- W empik go
Jej mężczyźni - ebook
Jej mężczyźni - ebook
Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia Marysi Pietkiewicz, której traumatyczne przeżycia jako nastolatki pozostawiają trwały ślad w psychice i obciążają jej relacje z mężczyznami. Pomimo tragicznych wspomnień, udaje jej się zbudować normalną, kochającą rodzinę. Nagła śmierć męża powoduje radykalny zwrot w jej życiu. Zrywa z dotychczasowym zawodem i podejmuje pracę, o której zawsze marzyła. Niespodziewanie spotyka mężczyznę, który już kiedyś stanął na jej drodze.
Jej mężczyźni to powieść o prawdziwej przyjaźni, miłości i lojalności. Pełna humoru, radości życia i wiary w człowieczeństwo, a co wrażliwsze czytelniczki odnajdą w niej również odrobinę magii.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-311-6 |
Rozmiar pliku: | 850 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Boże! Nie róbcie mi tego! Błagam! Stachu, zabroń im! Błagam! Jesteś moim przyjacielem! Nie pozwól im... – Krzyk zamarł jej w gardle zdławiony brudną ręką Buły, którą brutalnie rozgniótł jej usta.
Leżała między igliwiem na mokrej ziemi.
– Złap ją za ręce!... Szybko!... Drapie, zdzira! Stachu, słyszysz? Ty tchórzu! Masz jej przytrzymać ręce!
Nie widziała jego twarzy. Stanął za nią i mocno chwytając jej ręce, wykręcił je do góry. To jakiś koszmarny sen, to nie może się dziać naprawdę. Przecież znali się od dziecka. Nie Stach! Z ogromnym wysiłkiem próbowała spojrzeć mu w oczy; nie patrzył na nią.
– Szybciej, kurwa, bo jeszcze ktoś przylezie! – krzyczał Buła.
Chudy podniósł jej sukienkę i jednym ruchem zdarł majtki.
– Ty! Ona tu też jest ruda! – Zaśmiał się skrzekliwie. – Ale jaja! Takiej jeszcze nie miałem!
– Rób swoje, Chudy! Mówię, że ktoś może przyleźć!
Zamknęła oczy, nie chciała widzieć ani ich, ani swojego nagiego ciała. Prosiła Boga, żeby już było po wszystkim. Chciała żyć. Bardzo chciała żyć. Chudy zwalił się na nią, jednocześnie rozchylając jej nogi. Straszny ból rozdarł jej wnętrze, dopadł trzewi i wyżej złapał za gardło. Poczuła mdłości.
– Boże, co ja zrobiłam? Za co? Ratuj mnie, Boże! Mamo!
Chłopak wgniatał ją w ziemię. Miotał się na niej, w niej; stał się oblepiającą ze wszystkich stron ohydną masą. Trwało to wieczność. Nagle znieruchomiał, wydał z siebie zwierzęcy jęk i przez chwilę leżał na niej, dysząc.
– Wstawaj, Chudy! Teraz moja kolej! Widzisz, Stachu? Dziewczynka to lubi, nawet nie bardzo się broniła.
Makabryczny spektakl powtórzył się, jednak tym razem trwał nieco krócej.
– Teraz ty, pięknisiu!
– Nie chcę!
– Nie chcesz? A co, może chcesz zakablować? O nie, bratku! Wsiadaj na nią – raz, raz!
Właściwie było jej już wszystko jedno. Unosiła się wysoko. Jej ciało leżało w dole takie małe, stłamszone, z pokrwawionymi udami. Stach wykonał swój samczy taniec z zajadłością podwójnego winowajcy. Nic już nie czuła. Myślała tylko o tym, żeby pozwolono jej zakryć przed światem to sponiewierane ludzkie ciało – ciało, które już nie należało do niej.
Stach wstał.
– Spierdalamy! – krzyknął Buła.
– Ty! Kurwa... ona się nie rusza! – powiedział prawie szeptem Chudy.
– Co ty gadasz?!
– No, sam zobacz, leży jak martwa. Może myśmy ją... – Słowa wyraźnie uwięzły mu w gardle.
– Wstawaj! Kurwa, słyszysz?! Wstawaj! – krzyknął Buła i uderzył ją w twarz. – Wstawaj, bo cię...
– Odwal się! – wrzasnął Chudy. – To nie miało być tak; mieliśmy się tylko zabawić z lalunią. – Odepchnął go z całej siły, ukląkł przy niej i niezdarnie zaczął robić sztuczne oddychanie.
– Stachu, pomóż mi; przecież uczyłeś się tego w szkole!
Stach trzęsącymi się rękami odgiął jej głowę do tyłu i zaczął wdmuchiwać do ust powietrze. Jeszcze przez moment przyglądała się temu z góry, ale już po chwili jakiś wir ściągnął ją w dół. Poczuła ból i okropne zimno.
– Oddycha! Spierdalamy!
Usłyszała trzask gałęzi i szybkie, oddalające się kroki.
– Morda na kłódkę, bo inaczej spalimy tatuśka! – usłyszała jeszcze.
A potem zaległa cisza. Chciała krzyczeć, ale głos nie wydostał się z jej krtani.
*
Marysia powoli otwierała oczy. Las zniknął. Leżała w łóżku mokra od potu, z zaciśniętymi do bólu udami i gardłem w piekielnej obręczy. „Boże, kiedy to się skończy!”
Oddychała głęboko; nie mogła przyjść do siebie. Z trudem wygramoliła się z łóżka. Prysznic! Musiała zmyć z siebie ten nocny koszmar; myć się długo, dokładnie, nawet za cenę spóźnienia się na zajęcia Grotta.
Wpadła na uczelnię prawie w ostatnim momencie. Wbiegła szybko po schodach. W połowie piętra zaczepiła butem o metalowe obramowanie i poleciała w dół. Już miała gruchnąć o podłogę, kiedy jakieś silne ręce złapały ją i uniosły.
– Pani do mnie tak się śpieszy? Wprawdzie to mi pochlebia, ale nie wymagam od studentów aż takiego poświęcenia! – Grott we własnej osobie trzymał ją w objęciach.
– Ja... – wykrztusiła – ja...
– Pani Mario, może pani stanąć na nogach? – Mówiąc to, postawił ją na podłodze.
Piekielny ból w kolanie wykrzywił jej twarz. Syknęła.
– Już dobrze, przynajmniej w tym względzie mamy jasność – powiedział ze śmiechem. – Panie Piotrze! Panie Piotrze! – zawołał do idącego korytarzem studenta. – Pan będzie tak miły i powie grupie, że dzisiejsze zajęcia, z przyczyn obiektywnych, są odwołane.
– Zrobi się, panie doktorze – odpowiedział student z bardzo zadowoloną miną.
– I proszę przygotować się do testu! – rzucił przez ramię Grott, pędząc już korytarzem w kierunku wyjścia z Marysią na rękach.
– Dobrze, że pani jest taka lekka, przynajmniej mogłem zachować twarz. Mieliśmy pewnie niezłą widownię.
Marysia uśmiechnęła się krzywo, bo jej lewy policzek był dziwnie drętwy.
Grott wsadził ją do samochodu.
– Moment. Muszę się zastanowić.
Po chwili ruszył z piskiem opon. Do szpitala dojechali w niecałe dziesięć minut. Portier bez zbędnych formalności wpuścił ich do środka, więc mogli zaparkować pod samą izbą przyjęć. Grott znowu wziął Marysię na ręce i zaniósł do poczekalni.
– Czy jest doktor Warecki? Moje nazwisko Grott.
– Zaraz sprawdzę. – Usłużna pielęgniarka połączyła się z oddziałem chirurgii. – Czy jest tam doktor Warecki? Pan Grott czeka na niego w izbie przyjęć. – Spojrzała na Grotta maślanym wzrokiem. – Już idzie.
– Dziękuję pani, bardzo pani miła. – Szeroki uśmiech przypieczętował komplement.
Policzki pielęgniarki zabarwił lekki rumieniec.
„Nic dziwnego” – pomyślała Marysia. Ten uśmiech osładzał nawet dwóje w indeksach. Dziewczyna rejestrowała to wszystko coraz słabiej. Piekielny ból, teraz już niemal w całym ciele, przyćmiewał jej umysł.
– Marek, chłopie, a kogo ty mi tu przyniosłeś? – zawołał chudy jak patyk drągal, wpadając do poczekalni.
Grott przez cały czas trzymał Marysię na rękach.
– Wyobraź sobie, niespodziewanie sama wpadła mi w ramiona i tak już została. Szkoda tylko, że te łzy nie ze szczęścia.
– Czy pozwolisz, że ci ją amputuję, czy mam was tak zrośniętych zawieźć na oddział? Siostro, podwójny wózek! – zwrócił się do pielęgniarki.
– Ależ, panie doktorze... – Kobieta zrobiła okrągłe oczy.
– No widzisz, sprawiasz kłopot naszej kochanej siostrze. – Warecki bawił się sytuacją.
– Jaśku, och, przestań! Dziewczyna spadła ze schodów, nie może stanąć na lewej nodze, a twarz? Sam widzisz. – Grott był wyraźnie zniecierpliwiony.
„Boże, nie mam twarzy!” – stwierdziła ze zgrozą Marysia.
– Połóż ją delikatnie na stole. – Warecki przeszedł na drugą stronę. – Co panią boli, pani...?
– Mario – podpowiedział Grott.
– Pani Mario – dokończył lekarz i uśmiechnął się ciepło do dziewczyny, kładąc rękę na jej lewym kolanie.
– Auuuu! – krzyknęła.
– No tak, to już wiemy, a co jeszcze?
– Nie mogę ruszyć lewym nadgarstkiem – odpowiedziała zbolałym głosem. – I jeszcze piecze mnie lewy policzek – dodała.
– Taaak... złamanie nadgarstka widać gołym okiem. Natomiast kolano wygląda mi na bardzo stłuczone. Widzisz? – Spojrzał na przyjaciela. – Puchnie! Zaraz sprawdzimy, co się z nim dzieje. Za to twarz... No cóż, nie będę ukrywał... – Zawiesił głos, bawiąc się przerażoną miną dziewczyny. – Wygląda nieciekawie.
Marysia zamknęła oczy w geście niemej rozpaczy.
– Ale proszę się nie martwić – pocieszył ją szybko Warecki. – Nosek cały, oczy na miejscu, usta trochę bardziej namiętne. Opuchlizna zniknie bez śladu.
Odetchnęła z wyraźną ulgą.
– I co teraz, panie doktorze? – spytała.
– Nie widzę innego wyjścia, musimy zostawić panią na oddziale. Poskładamy, zacerujemy i wróci pani do domu.
– Marku, zawieziemy teraz panią na prześwietlenie – zwrócił się do Grotta. – To trochę potrwa. Zostaniesz czy mam ci zdać relację telefonicznie?
– Zostanę. I tak odwołałem dzisiejsze zajęcia.
– Zapraszam cię więc do siebie. Póki co, napijemy się kawy. Siostro, proszę przyjąć chorą na oddział. W zleceniu prześwietlenie lewego kolana i lewego nadgarstka, rutynowe badania oczywiście też.
– Tak, panie doktorze.
Warecki szerokim gestem objął ramiona Grotta i lekko popchnął go w stronę drzwi.
– Chwileczkę, a co z Marią? – Grott spojrzał na dziewczynę z troską w oczach.
– Chłopie, daj jej od siebie odpocząć! Ona potrzebuje fachowej opieki, a ty – klepnął go po ramieniu – już zrobiłeś swoje, jak mi się wydaje, nie najgorzej. – Puścił oko do Marysi i wyprowadził zagubionego Grotta.
– Marku, czy to...? – spytał, zawieszając głos, a kiedy nie otrzymał odpowiedzi, ciągnął dalej: – Wiesz, jakbym się cieszył?! Przy twoim stałym braku czasu to była chyba jedyna okazja, żebyś mógł potrzymać kobietę w ramionach, a z tego, co widziałem, trzymałeś mocno! – Roześmiał się szczerze.
– Nic nie mów! – obruszył się Marek. – Przecież to moja studentka!
– No to co? Jest dorosła i do tego całkiem ładna. Nawet ten obdarty policzek nie przyćmił jej urody. – Cmoknął, dając wyraz zachwytowi. – Masz moje błogosławieństwo!
– Przestań! – Grott się bronił.
– Co „przestań”? Czas, żebyś się gdzieś zakotwiczył.
– Proszę cię, daj mi spokój... Chociaż... przyznam ci się, że zwróciłem na nią uwagę na egzaminie wstępnym. Była taka drobna, krucha, miało się wrażenie, że najcięższe w niej muszą być włosy. Kasztanowa burza przewiązana zieloną wstążką...
Warecki z trudem ukrył śmiech na widok jego rozmarzonych oczu.
– Niesforne loki wymykały się z tej uwięzi i okalały niczym aureola drobną buzię, nadając jej złocisty odcień... Pomyślałem sobie: „Szkoda, że nie widzi tego Raffaello”... – Zamilkł. Było widać, że od nowa przeżywa tamtą chwilę.
– Marek, chłopie, wpadłeś z kretesem! – zawołał entuzjastycznie Warecki. – Nie zmarnuj tego. Czekaj, to na którym ona jest roku?
– Na piątym – odpowiedział jeszcze nie bardzo przytomny Grott.
Warecki stał z otwartymi ustami.
– Pięć lat? Chłopie! Przez pięć lat nie zrobiłeś niczego, żeby ją zaobrączkować?! Ty jesteś po prostu wariat! Przecież ona lada moment się ulotni, a ty, jak ostatni kretyn, będziesz o niej marzył do końca życia. Obudź się, chłopie! – zawołał, po czym wyraźnie zirytowany popchnął go w stronę drzwi gabinetu. – Chodź, musimy to omówić. Widzę, że nie obejdzie się bez pomocy. Jaką pijesz kawę, mocną?
– Tak, i dwie łyżeczki cukru. – Marek usiadł w fotelu. – Jaśku, ty się ze mnie śmiejesz?
– Chłopie, jak tu się z ciebie śmiać! Ty jesteś tragiczny! Z twoim wyglądem powinieneś już ze trzy razy być rozwiedziony. A ty? Czy ty w ogóle miałeś babę? No, przyznaj się. Mogę być twoim korepetytorem, gdybyś miał kłopoty.
– Przestań! To zaczyna być irytujące! – Grott machnął ręką.
– Dobra, skończone.
– Powiedz – Marek spojrzał na przyjaciela – jak długo może tu zostać?
– Jeżeli moje diagnozy się potwierdzą, złożymy rękę, kolano jest chyba tylko stłuczone, ale nie zaszkodzi założenie gipsu. Przypuszczam, że za dwa dni powinna być w domu. Ma kogoś, kto jej pomoże? Będzie potrzebowała opieki. Z gipsem na ręce i nodze sama niewiele zdziała.
– Nie wiem, nigdy z nią nie rozmawiałem o jej życiu prywatnym. Nie mam pojęcia, czy z kimś mieszka. Na roku przyjaźniła się z jedną dziewczyną, ale ta wzięła urlop dziekański i wyjechała do Stanów.
– Może ma rodzinę?
– Jest zamiejscowa, to wiem, bo zapraszała kiedyś grupę i mnie do nadleśnictwa swojego ojca. Wyjazd nie doszedł jednak do skutku. I właściwie to wszystko, co mogę o niej powiedzieć.
Weszła pielęgniarka z mokrymi jeszcze zdjęciami.
– Dziękuję siostro. – Warecki oglądał je przez chwilę. – Tak, miałem rację, dość skomplikowane złamanie nadgarstka, z przemieszczeniem; kolano do unieruchomienia. Marek, przepraszam cię, ale muszę się nią zająć. – Wstał z fotela. – A ty idź coś zjeść, na pewno jesteś głodny. Wróć za trzy godziny.
– Dzięki, stary. Tylko co ona powie, jak mnie znowu zobaczy? – Grott się zaniepokoił.
– Przynieś jej coś do picia, jakieś owoce, a co powie... dowiesz się, jak przyjdziesz. Zresztą uważam, że to ty powinieneś mieć jej coś do powiedzenia. Na razie... – Wybiegł z gabinetu.
Grott wyszedł ze szpitala i zatrzymał się niezdecydowany.
– Gdzie tu jest sklep z warzywami? – zapytał przechodzącą kobietę.
– Musi pan pójść na plac targowy, tu nigdzie nie ma.
Wsiadł do samochodu i pojechał we wskazanym kierunku. Długo wybierał jabłka, gruszki – oglądał dokładnie każdy owoc. Kupił wreszcie po kilogramie wybranych owoców i dwa słoiki kompotu wiśniowego. Pokręcił się po ulicy, wszedł jeszcze do Delikatesów, w nadziei, że dostanie jakieś cytrusy. Zapłacił za czekoladę wedlowską i krówki, po czym wrócił do samochodu. Nie jadł nic od rana, jednak nie czuł głodu. Zjadł jedną krówkę i pojechał pod szpital.
Wyprawa zajęła mu niecałą godzinę. Otworzył okno w samochodzie, oparł głowę na podgłówku i zatopił się w myślach.
Kiedy spojrzał na zegarek, okazało się, że ma jeszcze w zapasie dwadzieścia minut. Wysiadł z samochodu i zdecydowanym krokiem wszedł do szpitala.
*
Po dopełnieniu formalności dwóch pielęgniarzy zręcznie przeniosło Marysię ze stołu na łóżko. Potem długim korytarzem przewieziono ją na rentgen, a po zrobieniu zdjęć – do gabinetu zabiegowego. Była sama w pokoju. Zamknęła oczy.
Zobaczyła siebie spadającą ze schodów.
Skąd on się tam wziął? Korytarz był pusty, powinien już siedzieć w sali, a jednak znalazł się koło niej i nie pozwolił jej rozbić się o podłogę. Gdyby nie on, z całą pewnością upadłaby na twarz i złamała nos.
„A może wybiłabym sobie zęby? Koszmar!”
Czuła jeszcze ciepło jego ramion, zapach wody toaletowej, który zawsze na nią działał.
„Poszedł. No pewnie, spełnił samarytański obowiązek, dżentelmen jeden! Dlaczego on nigdy na mnie nie patrzy?”
Zawsze traktował ją jak powietrze, jakby nie była z krwi i kości, tylko jakimś robotem, któremu wydaje polecenia. Zwracał uwagę na każde jej potknięcie i oczekiwał poprawy. Dla innych był bardziej ludzki, pobłażliwy, pozwalał sobie na dowcipy. Przed nią stawiał mur nie do pokonania. Wielogodzinne dyskusje nad referatami, nie zawsze miłe, były jedynym ludzkim kontaktem, który dopuszczał. Nieraz, wychodząc od niego, miała ochotę kopnąć w drzwi. Wiedziała, że jest dobra, ale on stawiał jej coraz wyższe wymagania.
Iza śmiała się, że praca magisterska Marysi przyćmi pracę doktorską Grotta.
– A żebyś wiedziała! Niech go diabli! – odgrażała się Marysia.
Znała przecież jego pracę na pamięć, znała też jej słabe strony.
– Dokopię mu! Gotową pracę przedstawię w ostatniej chwili, wzbogaconą o badania, o których nie wie. A te badania podważą jego teorię! – mówiła z zajadłością do przyjaciółki.
Czy może odrzucić jej pracę? Czuła, że tego nie zrobi. Był na to za uczciwy.
Znienacka ciepłe uczucie ogarnęło jej serce.
„Taki trochę niedzisiejszy” – pomyślała.
Studenci go uwielbiali i zawsze starali się chodzić na jego wykłady. Był ich naukowym guru. Wymagał, ale sam dawał z siebie wszystko, żeby wklepać w ich głowy i serca wiedzę, której się poświęcił.
„Niech go diabli!” – Znowu była zła.
*
– Pani Mario! – Długi chudzielec nachylał się nad nią z miłym uśmiechem.
Drugi lekarz, dla odmiany niski i dość korpulentny, przyglądał się jej z dużym zainteresowaniem.
– To naturalne? – zapytał ni w pięć, ni w dziewięć.
– Słucham? – Spojrzała na niego zdziwiona.
– No tak. Hm... włosy.
– Włosy? – W pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym mówi.
– To złote runo – pośpieszył z wyjaśnieniem Warecki, dotykając jednocześnie pukli Marysi. – A ty, Wojtku, uważaj! – zwrócił się do kolegi. – To runo nie tylko ciebie zauroczyło!
„O co im chodzi?” – zastanawiała się Marysia, nadal nie bardzo przytomna.
– Do dzieła, mili. – Warecki ujął rękę dziewczyny. – Pani Mario, po znajomości zrobimy pani mały zastrzyk, po którym obudzi się pani jak nowo narodzona. Zgoda?
Chwilę potem sufit zaczął dziwnie falować, aż zamienił się w zieloną puszczę. Wbrew nakazowi Grotta, który zabronił oddalania się w pojedynkę, przedzierała się przez chaszcze, oczarowana dziką przyrodą. Nagle chrapliwe parsknięcie przywróciło ją rzeczywistości. Parę metrów od niej stał wielki żubr i nerwowo tarł kopytem o ziemię. Zamarła. Stała tak bez ruchu, zapatrzona w przekrwione ślepia. Strach sparaliżował ją całkowicie. Bała się nawet oddychać. I kiedy straciła już niemal całą nadzieję, gdzieś z boku usłyszała trzask gałęzi, szuranie i pochrząkiwanie. Żubr powoli odwrócił łeb, na chwilę tracąc ją z oczu.
– Mario, uciekaj! – usłyszała znajomy głos, dość cichy, ale bardzo wyraźny.
Niewiele myśląc, dała susa przez krzaki i popędziła na oślep przed siebie. Po chwili ten sam głos zawołał:
– Zatrzymaj się, dziewczyno, bo przekroczysz strefę graniczną, a wtedy już na pewno będzie mniej śmiesznie.
– Doktorze, to pan? – spytała, choć nie miała co do tego żadnych wątpliwości. – Boże, myślałam, że już po mnie! – zawołała i z ogromnej radości rzuciła się na wybawcę, objęła go w pasie i uściskała, ile miała sił.
Trwało to tylko chwilę, jednak wystarczająco długo, by wyczuła niezręczność całej sytuacji. Grott uśmiechnął się jakoś krzywo.
– Dobrze, że już po wszystkim – powiedział chrapliwie.
„Zmęczył się” – pomyślała. – „Przeze mnie dostanie jeszcze zawału. Zaraz, ile on może mieć lat? Trzydzieści, może trochę więcej? To chyba jest jeszcze za młody na zawał?” – Z szybkością błyskawicy przelatywało jej przez głowę: – „O czym ja myślę? Idiotka!” – skarciła się w duchu.
– Wracamy – odezwał się Grott. – Proszę mi podać rękę, bo tu mogą być zdradliwe rozpadliny i łatwo skręcić kostkę.
Bez zastanowienia wsunęła rękę w jego dłoń. Mocny uścisk dał jej poczucie pewności, że już nic złego nie może jej się stać. Bez słowa pomaszerowali w stronę obozu.
– Pani Mario! Maaario! Otwórz oczy, już po wszystkim! – Głos Wareckiego obudził ją. – No, powiedzmy, w trzech czwartych; jeszcze raz zrobimy zdjęcie nadgarstka, żeby mieć pewność, że wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Założymy gips na kolanko, i do łóżka.
Po wszystkich zabiegach przenieśli ją do słonecznej sali z dwoma łóżkami. Przydział był wyraźnie po znajomości; drugie łóżko stało równo zaścielone bez śladów lokatora.
„Dobrze, że jestem sama” – pomyślała.
Od śmierci mamy nie była w szpitalu. Zawsze kojarzył jej się z bólem i rozpaczą.
„Czy Grott spodobałby się mamie?” – zastanawiała się.
„Marysiu, to taki przyzwoity człowiek” – usłyszała głos mamy. – „I do tego taki przystojny. Wyglądałby wspaniale w bryczesach i butach z cholewami. Byłabyś z nim bardzo szczęśliwa, a ja wreszcie przestałabym się o ciebie martwić”.
„Czy ja oszalałam? Co za głupoty przychodzą mi do głowy?” – zganiła się. – „To chyba po tej narkozie mąci mi się w głowie”.
Ale ziarno, które gdzieś tam w niej zalegało, czekając tylko na okazję, zdradliwie zaczęło kiełkować. Stanął jej przed oczami ten prywatny wróg, jak go zawsze nazywała. Wysoki, z czarną, trochę za długą czupryną, z kręconą brodą, przez którą tak trudno było określić jego wiek. Prosty jak świeca. Uroku dodawał mu trochę krzywy nos, „przestawiony w dzieciństwie na boczny tor” – jak sam kiedyś powiedział. Zamknęła oczy.
„Co ja wyprawiam? To ta narkoza”.
*
– O, jesteś! – Warecki pociągnął Marka za rękaw. – Chodź, leży na sali. Już po wszystkim. Nie było tak źle, za miesiąc będzie biegać. Ręka też będzie śliczna. No chodź, chodź! – Wepchnął Grotta do sali.
– Pani Mario, ma pani gościa – powiedział, a wychodząc szturchnął Marka w bok. – Odwagi, chłopie! – szepnął mu jeszcze na ucho.
Marek stanął przy łóżku. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Jego brązowe oczy zdawały się przenikać ją na wskroś. Nie odrywając od niej wzroku, osunął się na kolana. Patrzyła na niego zielonymi jeziorkami otoczonymi gęstym sitowiem długich rzęs. W jej oczach nie było zdziwienia, tylko oczekiwanie. Delikatnie wziął ją za rękę.
– Wyjdziesz za mnie?
– Tak, Marku!
*
Ślub odbył się w październiku. Marysia była już po egzaminie magisterskim. Zrezygnowała z wojny z Markiem, nic mu nie mówiąc o swoich wcześniejszych zamiarach. Została przyjęta na staż w jego katedrze. Sama nie wiedziała, jak to się stało – miała zupełnie inne plany. Marek nie dopuszczał do siebie myśli, że może być inaczej, a ona poddała się temu, i tak już zostało.
Kilka dni przed ślubem zadzwoniła do Izy, która właśnie wróciła ze Stanów, i umówiła się z nią na babskie pogaduszki.
– Iza, nie śmiej się ze mnie. Wiem, że jesteś doświadczona w tych sprawach. – Zrobiła dłuższą przerwę i zarumieniła się lekko. – Powiedz mi... jak wygląda orgazm?
– U mężczyzny czy kobiety? – zapytała bez mrugnięcia okiem Iza.
– U kobiety.
– No więc, wygląda to tak: Kiedy mężczyzna cię rozgrzeje, zaczynasz czuć przyjemne mrowienie w krzyżu, takie jakby omdlewanie w lędźwiach, ciepło ogarnia ci szyję, dekolt, piersi, a potem zaczynasz szybować coraz wyżej i wyżej, aż rozpadniesz się na miliony kawałków, które po chwili zaczynają się zbierać do kupy i znowu jesteś cała.
Marysia siedziała bez ruchu, patrząc na przyjaciółkę.
– I to tak zawsze?
– U mnie zawsze. Ale podobno nie wszystkie kobiety to czują.
– A co robią te, które nie czują? – spytała Marysia.
– To zależy. Jeżeli kochają faceta, sama bliskość jest dla nich miła.
– A jeżeli nie kochają?
– Nie wiem. Mnie się wydaje, że ja bym nie mogła. Co by nie mówić, najważniejsza jest miłość. Reszta powinna się jakoś dotrzeć. Marysiu, o co chodzi? Sprawiasz wrażenie, jakbyś się czegoś bała? – Iza spojrzała na nią z troską.
– Może trochę. Jakoś to chyba przeżyję.
– Ależ, kochanie, to jest naprawdę fajne. Nie ma się czego bać. Kochacie się z Markiem i tylko od was zależy, jak to będzie wyglądało. Ja w niego wierzę. Przyrzeknij, że wszystko mi opowiesz. Uschnę z ciekawości.
– Jeżeli będę miała o czym... – mruknęła pod nosem Marysia.
– Dziewczyno, no coś ty?! Głowa do góry! Pójdziesz do łóżka z najprzystojniejszym belfrem na uczelni. Powinnaś krzyczeć z radości, a ty masz nos na kwintę. Zobaczysz, będzie dobrze. Jeżeli nie mam racji, zjem własnego kapcia.
– Na wszelki wypadek wyrzuć wszystkie – powiedziała przyjaciółce, tym razem ze śmiechem.
Marek mieszkał w domu odziedziczonym po dziadkach. Dom miał piwnicę, piętro i obszerny strych. Otaczał go ogród, w którym można było jeszcze odnaleźć ślady dawnej świetności; teraz zaniedbany, bo po śmierci babci nikt się już nim nie zajmował. Na jego widok Marysi zaśmiały się oczy. Już ona zrobi tu porządek! Dom też wymagał remontu, bo lokatorzy, dokwaterowani po wojnie, o nic nie dbali, i gdyby nie zapobiegliwość dziadka, Marek nie miałby czego dziedziczyć. Ostatni mieszkańcy wyprowadzili się pięć lat temu i cały dom wrócił do właściciela. Marysia cieszyła się, że będzie tu miała tyle do zrobienia. Marek obiecał jej, że po ślubie zabiorą się za remont i że w ogóle nie będzie się do tego wtrącał.
– Wierzę w twój gust, kochanie. Tyle lat podziwiałem twój dobry smak, że teraz bez najmniejszej obawy mogę oddać dom w twoje ręce.
Marysia promieniała, zarzucając mu ręce na szyję.
– Zobaczysz, Marku, nie zawiedziesz się na mnie. To będzie najpiękniejsza posiadłość w całej okolicy. Z ogrodu zrobię cacko! Zobaczysz!
Ślub był skromny. Ze strony Marysi zaprosili ojca z Wieczorkiem, Izę i jej siostrę Agatę z mężami, a od Marka – Wareckiego i kilka osób z instytutu. Jego nieliczni żyjący krewni mieszkali za granicą. Po ślubie wszystkich gości zabrano do restauracji na uroczysty obiad, po którym Pietkiewicz z Wieczorkiem poszli do hotelu, nie chcąc robić kłopotu nowożeńcom. Koledzy odwieźli młodą parę do domu. Ze śmiechem i szampanem asystowali przy przenoszeniu Marysi przez próg. Potem wynieśli się do Izy.
Marek i Marysia zostali sami.
– No i jak? Zadowolona moja dziewczyna?
– Bardzo, kochany! Przykro mi tylko, że ojciec z wujkiem nie zanocowali u nas.
– Chcieli zostawić nas samych, kochanie.
Porwał ją na ręce i popędził do sypialni. Tam delikatnie postawił na podłodze i mocno do siebie przytulił.
– Maryś, ja wieki całe czekałem na tę chwilę. Tak bardzo cię kocham i tak bardzo chcę, żebyś była szczęśliwa. Pomóż mi, nie mam żadnego doświadczenia w tych sprawach. Ja wiem, że ten pierwszy raz boli, ale będę się starał... – Zaczął delikatnie odpinać jej welon.
Była jak martwa; bezwolnie poddawała się jego zabiegom. Rozbierał ją, całując jednocześnie po włosach, szyi i piersiach. Gorące usta przesuwały się coraz niżej, w miarę jak obnażał kolejne części jej ciała. Cały był miłością, niecierpliwością i palącym pożądaniem. Kiedy już stała przed nim całkiem naga, szybkim ruchem zrzucił z siebie ubranie, wziął ją delikatnie na ręce i położył na łóżku.
– Szczęście moje, miłości moja, Maryś, nareszcie! – szeptał, całując ją coraz namiętniej w usta.
Gorące dłonie wędrowały po jej ciele, aż jedna trafiła na aksamitną miękkość i delikatnie zagłębiała się w jej wnętrze.
– Nie! Błagam, nie! – wyszeptała i gwałtownie szarpnęła jego rękę. – Marek, nie!
– Dziewczyno, co się dzieje? To nie mogło boleć. Starałem się być delikatny.
– Nie, jeszcze nie. Przepraszam! – mówiła przez łzy.
Marek odsunął się od niej, zupełnie zdezorientowany.
– Dobrze, możemy poczekać. Zrobimy to, kiedy będziesz gotowa. – Wstał z łóżka i włożył bieliznę. – Chcesz się ubrać?
– Tak. Proszę. – Wyciągnęła rękę po nocną koszulę przewieszoną przez poręcz łóżka.
– Przepraszam. Bardzo cię przepraszam. To nie twoja wina, Marku.
– Ależ, kochanie, nikt tu nie jest winien. W końcu oboje się tego nauczymy. Nie musimy się spieszyć. Kochamy się i to nasza miłość pokaże nam drogę.
– Marku, powinnam powiedzieć ci wcześniej. Ale tak bardzo się bałam, że cię stracę. Ja wiem, że nigdy nie będzie dobrze. Nie będziesz mógł mnie kochać. Tak bardzo, choć przez chwilę, chciałam być szczęśliwa... Widać, musi być inaczej.
– Maryś, co się dzieje? O czym ty mówisz? Nic nie rozumiem.
– Jestem podła. Nie miałam prawa wychodzić za ciebie. Nie mam prawa wychodzić za żadnego mężczyznę! – Łzy jak grochy płynęły jej po policzkach.
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, z coraz większym przerażeniem.
– O co chodzi? Powiedz, bo oszaleję!
– Nie mogę. Nie potrafię o tym mówić. Tyle lat wyrzucałam to ze świadomości, a jednak wraca w snach i mnie niszczy. Koszmary się skończyły, kiedy powiedziałeś, że mnie kochasz, ale one drzemią we mnie i nie pozwolą mi żyć normalnie.
Marek siedział jeszcze przez chwilę, a potem zerwał się i szybko włożył ubranie.
– Nigdzie nie wychodź, niedługo wrócę!
– Dokąd idziesz?
– Nieważne! Nigdzie się stąd nie ruszaj. Kocham cię! – I już go nie było.
Kilkanaście minut potem bez pukania wpadł do pokoju hotelowego Pietkiewicza i Wieczorka.
– Wy wiecie, dlaczego Marysia mnie odrzuca! Musicie to wiedzieć! – krzyczał.
Pietkiewicz wziął go za rękę i posadził na krześle.
– Boguś, ty mu powiedz. To ponad moje siły! – Zasłonił twarz rękami.
Wieczorek głęboko odetchnął, a potem opowiedział całą historię Marysi. Kiedy skończył, w pokoju zapanowała grobowa cisza.
– Synu, będziesz w stanie jej wybaczyć, że to przed tobą ukryła? – cicho spytał Pietkiewicz.
Marek milczał jeszcze przez chwilę, a potem zerwał się i wypadł z pokoju. Po sekundzie wrócił i przez zaciśnięte zęby wyrzucił z siebie:
– Przecież ja ją kocham, do cholery! Jak wariat kocham! – I wybiegł.
Marysia siedziała na łóżku; od wyjścia Marka nie zmieniła pozycji. Czuła się jak strzęp człowieka. Trzask drzwi wejściowych spowodował, że skurczyła się jeszcze bardziej. Marek wszedł do pokoju; był już spokojny.
– Włóż szlafrok; jesteś sina z zimna. Chodź do kuchni, zaparzę herbatę... i dobrze nam zrobi kieliszek czegoś mocniejszego. – Otulił ją miękkim materiałem i sprowadził po schodach na dół.
Szła jak manekin, nie bardzo świadoma, co się z nią dzieje. Marek posadził ją przy stole. Zrobił herbatę, nalał po dużej lampce koniaku i usiadł naprzeciwko niej.
– Napij się. Wypij duży łyk. To cię rozgrzeje. – Sam zrobił to samo.
Położył ręce na jej zziębniętych maleńkich dłoniach.
– Szczęście ty moje, jak mogłaś we mnie zwątpić? Jak mogłaś? Nie zasłużyłem na to. Tyle lat kochałem cię bez pamięci, od pierwszego dnia, kiedy zobaczyłem w auli twoją płomienną główkę. Byłaś ze mną na jawie, we śnie, w każdym momencie mojego życia. Ja cię kochałem chyba jeszcze przed tym egzaminem. Od zawsze byłaś moim przeznaczeniem i jesteś, najmilsza. Uwierz w to. Nic się nie liczy. Nic nie jest ważne poza naszą miłością. Ona przezwycięży wszystkie koszmary, wszelkie zło, które ci wyrządzono. – Zdał sobie sprawę, że zbyt mocno ściska ręce żony. – Nie jesteś niczemu winna. Jesteś najwspanialszą, najczystszą istotą, jaka chodzi po ziemi, i jesteś moja, tylko moja! Zapamiętaj to i wbij sobie do tej ślicznej główki. Nigdy nie pozwolę ci odejść... chyba że przestaniesz mnie kochać. Ale ja zrobię wszystko, żeby to się nie stało!
Krew powoli napływała do policzków Marysi. Zielone oczy nabierały złotych blasków. Przez ciało przebiegł leciutki dreszcz. Zerwała się z krzesła i całym ciałem przywarła do męża. Marek wziął ją delikatnie na ręce i zaniósł do sypialni. Tej nocy się nie kochali. Długo leżeli przytuleni do siebie, aż zmorzył ich sen.
Rano pierwsza obudziła się Marysia. Była trochę odrętwiała, bo Marek obejmował ją mocno, jakby się bał, że mu ucieknie. Nie budząc go, wysunęła się z jego ramion. Poszła do kuchni i zrobiła śniadanie, po czym wróciła na górę z tacą pełną smakowitości.
– Marku... – szepnęła – obudź się, bo umrę z głodu.
Otworzył oczy i przez chwilę patrzył na nią trochę nieprzytomnie.
– Czy ja śnię? Jeżeli tak, to nie chcę się budzić. Na moim łóżku siedzi anioł, w dodatku trzyma w rękach śniadanie... To może być tylko sen!
Przez wiele dni potem uczyli się siebie, aż Marysia pokochała dotyk jego ciała. Nigdy jednak nie pokazała mu się naga przy zapalonym świetle i nigdy nie rozpadła się na miliony kawałków. Nie pozbyła się też poczucia lęku przed jego nabrzmiałą męskością. Zwykle trwało to krótko i potem przyjmowała go w siebie z radością i uczestniczyła w misterium, które zdarza się tylko między kobietą i mężczyzną.
„Widocznie jestem z tych, co tego nie przeżywają” – pocieszała się.
Nie zazdrościła Izie. Nie można przecież zazdrościć czegoś, czego się nie zna. Była szczęśliwa i cieszyła się tym, co miała. Z Izą nie wróciły nigdy do tego tematu.
Marysia wpadła w wir domowych prac. Od ojca i wujka otrzymali w prezencie sporo pieniędzy, które starsi panowie, w tajemnicy przed sobą, odkładali na tę okazję. Miała więc za co szaleć w domu i ogrodzie. Pod jednym względem była nieugięta – za żadne skarby nie chciała urządzać pokoju dziecinnego, na co usilnie namawiał ją Marek.
– Przyjdzie na to czas, kochany – mówiła. – Zresztą zostawię to tobie, kiedy nadejdzie odpowiedni moment.
Zatem najpiękniejszy pokój na piętrze, przylegający do ich sypialni, pozostał pusty i czekał na lepsze czasy. Po zakończeniu remontu zaproszeni goście nie mogli się nadziwić zmianom i ostrzegali, że gospodarzom trudno się będzie od nich opędzić. Z każdego kąta mrugało do nich szczęście. Marysia biegała po ukochanym domu to tu, to tam, przysiadając, jakby nie mogła uwierzyć, że to, co widzi, jest jej własnością.
Ogród musiał poczekać do wiosny. Poprosiła tylko sąsiada, żeby wygrabił liście, powycinał suche krzewy i gałęzie. Chciała mu zapłacić, ale ten samotny człowiek nie chciał przyjąć pieniędzy.
– Pani Marysiu, ja nie mam nic do roboty. Całe życie ciężko pracowałem, a odkąd przeszedłem na rentę, nikt mnie już nie potrzebuje. Ta praca u pani, to dla mnie jakby nowe życie. Na wiosnę też pani pomogę. Mam dużo ciekawych roślin, wybierze pani sobie, a jeśli chodzi o utrzymanie ogrodu, też coś podpowiem. Pani taka drobniutka, a pan Marek ciągle zajęty, więc może się przydam.
– Och, panie Marcinie, z nieba pan mi spadł! – Marysia szczerze się ucieszyła. – Jeszcze będzie pan narzekał na nadmiar pracy, bo ja tu planuję ogrodową rewolucję.
– No, tośmy się dogadali. W marcu zacznę robić dla pani sadzonki.
– Jest pan cudowny, panie Marcinie! – zawołała i niewiele myśląc, pocałowała go w zarośnięty policzek.
Od tego dnia, zawsze gdy spotkała sąsiada, był starannie ogolony.
Do ich szczęśliwego życia wkradł się jeden dysonans. Okazało się, że Marek jest uczulony na sierść, a Marysia nie wyobrażała sobie domu bez psów i kotów.
– Gdybym wiedziała, że jesteś taki felerny, nigdy bym za ciebie nie wyszła – zrzędziła, śmiejąc się jednocześnie. – Ja nie potrafię spać bez psa w łóżku.
– Maryś, jeśli tak ci na tym zależy, mogę zacząć szczekać i uszyję sobie włochatą piżamę.
– To nie to samo. Szczekać będziesz fałszywie, a śpisz nago, więc nie wierzę, że wytrzymasz w futrze.
– Dla ciebie wszystko. Mogę też zacząć golić włosy na piersiach, to mi urosną większe.
– Broń cię Boże! I tak jesteś zarośnięty jak neandertalczyk.
– Oj, mało w życiu widziałaś. Jestem gładziutki jak niemowlę w porównaniu z Wareckim. Ten to dopiero ma kudły. Jak go pierwszy raz zobaczyłem, pomyślałem, że się na plecach i klatce piersiowej węglem wymazał, co mnie ogromnie zdziwiło, bo nie miał w domu pieców.
– Obrzydliwość! – Wzdrygnęła się.
*
Mijały miesiące. Któregoś dnia Marysia obudziła się wcześniej niż zwykle. Ledwie wstała z łóżka, dopadły ją mdłości.
– Marek, obudź się, jestem chora! To ten wczorajszy bigos u Izy. Od początku wydał mi się podejrzany. A tobie nic nie jest?
Marek otworzył jedno oko.
– Nie, bigos był wyśmienity. Dawno takiego nie jadłem.
– No tak! Ja, oczywiście, nie potrafię gotować tak jak Iza, ale ten bigos był wstrętny. Cały pływa w kiblu, i dobrze.
– Masz mdłości? – zapytał z nagłą nadzieją w głosie. – Od kiedy?
– Jak to, od kiedy? Od dzisiaj. Mówię ci, że zatrułam się bigosem, a ty mnie w ogóle nie słuchasz! – zirytowała się.
Nie chcąc jej drażnić, Marek już się więcej nie odezwał. Na drugi dzień to on obudził się wcześniej niż Marysia i zaczął delikatnie głaskać ją po głowie.
– Marek, daj spokój! Chce mi się spać! Jest tak wcześnie, jeszcze chwilkę! Błagam!
Odwróciła się na wznak. Natychmiast jednak zerwała się z łóżka i pobiegła do łazienki. Po chwili wróciła zielona na twarzy.
– Marek! Dzwoń po pogotowie, to pewnie salmonella! Żołądek wywróciło mi na lewą stronę.
– A kiedy miałaś okres?
– Okres? A co to ma wspólnego z salmonellą?
– Z salmonellą nic, ale może mieć z tym pustym pokojem dziecięcym.
– Co? Co ty mówisz?! – Marysia siedziała przez chwilę oszołomiona. – Marek, czy to naprawdę może być to?
– Tak mi się wydaje, kochanie.
Po czterech tygodniach Marysia, będąc już pewna, że jest w ciąży, zatelefonowała do ojca.
– Tato, siedzisz? – spytała.
– Nie, ale mogę usiąść, kochanie.
– To usiądź! – Zrobiła przerwę. – Tato, będziesz dziadkiem!
Tym razem długa cisza z tamtej strony nieco ją zaniepokoiła.
– Tato, nie słyszałeś? Odpowiedz!
– Słyszałem, córeczko, słyszałem... Tylko tak jakoś zrobiło mi się słabo.
– Tato, co ty mówisz? Ja się już rozłączam, a ty dzwoń do wujka!
– Nie, nie, do Wieczorka i tak zadzwonię. To nic złego, to z radości trochę mi tchu zabrakło. Już dobrze, a właściwie bardzo dobrze. Przynajmniej jedna zmora została przepędzona.
– O jakiej zmorze mówisz, tatku? Nic nie rozumiem.
– O takiej, którą mi zafundował Boguś! Ale ja mu się odwdzięczę, aż mu w pięty pójdzie. – Niespodziewanie wybuchnął gromkim śmiechem. – Córuś, życie jest piękne! Uważaj na siebie! Nosisz pod sercem największy skarb Lassotów.
Odłożył słuchawkę i zamyślił się głęboko. Ile to już lat dźwigał ten koszmar w sobie?
*
Pietkiewicz zaczął się niepokoić o córkę. Tak długo jej nie było. Miała tylko zanieść Prokopom lekarstwo, które przywiózł z miasta. Zawołał Nerona. Pies z uśmiechniętą mordą natychmiast pobiegł drogą prowadzącą do gajówki. Byli mniej więcej w połowie, kiedy nagle stanął, podniósł pysk, zamarł na chwilę, a potem ze skowytem rzucił się w lewą stronę i pognał jak szalony.
„Pewnie znowu poczuł dzika, zdrajca; nigdy nie można na niego liczyć” – pomyślał Pietkiewicz.
Ale pies nie odbiegł daleko. Przeraźliwy skowyt dochodził zza niewielkiego pagórka.
– Co, do cholery?! Neron!
Pies na chwilę wychylił się zza skarpy, a potem zniknął i znowu przeraźliwie zaskowyczał. Pietkiewicz, niewiele myśląc, puścił się w tamtą stronę. Serce waliło mu jak oszalałe.
– Jezu Chryste!
Już wiedział. Słyszał ten skowyt, kiedy Marysia wpadła do dołu wykopanego przez kłusowników.
– Maryyysia! – wyrwał mu się z piersi potworny krzyk. Potem zamarł.
W dole leżała zwinięta jak psiak jego córka. Neron stał nad nią, lizał jej włosy i twarz, a dźwięki, jakie wydawał, do złudzenia przypominały ludzki szloch. Pietkiewicz dopadł do niej. Leżała z zamkniętymi oczami, blada jak płótno, taka maleńka; podarta sukienka odsłaniała jej pokrwawione gołe nogi.
– Boże, i Ty to widzisz?! – Nieludzki ryk wydostał się z jego krtani.
Zerwał z siebie kurtkę, otulił nią dziewczynkę, a potem wziął na ręce delikatnie, jak najdroższy skarb, przytulił do piersi i unosząc się prawie w powietrzu, żeby nie sprawić jej bólu, wyniósł na drogę.
– Tato, ja chcę do domu. – Raczej wyczuł, niż usłyszał jej cichutki szept.
– Tak, maleńka, jestem z tobą, jesteś już bezpieczna, idziemy do domu.
Wieczorek, wyrwany brutalnie z głębokiego snu, nie bardzo wiedział, co się dzieje. Pietkiewicz szarpał go za rękę.
– Wstawaj, Boguś, błagam, ratuj moje dziecko!
– Janusz, co się stało? Czekaj! Przecież nie polecę w piżamie.
Pietkiewicz już go nie słuchał, tylko wybiegł przed dom i pędził w stronę samochodu. Lekarz, niewiele myśląc, złapał torbę, narzucił na ramiona płaszcz i wypadł za przyjacielem. Wskoczył w biegu do samochodu.
– Co się stało!
– Zgwałcili ją! Zgwałcili! Słyszysz?! Nie wiem, co jeszcze! Ma gorączkę, majaczy. Ja nie umiem jej pomóc, a Antosiowej nie ma! Błagam, ratuj ją! – mówił jednym tchem nieswoim, zapiekłym z bólu głosem.
Marysia rzucała się na łóżku i nieprzytomnym wzrokiem patrzyła na lekarza.
– Marysiu, to ja, wujek Boguś, zawsze cię leczyłem. Pamiętasz? Daj się, kochanie, zbadać!
Dziewczynka cofnęła się i wyciągnęła przed siebie ręce w obronnym geście.
– Dziecko kochane, nie będę cię dotykał, popatrz, tylko słuchawkę przyłożę, o, tutaj. Widzisz? I posłucham. Prawda, że nie boli? Jeszcze chwilkę. Oddychaj głęboko. Tak, wspaniale. To zapalenie płuc – stwierdził. – Jak wysoką ma gorączkę?
– Czterdzieści i dwie kreski.
– Janusz! Szybko! Zmocz prześcieradło w zimnej wodzie, musimy ją oziębić. Mam przy sobie penicylinę, zrobię jej zastrzyk.
Po chwili Marysia leżała owinięta po szyję w zimny kompres. Pietkiewicz patrzył z przerażeniem.
– Czy ty, Boguś, wiesz, co robisz? Przecież to ją może zabić! – mówił ze strachem, choć wiedział z doświadczenia, że w ten sposób można jej uratować życie.
– Nie martw się, tylko zbiję gorączkę, a to w tej chwili najważniejsze. Zmocz drugie prześcieradło!
– Boguś, jeżeli ona... – Groźny głos Pietkiewicza nie zrobił na Wieczorku żadnego wrażenia.
– Rób, co ci każę, słyszysz?! – powiedział stanowczym głosem.
Minęła godzina pełna napięcia i walki. Obaj mężczyźni siedzieli wyczerpani przy łóżku. Gorączka spadła. Dziewczynka zasnęła, tylko wielkie sińce pod oczami wskazywały na to, że nie był to zwykły, spokojny sen.
– Boguś! Jak ja ci się odwdzięczę...?
– Nie wygłupiaj się, stary, przecież Marysia to tak jakby moje dziecko pierworodne. Pamiętasz? To był mój pierwszy poród. Cholernie się bałem. A jeszcze do tego ty ani na chwilę nie dałeś się wyprowadzić z pokoju. Patrzyłeś mi na ręce i czułem, że jeżeli coś spaprzę, moje godziny są policzone. Pamiętasz? Jedynie Eliza przyjmowała wszystko nadzwyczaj spokojnie i to ona podtrzymywała nas na duchu. Wiesz, Janusz, bardzo mi jej brakuje, dziękuję jednak Bogu, że nie dożyła tego dnia. – Przez sekundę siedział zamyślony, po czym spojrzał na przyjaciela i nikły uśmiech rozjaśnił mu twarz. – Teraz mogę już się przyznać. Kochałem Elizę od momentu, kiedy zaprosiliście mnie na kolację. Byłem taki młody, przejęty moją pierwszą pracą. Wyciągnęliście do mnie rękę, a ja skwapliwie ją chwyciłem, i tak już zostało. Jak ja ci zazdrościłem szczęścia, dziewczyny jedynej na świecie! Eliza domyślała się, co we mnie siedzi. Kiedyś podeszła, położyła mi rękę na policzku i powiedziała: „Boguś, jesteś dla mnie ważny, ale Janusz jest całym moim światem. Nigdy nie staraj się tego zmienić!”. Dziwne... Uwierzysz, że to mnie uspokoiło? Wtedy znalazłem swoje miejsce w życiu. Przede wszystkim praca, wasza trójka, którą musiałem się opiekować, a dalej inne sprawy. I tak zostałem starym kawalerem. Mimo wszystko czuję się spełniony i niczego nie żałuję. – Oczy mu się zaszkliły. – Śmierć Elizy była dla mnie wielką stratą. Zostałeś mi ty i Marysia, którą kocham jak własną córkę. Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że Marysia ma dwóch ojców?
Janusz siedział w milczeniu. Po jego pięknej męskiej twarzy toczyły się łzy. Trzecie łzy w jego życiu.
Potem każdego dnia było lepiej. Po dwóch tygodniach Marysia siedziała już na tarasie, a ciepłe lipcowe słońce przywróciło kolory na jej buzi. Wierny Neron nie odstępował dziewczynki na krok. Pietkiewicz uśmiechał się, głaszcząc go po głowie.
– Widzisz, stary, jak to wygląda? Jestem pewien, że teraz nawet dzik opróżniający twoją miskę nie byłby w stanie oderwać cię od twojej pani.
Marysia śmiała się, tylko jej zielone oczy, zawsze takie promienne i pełne złotych iskierek, pozostawały smutne.
– To przejdzie – pocieszał Wieczorek. – Ma w sobie tyle radości życia, że to przezwycięży.
– Daj Boże! – wzdychał Pietkiewicz.
Mijały tygodnie. Któregoś ranka Marysia przyszła do pokoju ojca.
– Tato, jest mi niedobrze. Coś musiało mi wczoraj zaszkodzić. Pewnie to kotlety, miały taki dziwny smak.
– Spróbuj zwymiotować – poradził Pietkiewicz. – Jak nie pomoże, pojadę do wujka, już on coś wymyśli. – Powiedział to lekkim tonem, ale w sercu poczuł dziwny niepokój.
Nudności przeszły. Dziewczyna była tego dnia wyjątkowo wesoła. Humor popsuł jej na moment widok gajowego Prokopa. Nie odpowiedziała na jego powitanie i prędko wbiegła do domu.
Na drugi dzień Pietkiewicza obudził hałas dochodzący z łazienki. Po chwili nasłuchiwania nie miał już żadnych wątpliwości.
*
Drzwi gabinetu Wieczorka otworzyły się z hukiem. Stanął w nich Pietkiewicz i dzikim wzrokiem omiótł pokój, zatrzymując go na pacjencie.
– Panie Wolski, przepraszam, niech pan na chwilę zostawi nas samych – zwrócił się Wieczorek do nieco wystraszonego człowieka.
– Boguś! Ona jest w ciąży! – wyszeptał Pietkiewicz.
Wieczorek zamknął oczy i trwał tak bez ruchu. W ciszy, która zaległa, słychać było tylko chrapliwy oddech Janusza.
– Czekaj. Siadaj, Janusz, dam ci coś na uspokojenie. Skąd wiesz?
– Ma poranne mdłości! – Mechanicznie wypił jakąś gorzką miksturę, którą podsunął mu Wieczorek.
– Taak... Wygląda na to, że masz rację. Marysia wie?
– Ależ skąd! Uważa, że zaszkodziły jej kotlety.
– Biedne, biedne dziecko! – Wieczorek trzymał się za głowę, chodząc nerwowo po gabinecie.
– Ona nie może urodzić tego dziecka, rozumiesz?! – Pietkiewicz złapał go za kołnierz fartucha. – Rozumiesz?!
– Tak, rozumiem, ale nie myślisz chyba, że to ja zrobię zabieg! – powiedział z pobladłą nagle twarzą.
Pietkiewicz jakoś dziwnie zwiotczał, postarzał się o kilka lat. Usiadł i zwiesił głowę. Doktor patrzył na niego w milczeniu. Sam nie wyglądał lepiej od przyjaciela.
– Mam w Warszawie kolegę... doskonały specjalista... zawiozę ją do niego i będę przy niej, ale sam nie mogę, na miły Bóg, nie mogę!
Obaj przyjaciele starali się przygotować Marysię na to, co ją czeka. Przyjęła to spokojnie, skurczyła się tylko w sobie, jakby powietrze z niej uszło.
*
Wyjazd do Warszawy zaplanowali na ostatni tydzień sierpnia. Ustalili, że Marysia nie wróci bezpośrednio do domu, tylko pojedzie w góry do matki Wieczorka. Dziewczynka bardzo lubiła starszą panią i traktowała ją niemal jak babcię, której nigdy nie miała. Wieczorek postanowił dać Marysi zwolnienie ze szkoły na cały wrzesień. Doszli wspólnie do wniosku, że w nowym roku szkolnym zabiorą ją z internatu i któryś z nich codziennie będzie ją zawoził na lekcje. Ostatecznie trzydzieści kilometrów to nie taka wielka odległość.
W zaplanowanym terminie Wieczorek wywiesił ogłoszenie, że jest na urlopie, a w przychodni zastąpi go lekarz z najbliższego ośrodka. Zapakował bagaż do samochodu i pojechali. Na miejsce dotarli w porze obiadowej.
– Zaszalejemy? – Puścił oko do dziewczyny.
– Nie wiem, wujku.
– Idziemy na obiad do Kongresowej. Zamówimy coś, co nazywa się najbardziej tajemniczo i jest najdroższe. Zgoda?
– No dobrze. – Cień uśmiechu pojawił się na jej buzi.
– No to jazda!
W restauracji wyfraczeni kelnerzy usłużnie podali im karty. Marysia wpatrywała się w swoją, jednocześnie niepewnie zerkając na Bogusia.
– Co wybierasz?
– Wujku, ja bym wolała coś znajomego. Niedobrze się czuję; szkoda byłoby zmarnować drogie jedzenie.
Wieczorek roześmiał się serdecznie, czym, o dziwo, wprowadził dziewczynkę w dobry humor. Skończyło się na zrazach wołowych z kaszą gryczaną.
Zatrzymali się u ciotki doktora, bardzo maleńkiej starszej pani. Marysi kojarzyła się z kruchą porcelanową figurką. Spędzili niezwykle miły wieczór przy herbacie, cieście drożdżowym i konfiturach.
Na drugi dzień do południa spacerowali po Warszawie, a potem zjawili się w gabinecie zaprzyjaźnionego doktora. Mężczyzna, niewiele starszy od Wieczorka, zaprosił ich do środka.
– A, to panna Marysia! – powiedział z uśmiechem i objął ją ramieniem. – Bogdan, mam nadzieję, że będziesz mi asystował?
– Oczywiście. Umyję tylko ręce i włożę fartuch.
Marysia weszła sztywna do pokoju, gdzie na środku stał dziwny ni to fotel, ni to łóżko, z metalowymi łapami po bokach, z których zwieszały się skórzane pasy. Zrobiło jej się słabo.
– Ile masz lat, Marysiu? – usłyszała gdzieś z oddali głos lekarza.
– Piętnaście, panie doktorze.
– Chodź, dziecko.
Pomógł jej wejść na fotel i przypiął nogi pasami. Zacisnęła powieki.
– Mamo! – szepnęła cicho. – Mamo, stań przy mnie i weź mnie za rękę.
Ciepła dłoń ujęła mocno i otuliła zimne jak lód palce dziewczynki.
– Tak, dobrze, mamo, teraz już jestem gotowa.
Przez cały zabieg Wieczorek nie puszczał jej ręki. Miała zamknięte oczy; tylko od czasu do czasu cichy jęk wydobywał się z zaciśniętego gardła.
– Wytrzymaj, dziecinko – szeptał. – Już niedługo.
Kiedy było po wszystkim, wziął ją na ręce i położył na leżance. Usiadł przy niej i delikatnie głaskał po głowie.
– Wujku, jak dobrze, że jesteś, jak dobrze...
Po powrocie do cioci zaniósł Marysię do łóżka. Dostała jeszcze talerz wspaniałego rosołu i szybko zasnęła. Obudził ją ból brzucha.
– Wujku! Bardzo mnie boli! Wujku!
Wieczorek zerwał się z łóżka i wpadł do pokoju.
– Gdzie cię boli? – Starał się mówić spokojnym głosem.