Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jerry z wysp - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jerry z wysp - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 368 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TO­RA

Nie­szczę­ściem dla nie­któ­rych po­wie­ścio­pi­sa­rzy jest fakt, że w umy­sło­wo­ści prze­cięt­ne­go czło­wie­ka fan­ta­zja i fałsz są rów­no­znacz­ne. Przed kil­ku laty opu­bli­ko­wa­łem po­wieść z Mórz Po­łu­dnio­wych. Ak­cja to­czy­ła się na Wy­spach Sa­lo­mo­na. Kry­ty­cy i re­cen­zen­ci po­chwa­li­li ją jako god­ny uzna­nia wy­twór wy­obraź­ni. Ale co się ty­czy praw­dy – utrzy­my­wa­li, że nie ma jej tam w ogó­le. Oczy­wi­ście – twier­dzi­li… – każ­de­mu wia­do­mo, że żad­nych ku­dła­tych lu­do­żer­ców nie spo­ty­ka się już na świe­cie, a tym bar­dziej nie bie­ga­ją oni na go­la­sa od­rą­bu­jąc gło­wy so­bie na­wza­jem, przy spo­sob­no­ści zaś i bia­łym lu­dziom.

Otóż, po­słu­chaj­cie. Pi­szę te sło­wa w Ho­no­lu­lu, na Ha­wa­jach. Wczo­raj, nad brze­giem mo­rza w Wa­iki­ki, za­gad­nął mnie ja­kiś obcy czło­wiek. Wspo­mniał w roz­mo­wie na­sze­go wspól­ne­go zna­jo­me­go, ka­pi­ta­na Kel­la­ra. Kie­dy u brze­gów Wysp Sa­lo­mo­na ule­głem ka­ta­stro­fie okrę­to­wej na po­kła­dzie „Mi­no­ty”, stat­ku prze­wo­żą­ce­go Mu­rzy­nów, ura­to­wał mnie wła­śnie ów Kel­lar, ka­pi­tan po­dob­ne­go stat­ku – „Eu­ge­nie”. Nie­zna­jo­my po­wie­dział mi, że czar­ni ucię­li Kel­la­ro­wi gło­wę. Był do­brze po­in­for­mo­wa­ny. Wy­stę­po­wał jako przed­sta­wi­ciel mat­ki ka­pi­ta­na Kel­la­ra przy li­kwi­da­cji jego ma­jąt­ku.

Słu­chaj­cie da­lej. Kil­ka dni temu otrzy­ma­łem list od pana C. M. Wo­od­for­da, ko­mi­sa­rza-re­zy­den­ta bry­tyj­skich Wysp Sa­lo­mo­na. Wró­cił wła­śnie na swo­je sta­no­wi­sko po dłuż­szym urlo­pie, spę­dzo­nym w An­glii, gdzie umie­ścił syna w Oxfor­dzie. Na pół­kach nie­mal każ­dej czy­tel­ni pu­blicz­nej moż­na od­na­leźć książ­kę za­ty­tu­ło­wa­ną „Na­tu­ra­li­sta wśród łow­ców głów”. Na­tu­ra­li­stą tym jest pan C. M. Wo­od­ford. On wła­śnie na­pi­sał tę książ­kę.

Ale wróć­my do li­stu. Oma­wia­jąc swo­je co­dzien­ne za­ję­cia na­po­mknął w nim krót­ko i mi­mo­cho­dem o pew­nym szcze­gól­nym za­da­niu, z któ­rym się wresz­cie upo­rał. Przy­czy­ną zwło­ki był jego po­byt w An­glii. Za­da­nie to po­le­ga­ło na wy­sła­niu eks­pe­dy­cji kar­nej na są­sied­nią wy­spę, a przy spo­sob­no­ści na od­zy­ska­niu głów kil­ku na­szych wspól­nych zna­jo­mych – pew­ne­go bia­łe­go kup­ca, jego żony i dzie­ci oraz bia­łe­go kan­ce­li­sty. Eks­pe­dy­cja po­wio­dła się, a pan Wo­od­ford koń­czył jej opis na­stę­pu­ją­cy­mi sło­wy: „Spe­cjal­nie ude­rzy­ło mnie to, że nie było wi­dać bólu i prze­ra­że­nia na ich twa­rzach, któ­re ra­czej zda­wa­ły się wy­ra­żać po­go­dą i spo­kój”. Zważ­cie, że mó­wił tu o męż­czy­znach i ko­bie­tach swo­jej wła­snej rasy, któ­rych znał do­brze i któ­rzy za­sia­da­li z nim do sto­łu.

Inni przy­ja­cie­le, z któ­ry­mi ja nie­raz oso­bi­ście za­sia­da­łem do sto­łu w ju­nac­kich, we­so­łych cza­sach mego po­by­tu na Wy­spach Sa­lo­mo­na, zgi­nę­li rów­nież – w taki sam spo­sób. Boże ko­cha­ny! Kie­dyś po­pły­ną­łem na te­ko­wym ke­czu „Mi­no­ta” na wy­spę Ma­la­ita, po Mu­rzy­nów, i za­bra­łem ze sobą żonę. Na drzwiach na­szej ma­leń­kiej ka­ju­ty wi­docz­ne jesz­cze były świe­że śla­dy cio­sów to­por­ka, świad­czą­ce o wy­pad­ku, jaki wy­da­rzył się przed pa­ro­ma mie­sią­ca­mi. Wy­pad­kiem tym było ucię­cie gło­wy ka­pi­ta­no­wi Mac­ken­zie, któ­ry w tym cza­sie do­wo­dził stat­kiem „Mi­no­ta”. Kie­dy­śmy za­wi­nę­li na Lan­ga-Lan­ga, od­pły­wał stam­tąd krą­żow­nik bry­tyj­ski „Cam­brian”, któ­ry wła­śnie zbom­bar­do­wał jed­ną z wio­sek.

Nie na­le­ży ob­cią­żać tego wstęp­ne­go sło­wa do mej opo­wie­ści dal­szy­mi szcze­gó­ła­mi, któ­rych – stwier­dzam to uro­czy­ście – po­sia­dam pod do­stat­kiem. Ufam, że w pew­nej mie­rze prze­ko­na­łem was, że przy­go­dy mo­je­go psa, bo­ha­te­ra tej książ­ki, są praw­dzi­wy­mi przy­go­da­mi w bar­dzo praw­dzi­wym ka­ni­bal­skim świe­cie. Moi dro­dzy! Kie­dy za­bra­łem żonę w po­dróż na „Mi­no­cie”, zna­leź­li­śmy na po­kła­dzie roz­kosz­ną ir­landz­ką te­rier­kę, któ­ra uga­nia­ła się za Mu­rzy­na­mi, mia­ła gład­ką sierść jak Jer­ry, na imię zaś Peg­gy. Gdy­by nie Peg­gy, książ­ka ni­niej­sza nig­dy nie zo­sta­ła­by na­pi­sa­na. Sucz­ka ta na­le­ża­ła do wspa­nia­łe­go ka­pi­ta­na stat­ku „Mi­no­ta”. Obo­je ta­ke­śmy się w niej roz­ko­cha­li, że po ka­ta­stro­fie stat­ku moja żona bez­wstyd­nie i z pre­me­dy­ta­cją ukra­dła ją ka­pi­ta­no­wi. Co wię­cej, przy­zna­ję, że rów­nie bez­wstyd­nie i z pre­me­dy­ta­cją współ­uczest­ni­czy­łem w owym prze­stęp­stwie. Ta­ke­śmy po­ko­cha­li Peg­gy! Dro­ga, kró­lew­ska, wspa­nia­ła sucz­ka, któ­ra zna­la­zła grób w mo­rzu, u wschod­nich wy­brze­ży Au­stra­lii!

Mu­szę do­dać, że Peg­gy, po­dob­nie jak Jer­ry, uro­dzi­ła się nad la­gu­ną Me­rin­ge, na plan­ta­cji Me­rin­ge, po­ło­żo­nej na wy­spie Ysa­bel w są­siedz­twie wy­spy Flo­ri­da, gdzie znaj­du­je się sie­dzi­ba władz i gdzie za­miesz­ku­je ko­mi­sarz-re­zy­dent, pan C. M. Wo­od­ford. Co wię­cej, po­wiem na za­koń­cze­nie, że zna­łem do­brze ojca i mat­kę Peg­gy, i nie­raz ro­bi­ło mi się cie­pło na ser­cu, kie­dy wi­dzia­łem ową wier­ną par­kę gna­ją­cą bok w bok po pla­ży. On miał w rze­czy­wi­sto­ści na imię Te­ren­cjusz. Ona na­zy­wa­ła się Bid­dy.

JACK LON­DON

Wa­iki­ki

Ho­nol ulu, Oahu

5 czerw­ca 1915 r.I

Jer­ry'emu nie śni­ło się na­wet, że cze­ka go coś nie­do­bre­go, do­pó­ki Mi­ster Hag­gin nie wsa­dził go so­bie na­gle pod pa­chę i nie wsko­czył na rufę ocze­ku­ją­cej sza­lu­py. Przez całe sześć mie­się­cy ży­cia Jer­ry'ego Mi­ster Hag­gin był jego uko­cha­nym pa­nem. Jer­ry nie znał Mi­ster Hag­gi­na jako „pana”, gdyż wy­raz „pan” nie fi­gu­ro­wał w słow­nic­twie Jer­ry'ego, któ­ry był gład­ko­wło­sym, zło­to­pło­wym te­rie­rem ir­landz­kim.

Ale w jego słow­nic­twie „Mi­ster Hag­gin” po­sia­da­ło ten sam usta­lo­ny dźwięk i zna­cze­nie, co wy­raz „pan” ma dla lu­dzi, gdy okre­śla ich sto­su­nek do psów. Jer­ry sły­szał, że „Mi­ster Hag­gin” było dźwię­kiem, któ­ry kan­ce­li­sta Bob i do­zor­ca plan­ta­cji, Der­by, za­wsze wy­da­wa­li zwra­ca­jąc się do jego pana. Po­dob­nie sły­szał, że dwu­noż­ne isto­ty ludz­kie, któ­re z rzad­ka przy­by­wa­ły do nich w od­wie­dzi­ny na po­kła­dzie stat­ku „Aran­gi”, mó­wi­ły do jego pana: „Mi­ster Hag­gin”.

Jed­nak­że psy są tyl­ko psa­mi i w ja­kiś nie­okre­ślo­ny, bez­mow­ny, bły­sko­tli­wy, pe­łen uwiel­bie­nia spo­sób wa­dli­wie oce­nia­ją lu­dzi. Mają o swo­ich pa­nach lep­sze mnie­ma­nie i ży­wią do nich więk­sze uczu­cie, niż­by to uza­sad­nia­ły fak­ty. „Pan” ozna­cza dla nich – tak jak „Mi­ster Hag­gin” dla Jer­ry'ego – coś wię­cej, wie­le wię­cej niż dla łu­dzi. Czło­wiek uwa­ża sie­bie za „pana” wła­sne­go psa, ale pies uwa­ża swe­go pana za „boga”. Otóż wy­raz „bóg” nie na­le­żał do słow­nic­twa Jer­ry'ego, mimo że po­sia­dał on już do­syć wy­raź­ny i wca­le spo­ry za­sób słów. „Mi­ster Hag­gin” był to dźwięk ozna­cza­ją­cy „boga”. W ser­cu i gło­wie Jer­ry'ego, w ta­jem­nym ośrod­ku wszel­kich jego po­czy­nań, któ­ry na­zy­wa się świa­do­mo­ścią, dźwięk „Mi­ster Hag­gin” zaj­mo­wał to samo miej­sce co „Bóg” w świa­do­mo­ści ludz­kiej. Jako sło­wo i dźwięk „Mi­ster Hag­gin” mia­ło dla Jer­ry'ego ten sam wa­lor co wy­raz „Bóg” dla lu­dzi wie­rzą­cych. Krót­ko mó­wiąc, Mi­ster Hag­gin był bo­giem Jer­ry'ego.

Tak więc, gdy Mi­ster Hag­gin czy bóg, czy jak to na­zwać zwa­żyw­szy ogra­ni­cze­nia mowy, pod­niósł Jer­ry'ego z wład­czą sta­now­czo­ścią, wsa­dził go so­bie pod pa­chę i wsiadł do sza­lu­py, któ­rej czar­na za­ło­ga na­tych­miast po­chy­li­ła się nad wio­sła­mi, Jer­ry od razu zdał so­bie z nie­po­ko­jem spra­wę, że za­czy­na się dziać coś nie­zwy­kłe­go. Nig­dy do­tych­czas nie był na po­kła­dzie stat­ku „Aran­gi”, któ­ry te­raz przy­bli­żał się i rósł mu w oczach za każ­dym ru­chem wio­seł.

Le­d­wie przed go­dzi­ną Jer­ry przy­szedł z za­rzą­du plan­ta­cji nad brzeg mo­rza, aby się przyj­rzeć od­pły­nię­ciu „Aran­gi”. Już dwu­krot­nie w swo­im pół­rocz­nym ży­ciu do­świad­czył tych roz­kosz­nych wra­żeń. Było bo­wiem czymś praw­dzi­wie roz­kosz­nym móc bie­gać tam i z po­wro­tem po bia­łej pla­ży z miał­kie­go pia­sku ko­ra­lo­we­go, brać udział w ogól­nym pod­nie­ce­niu, a na­wet je po­więk­szać pod roz­trop­nym kie­row­nic­twem Bid­dy i Te­ren­cju­sza.

Moż­na tu było tak­że na­pa­sto­wać Mu­rzy­nów. Jer­ry nie­na­wi­dził ich od uro­dze­nia. Kie­dy był jesz­cze skom­lą­cym szcze­nię­ciem, pierw­sze do­świad­cze­nia po­uczy­ły Jer­ry'ego, że jego mat­ka, Bid­dy, i oj­ciec Te­ren­cjusz nie­na­wi­dzą czar­nych. Czar­ny był czymś, na co na­le­ża­ło war­czeć. Je­że­li nie był chłop­cem do po­sług, mo­gło się go ata­ko­wać, gryźć i tar­mo­sić, kie­dy się zna­lazł w ob­rę­bie osa­dy. Ro­bi­ła to Bid­dy. Ro­bił to Te­ren­cjusz. W ten spo­sób słu­ży­li swe­mu bogu – Mi­ster Hag­gi­no­wi. Kra­jow­cy byli po­śled­niej­szy­mi dwu­noż­ny­mi stwo­rze­nia­mi, któ­re wy­ko­ny­wa­ły nie­wol­ni­czą pra­cę dla dwu­no­gich bia­łych pa­nów i miesz­ka­ły w od­le­głych ba­ra­kach ro­bo­czych – byli czymś o tyle gor­szym i niż­szym, że nie śmie­li zbli­żać się do sie­dzib swych wład­ców.

Na­pa­sto­wa­nie Mu­rzy­nów mia­ło po­smak przy­go­dy. Jer­ry po­jął to, gdy tyl­ko na­uczył się skra­dać. Było w tym pew­ne ry­zy­ko. Do­pó­ki Mi­ster Hag­gin albo Der­by czy Bob znaj­do­wa­li się w po­bli­żu, Mu­rzy­ni przyj­mo­wa­li to bier­nie. Ale zda­rza­ło się, że bia­łych pa­nów nie było. Wte­dy ha­sło brzmia­ło: „Strzeż się czar­nych!” Moż­na ich było za­cze­piać je­dy­nie z na­le­ży­tą ostroż­no­ścią. Pod nie­obec­ność bia­łe­go pana nie tyl­ko po­mru­ki­wa­li i ły­pa­li spode łba, ale ata­ko­wa­li psy ki­ja­mi i ka­mie­nia­mi. Jer­ry był świad­kiem, jak po­tur­bo­wa­li jego mat­kę, i za­nim na­uczył się prze­zor­no­ści, sam do­stał w wy­so­kich tra­wach cię­gi od Go­dar­my'ego, kra­jow­ca, któ­ry no­sił na pier­siach por­ce­la­no­wą gał­kę od drzwi za­wie­szo­ną na sznur­ku… uple­cio­nym z włó­kien ko­ko­so­wych. Nie ko­niec na tym. Jer­ry pa­mię­tał też dru­gą przy­go­dę w tra­wach, kie­dy to ra­zem ze swo­im bra­tem, Mi­cha­elem, rzu­cił się na Oumie­go, in­ne­go Mu­rzy­na, któ­ry wy­róż­niał się tym, że na pier­si no­sił kół­ka zę­ba­te od bu­dzi­ka. Mi­cha­el obe­rwał wte­dy tak moc­no po gło­wie, że jego lewe ucho po­zo­sta­ło na za­wsze oka­le­czo­ne i zmie­ni­ło się w mały, uschły, pod­wi­nię­ty ki­kut.

I na tym jesz­cze nie ko­niec. Brat Jer­ry'ego, Pat­sy, i jego sio­stra, Ka­th­le­en, za­po­dzie­li się gdzieś przed dwo­ma mie­sią­ca­mi i znik­nę­li na do­bre. Wiel­ki bóg, Mi­ster Hag­gin, sza­lał po ca­łej plan­ta­cji. Prze­trzą­śnię­to gąsz­cze. Oćwi­czo­no pół tu­zi­na Mu­rzy­nów. Mimo to Mi­ster Hag­gi­no­wi nie uda­ło się roz­wią­zać za­gad­ki znik­nię­cia Pat­sy i Ka­th­le­en. Ale Bid­dy i Te­ren­cjusz wie­dzie­li. Wie­dzie­li tak­że Mi­cha­el i Jer­ry. Czte­ro­mie­sięcz­ny Pat­sy i Ka­th­le­en po­szli do ko­tła w ba­ra­kach dla czar­nych, a ich mięk­kie, szcze­nię­ce skó­ry zo­sta­ły znisz­czo­ne w ogniu. Jer­ry wie­dział o tym, po­dob­nie jak jego oj­ciec, mat­ka i brat, gdyż wszy­scy oni nie­omyl­nie zwie­trzy­li za­pach przy­pa­lo­ne­go mię­sa, a Te­ren­cjusz, do­pro­wa­dzo­ny do pa­sji tą świa­do­mo­ścią, za­ata­ko­wał na­wet chłop­ca do po­sług, Mo­go­ma, za co otrzy­mał na­ga­nę i razy od Mi­ster Hag­gi­na, któ­ry nic nie zwie­trzył i nic nie zro­zu­miał, a za­wsze sta­rał się wpa­jać dys­cy­pli­ną wszyst­kim isto­tom ży­ją­cym pod jego da­chem.

Na­to­miast na pla­ży, kie­dy czar­ni, któ­rym koń­czył się okres pra­cy na plan­ta­cji, przy­cho­dzi­li nio­sąc swe skrzyn­ki na gło­wach, aby od­pły­nąć stat­kiem „Aran­gi”, uga­nia­nie się za Mu­rzy­na­mi prze­sta­wa­ło być nie­bez­piecz­ne. Była to ostat­nia oka­zja do za­ła­twie­nia daw­nych po­ra­chun­ków, gdyż ci, któ­rzy od­pły­wa­li, nie wra­ca­li już nig­dy. Na przy­kład tego wła­śnie rana Bid­dy, pa­mię­ta­jąc la­nie, ja­kie po­ta­jem­nie spu­ścił jej Le­ru­mi, wbi­ła mu zęby w nagą łyd­kę i wy­wró­ci­ła go do wody ra­zem ze skrzyn­ką tu­dzież ca­łym do­cze­snym do­byt­kiem, po czym uśmia­ła się zeń, pew­na opie­ki Mi­ster Hag­gi­na, uba­wio­ne­go tym epi­zo­dem.

Prócz tego na „Aran­gi” znaj­do­wał się zwy­kle przy­najm­niej je­den dzi­ki pies z bu­szu, na któ­re­go Jer­ry i Mi­cha­el mo­gli z pla­ży uja­dać do utra­ty tchu. Pew­ne­go razu Te­ren­cjusz, któ­ry był pra­wie tak duży jak aire­da­le i rów­nie nie­ulę­kły – Te­ren­cjusz Wspa­nia­ły, jak go na­zy­wał Tom Hag­gin – do­padł ta­kie­go psa na pla­ży i spu­ścił mu prze­roz­kosz­ne la­nie, do któ­re­go Jer­ry i Mi­cha­el, a tak­że ży­ją­cy jesz­cze wów­czas Pat­sy i Ka­th­le­en do­łą­czy­li wie­le roz­gło­śnych na­szcze­ki­wań i bo­le­snych uką­szeń. Jer­ry nig­dy nie za­po­mniał unie­sie­nia, ja­kie go ogar­nę­ło, kie­dy kłap­nąw­szy zę­ba­mi po­czuł w py­sku sierść o wy­raź­nym psim za­pa­chu. Dzi­kie psy były psa­mi – uzna­wał je za swo­ich krew­nych – ale róż­ni­ły się prze­cież od jego szla­chet­nej rasy, były ja­kieś" inne, po­śled­niej­sze, po­dob­nie jak czar­ni w po­rów­na­niu z Mi­ster Hag­gi­nem, Der­by'm i Bo­bem.

Te­raz Jer­ry prze­stał spo­glą­dać na zbli­ża­ją­cy się „Aran­gi”. Bid­dy, już na­uczo­na po­nie­sio­ny­mi' przed­tem do­tkli­wy­mi stra­ta­mi, przy­sia­dła na sa­mym skra­ju pla­ży, przed­ni­mi ła­pa­mi w wo­dzie, i za­wo­dzi­ła ża­ło­śnie. Jer­ry wie­dział, że roz­pa­cza za nim, bo i jego czu­łym, na­mięt­nym ser­cem tar­gnął ten przej­mu­ją­cy, choć nie­ja­sno uświa­do­mio­ny ból mat­ki. Nie ro­zu­miał, co wró­ży, czuł tyl­ko, że wi­docz­nie ma go spo­tkać ja­kaś klę­ska i ka­ta­stro­fa. Kie­dy obej­rzał się na la­men­tu­ją­cą ostro­wło­są Bid­dy, za­uwa­żył krą­żą­ce­go tro­skli­wie obok niej Te­ren­cju­sza. I on też miał szorst­ką sierść, po­dob­nie jak Mi­cha­el, Pat­sy i Ka­th­le­en; z ca­łej ro­dzi­ny bo­wiem tyl­ko Jer­ry był gład­ko­wło­sy.

Co wię­cej – choć Jer­ry o tym nie wie­dział w prze­ci­wień­stwie do Toma Hag­gi­na – Te­ren­cjusz był iście kró­lew­skim, ko­chan­kiem i peł­nym od­da­nia mał­żon­kiem. Jer­ry od pierw­szej chwi­li ży­cia pa­mię­tał, jak Te­ren­cjusz bie­gał z Bid­dy ca­ły­mi mi­la­mi po pla­żach albo alej­kach po­śród palm ko­ko­so­wych, jak oby­dwo­je bok w bok gna­li z ro­ze­śmia­ny­mi py­ska­mi, peł­ni naj­szczer­szej ra­do­ści. Po­nie­waż oprócz bra­ci, sióstr i kil­ku z rzad­ka po­ja­wia­ją­cych się dzi­kich przy­by­szów były to je­dy­ne psy, ja­kie Jer­ry znał, nie przy­cho­dzi­ło mu na­wet do gło­wy, że nie wszyst­kie psy i suki żyją w tak wier­nym sta­dle. Ale Tom Hag­gin wie­dział, że to bar­dzo nie­zwy­kłe. „Do­bra kre­wi – ma­wiał czę­sto cie­płym gło­sem, spo­glą­da­jąc na, nie wzro­kiem peł­nym czu­łe­go uzna­nia. – Ten Te­ren­cjusz to dżen­tel­men, taki czwo­ro­noż­ny czło­wiek. Praw­dzi­wy pies-czło­wiek, psiak rów­ny jak jego czte­ry nogi. A tyle w nim krze­py, że sło­wo daję, tę swo­ją do­brą krew, trzeź­wą gło­wę i dziel­ne ser­ce prze­ka­że do ty­sią­cz­ne­go po­ko­le­nia!”

Te­ren­cjusz nie ob­ja­wiał gło­śno" swo­je­go smut­ku, je­że­li w ogó­le go czuł, ale fakt, że bie­gał na­oko­ło Bid­dy, świad­czył, że tro­ska się o nią. Na­to­miast Mi­cha­el za­ra­ził się od mat­ki roz­pa­czą i siadł­szy obok po­czął gniew­nie oszcze­ki­wać co­raz bar­dziej od­da­la­ją­cą się łódź, tak samo jak­by szcze­kał na każ­de­go wro­ga skra­da­ją­ce­go się z sze­le­stem przez dżun­glę. Ten wi­dok tak­że za­padł w ser­ce Jer­ry'emu, po­twier­dza­jąc do­mysł, że cze­ka go ja­kiś nie zna­ny jesz­cze, zły los.

Po sze­ściu mie­sią­cach ży­cia Jer­ry ro­zu­miał bar­dzo wie­le i bar­dzo mało za­ra­zem. Wie­dział – nie my­śląc o tym wca­le i nie zda­jąc so­bie spra­wy, że wie – dla­cze­go Bid­dy, mą­dra i dziel­na Bid­dy, nie po­stę­pu­je zgod­nie z na­ka­zem ser­ca, któ­ry roz­brzmie­wał w jej gło­sie, i nie ska­cze do wody, by za nim po­pły­nąć. Gdy kie­dyś wiel­ka pu­ar­ka (co w słow­nic­twie

Jer­ry'ego, wraz z chrząk­nię­cia­mi i kwi­kiem, sta­no­wi­ło kom­bi­na­cję dźwię­ków czy też wy­raz ozna­cza­ją­cy „świ­nię”) usi­ło­wa­ła po­żreć go, przy­par­te­go do wy­so­kiej ścia­ny domu na plan­ta­cji, Bid­dy osła­nia­ła go jak lwi­ca. I jak lwi­ca rzu­ci­ła się na kuch­ci­ka, któ­ry ude­rzył Jer­ry'ego ki­jem chcąc go prze­pę­dzić z kuch­ni. Bez zmru­że­nia oka czy choć­by jed­ne­go pi­sku przy­ję­ła cios, po czym prze­wró­ci­ła czar­ne­go i jęła go tar­mo­sić wśród garn­ków i pa­tel­ni, póki nie od­cią­gnął jej (war­czą­cej po raz pierw­szy) Mi­ster Hag­gin, któ­ry nie zła­jał Bid­dy, na­to­miast zwy­my­ślał kuch­ci­ka za to, że ośmie­lił się pod­nieść rękę na czwo­ro­noż­ne zwie­rzę bę­dą­ce wła­sno­ścią boga.

Jer­ry wie­dział, dla­cze­go mat­ka nie ska­cze za nim do wody. Sło­ne mo­rze, po­dob­nie jak po­łą­czo­ne z nim la­gu­ny, było tabu. „Tabu” jako wy­raz czy dźwięk nie ist­nia­ło w słow­nic­twie Jer­ry 'ego. Na­to­miast de­fi­ni­cja i zna­cze­nie tego sło­wa tkwi­ły doj­mu­ją­co w jego świa­do­mo­ści. Mgli­ście, nie­wy­raź­nie, a jed­nak nie­od­par­cie wy­czu­wał, że dla każ­de­go psa wej­ście do wody jest rze­czą nie tyl­ko nie wska­za­ną, ale w naj­wyż­szym stop­niu ka­ta­stro­fal­ną i że za­gra­ża mu nie­ja­sno prze­czu­wa­nym, osta­tecz­nym uni­ce­stwie­niem. Al­bo­wiem w wo­dzie – to na po­wierzch­ni, to wy­nu­rza­jąc się z głę­bi­ny – pły­wa­ły bez­gło­śnie ogrom­ne, łu­sko­wa­te po­two­ry o po­tęż­nych szczę­kach i strasz­li­wych zę­bi­skach, po­chła­nia­ją­ce psa jed­nym bły­ska­wicz­nym kłap­nię­ciem, po­dob­nie jak drób Mi­ster Hag­gi­na dzio­biąc po­chła­niał ziar­no.

Czę­sto sły­szał, jak oj­ciec i mat­ka, bez­piecz­ni na brze­gu, wście­ka­li się i wy­szcze­ki­wa­li swo­ją nie­na­wiść do tych strasz­li­wych miesz­kań­ców mo­rza, któ­rzy uka­zy­wa­li się na po­wierzch­ni tuż przy pla­ży, niby pły­wa­ją­ce pnie drzew­ne. Wy­raz „kro­ko­dyl” nie na­le­żał do słow­nic­twa Jer­ry'ego. Sta­no­wił ob­raz, ob­raz pły­wa­ją­cej kło­dy, któ­ra tym się róż­ni­ła od in­nych kłód, że była żywa. Jer­ry, któ­ry sły­szał, za­pa­mię­ty­wał i roz­po­zna­wał licz­ne wy­ra­zy… bę­dą­ce dla nie­go tak samo na­rzę­dzia­mi my­śli jak dla lu­dzi, ale któ­ry z uro­dze­nia i na­tu­ry nie był ob­da­rzo­ny ar­ty­ku­ło­wa­ną mową i prze­to nie mógł ich wy­po­wia­dać, po­słu­gi­wał się w swo­ich pro­ce­sach my­ślo­wych ob­ra­za­mi, tak jak lu­dzie mó­wią­cy – sło­wa­mi. A zresz­tą i lu­dzie ob­da­rze­ni ar­ty­ku­ło­wa­ną mową, chcąc nie chcąc, po­słu­gu­ją się w trak­cie my­śle­nia ob­ra­za­mi, któ­re od­po­wia­da­ją sło­wom i roz­sze­rza­ją ich treść.

Być może w mó­zgu Jer­ry'ego wy­su­wa­ją­cy się na pierw­szy plan świa­do­mo­ści ob­raz pły­wa­ją­cej kło­dy wy­twa­rzał bliż­sze i peł­niej­sze po­ję­cie owe­go przed­mio­tu, niż sło­wo „kro­ko­dyl” wraz z to­wa­rzy­szą­cym mu ob­ra­zem może wy­two­rzyć w świa­do­mo­ści ludz­kiej. Jer­ry bo­wiem w grun­cie rze­czy wie­dział o kro­ko­dy­lach wię­cej niż zwy­kli lu­dzie. Po­tra­fił zwie­trzyć kro­ko­dy­la z więk­szej od­le­gło­ści i w spo­sób bar­dziej róż­ni­cu­ją­cy niż któ­ry­kol­wiek czło­wiek, na­wet nad­mor­ski dzi­kus czy miesz­ka­niec bu­szu. Umiał wy­czuć, że o sto stóp, na mięk­kim ko­bier­cu dżun­gli, leży ci­cho i nie­ru­cho­mo, być może śpiąc, kro­ko­dyl, któ­ry wy­peł­znął z la­gu­ny.

Le­piej znał ję­zyk kro­ko­dy­li niż kto­kol­wiek z lu­dzi. Miał lep­sze środ­ki i moż­li­wo­ści po temu. Znał ich roz­licz­ne od­gło­sy, po­dob­ne do po­chrzą­ki­wań i bul­go­ta­nia. Wie­dział, kie­dy wy­ra­ża­ją gniew, lęk, głód i mi­łość. A każ­dy z tych dźwię­ków był do­kład­nie tak samo wy­ra­zem na­le­żą­cym do jego słow­nic­twa, jak wy­ra­zy ze słow­nic­twa ludz­kie­go. Owe kro­ko­dy­le od­gło­sy były też na­rzę­dzia­mi my­śli. Za ich po­mo­cą roz­wa­żał, osą­dzał i okre­ślał swo­je wła­sne po­stę­po­wa­nie, tak samo jak czło­wiek – i po­dob­nie jak czło­wiek, przez le­ni­stwo nie po­dej­mo­wał żad­nych de­cy­zji, lecz tyl­ko no­to­wał i utrwa­lał so­bie ja­sne zro­zu­mie­nie cze­goś, co wpraw­dzie dzia­ło się wo­kół nie­go, ale nie wy­ma­ga­ło żad­nej czyn­no­ści z jego stro­ny.

Mimo wszyst­ko jed­nak Jer­ry nie wie­dział bar­dzo wie­lu rze­czy. Nie wie­dział mia­no­wi­cie, jaka jest wiel­kość świa­ta. Nie wie­dział, że la­gu­na Me­rin­ge, od tyłu osło­nię­ta za­le­sio­ny­mi gó­ra­mi, od przo­du zaś przy­brzeż­ny­mi wy­sep­ka­mi ko­ra­lo­wy­mi, nie jest by­najm­niej ca­łym świa­tem. Nie wie­dział, że to za­le­d­wie czą­stecz­ka wiel­kiej wy­spy Ysa­bel, któ­ra z ko­lei jest jed­ną z ty­sią­ca in­nych, nie­jed­no­krot­nie znacz­nie więk­szych, two­rzą­cych ra­zem Wy­spy Sa­lo­mo­na, a, ozna­czo­nych przez lu­dzi na ma­pie garst­ką kro­pek po­śród bez­mia­ru za­chod­niej czę­ści po­łu­dnio­we­go Pa­cy­fi­ku.

Co praw­da, ist­nia­ło ja­kieś „gdzieś, in­dziej” czy „gdzieś da­lej”, któ­re nie­ja­sno so­bie uświa­da­miał. Ale tak czy owak było to ta­jem­ni­cą. Z niej wy­ła­nia­ły się na­gle rze­czy, któ­re oglą­dał po raz pierw­szy. Na plan­ta­cji Me­rin­ge zja­wia­ły się ni stąd, ni zo­wąd nie wi­dzia­ne do­tych­czas kur­czę­ta, pu­ar­ki i koty. Raz na­wet zda­rzył się na­jazd prze­dziw­nych, ro­ga­tych i wło­cha­tych czwo­ro­no­gów, któ­rych ob­raz, za­no­to­wa­ny, w mó­zgu Jer­ry'ego, moż­na by od­na­leźć w mó­zgach ludz­kich pod na­zwą „kóz”.

To samo było z Mu­rzy­na­mi. Zja­wia­li się na­gle z Nie­zna­ne­go, z owe­go „Skąd­siś” czy „Gdzie In­dziej”, któ­re dlań było zbyt nie­uchwyt­ne, aby mógł o nim co­kol­wiek wie­dzieć. Przy­by­wa­li nie­spo­dzie­wa­nie, ro­śli, z prze­pa­ska­mi na bio­drach, z ko­ścia­ny­mi kol­ca­mi prze­wle­czo­ny­mi przez nosy, i cho­dzi­li po plan­ta­cji Me­rin­ge, a Mi­ster Hag­gin, Der­by i Bob za­pę­dza­li ich do ro­bo­ty. Ich przy­by­cie Jer­ry nie­odzow­nie ko­ja­rzył z przy­pły­nię­ciem „Aran­gi”. Da­lej już się nie… wgłę­biał, wy­jąw­szy tyl­ko sko­ja­rze­nie po­chod­ne, a mia­no­wi­cie, że zni­ka­nie tych lu­dzi zbie­ga się rów­nież z od­jaz­dem stat­ku.

Jer­ry nie wni­kał w owe zja­wia­nia się i zni­ka­nia. Nig­dy nie przy­cho­dzi­ło mu do zło­to­pło­wej gło­wy, żeby za­in­te­re­so­wać się tą spra­wą czy też pró­bo­wać ją roz­wi­kłać. Przyj­mo­wał to tak samo jak wil­got­ność wody czy cie­pło słoń­ca. Tak już się dzia­ło w ży­ciu i na tym zna­nym mu świe­cie. Jego mgli­sta świa­do­mość była po pro­stu świa­do­mo­ścią cze­goś – zresz­tą od­po­wia­da­ją­cą do­syć do­kład­nie po­sia­da­nej przez prze­cięt­ne­go czło­wie­ka mgli­stej świa­do­mo­ści ta­jem­nic na­ro­dzin, śmier­ci, Nie­zna­ne­go, o któ­rych nie ma okre­ślo­ne­go po­ję­cia. Nie da się za­prze­czyć, że kecz „Aran­gi”, sta­tek han­dlo­wy, prze­wo­żą­cy Mu­rzy­nów na Wy­spach Sa­lo­mo­na, mu­siał być w mó­zgu Jer­ry'ego od­po­wied­ni­kiem ta­jem­ni­czej ło­dzi, krą­żą­cej mię­dzy tym a tam­tym świa­tem, i zna­czył dlań tyle, co on­giś dla lu­dzi owa łódź Cha­ro­na, któ­ra prze­pra­wia­ła się przez Styks. Z ni­co­ści przy­by­wa­li lu­dzie. I w ni­cość od­cho­dzi­li. A za­wsze przy­by­wa­li i od­cho­dzi­li na „Aran­gi”.

I wła­śnie na „Aran­gi” pły­nął tego roz­pra­żo­ne­go do bia­ło­ści, pod­zwrot­ni­ko­we­go po­ran­ka Jer­ry, trzy­ma­ny pod pa­chą przez Mi­ster Hag­gi­na, pod­czas gdy na pla­ży za­wo­dzi­ła ża­ło­śnie Bid­dy, a na­iw­ny Mi­cha­el wy­szcze­ki­wał wie­czy­ste wy­zwa­nie mło­do­ści, rzu­ca­ne Nie­zna­ne­mu.II

Z sza­lu­py na po­kład „Aran­gi” był tyl­ko je­den krok nad ni­ską bur­tą oraz sze­ścio­ca­lo­wym re­lin­giem z drze­wa te­ko­we­go; Tom Hag­gin z ła­two­ścią po­sta­wił ten krok trzy­ma­jąc wciąż. Jer­ry'ego pod pa­chą. Po­kład był za­tło­czo­ny ar­cy­cie­ka­wym tłu­mem. Ar­cy­cie­ka­wy był­by on dla nie­otrza­ska­nych lu­dzi ze świa­ta cy­wi­li­za­cji, i taki też był dla Jer­ry'ego; na­to­miast dla Toma Hag­gi­na i ka­pi­ta­na Van Hor­na sta­no­wił po­spo­li­ty ob­jaw co­dzien­ne­go ży­cia.

Po­kład był nie­wiel­ki, po­nie­waż nie­wiel­ki był sta­tek „Aran­gi”. Pier­wot­nie ele­ganc­ki jacht z drze­wa te­ko­we­go, z mo­sięż­ny­mi oku­cia­mi, wzmoc­nio­ny że­la­zny­mi ką­tow­ni­ka­mi, obi­ty ni­czym krą­żow­nik bla­cha­mi z mie­dzi i za­opa­trzo­ny w spi­żo­wy falsz­kil, sprze­da­ny zo­stał na Wy­spy Sa­lo­mo­na do prze­wo­że­nia czar­nych nie­wol­ni­ków. Jed­nak­że praw­nie han­del ten pod­nie­sio­no do wyż­szej god­no­ści za po­mo­cą ter­mi­nu „wer­bo­wa­nie”.

„Aran­gi” był więc stat­kiem wer­bu­ją­cym siłę ro­bo­czą i trans­por­to­wał świe­żo po­chwy­ta­nych czar­nych lu­do­żer­ców z od­le­głych wysp – do pra­cy na no­wych plan­ta­cjach, gdzie bia­li lu­dzie prze­mie­nia­li wil­got­ne i nie­zdro­we mo­cza­ry i dżun­gle w bo­ga­te, wspa­nia­łe gaje ko­ko­so­we. Oba masz­ty

„Aran­gi” spo­rzą­dzo­ne były z ore­goń­skie­go ce­dru, tak wy­po­le­ro­wa­ne­go i na­tar­te­go na go­rą­co pa­ra­fi­ną, że w świe­tle słoń­ca błysz­cza­ły ni­czym pło­we opa­le. Duża po­wierzch­nia oża­glo­wa­nia po­zwa­la­ła stat­ko­wi pły­nąć szyb­ko jak strza­ła i spra­wia­ła, że ka­pi­tan Van Horn, jego bia­ły ofi­cer i pięt­na­stu czar­nych z za­ło­gi mie­li nie­kie­dy peł­ne ręce ro­bo­ty, Sta­tek li­czył sześć­dzie­siąt stóp dłu­go­ści, a be­lek pod­trzy­mu­ją­cych po­kład nie osła­bia­ły żad­ne nad­bu­dów­ki. Je­dy­ny­mi otwo­ra­mi (dla któ­rych zresz­tą nie mu­sia­no prze­ci­nać po­kład­ni­ków) były: świe­tlik głów­nej ka­bi­ny i zej­ście ka­ju­to­we, luk na dzio­bie i dru­gi, nie­wiel­ki luk na ru­fie, wio­dą­cy do ła­dow­ni.

Na tym to cia­snym po­kła­dzie prze­by­wa­li oprócz za­ło­gi „po­wra­ca­ją­cy” Mu­rzy­ni z trzech da­le­kich plan­ta­cji. Ter­min „po­wra­ca­ją­cy” ozna­czał, że upły­nę­ły już trzy lata, na któ­re za­war­li umo­wę o pra­cę i że zgod­nie z tą umo­wą od­sta­wia­no ich do ro­dzin­nych wio­sek na dzi­kiej wy­spie Ma­la­ita. Dwu­dzie­stu z nich – do­brze zna­nych Jer­ry'emu – wra­ca­ło z plan­ta­cji Me­rin­ge, trzy­dzie­stu przy­by­wa­ło z Za­to­ki Ty­sią­ca Okrę­tów na Wy­spach Rus­sel­la, a po­zo­sta­łych dwu­na­stu z Pen­n­duf­fryn na wschod­nim brze­gu Gu­adal­ca­na­ru. Oprócz nich – a wszy­scy znaj­do­wa­li się na po­kła­dzie, pa­pla­jąc pi­skli­wie dziw­ny­mi, nie­le­d­wie el­fi­mi fal­se­ta­mi – byli tam jesz­cze dwaj bia­li, ka­pi­tan Van Horn i jego ofi­cer, Duń­czyk Borck­man, co w su­mie wy­no­si­ło sie­dem­dzie­siąt dzie­więć głów.

– My­śla­łem, że w ostat­niej chwi­li nie star­czy panu od­wa­gi – po­wi­tał Hag­gi­na ka­pi­tan Van Horn, któ­re­go oczy za­bły­sły z za­do­wo­le­nia na wi­dok Jer­ry'ego.

– Ano, nie­wie­le bra­ko­wa­ło – od­rzekł Tom Hag­gin. – W każ­dym ra­zie ro­bię to tyl­ko dla pana. Jer­ry jest naj­lep­szy z ca­łe­go mio­tu poza Mi­cha­elem, rzecz ja­sna, bo tyl­ko one dwa zo­sta­ły, cho­ciaż te, co zgi­nę­ły, też nie były gor­sze.

Ka­th­le­en to była ko­cha­na suka, zro­bi­ła­by się z niej wy­ka­pa­na Bid­dy, gdy­by żyła. No, bierz go pan.

Rap­tow­nie zło­żył Jer­ry'ego na rę­kach Van Hor­na, od­wró­cił się i od­szedł.

– A jak­by mu się sta­ło co złe­go, to nig­dy panu nie da­ru­ję, ka­pi­ta­nie! – rzu­cił szorst­ko przez ra­mię.

– Wpierw mu­sie­li­by mi gło­wę uciąć – ro­ze­śmiał się ka­pi­tan.

– To nie ta­kie nie­praw­do­po­dob­ne, ko­cha­ny – mruk­nął Hag­gin. – Me­rin­ge jest dłuż­ne ple­mie­niu Somo czte­ry gło­wy; trzej umar­li na dy­zen­te­rię, a na czwar­te­go dwa ty­go­dnie temu zwa­li­ło się drze­wo. I jesz­cze na do­bit­kę był sy­nem wo­dza.

– Owszem, a „Aran­gi” wi­nien jest Somo jesz­cze dwie gło­wy – przy­tak­nął Van Horn. – Pa­mię­ta pan? Ja­ke­śmy ze­szłe­go roku pły­nę­li na po­łu­dnie, je­den gość na­zwi­skiem Haw­kins uto­nął ra­zem z sza­lu­pą w prze­smy­ku Arli. – Hag­gin od­cho­dząc, kiw­nął gło­wą. – Miał on w sza­lu­pie dwóch chło­pa­ków z Somo. Zwer­bo­wa­łem ich do plan­ta­cji Ugi. Ra­zem z tymi pań­ski­mi „Aran­gi” jest dłuż­ny sześć głów. Ale co z tego? Ist­nie­je taka nad­mor­ska wio­ska, któ­rej jest wi­nien osiem­na­ście. Zwer­bo­wa­łem ich do Aolo, a że po­cho­dzi­li z ple­mie­nia nad­mor­skie­go, więc ich za­ła­do­wa­no na „Sand­fly”, któ­ry za­to­nął w dro­dze do San­ta Cruz. Już tam, na wy­brze­żu, ze­bra­li grub­sze skład­ki… daję sło­wo, że ten, co by zdo­był moją gło­wę, zo­stał­by dru­gim Car­ne­gie! Dla go­ścia, któ­ry mnie zła­pie i do­star­czy, uzbie­ra­li we wsi sto pięć­dzie­siąt świń i nie wia­do­mo ile pie­nię­dzy mu­szel­ko­wych.

– No, nie uda­ło im się… jak do­tąd! – par­sk­nął Hag­gin.

– Nie ma oba­wy! – brzmia­ła we­so­ła od­po­wiedź.

– Pan mówi tak, jak kie­dyś Ar­buc­kle – za­uwa­żył Hag­gin. – Nie raz to sły­sza­łem. Bied­ny, po­czci­wy Ar­buc­kle! Naj­mą­drzej­szy i naj­ostroż­niej­szy gość, jaki w ogó­le miał do czy­nie­nia z czar­nu­cha­mi. Nig­dy nie po­ło­żył się spać, póki nie roz­sy­pał na po­kła­dzie ca­łe­go pu­deł­ka gwoź­dzi, a jak już nie gwoź­dzi, to cho­ciaż zmię­tych ga­zet. Do­brze pa­mię­tam –

miesz­ka­li­śmy wte­dy na wy­spie Flo­ri­da pod jed­nym da­chem – jak raz wiel­ki kot za­pę­dził ka­ra­lu­cha w te pa­pie­rzy­ska. A wte­dy on pęc, pęc, pęc, dwa razy po sześć z dwóch wiel­gach­nych pi­sto­le­tów, i po­dziu­ra­wił całą cha­łu­pę jak dursz­lak. No i rąb­nął tego kota. Umiał strze­lać po ciem­ku nie wi­dząc celu; po­cią­gał cyn­giel środ­ko­wym pal­cem, a wska­zu­ją­cy trzy­mał wy­pro­sto­wa­ny wzdłuż lufy. Tak, tak, ko­cha­ny. To był ka­wał chło­pa i oko miał do­bre. Nie było ta­kie­go dzi­ku­sa, któ­ry by się­gnął po jego gło­wę. A prze­cie do­bra­li się do nie­go, a jak­że. Czter­na­ście lat wy­trzy­mał. I to jego wła­sny kuch­cik! Od­rą­bał mu to­por­kiem gło­wę przed śnia­da­niem. Do­brze pa­mię­tam, ja­ke­śmy za dru­gim ra­zem wy­bra­li się w busz po to, co z nie­go zo­sta­ło.

– Wi­dzia­łem jego gło­wę, kie­dy­ście ją od­da­li ko­mi­sa­rzo­wi w Tu­la­gi – do­dał Van Horn.

– I taki miał po­god­ny, spo­koj­ny, zwy­czaj­ny wy­raz twa­rzy, pra­wie ten sam uśmiech, któ­ry ty­siąc razy wi­dzia­łem! Tak mu ja­koś przy­sechł nad ogniem. Do­bra­li się do nie­go, choć to trwa­ło czter­na­ście lat. Nie­jed­na gło­wa je­dzie na Ma­la­itę i zo­sta­je na kar­ku, ale w koń­cu ją za­bie­ra­ją jak ten sta­ry gar­nek.

– Ja tam po­tra­fię dać so­bie z nimi radę – upie­rał się ka­pi­tan. – Jak tyl­ko kłu­je się coś nie­do­bre­go, idę pro­sto do nich i mó­wię im parę słów z gło­wy. Nie mogą się po­ła­pać. My­ślą, że mam ja­kieś po­tęż­ne, cza­ro­dziej­skie le­kar­stwo.

Tom Hag­gin na­gle wy­cią­gnął dłoń na po­że­gna­nie, upar­cie od­wra­ca­jąc wzrok od Jer­ry'ego, któ­re­go Van Horn trzy­mał na ręku.

– Miej pan oko na tych, któ­rzy ode mnie wra­ca­ją, póki nie wy­sa­dzisz ich co do jed­ne­go na ląd – ostrzegł prze­ła­żąc przez bur­tę. – Nie mają po­wo­du ko­chać Jer­ry'ego ani jego krew­nia­ków, a za nic bym nie chciał, żeby któ­ryś dzi­kus zro­bił mu coś złe­go. W nocy, po ciem­ku,moż­na go ła­two mach­nąć za bur­tę i do wi­dze­nia. Nie spusz­czaj pan ich z oka, póki nie wy­pra­wisz ostat­nie­go.

Gdy Jer­ry zo­ba­czył, że Mi­ster Hag­gin zo­sta­wia go i od­pły­wa sza­lu­pą, szarp­nął się i przy­ci­szo­nym, ża­ło­snym skom­le­niem dał wy­raz swe­mu nie­po­ko­jo­wi. Ka­pi­tan Van Horn przy­tu­lił go moc­niej i po­gła­dził wol­ną ręką.

– Nie za­po­mi­naj pan o umo­wie! – za­wo­łał Tom Hag­gin od­da­la­jąc się co­raz bar­dziej. – Gdy­by coś się panu sta­ło, Jer­ry ma wró­cić do mnie!

– Spi­szę to na pa­pie­rze i do­łą­czę do do­ku­men­tów okrę­to­wych! – brzmia­ła od­po­wiedź Van Hor­na.

Po­śród roz­licz­nych słów zna­nych Jer­ry'emu było też jego wła­sne imię. W tym, co mó­wi­li obaj męż­czyź­ni, roz­po­znał je pa­ro­krot­nie i wy­czuł nie­ja­sno, że ich roz­mo­wa do­ty­czy owej mgli­stej, nie­od­gad­nio­nej a strasz­nej rze­czy, któ­ra się z nim dzia­ła. Szarp­nął się jesz­cze moc­niej, a Van Horn po­sta­wił go na po­kła­dzie. Jer­ry sko­czył do re­lin­gu szyb­ciej, niż moż­na by się spo­dzie­wać po nie­po­rad­nym, sze­ścio­mie­sięcz­nym szcze­nia­ku i choć Van Horn na­tych­miast pró­bo­wał go za­trzy­mać, nie zdo­łał­by tego zro­bić, gdy­by Jer­ry nie od­sko­czył na wi­dok wody chlu­po­czą­cej o ka­dłub „Aran­gi”. Tabu po­dzia­ła­ło. Po­wstrzy­mał go ja­śnie­ją­cy w mó­zgu ob­raz pły­wa­ją­cej kło­dy, któ­ra nie… była kło­dą, lecz żywą isto­tą. Nie było to ro­zu­mo­wa­nie, ale in­stynkt, któ­ry prze­obra­ził się w na­wyk.

Jer­ry usiadł na krót­kim ogon­ku, uniósł ku nie­bu zło­ci­sty pysz­czek i wy­dał dłu­gie, szcze­nię­ce wy­cie, peł­ne prze­ra­że­nia i żalu.

– No do­brze, do­brze, ma­lut­ki – uspo­ka­jał go Van Horn. – Weź­że się w kupę i bądź męż­czy­zną.

Ale Jer­ry nie dał się ubła­gać. Cho­ciaż miał nie­wąt­pli­wie do czy­nie­nia z bia­ło­skó­rym bo­giem, jed­nak­że nie był to jego bóg. Mi­ster Hag­gin był jego bo­giem i to bo­giem wyż­sze­go rzę­du. Nie my­śląc o tym Jer­ry uzna­wał ów fakt. Jego Mi­ster Hag­gin no­sił spodnie i buty. Na­to­miast bóg sto­ją­cy przy nim na po­kła­dzie przy­po­mi­nał ra­czej Mu­rzy­na. Nie tyl­ko nie no­sił spodni, cho­dził boso i miał gołe nogi, ale jak pierw­szy lep­szy kra­jo­wiec był owi­nię­ty ja­skra­wą prze­pa­ską, któ­ra niby szkoc­ki kilt opa­da­ła mu pra­wie aż na opa­lo­ne ko­la­na.

Ka­pi­tan Van Horn był przy­stoj­nym i oka­za­łym męż­czy­zną, choć Jer­ry tego nie wie­dział. Je­że­li kie­dy­kol­wiek praw­dzi­wy Ho­len­der zstą­pił z ob­ra­zu Rem­brand­ta, to był nim wła­śnie ka­pi­tan Van Horn, po­mi­mo że uro­dził się w No­wym Jor­ku, po­dob­nie jak wszy­scy jego przod­ko­wie od cza­sów, gdy Nowy Jork nie był jesz­cze No­wym Jor­kiem, lecz No­wym Am­ster­da­mem. Stro­ju ka­pi­ta­na do­peł­niał na­sa­dzo­ny za­wa­diac­ko na ba­kier mięk­ki, fil­co­wy ka­pe­lusz, wy­raź­nie rem­brand­tow­ski w cha­rak­te­rze, tors okry­wał tani, ba­weł­nia­ny pod­ko­szu­lek, a u pasa dyn­dał kap­ciuch z ty­to­niem, nóż w po­chew­ce, ma­ga­zyn­ki peł­ne na­boi i ol­brzy­mi pi­sto­let w skó­rza­nej ka­bu­rze.

Na pla­ży Bid­dy, któ­ra stłu­mi­ła już swą bo­leść, po­czę­ła zno­wu za­wo­dzić, sły­sząc wy­cie Jer­ry'ego. A Jer­ry za­milk­nąw­szy na chwi­lę, aby po­słu­chać, roz­róż­nił za­ja­dłe szcze­ka­nie Mi­cha­ela i nie uświa­da­mia­jąc so­bie tego, uj­rzał na­gle jego oka­le­czo­ne ucho, za­dar­te upar­cie do góry. I kie­dy ka­pi­tan Van Horn oraz ofi­cer Borck­man wy­da­wa­li roz­ka­zy, a grot­ża­giel i be­zan „Aran­gi” po­czę­ły wjeż­dżać na masz­ty, Jer­ry wy­ła­do­wał całą swą ża­łość ser­decz­ną w wy­ciu, któ­re tam, na pla­ży, Bob, roz­ma­wia­jąc z Der­bym, na­zwał „naj­więk­szym wy­czy­nem wo­kal­nym”, jaki sły­szał u psa, i do­dał, że gdy­by nie tro­chę zbyt cien­ki głos, sam Ca­ru­so nie umy­wał­by się do Jer­ry'ego. Jed­nak­że owa pieśń prze­kra­cza­ła wy­trzy­ma­łość Hag­gi­na, któ­ry wy­siadł­szy na ląd przy­wo­łał gwizd­nię­ciem Bid­dy i szyb­kim kro­kiem od­da­lił się z pla­ży.

Na wi­dok zni­ka­ją­cej Bid­dy, Jer­ry po­pi­sał się jesz­cze bar­dziej ca­ru­sow­ski­mi efek­ta­mi, któ­re spra­wi­ły ogrom­ną ra­dość sto­ją­ce­mu obok kra­jow­co­wi, po­wra­ca­ją­ce­mu z Pen­n­duf­fryn. Ro­ze­śmiał się i po­czął drwić z Jer­ry'ego chi­cho­cząc cien­ko na poły pta­sim, na poły ludz­kim gło­sem, przy­po­mi­na­ją­cym bar­dziej krzy­ki stwo­rzeń ży­ją­cych w dżun­gli niż głos czło­wie­ka, praw­dzi­we­go czło­wie­ka, a za­tem boga. To oka­za­ło się wy­bor­nym środ­kiem prze­ciw­dzia­ła­ją­cym. Jer­ry'ego ogar­nę­ło obu­rze­nie, że byle czar­nuch wy­śmie­wa się z nie­go, i w na­stęp­nej chwi­li ostre jak igły, szcze­nię­ce zęby na­zna­czy­ły nagą łyd­kę zdu­mio­ne­go dzi­ku­sa dłu­gi­mi, rów­no­le­gły­mi bruz­da­mi, z któ­rych na­tych­miast try­snę­ła krew. Czar­ny od­sko­czył z prze­ra­że­niem, ale krew Te­ren­cju­sza Wspa­nia­łe­go ode­zwa­ła się w Jer­ry'm, któ­ry wzo­rem ojca po­gnał za nim i roz­orał dru­gą łyd­kę krwa­wy­mi kre­cha­mi.

W tej chwi­li, wła­śnie gdy pod­nie­sio­no ko­twi­cę i wcią­ga­no przed­nie ża­gle, ka­pi­tan Van Horn, któ­re­go by­stre­mu oku nie uszedł ża­den szcze­gół tego wy­da­rze­nia, rzu­cił roz­kaz czar­ne­mu ster­ni­ko­wi i ob­ró­cił się, by po­chwa­lić Jer­ry'ego.

– Do­brze, Jer­ry! – za­chę­cał psa. – Bierz gol Po­trzą­śnij nimi Po­tar­moś! Weź go! Weź go!

Mu­rzyn bro­niąc się wy­mie­rzył kop­nia­ka Jer­ry'emu, któ­ry miast od­sko­czyć, rzu­cił się na­przód – co było jesz­cze jed­nym dzie­dzic­twem po Te­ren­cju­szu – i w ten spo­sób unik­nął ude­rze­nia bo­sej sto­py oraz na­kre­ślił na­stęp­ną se­rię rów­no­le­głych czer­wo­nych krech na ciem­nej łyd­ce. Tego już było za wie­le i czar­ny, bo­jąc się bar­dziej Van Hor­na niż psa, za­wró­cił i czmych­nąw­szy w stro­nę dzio­bu schro­nił się na świe­tli­ku ka­ju­to­wym, gdzie le­ża­ło osiem ka­ra­bin­ków Lee-En­field, strze­żo­nych przez jed­ne­go z człon­ków za­ło­gi. Jer­ry po­czął sro­żyć się wo­kół świe­tli­ka, na próż­no usi­łu­jąc nań wsko­czyć, póki ka­pi­tan Van Horn go nie od­wo­łał.

– To ci do­pie­ro po­ga­niacz Mu­rzy­nów z tego psa! – zwie­rzył się Van Horn Borck­ma­no­wi na­gra­dza­jąc Jer­ry'ego gła­ska­niem i na­leż­ną po­chwa­łą.

A Jer­ry pod do­tknię­ciem piesz­czo­tli­wej dło­ni boga – acz­kol­wiek boga nie no­szą­ce­go spodni – na chwi­lę za­po­mniał o swo­im lo­sie.

– Praw­dzi­wy lew z tego psia­ka; po­dob­niej­szy jest do aire­da­le'a niż do ir­landz­kie­go te­rie­ra – mó­wił Van Horn, wciąż głasz­cząc Jer­ry'ego. – Patrz pan, jaki już duży. A jak zbu­do­wa­ny I Co za wspa­nia­ła pierś! Ma krze­pę. Bę­dzie z nie­go pies nie lada, jak się roz­ro­śnie pro­por­cjo­nal­nie do tych swo­ich łap.

Jer­ry wła­śnie przy­po­mniał so­bie o swym zmar­twie­niu i już chciał rzu­cić się przez po­kład do re­lin­gu, aby spoj­rzeć na

Me­rin­ge ma­le­ją­cą z każ­dą se­kun­dą w od­da­li, gdy wtem w ża­gle ude­rzył po­dmuch po­łu­dnio­wo-wschod­nie­go pa­sa­tu i przy­giął „Aran­gi” bur­tą do wody. Jer­ry ze­śli­znął się i osu­nął po po­kła­dzie, po­chy­lo­nym pod ką­tem czter­dzie­stu pię­ciu stop­ni, na próż­no usi­łu­jąc przy­trzy­mać się pa­zu­ra­mi gład­kiej po­wierzch­ni. Oparł się do­pie­ro o pod­sta­wę be­zan­masz­tu, pod­czas gdy ka­pi­tan Van Horn, któ­ry swym ma­ry­nar­skim okiem wy­pa­trzył przed dzio­bem rafę ko­ra­lo­wą, da­wał roz­kaz: „Ster na wiatr!”

Borck­man i czar­ny ster­nik po­wtó­rzy­li jak echo jego sło­wa i kie­dy okrę­co­no koło ste­ro­we, „Aran­gi” bły­ska­wicz­nie wy­ostrzył, po czym na­tych­miast wy­pro­sto­wał się po­śród ło­po­tu, ża­gli i chro­bo­ta­nia szko­tów.

Jer­ry, wciąż za­pa­trzo­ny w Me­rin­ge, sko­rzy­stał z po­zio­mej po­zy­cji po­kła­du, by się po­zbie­rać i po­peł­znąć ku re­lin­go­wi. Jed­nak­że za­trzy­mał go zgrzyt blo­ków grot-szko­ta na tę­gim wo­dzi­dle, w chwi­li gdy grot­ża­giel, do­staw­szy wiatr z prze­ciw­nej stro­ny, prze­la­ty­wał nad nim jak sza­lo­ny. Jer­ry dzi­kim sko­kiem unik­nął nie­bez­pie­czeń­stwa (nie mniej dzi­kie­go susa dał Van Horn, śpie­szą­cy mu na ra­tu­nek) i zna­lazł się wprost pod bo­mem, nad któ­rym ogrom­ny grot­ża­giel pię­trzył się, jak­by miał ru­nąć i zmiaż­dżyć go.

Było to pierw­sze ze­tknię­cie Jer­ry'ego z ża­gla­mi. Nie znał tych be­stii, a tym bar­dziej ich oby­cza­jów, ale w jego pa­mię­ci go­rza­ło żywe wspo­mnie­nie ja­strzę­bia, któ­ry – gdy Jer­ry był jesz­cze ma­leń­kim szcze­nię­ciem – ru­nął nań z nie­ba w sa­mym środ­ku osa­dy. Pod gro­zą prze­po­tęż­ne­go ude­rze­nia Jer­ry przy­warł do po­kła­du. W gó­rze, spa­da­jąc nań jak grom, za­wisł skrzy­dla­ty ja­strząb, nie­po­mier­nie więk­szy od tam­te­go. Ale w sku­le­niu się Jer­ry'ego nie było ani śla­du stra­chu. Przy­cup­nął tak, by ze­brać się w so­bie, pod­dać wszyst­kie ko­mór­ki cia­ła wła­dzy du­cha, przy­go­to­wać się do sko­ku i po­chwy­cić w lo­cie ową po­twor­ną, groź­ną rzecz;

Lecz oto w na­stęp­nym ułam­ku se­kun­dy grot­ża­giel, znów za­zgrzy­taw­szy blo­ka­mi po wo­dzi­dle, prze­le­ciał na prze­ciw­ną stro­nę i wy­dął się na dru­gim hal­sie tak szyb­ko, że Jer­ry sko­czyw­szy nie zdą­żył do­paść na­wet jego cie­nia.

Van Hor­no­wi nie wy­mknął się ża­den szcze­gół tej sce­ny. Nie­raz już wi­dy­wał mło­de psy do­pro­wa­dzo­ne do praw­dzi­wych kon­wul­sji stra­chu przy pierw­szym spo­tka­niu z wy­peł­nia­ją­cy­mi nie­bo, prze­sła­nia­ją­cy­mi świa­tło, czy­ha­ją­cy­mi w gó­rze ża­gla­mi. Ten pies był pierw­szym, któ­ry w jego oczach sko­czył nie­ulę­kle z wy­szcze­rzo­ny­mi zę­ba­mi, aże­by pod­jąć wal­kę z po­tęż­nym Nie­zna­nem.

Wie­dzio­ny od­ru­chem po­dzi­wu Van Horn pod­niósł Jer­ry'ego z po­kła­du i chwy­cił go w ob­ję­cia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: