mogę rozpakować? – pyta książę, patrząc na ozdobne pudełko.
– Oczywiście. Można ich używać, wytrzeć nos albo usta. Izka na pewno się nie obrazi. – Justyna myśli, że to strasznie zabawne.
Chichra się, a ja ze wstydu zaraz wejdę pod stół. Co ona mu proponuje? Żeby przy nas smarkał? No ja nie mogę.
– Piękne – ocenia książę. – To jedwab? – Międli w dłoni tkaninę.
– Nie, to wysokogatunkowa bawełna. Ma bardzo długie włókna, dlatego lśni jak jedwab – wyjaśniam. – Zanim zaczniemy produkcję, kupujemy próbki przędzy, tkamy i oceniamy jakość. Jeśli spełnia oczekiwania, zamawiamy.
– Pani opracowała ten wzór. – Ni to stwierdza, ni pyta, więc kiwam głową.
– Staram się skupiać tylko na jednobarwnych wzorach, według mnie takie są najbardziej eleganckie. Proste, a jednocześnie luksusowe.
– Nie bez znaczenia jest utrzymanie w czystości. Nasze wyroby można prać w wysokich temperaturach, maglować i tak dalej i nic się z nimi nie dzieje. Są piękne i wytrzymałe.
Oho, Justi weszła w tryb targowy…
– Co przedstawia ten wzór? – Jego wysokość patrzy na mnie.
– Ten konkretny wzór stanowi część projektu szopenowskiego. Projektowałam całą serię wyrobów dla Japończyków, na koncert. Fryderyk Szopen to…
– Wiem, kim był ten człowiek.
– No tak, przepraszam. – Czuję, że moje policzki czerwienieją. – Chciałam wywołać skojarzenia z muzyką i miłością, stąd pięciolinie, klucz wiolinowy i portrety kobiet, które wiązano z Szopenem: Delfiny Potockiej i George Sand.
– Jestem pod ogromnym wrażeniem pani talentu. Nie sądziłem, że tak prozaiczny i praktyczny przedmiot jak chusteczka może być równocześnie piękny. Będę ich używał, pamiętając, że to pani tchnęła w nie swoją artystyczną duszę – oświadcza, wkładając chusteczki do pudełka.
Teraz już nawet nie chcę myśleć, jaka jestem czerwona na twarzy. A Justi powinna dostać po głowie. Mogła mu dać coś innego, pomyśleć wcześniej i odłożyć choćby obrus czy komplet serwet stołowych albo płaszcz kąpielowy. Na szczęście kelnerzy właśnie przynieśli nam deser, a kiedy zjadamy najlepszą na świecie, ociekającą tłuszczem i miodem baklawę z pistacjami, jego wysokość postanawia zmienić temat na zdecydowanie lżejszy.
– Jak się wam podoba Dubaj? – pyta.
Pilnuję się, żeby nie zdradzić własnych myśli. Książę albo jest nieludzko nudnym i banalnym człowiekiem, jeśli zadaje takie pytanie, albo też chce przetrwać do końca spotkania.
– Mnie bardzo – oznajmia Justi.
Zgodnie z prawdą, bo ona czuje się tutaj jak bąk w dupie. W przeciwieństwie do mnie.
– A mnie wcale. – Wzruszam ramionami. Mogłam się spodziewać, że to właśnie moja odpowiedź wzbudzi jego zainteresowanie, ale nie zamierzam kłamać, żeby sprawić mu przyjemność, łechcąc jego lokalny patriotyzm. – Jest zbyt gorąco – uzasadniam.
– Gorąco dopiero będzie, prawda? – Justyna czeka na potwierdzenie.
– Owszem. Od czerwca do września jest najcieplej.
– A książę lubi Dubaj? – pytam.
– Nie.
– Nie? – Justyna unosi brew. – A dlaczego? Przecież tu jest cudownie! Proszę nie słuchać Izy, ona się nie zna. Dubaj jest niesamowity, absolutnie bajkowy i nierealny. Czasami myślę, że to sen. – Jej entuzjazm jest prawdziwy i trochę przesadzony, co wyraźnie bawi księcia. – Mogłabym tutaj zamieszkać na stałe.
– A pani, panno Isabelle? – zwraca się do mnie.
– Nie lubię wielkich miast. To sprzeczne z moją naturą. Wolę bardziej kameralne miejsca, cichsze i spokojniejsze.
– Dlatego moja przyjaciółka wyprowadziła się ze wsi do Warszawy – ironizuje Justi, ale wybaczam sarkazm.
Bez jej złośliwych uwag czy przaśnych żartów ta kolacja stałaby się koszmarnie drętwa.
– Jego wysokość nie zdradził, dlaczego nie lubi Dubaju – przypominam.
– Wolę Rijad, ale to oczywiste, tam się urodziłem i dorastałem. Pół roku spędzam u siebie, w kraju, a drugie pół jeżdżę po świecie. Głównie w interesach. Bywam w różnych miejscach, często w Stanach, ale ostatnio coraz więcej czasu spędzam w Europie. Na przykład Francja… – Milknie, żeby nalać wina Justynie, bo wcześniej odprawił kelnerów, którzy nas obsługiwali. – Francja jest piękna. Trochę szalona, a zarazem romantyczna. Byłyście panie w Paryżu?
Obie zaprzeczamy, więc książę dzieli się z nami krótką refleksją, co go urzekło w tym mieście. Muszę przyznać, że umie pięknie opowiadać. Używa niewyszukanych określeń, a mimo to jego opowieść jest barwna i pełna głębi.
– Czuję się zachęcona – mówię.
– Ja też – dodaje Justyna. – Przepraszam na moment. – Wstaje od stolika i udaje się do toalety. Musiało ją nieźle przypilić, bo prawie biegnie.
Jeszcze w hotelu ustaliłam z nią, że musimy pojedynczo chodzić do kibelka, ponieważ nie wypada zostawiać księcia samego – przeczytałam o tym w naszym ulubionym poradniku etykiety. Justi uwielbia wlec mnie do toalety, zresztą ja też wolę iść siku w towarzystwie. Zawsze to chwila na szybkie plotki i obgadanie osób, które się zostawiło przy stole. Na marginesie: mnie też męczy potrzeba fizjologiczna. Ciągle coś piję, jak nie wodę, to wino. Gdy Justi wróci, ja pójdę.
– Mam nadzieję, że nie czuje pani do mnie urazy, panno Isabelle. Mam na myśli to, że wręczyłem voucher tylko pannie Justynie. Uznałem, że tak będzie dobrze, ale teraz sądzę, że popełniłem błąd.
Zatyka mnie. Czy on upadł na głowę? Z jakiego powodu miałby mi wręczać prezent? Swoją drogą, dał Justynie ten voucher na samym początku kolacji, a co zrobiła Justi? Capnęła kopertę, wyszczerzyła zęby, podziękowała i tyle, jeśli mowa o jakimkolwiek poczuciu godności.
Dopiero po kilku sekundach jestem w stanie odpowiedzieć.
– Nie czuję urazy. Przeciwnie, czułabym się bardzo niezręcznie, gdyby wasza wysokość również mnie wręczył taki prezent.
– Czyżby? – Przymruża oczy. – Panna Justyna była zachwycona.
– Justyna uwielbia zakupy – mówię bez namysłu.
– To wiele wyjaśnia.
Widzę, że próbuje z nas żartować, dlatego ja też pozwalam sobie na swobodny ton.
– Justyna to co innego. Ochroniarze waszej wysokości trochę zbyt ostro potraktowali moją przyjaciółkę. Straciła obcas szpilki, to poważna sprawa.
– Zgadza się. – Błyska zębami. – Myślę, że teraz, kiedy panna Justyna zdążyła zajrzeć do koperty, żeby sprawdzić, jak oszacowałem jej straty, już nie pamięta o tym niefortunnym incydencie.
– Też tak myślę. – Kiwam głową.
– A może woli pani bardziej przemyślane przez ofiarodawcę prezenty, na przykład biżuterię albo jakiś elegancki drobiazg? Perfumy?
– E… – bąkam. – Lubię prezenty, każdy lubi otrzymać coś miłego, czy to z okazji, czy bez niej, ale nie przepadam za drogimi prezentami. Są zobowiązujące.
– A pani nie lubi zobowiązań.
– Nie o to chodzi. Po prostu przyjęcie bardzo drogiego prezentu może być źle odebrane przez ofiarodawcę. Niewłaściwie. – Chrząkam, bo coś zadrapało mnie w gardle.
Książę milczy, patrzy na mnie spod przymrużonych powiek, jakby ważył każde wypowiedziane przeze mnie słowo.
– Przykro mi, że Dubaj nie przypadł pani do gustu. Wielka szkoda.
Uff… Co za ulga. Nie musiałam mu wyjaśniać, o co tak naprawdę mi chodziło z prezentami. Nie rozumie czy tylko udaje głupiego? Dobrze wie – oboje wiemy – że za drogimi prezentami dla kobiety stoi tylko jedno: facet liczy na przychylność, czyli, mówiąc wprost, na seks.
– Dlaczego szkoda? – Okraszam twarz lekkim uśmiechem. – Jego wysokość też nie przepada za tym miastem. Zresztą wkrótce stąd wyjeżdżam, to nie jest moje miejsce na Ziemi i nigdy nim nie będzie. Proszę się nie gniewać, ale byłam szczera.
– Nie wątpię. Tym bardziej się obawiam, że pani mi odmówi. – Musiał dostrzec mój pytający wzrok, bo kontynuuje: – Chciałbym panią zaprosić na wspólną przejażdżkę.
– Przejażdżkę? – Rozszerzam oczy.
Bawię się srebrną łyżeczką, obracam jej trzonek w palcach. Nagle prawa dłoń jego wysokości nieznacznie się unosi i opada na moją. Odejmuje mi mowę. Tkwię w bezruchu, zupełnie jakby duża męska dłoń była jadowitym skorpionem. Czuję się sparaliżowana ze strachu, a jednocześnie podniecona dotykiem i ciepłem skóry. Wszystko we mnie drży i wibruje, kiedy książę wyjaśnia, patrząc mi prosto w oczy:
– Planowałem porwać panią na pustynię. Pokazać pani inny Dubaj, prawdziwy, jaki był kiedyś. Uchylić rąbka tajemnicy, bo to, co nas otacza… – Wykonuje nieznaczny ruch lewą ręką. – …to tylko złudzenie, sztuczny twór wykreowany na potrzeby turystów. Pojechalibyśmy we dwójkę. Tylko pani i ja. Bez ochroniarzy, bez świadków i postronnych osób. Obiecuję, że panią zaskoczę, sprawię, że pokocha pani to miejsce tak samo mocno, jak kocham je ja. Czy mogę liczyć na pani towarzystwo? – Delikatnie ściska moją dłoń.
– Książę chce zaprosić na wycieczkę tylko mnie? – dopytuję. Czuję, że popełniam właśnie koszmarne _faux pas_, sugerując mu, że powinien zaprosić nas obie, ale muszę to wiedzieć.
– Tak, tylko panią.
– To… to niemożliwe. – Kręcę głową. – Proszę wybaczyć, ale to… Nie mogę się zgodzić.
Przenoszę wzrok na nasze dłonie, biorę głęboki wdech i ostrożnie zabieram rękę. Mam nadzieję, że ten człowiek dobitnie zrozumiał, co myślę o jego propozycji.
– Brak towarzystwa panny Justyny nie jest powodem pani odmowy. – Ni to stwierdza, ni pyta.
– Proszę na mnie nie naciskać. – Przełykam ślinę. – Pojutrze rano wracamy do Polski, a mamy jeszcze sporo pracy. Jutro pakujemy ekspozycję, musimy napisać raport, a ja i Igor spotykamy się z kilkoma kontrahentami, którzy są zainteresowani naszym wzornictwem. Ale bardzo dziękuję waszej wysokości, że skierował do mnie zaproszenie. Czuję się wyróżniona.
– Zatem nie było rozmowy. – Patrzy na mnie wymownie.
Nie musi dodawać, że mam milczeć i nie wspominać o jego propozycji Justynie, która właśnie się do nas zbliża. „Bez obaw, drogi książę, nie pisnę ani słówka” – mówię w duchu, chociaż nienawidzę mieć sekretów przed Justyną. Jestem pewna, że takie wieści ostro by ją wkurzyły. Raz, jej naprawdę się tutaj podoba, a dwa, znam ją, widzę, że się ślini do księcia jak głupia.
Mnie też się podoba ten mężczyzna, nie przeczę. Zwłaszcza teraz, w normalnym, europejskim stroju, wygląda naprawdę super, zdecydowanie lepiej niż na targach, ale to nic nie zmienia. Wprawdzie to milioner, arystokrata i człowiek światowy, ale przede wszystkim facet i łatwo się domyślić, czego może oczekiwać po naszym spotkaniu _face to face_. Akurat tego nie muszę zgadywać.
Dziękuję Bogu, że Justyna wróciła. Teraz ja mogę pójść do toalety i trochę ochłonąć, bo z wrażenia palą mnie policzki.
Robię szybkie siku, a potem, stojąc przed lustrem, najpierw długo myję ręce – ciągle piecze mnie skóra dłoni, którą ściskał książę – a później przecieram pachy chusteczką higieniczną i nakładam warstewkę talku. Wyłącznie puder z antyperspirantem może zapanować nad moim potem. Dzisiaj jest koszmarnie gorąco i duszno. Wilgotność powietrza zbliża się do niebotycznych wartości, człowiek ma wrażenie, jakby oddychał wodą zamiast powietrzem.
Rano, kiedy się obudziłam, musiałam odkleić twarz od poduszki, a na plecach, w zagłębieniu nad kręgosłupem, zebrał mi się pot. Spłynął ze mnie, ledwie się podniosłam z łóżka, zmęczona i zmięta bardziej niż poprzedniego wieczora. Przeszkadzała mi klimatyzacja, więc ją wyłączyłam i to był poważny błąd. Wprawdzie zasnęłam jak dziecko, ale pobudka okazała się bardzo nieprzyjemna. A książę pyta, dlaczego nie zakochałam się w Dubaju?
Dobre sobie.
Ostatni rzut oka do lustra – wyglądam całkiem nieźle. Nawiasem mówiąc, toaleta jest tak imponująco bogata w złocenia i marmury, że przypomina raczej salę koronacyjną. Wszystko lśni, powietrze przesycone jest wonią kadzidła i marokańskich róż, a na posadzce leżą grube, kremowe ręcznie tkane dywany. Niewyobrażalny luksus, aż się nie chce stąd wychodzić. Mimo to wracam do Justyny i księcia. Humory im dopisują, co mnie cieszy. Książę już chyba zapomniał o mojej odmowie. Nie daje po sobie poznać, że coś się wydarzyło między nami. Rozmawiamy, gadka szmatka, żadnych poważnych tematów, ot, zwykły small talk. Kelner przynosi kolejną butelkę wina, tym razem białe wytrawne jakiejś francuskiej marki. Gdy książę chce napełnić mój kieliszek, zdecydowanie odmawiam. Muszę pilnować Justi.
Upiła się. Widzę to, już ja znam tę wariatkę. Czemu nie potrafi na czas wychwycić momentu, kiedy z nastroju na luzie wpada w tryb „zachowuję się jak ostatnia zdzira”? Nie żeby mi to przeszkadzało. Przeciwnie – Justi jest wtedy taka słodka, że do rany przyłóż. Przestaje się wyzłośliwiać, zaczyna się głośno śmiać. Ale jest jeszcze ciemna strona mocy – podrywa wszystkich facetów w promieniu dziesięciu metrów, klei się do nich, żartuje w niezbyt wyrafinowany sposób, a czasami to już w ogóle przegina.
Czas się zbierać…ROZDZIAŁ 3
Jak dobrze, że nie zgodziłam się na żadne pustynne rajdy. Książę zaszalał – dał Justynie voucher o wartości pięciu tysięcy dolców. Justi może za to kupić drogie, wypasione szpilki albo szpilki i torebkę – choć nie przeszkodziło jej to w stwierdzeniu, że książę to sknera, ale lepszy rydz niż nic. Oczywiście muszę z nią podjechać do centrum, do Dubai Mall, bo tam można zrealizować voucher, a został nam ten jeden – ostatni – dzień.
Co śmieszne, moja psiapsi ostatecznie nie kupuje szpilek. Weszłyśmy do butiku z perfumami i oświadczyła, że musi mieć takie perfumy, inaczej umrze. Starczyło jej pieniędzy na raptem trzy buteleczki, ale jakież to są cacka! Pokryte prawdziwym złotem, ze szlachetnymi kamieniami osadzonymi na nakrętce lub na przodzie przepięknego flakonu.
Kiedy stamtąd wychodzimy, obdarowane licznymi gratisami w postaci mydełek, próbek perfum, pachnących saszetek i woreczków do szafy, jesteśmy jak chodząca perfumeria, bo Justyna kompletnie oszalała, kiedy próbowała wybrać zapach – psikała na mnie, psikała na siebie, skrapiała perfumami każdy cal swoich rąk, a kiedy skończyło się miejsce, mazała po mnie papierowymi próbnikami. Jak znam życie i trwałość modnych w Dubaju, ciężkich, orientalnych zapachów przesyconych piżmem, oudem i kadzidłem, gdy wrócimy do Polski, nadal będziemy tym cuchnąć, nasze ciuchy też – nawet po pięciu praniach.
– Mogłabym tu żyć – wzdycha Justyna, kiedy wieczorem pakujemy walizki.
Nazajutrz nasz dubajski sen się kończy. Wstajemy bladym świtem, wraz z nawoływaniami muezina. Będzie mi ich brakować. Najpierw nie mogłam się przyzwyczaić, przeszkadzały mi te głośne zawodzenia, a teraz? Wystarczył tydzień i zaczęłam funkcjonować według rytmu modlitw, to one dzieliły każdy dzień na kilka wyraźnych części: poranek, czas na lunch, obiad, kolację i sen.
Ostatni raz przemierzamy szerokie ulice. Mają tyle pasów, że nie sposób ich policzyć, gdy ogląda się świat przez boczne okno taksówki. Wprawdzie planowałyśmy wykupienie przelotu nad miastem, nasz konsjerż proponował nam taką atrakcję, ale się nie złożyło – codziennie mówiłam, że jutro, aż nastał dzień odjazdu. Trudno, widocznie nie było nam pisane. Możliwe, że Justi tu wróci, niezaspokojona w swoim apetycie na zwiedzanie Dubaju i na szaleństwa w nocnych klubach. A ja? Nie sądzę. Im bliżej portu lotniczego jesteśmy, tym większą czuję tęsknotę za moim mieszkankiem, kwiatkami, które pewnie zmarniały, chociaż miały być podlewane przez sąsiadkę z naprzeciwka, moim własnym, wygodnym łóżkiem i chłodem. Za tym chyba najbardziej.
Ostatni raz wysiadam z taksówki i oblewa mnie okropne, duszne i ciepłe powietrze, a jest dopiero szósta rano. To jakiś koszmar. Dobrze, że prawie natychmiast możemy się schronić w klimatyzowanym wnętrzu.
Przechodzimy odprawę i nasza trzyosobowa grupka już ma ruszyć wprost ku powietrznemu rydwanowi linii Emirates, ale zatrzymuje się czas, a ja zaczynam myśleć, że ciąży na mnie jakaś cholerna dubajska klątwa.
– Jak to: nie ma miejsca? – wykrztuszam. – Mojego miejsca? – Patrzę na pracownicę portu lotniczego, która przed chwilą oznajmiła, że wynikł jakiś problem z biletem i na moim fotelu do Warszawy poleci ktoś inny.
– Chyba coś pokręciliście, proszę sprawdzić. – Justyna zachowuje spokój, ale nawet w jej głosie słychać irytację. – Rezerwacja była na trzy osoby. – Wskazuje na Igora i na mnie. – To jakaś pomyłka. Koleżanka na pewno miała rezerwację.
– Zgadza się, była rezerwacja, ale czasami tak się zdarza, że dane miejsce zostaje sprzedane dwa razy – tłumaczy nam Miss Dubaju.
Jedna z wielu. Tu wszystkie laski wyglądają jak misski. Inna rzecz, że są jednakowe: wysokie, smagłe, z trochę przesadnym, ale doskonałym makijażem.
– I co teraz? – pytam. Jestem bliska omdlenia. Nie zostanę na lotnisku, polecę innym lotem albo każą mi pojechać do któregoś z hoteli, ale ja chcę do domu! – Proszę poszukać, może jest wolne jakieś inne miejsce?
– No właśnie – potakuje Justyna.
– Chwileczkę, sprawdzam. – Dziewczyna stuka w ekran dotykowy. Napięcie rośnie, jeszcze chwila i zacznę hiperwentylować ze stresu, lecz nagle jej twarz rozjaśnia się jak słońce. Podnosi na mnie wzrok i wygłasza: – Mogę pani zaproponować miejsce w klasie biznes.
– Bez żadnej dopłaty? – pyta groźnie Justyna, dając lasce do zrozumienia, że nie zamierzam płacić za ich błąd.
Moja kochana. Jak dobrze, że chociaż ona zachowuje rezon, bo ja na razie nie jestem w stanie nawet pisnąć.
– Oczywiście. To nasza wina, nie pani, _madame_. – Pracownica skłania głowę w moją stronę.
– Tyle wygrać! – Justynie natychmiast zmienia się nastrój. Szturcha mnie w ramię i mówi, nadal po polsku: – Ty to masz farta.
– Jeśli chcesz, leć za mnie w klasie biznes, mnie wystarczy zwykła miejscówka, bylebym doleciała do Warszawy.
Byłabym skłonna oddać jej to miejsce, nawet mówię o tym Pannie Prześlicznej, lecz nie wyraża zgody. Ponoć nie wolno zmieniać miejsc, a ona już wbiła moje dane do systemu. Okej, niech tak będzie.
– Następnym razem może tobie zabraknie miejsca – pocieszam Justi.
Kwadrans później jestem nawet zadowolona, że stało się, jak się stało. Tutaj naprawdę jest luksusowo: siedzenia szerokie i miękkie, można rozłożyć taki fotel i wygodnie się wyspać. Jak mieć szczęście, to na całego – siedzę zaraz przy oknie, mogę podziwiać widoki, dostałam pled, powitalnego drinka i kartę z wymyślnym menu. Gdy wysyłam Justynie kilka fotek, między innymi wszystkich udogodnień przy moim fotelu obitym kremową skórą, odpisuje, że mnie nienawidzi. Igor też.
Chichram się, co chwilę podnoszę wzrok, bo do salonki wchodzą kolejni szczęśliwcy mający spędzić lot w tym luksusie, ale oni musieli za to słono zapłacić, podczas gdy ja wygrałam los na loterii. Między fotelami są wysokie ścianki oddzielające pasażerów, mimo to można kątem oka zauważyć, kto siada obok. Mnie trafił się jakiś Arab. Ma na sobie tradycyjny strój: białą szatę, chustę i tak dalej. Oby nie chrapał, kiedy zaśnie. Inna rzecz, że to młody facet, szczupły i całkiem przyjemnie pachnący.
Nie mam ochoty na pogawędki, ale jakoś samo tak się dzieje, że zaczynamy rozmawiać. Już wystartowaliśmy, jemy śniadanie. Ja wybrałam europejskie, sąsiad coś tradycyjnego. Pyta, skąd jestem, więc tłumaczę, po co i na co zjawiłam się w Dubaju. Wyjaśniam również, że zajmuję to miejsce przez pomyłkę któregoś z pracowników linii.
– Nie byłoby mnie stać na bilet. A raczej mojego szefa.
– Może powinna pani zmienić szefa? – pyta, unosząc grube, ciemne brwi.
– Na razie nie planuję.
– Zatrudniłbym panią choćby dzisiaj. – Szczerzy zęby.
Oho, następny… Co oni mają z tym nieustannym flirtem? Niestety, kolego, za wysokie progi. Przedwczoraj podrywał mnie prawdziwy saudyjski książę i skutecznie się oparłam zakusom, co dopiero tobie, drogi Wahidzie. Trzydziestoletni Wahid al-Kohor mieszka w Dubaju i ma niewielką, lecz prężnie działającą firmę organizującą rejsy statkami wycieczkowymi. Wierzę, że kiedyś będzie milionerem, już jest majętny, skoro stać go na lot w klasie biznes, lecz do księcia Omara mu daleko, a jeśli mowa o urodzie – jeszcze dalej. To typowy Emiratczyk, szału nie robi niestety.
Nie żebym w ogóle była zainteresowana tutejszymi mężczyznami.
Stewardesy zabierają brudne naczynia i znowu proponują coś mocniejszego do picia. Wahid odmawia, ja proszę o lampkę białego wina. A co mi tam, jak szaleć, to szaleć. Muszę zapić stres przeżyty na lotnisku. Możemy mieć włączone telefony, dlatego się nie dziwię, kiedy słyszę SMS. To pewnie Tomek. Mój brat wie, że dzisiaj wracam. Wyjmuję telefon z torebki.
Unoszę brwi, bo wiadomość została wysłana z prywatnego numeru. Jej treść jest po francusku. Nie znam tego języka, ale zwrot _bon voyage_ zna chyba każdy podróżnik.
Treść wiadomości brzmi dokładnie: „Bon voyage, Chérie”.
Szybko się upewniam, że ostatnie słowo to „kochanie”, i wpadam w osłupienie. Kto mógł wysłać tego SMS-a? Wyłączam komórkę i wkładam do torebki. Wahid musiał zauważyć moje zmieszanie, ponieważ pyta, czy wszystko w porządku.
– Tak. Ktoś mi wysłał SMS. Z prywatnego numeru.
– Coś przykrego? – Lekko unosi brwi.
– Przeciwnie, ktoś życzy mi miłej podróży. Pewnie to jakaś pomyłka.
– Pewnie tak. – Wahid kiwa głową.
Mimo to czuję dziwny niepokój, a kiedy znów podchodzi do nas stewardesa i wręcza mi różę, baranieję.
– To prezent od kapitana – wyjaśnia.
Od kapitana? Od razu rozglądam się na boki, czy inne kobiety też dostały kwiaty, lecz w pobliżu siedzą wyłącznie mężczyźni, a zresztą nie wypada tak się gapić na ludzi. Stewardesa pyta, czy sobie czegoś życzymy. Zwraca się wyłącznie do mnie, a ja zaczynam się czuć jeszcze bardziej nieswojo. Zupełnie jakbym była w ukrytej kamerze, a Wahid i wszyscy poza mną byli statystami.
– Nie, bardzo dziękuję, ale niczego sobie nie życzę – odpieram, myśląc, że zaraz ktoś krzyknie „mamy cię!” i każe mi stąd wyjść, pójść do Justi i Igora, bo tam jest moje miejsce.
Nic takiego się jednak nie dzieje.
Wychodzę do toalety, przy okazji sprawdzam, czy inne kobiety dostały różę. Otóż nie! Nie dostały, a przynajmniej ja nie zauważyłam ani jednej.
Wracam na swoje miejsce i dzielę się informacjami z Wahidem. Mówię mu, że tylko mnie wyróżnił kapitan, o ile to rzeczywiście on odpowiada za podarunek.
– A może to w ramach przeprosin za zmianę miejsca? – sugeruje mój współpasażer.
– Hmm… To raczej ja powinnam im wręczyć kwiaty, skoro skorzystałam na tej zmianie.
Postanawiam nie drążyć tematu, zresztą co by mi dała dyskusja z sąsiadem? Jeszcze chwilę luźno rozmawiamy o naszej pracy, mówię, czym konkretnie się zajmuję, a Wahid pilnie słucha. Bywa, że wtrąci jakieś pytanie albo sam napomknie o swojej firmie, którą stworzył od zera.
– Ma pani rodzinę? – zagaduje w kontekście pracy od świtu do nocy, bo czasami tak mu się zdarza.
On nie ma na razie rodziny, twierdzi, że go nie stać na zapewnienie żonie godnych warunków: dużego mieszkania i pełnego komfortu finansowego. Woli inwestować pieniądze w rozwój.
– Nie mam, ale w Polsce jest inaczej. Nie oczekujemy od męża, że weźmie na siebie cały ciężar utrzymania rodziny, żony i dzieci. Zresztą nawet samotne matki sobie radzą, czasami z pomocą państwa, ale jakoś dają radę.
– A czemu jeszcze pani nie wyszła za mąż?
No patrzcie państwo, jaki wścibski. Nie pchaj nosa w cudze sprawy! Wkurzył mnie. Wyczuwam tę ich typową arabską troskę – w cudzysłowie – o biedną, samotną kobietę, która już kwalifikuje się do grona starych panien. Co za marnotrawstwo! Powinnam dawno być czyjąś żoną i mieć gromadkę maluchów. _No way_, wszystko w swoim czasie.
– „Jeszcze”? Mam dopiero dwadzieścia siedem lat. – Daję mu do zrozumienia, że w naszej kulturze to norma.
– Albo aż dwadzieścia siedem. – Szczerzy zęby. – W tym wieku wypadałoby mieć choćby narzeczonego.
– A pan ma narzeczoną? – pytam złośliwie.
– Nie mam, mówiłem, ale mężczyzna to co innego.
No walnę go, przysięgam. Żałuję, że nie ma tu Justi, rozwalcowałaby kolesia na cacy. Mnie się nie chce, czuję zmęczenie, bo w zasadzie nie zmrużyłam oka w nocy. Najpierw nie potrafiłam zasnąć z emocji, a potem trzeba było wstać.
Ziewam, a mój sąsiad szowinista chyba się domyśla, że już koniec pogawędki, bo przeprasza, wyjmuje z teczki laptop i zaczyna na nim klepać. Na początku przeszkadza mi klikanie klawiszy, ale szybko przestaję je zauważać. Zamykam oczy, by uciąć sobie drzemkę.
Ach, te fotele są po prostu bajeczne…