- W empik go
Jerry z wysp - ebook
Jerry z wysp - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 368 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieszczęściem dla niektórych powieściopisarzy jest fakt, że w umysłowości przeciętnego człowieka fantazja i fałsz są równoznaczne. Przed kilku laty opublikowałem powieść z Mórz Południowych. Akcja toczyła się na Wyspach Salomona. Krytycy i recenzenci pochwalili ją jako godny uznania wytwór wyobraźni. Ale co się tyczy prawdy – utrzymywali, że nie ma jej tam w ogóle. Oczywiście – twierdzili… – każdemu wiadomo, że żadnych kudłatych ludożerców nie spotyka się już na świecie, a tym bardziej nie biegają oni na golasa odrąbując głowy sobie nawzajem, przy sposobności zaś i białym ludziom.
Otóż, posłuchajcie. Piszę te słowa w Honolulu, na Hawajach. Wczoraj, nad brzegiem morza w Waikiki, zagadnął mnie jakiś obcy człowiek. Wspomniał w rozmowie naszego wspólnego znajomego, kapitana Kellara. Kiedy u brzegów Wysp Salomona uległem katastrofie okrętowej na pokładzie „Minoty”, statku przewożącego Murzynów, uratował mnie właśnie ów Kellar, kapitan podobnego statku – „Eugenie”. Nieznajomy powiedział mi, że czarni ucięli Kellarowi głowę. Był dobrze poinformowany. Występował jako przedstawiciel matki kapitana Kellara przy likwidacji jego majątku.
Słuchajcie dalej. Kilka dni temu otrzymałem list od pana C. M. Woodforda, komisarza-rezydenta brytyjskich Wysp Salomona. Wrócił właśnie na swoje stanowisko po dłuższym urlopie, spędzonym w Anglii, gdzie umieścił syna w Oxfordzie. Na półkach niemal każdej czytelni publicznej można odnaleźć książkę zatytułowaną „Naturalista wśród łowców głów”. Naturalistą tym jest pan C. M. Woodford. On właśnie napisał tę książkę.
Ale wróćmy do listu. Omawiając swoje codzienne zajęcia napomknął w nim krótko i mimochodem o pewnym szczególnym zadaniu, z którym się wreszcie uporał. Przyczyną zwłoki był jego pobyt w Anglii. Zadanie to polegało na wysłaniu ekspedycji karnej na sąsiednią wyspę, a przy sposobności na odzyskaniu głów kilku naszych wspólnych znajomych – pewnego białego kupca, jego żony i dzieci oraz białego kancelisty. Ekspedycja powiodła się, a pan Woodford kończył jej opis następującymi słowy: „Specjalnie uderzyło mnie to, że nie było widać bólu i przerażenia na ich twarzach, które raczej zdawały się wyrażać pogodą i spokój”. Zważcie, że mówił tu o mężczyznach i kobietach swojej własnej rasy, których znał dobrze i którzy zasiadali z nim do stołu.
Inni przyjaciele, z którymi ja nieraz osobiście zasiadałem do stołu w junackich, wesołych czasach mego pobytu na Wyspach Salomona, zginęli również – w taki sam sposób. Boże kochany! Kiedyś popłynąłem na tekowym keczu „Minota” na wyspę Malaita, po Murzynów, i zabrałem ze sobą żonę. Na drzwiach naszej maleńkiej kajuty widoczne jeszcze były świeże ślady ciosów toporka, świadczące o wypadku, jaki wydarzył się przed paroma miesiącami. Wypadkiem tym było ucięcie głowy kapitanowi Mackenzie, który w tym czasie dowodził statkiem „Minota”. Kiedyśmy zawinęli na Langa-Langa, odpływał stamtąd krążownik brytyjski „Cambrian”, który właśnie zbombardował jedną z wiosek.
Nie należy obciążać tego wstępnego słowa do mej opowieści dalszymi szczegółami, których – stwierdzam to uroczyście – posiadam pod dostatkiem. Ufam, że w pewnej mierze przekonałem was, że przygody mojego psa, bohatera tej książki, są prawdziwymi przygodami w bardzo prawdziwym kanibalskim świecie. Moi drodzy! Kiedy zabrałem żonę w podróż na „Minocie”, znaleźliśmy na pokładzie rozkoszną irlandzką terierkę, która uganiała się za Murzynami, miała gładką sierść jak Jerry, na imię zaś Peggy. Gdyby nie Peggy, książka niniejsza nigdy nie zostałaby napisana. Suczka ta należała do wspaniałego kapitana statku „Minota”. Oboje takeśmy się w niej rozkochali, że po katastrofie statku moja żona bezwstydnie i z premedytacją ukradła ją kapitanowi. Co więcej, przyznaję, że równie bezwstydnie i z premedytacją współuczestniczyłem w owym przestępstwie. Takeśmy pokochali Peggy! Droga, królewska, wspaniała suczka, która znalazła grób w morzu, u wschodnich wybrzeży Australii!
Muszę dodać, że Peggy, podobnie jak Jerry, urodziła się nad laguną Meringe, na plantacji Meringe, położonej na wyspie Ysabel w sąsiedztwie wyspy Florida, gdzie znajduje się siedziba władz i gdzie zamieszkuje komisarz-rezydent, pan C. M. Woodford. Co więcej, powiem na zakończenie, że znałem dobrze ojca i matkę Peggy, i nieraz robiło mi się ciepło na sercu, kiedy widziałem ową wierną parkę gnającą bok w bok po plaży. On miał w rzeczywistości na imię Terencjusz. Ona nazywała się Biddy.
JACK LONDON
Waikiki
Honol ulu, Oahu
5 czerwca 1915 r.I
Jerry'emu nie śniło się nawet, że czeka go coś niedobrego, dopóki Mister Haggin nie wsadził go sobie nagle pod pachę i nie wskoczył na rufę oczekującej szalupy. Przez całe sześć miesięcy życia Jerry'ego Mister Haggin był jego ukochanym panem. Jerry nie znał Mister Haggina jako „pana”, gdyż wyraz „pan” nie figurował w słownictwie Jerry'ego, który był gładkowłosym, złotopłowym terierem irlandzkim.
Ale w jego słownictwie „Mister Haggin” posiadało ten sam ustalony dźwięk i znaczenie, co wyraz „pan” ma dla ludzi, gdy określa ich stosunek do psów. Jerry słyszał, że „Mister Haggin” było dźwiękiem, który kancelista Bob i dozorca plantacji, Derby, zawsze wydawali zwracając się do jego pana. Podobnie słyszał, że dwunożne istoty ludzkie, które z rzadka przybywały do nich w odwiedziny na pokładzie statku „Arangi”, mówiły do jego pana: „Mister Haggin”.
Jednakże psy są tylko psami i w jakiś nieokreślony, bezmowny, błyskotliwy, pełen uwielbienia sposób wadliwie oceniają ludzi. Mają o swoich panach lepsze mniemanie i żywią do nich większe uczucie, niżby to uzasadniały fakty. „Pan” oznacza dla nich – tak jak „Mister Haggin” dla Jerry'ego – coś więcej, wiele więcej niż dla łudzi. Człowiek uważa siebie za „pana” własnego psa, ale pies uważa swego pana za „boga”. Otóż wyraz „bóg” nie należał do słownictwa Jerry'ego, mimo że posiadał on już dosyć wyraźny i wcale spory zasób słów. „Mister Haggin” był to dźwięk oznaczający „boga”. W sercu i głowie Jerry'ego, w tajemnym ośrodku wszelkich jego poczynań, który nazywa się świadomością, dźwięk „Mister Haggin” zajmował to samo miejsce co „Bóg” w świadomości ludzkiej. Jako słowo i dźwięk „Mister Haggin” miało dla Jerry'ego ten sam walor co wyraz „Bóg” dla ludzi wierzących. Krótko mówiąc, Mister Haggin był bogiem Jerry'ego.
Tak więc, gdy Mister Haggin czy bóg, czy jak to nazwać zważywszy ograniczenia mowy, podniósł Jerry'ego z władczą stanowczością, wsadził go sobie pod pachę i wsiadł do szalupy, której czarna załoga natychmiast pochyliła się nad wiosłami, Jerry od razu zdał sobie z niepokojem sprawę, że zaczyna się dziać coś niezwykłego. Nigdy dotychczas nie był na pokładzie statku „Arangi”, który teraz przybliżał się i rósł mu w oczach za każdym ruchem wioseł.
Ledwie przed godziną Jerry przyszedł z zarządu plantacji nad brzeg morza, aby się przyjrzeć odpłynięciu „Arangi”. Już dwukrotnie w swoim półrocznym życiu doświadczył tych rozkosznych wrażeń. Było bowiem czymś prawdziwie rozkosznym móc biegać tam i z powrotem po białej plaży z miałkiego piasku koralowego, brać udział w ogólnym podnieceniu, a nawet je powiększać pod roztropnym kierownictwem Biddy i Terencjusza.
Można tu było także napastować Murzynów. Jerry nienawidził ich od urodzenia. Kiedy był jeszcze skomlącym szczenięciem, pierwsze doświadczenia pouczyły Jerry'ego, że jego matka, Biddy, i ojciec Terencjusz nienawidzą czarnych. Czarny był czymś, na co należało warczeć. Jeżeli nie był chłopcem do posług, mogło się go atakować, gryźć i tarmosić, kiedy się znalazł w obrębie osady. Robiła to Biddy. Robił to Terencjusz. W ten sposób służyli swemu bogu – Mister Hagginowi. Krajowcy byli pośledniejszymi dwunożnymi stworzeniami, które wykonywały niewolniczą pracę dla dwunogich białych panów i mieszkały w odległych barakach roboczych – byli czymś o tyle gorszym i niższym, że nie śmieli zbliżać się do siedzib swych władców.
Napastowanie Murzynów miało posmak przygody. Jerry pojął to, gdy tylko nauczył się skradać. Było w tym pewne ryzyko. Dopóki Mister Haggin albo Derby czy Bob znajdowali się w pobliżu, Murzyni przyjmowali to biernie. Ale zdarzało się, że białych panów nie było. Wtedy hasło brzmiało: „Strzeż się czarnych!” Można ich było zaczepiać jedynie z należytą ostrożnością. Pod nieobecność białego pana nie tylko pomrukiwali i łypali spode łba, ale atakowali psy kijami i kamieniami. Jerry był świadkiem, jak poturbowali jego matkę, i zanim nauczył się przezorności, sam dostał w wysokich trawach cięgi od Godarmy'ego, krajowca, który nosił na piersiach porcelanową gałkę od drzwi zawieszoną na sznurku… uplecionym z włókien kokosowych. Nie koniec na tym. Jerry pamiętał też drugą przygodę w trawach, kiedy to razem ze swoim bratem, Michaelem, rzucił się na Oumiego, innego Murzyna, który wyróżniał się tym, że na piersi nosił kółka zębate od budzika. Michael oberwał wtedy tak mocno po głowie, że jego lewe ucho pozostało na zawsze okaleczone i zmieniło się w mały, uschły, podwinięty kikut.
I na tym jeszcze nie koniec. Brat Jerry'ego, Patsy, i jego siostra, Kathleen, zapodzieli się gdzieś przed dwoma miesiącami i zniknęli na dobre. Wielki bóg, Mister Haggin, szalał po całej plantacji. Przetrząśnięto gąszcze. Oćwiczono pół tuzina Murzynów. Mimo to Mister Hagginowi nie udało się rozwiązać zagadki zniknięcia Patsy i Kathleen. Ale Biddy i Terencjusz wiedzieli. Wiedzieli także Michael i Jerry. Czteromiesięczny Patsy i Kathleen poszli do kotła w barakach dla czarnych, a ich miękkie, szczenięce skóry zostały zniszczone w ogniu. Jerry wiedział o tym, podobnie jak jego ojciec, matka i brat, gdyż wszyscy oni nieomylnie zwietrzyli zapach przypalonego mięsa, a Terencjusz, doprowadzony do pasji tą świadomością, zaatakował nawet chłopca do posług, Mogoma, za co otrzymał naganę i razy od Mister Haggina, który nic nie zwietrzył i nic nie zrozumiał, a zawsze starał się wpajać dyscypliną wszystkim istotom żyjącym pod jego dachem.
Natomiast na plaży, kiedy czarni, którym kończył się okres pracy na plantacji, przychodzili niosąc swe skrzynki na głowach, aby odpłynąć statkiem „Arangi”, uganianie się za Murzynami przestawało być niebezpieczne. Była to ostatnia okazja do załatwienia dawnych porachunków, gdyż ci, którzy odpływali, nie wracali już nigdy. Na przykład tego właśnie rana Biddy, pamiętając lanie, jakie potajemnie spuścił jej Lerumi, wbiła mu zęby w nagą łydkę i wywróciła go do wody razem ze skrzynką tudzież całym doczesnym dobytkiem, po czym uśmiała się zeń, pewna opieki Mister Haggina, ubawionego tym epizodem.
Prócz tego na „Arangi” znajdował się zwykle przynajmniej jeden dziki pies z buszu, na którego Jerry i Michael mogli z plaży ujadać do utraty tchu. Pewnego razu Terencjusz, który był prawie tak duży jak airedale i równie nieulękły – Terencjusz Wspaniały, jak go nazywał Tom Haggin – dopadł takiego psa na plaży i spuścił mu przerozkoszne lanie, do którego Jerry i Michael, a także żyjący jeszcze wówczas Patsy i Kathleen dołączyli wiele rozgłośnych naszczekiwań i bolesnych ukąszeń. Jerry nigdy nie zapomniał uniesienia, jakie go ogarnęło, kiedy kłapnąwszy zębami poczuł w pysku sierść o wyraźnym psim zapachu. Dzikie psy były psami – uznawał je za swoich krewnych – ale różniły się przecież od jego szlachetnej rasy, były jakieś" inne, pośledniejsze, podobnie jak czarni w porównaniu z Mister Hagginem, Derby'm i Bobem.
Teraz Jerry przestał spoglądać na zbliżający się „Arangi”. Biddy, już nauczona poniesionymi' przedtem dotkliwymi stratami, przysiadła na samym skraju plaży, przednimi łapami w wodzie, i zawodziła żałośnie. Jerry wiedział, że rozpacza za nim, bo i jego czułym, namiętnym sercem targnął ten przejmujący, choć niejasno uświadomiony ból matki. Nie rozumiał, co wróży, czuł tylko, że widocznie ma go spotkać jakaś klęska i katastrofa. Kiedy obejrzał się na lamentującą ostrowłosą Biddy, zauważył krążącego troskliwie obok niej Terencjusza. I on też miał szorstką sierść, podobnie jak Michael, Patsy i Kathleen; z całej rodziny bowiem tylko Jerry był gładkowłosy.
Co więcej – choć Jerry o tym nie wiedział w przeciwieństwie do Toma Haggina – Terencjusz był iście królewskim, kochankiem i pełnym oddania małżonkiem. Jerry od pierwszej chwili życia pamiętał, jak Terencjusz biegał z Biddy całymi milami po plażach albo alejkach pośród palm kokosowych, jak obydwoje bok w bok gnali z roześmianymi pyskami, pełni najszczerszej radości. Ponieważ oprócz braci, sióstr i kilku z rzadka pojawiających się dzikich przybyszów były to jedyne psy, jakie Jerry znał, nie przychodziło mu nawet do głowy, że nie wszystkie psy i suki żyją w tak wiernym stadle. Ale Tom Haggin wiedział, że to bardzo niezwykłe. „Dobra krewi – mawiał często ciepłym głosem, spoglądając na, nie wzrokiem pełnym czułego uznania. – Ten Terencjusz to dżentelmen, taki czworonożny człowiek. Prawdziwy pies-człowiek, psiak równy jak jego cztery nogi. A tyle w nim krzepy, że słowo daję, tę swoją dobrą krew, trzeźwą głowę i dzielne serce przekaże do tysiącznego pokolenia!”
Terencjusz nie objawiał głośno" swojego smutku, jeżeli w ogóle go czuł, ale fakt, że biegał naokoło Biddy, świadczył, że troska się o nią. Natomiast Michael zaraził się od matki rozpaczą i siadłszy obok począł gniewnie oszczekiwać coraz bardziej oddalającą się łódź, tak samo jakby szczekał na każdego wroga skradającego się z szelestem przez dżunglę. Ten widok także zapadł w serce Jerry'emu, potwierdzając domysł, że czeka go jakiś nie znany jeszcze, zły los.
Po sześciu miesiącach życia Jerry rozumiał bardzo wiele i bardzo mało zarazem. Wiedział – nie myśląc o tym wcale i nie zdając sobie sprawy, że wie – dlaczego Biddy, mądra i dzielna Biddy, nie postępuje zgodnie z nakazem serca, który rozbrzmiewał w jej głosie, i nie skacze do wody, by za nim popłynąć. Gdy kiedyś wielka puarka (co w słownictwie
Jerry'ego, wraz z chrząknięciami i kwikiem, stanowiło kombinację dźwięków czy też wyraz oznaczający „świnię”) usiłowała pożreć go, przypartego do wysokiej ściany domu na plantacji, Biddy osłaniała go jak lwica. I jak lwica rzuciła się na kuchcika, który uderzył Jerry'ego kijem chcąc go przepędzić z kuchni. Bez zmrużenia oka czy choćby jednego pisku przyjęła cios, po czym przewróciła czarnego i jęła go tarmosić wśród garnków i patelni, póki nie odciągnął jej (warczącej po raz pierwszy) Mister Haggin, który nie złajał Biddy, natomiast zwymyślał kuchcika za to, że ośmielił się podnieść rękę na czworonożne zwierzę będące własnością boga.
Jerry wiedział, dlaczego matka nie skacze za nim do wody. Słone morze, podobnie jak połączone z nim laguny, było tabu. „Tabu” jako wyraz czy dźwięk nie istniało w słownictwie Jerry 'ego. Natomiast definicja i znaczenie tego słowa tkwiły dojmująco w jego świadomości. Mgliście, niewyraźnie, a jednak nieodparcie wyczuwał, że dla każdego psa wejście do wody jest rzeczą nie tylko nie wskazaną, ale w najwyższym stopniu katastrofalną i że zagraża mu niejasno przeczuwanym, ostatecznym unicestwieniem. Albowiem w wodzie – to na powierzchni, to wynurzając się z głębiny – pływały bezgłośnie ogromne, łuskowate potwory o potężnych szczękach i straszliwych zębiskach, pochłaniające psa jednym błyskawicznym kłapnięciem, podobnie jak drób Mister Haggina dziobiąc pochłaniał ziarno.
Często słyszał, jak ojciec i matka, bezpieczni na brzegu, wściekali się i wyszczekiwali swoją nienawiść do tych straszliwych mieszkańców morza, którzy ukazywali się na powierzchni tuż przy plaży, niby pływające pnie drzewne. Wyraz „krokodyl” nie należał do słownictwa Jerry'ego. Stanowił obraz, obraz pływającej kłody, która tym się różniła od innych kłód, że była żywa. Jerry, który słyszał, zapamiętywał i rozpoznawał liczne wyrazy… będące dla niego tak samo narzędziami myśli jak dla ludzi, ale który z urodzenia i natury nie był obdarzony artykułowaną mową i przeto nie mógł ich wypowiadać, posługiwał się w swoich procesach myślowych obrazami, tak jak ludzie mówiący – słowami. A zresztą i ludzie obdarzeni artykułowaną mową, chcąc nie chcąc, posługują się w trakcie myślenia obrazami, które odpowiadają słowom i rozszerzają ich treść.
Być może w mózgu Jerry'ego wysuwający się na pierwszy plan świadomości obraz pływającej kłody wytwarzał bliższe i pełniejsze pojęcie owego przedmiotu, niż słowo „krokodyl” wraz z towarzyszącym mu obrazem może wytworzyć w świadomości ludzkiej. Jerry bowiem w gruncie rzeczy wiedział o krokodylach więcej niż zwykli ludzie. Potrafił zwietrzyć krokodyla z większej odległości i w sposób bardziej różnicujący niż którykolwiek człowiek, nawet nadmorski dzikus czy mieszkaniec buszu. Umiał wyczuć, że o sto stóp, na miękkim kobiercu dżungli, leży cicho i nieruchomo, być może śpiąc, krokodyl, który wypełznął z laguny.
Lepiej znał język krokodyli niż ktokolwiek z ludzi. Miał lepsze środki i możliwości po temu. Znał ich rozliczne odgłosy, podobne do pochrząkiwań i bulgotania. Wiedział, kiedy wyrażają gniew, lęk, głód i miłość. A każdy z tych dźwięków był dokładnie tak samo wyrazem należącym do jego słownictwa, jak wyrazy ze słownictwa ludzkiego. Owe krokodyle odgłosy były też narzędziami myśli. Za ich pomocą rozważał, osądzał i określał swoje własne postępowanie, tak samo jak człowiek – i podobnie jak człowiek, przez lenistwo nie podejmował żadnych decyzji, lecz tylko notował i utrwalał sobie jasne zrozumienie czegoś, co wprawdzie działo się wokół niego, ale nie wymagało żadnej czynności z jego strony.
Mimo wszystko jednak Jerry nie wiedział bardzo wielu rzeczy. Nie wiedział mianowicie, jaka jest wielkość świata. Nie wiedział, że laguna Meringe, od tyłu osłonięta zalesionymi górami, od przodu zaś przybrzeżnymi wysepkami koralowymi, nie jest bynajmniej całym światem. Nie wiedział, że to zaledwie cząsteczka wielkiej wyspy Ysabel, która z kolei jest jedną z tysiąca innych, niejednokrotnie znacznie większych, tworzących razem Wyspy Salomona, a, oznaczonych przez ludzi na mapie garstką kropek pośród bezmiaru zachodniej części południowego Pacyfiku.
Co prawda, istniało jakieś „gdzieś, indziej” czy „gdzieś dalej”, które niejasno sobie uświadamiał. Ale tak czy owak było to tajemnicą. Z niej wyłaniały się nagle rzeczy, które oglądał po raz pierwszy. Na plantacji Meringe zjawiały się ni stąd, ni zowąd nie widziane dotychczas kurczęta, puarki i koty. Raz nawet zdarzył się najazd przedziwnych, rogatych i włochatych czworonogów, których obraz, zanotowany, w mózgu Jerry'ego, można by odnaleźć w mózgach ludzkich pod nazwą „kóz”.
To samo było z Murzynami. Zjawiali się nagle z Nieznanego, z owego „Skądsiś” czy „Gdzie Indziej”, które dlań było zbyt nieuchwytne, aby mógł o nim cokolwiek wiedzieć. Przybywali niespodziewanie, rośli, z przepaskami na biodrach, z kościanymi kolcami przewleczonymi przez nosy, i chodzili po plantacji Meringe, a Mister Haggin, Derby i Bob zapędzali ich do roboty. Ich przybycie Jerry nieodzownie kojarzył z przypłynięciem „Arangi”. Dalej już się nie… wgłębiał, wyjąwszy tylko skojarzenie pochodne, a mianowicie, że znikanie tych ludzi zbiega się również z odjazdem statku.
Jerry nie wnikał w owe zjawiania się i znikania. Nigdy nie przychodziło mu do złotopłowej głowy, żeby zainteresować się tą sprawą czy też próbować ją rozwikłać. Przyjmował to tak samo jak wilgotność wody czy ciepło słońca. Tak już się działo w życiu i na tym znanym mu świecie. Jego mglista świadomość była po prostu świadomością czegoś – zresztą odpowiadającą dosyć dokładnie posiadanej przez przeciętnego człowieka mglistej świadomości tajemnic narodzin, śmierci, Nieznanego, o których nie ma określonego pojęcia. Nie da się zaprzeczyć, że kecz „Arangi”, statek handlowy, przewożący Murzynów na Wyspach Salomona, musiał być w mózgu Jerry'ego odpowiednikiem tajemniczej łodzi, krążącej między tym a tamtym światem, i znaczył dlań tyle, co ongiś dla ludzi owa łódź Charona, która przeprawiała się przez Styks. Z nicości przybywali ludzie. I w nicość odchodzili. A zawsze przybywali i odchodzili na „Arangi”.
I właśnie na „Arangi” płynął tego rozprażonego do białości, podzwrotnikowego poranka Jerry, trzymany pod pachą przez Mister Haggina, podczas gdy na plaży zawodziła żałośnie Biddy, a naiwny Michael wyszczekiwał wieczyste wyzwanie młodości, rzucane Nieznanemu.II
Z szalupy na pokład „Arangi” był tylko jeden krok nad niską burtą oraz sześciocalowym relingiem z drzewa tekowego; Tom Haggin z łatwością postawił ten krok trzymając wciąż. Jerry'ego pod pachą. Pokład był zatłoczony arcyciekawym tłumem. Arcyciekawy byłby on dla nieotrzaskanych ludzi ze świata cywilizacji, i taki też był dla Jerry'ego; natomiast dla Toma Haggina i kapitana Van Horna stanowił pospolity objaw codziennego życia.
Pokład był niewielki, ponieważ niewielki był statek „Arangi”. Pierwotnie elegancki jacht z drzewa tekowego, z mosiężnymi okuciami, wzmocniony żelaznymi kątownikami, obity niczym krążownik blachami z miedzi i zaopatrzony w spiżowy falszkil, sprzedany został na Wyspy Salomona do przewożenia czarnych niewolników. Jednakże prawnie handel ten podniesiono do wyższej godności za pomocą terminu „werbowanie”.
„Arangi” był więc statkiem werbującym siłę roboczą i transportował świeżo pochwytanych czarnych ludożerców z odległych wysp – do pracy na nowych plantacjach, gdzie biali ludzie przemieniali wilgotne i niezdrowe moczary i dżungle w bogate, wspaniałe gaje kokosowe. Oba maszty
„Arangi” sporządzone były z oregońskiego cedru, tak wypolerowanego i natartego na gorąco parafiną, że w świetle słońca błyszczały niczym płowe opale. Duża powierzchnia ożaglowania pozwalała statkowi płynąć szybko jak strzała i sprawiała, że kapitan Van Horn, jego biały oficer i piętnastu czarnych z załogi mieli niekiedy pełne ręce roboty, Statek liczył sześćdziesiąt stóp długości, a belek podtrzymujących pokład nie osłabiały żadne nadbudówki. Jedynymi otworami (dla których zresztą nie musiano przecinać pokładników) były: świetlik głównej kabiny i zejście kajutowe, luk na dziobie i drugi, niewielki luk na rufie, wiodący do ładowni.
Na tym to ciasnym pokładzie przebywali oprócz załogi „powracający” Murzyni z trzech dalekich plantacji. Termin „powracający” oznaczał, że upłynęły już trzy lata, na które zawarli umowę o pracę i że zgodnie z tą umową odstawiano ich do rodzinnych wiosek na dzikiej wyspie Malaita. Dwudziestu z nich – dobrze znanych Jerry'emu – wracało z plantacji Meringe, trzydziestu przybywało z Zatoki Tysiąca Okrętów na Wyspach Russella, a pozostałych dwunastu z Pennduffryn na wschodnim brzegu Guadalcanaru. Oprócz nich – a wszyscy znajdowali się na pokładzie, paplając piskliwie dziwnymi, nieledwie elfimi falsetami – byli tam jeszcze dwaj biali, kapitan Van Horn i jego oficer, Duńczyk Borckman, co w sumie wynosiło siedemdziesiąt dziewięć głów.
– Myślałem, że w ostatniej chwili nie starczy panu odwagi – powitał Haggina kapitan Van Horn, którego oczy zabłysły z zadowolenia na widok Jerry'ego.
– Ano, niewiele brakowało – odrzekł Tom Haggin. – W każdym razie robię to tylko dla pana. Jerry jest najlepszy z całego miotu poza Michaelem, rzecz jasna, bo tylko one dwa zostały, chociaż te, co zginęły, też nie były gorsze.
Kathleen to była kochana suka, zrobiłaby się z niej wykapana Biddy, gdyby żyła. No, bierz go pan.
Raptownie złożył Jerry'ego na rękach Van Horna, odwrócił się i odszedł.
– A jakby mu się stało co złego, to nigdy panu nie daruję, kapitanie! – rzucił szorstko przez ramię.
– Wpierw musieliby mi głowę uciąć – roześmiał się kapitan.
– To nie takie nieprawdopodobne, kochany – mruknął Haggin. – Meringe jest dłużne plemieniu Somo cztery głowy; trzej umarli na dyzenterię, a na czwartego dwa tygodnie temu zwaliło się drzewo. I jeszcze na dobitkę był synem wodza.
– Owszem, a „Arangi” winien jest Somo jeszcze dwie głowy – przytaknął Van Horn. – Pamięta pan? Jakeśmy zeszłego roku płynęli na południe, jeden gość nazwiskiem Hawkins utonął razem z szalupą w przesmyku Arli. – Haggin odchodząc, kiwnął głową. – Miał on w szalupie dwóch chłopaków z Somo. Zwerbowałem ich do plantacji Ugi. Razem z tymi pańskimi „Arangi” jest dłużny sześć głów. Ale co z tego? Istnieje taka nadmorska wioska, której jest winien osiemnaście. Zwerbowałem ich do Aolo, a że pochodzili z plemienia nadmorskiego, więc ich załadowano na „Sandfly”, który zatonął w drodze do Santa Cruz. Już tam, na wybrzeżu, zebrali grubsze składki… daję słowo, że ten, co by zdobył moją głowę, zostałby drugim Carnegie! Dla gościa, który mnie złapie i dostarczy, uzbierali we wsi sto pięćdziesiąt świń i nie wiadomo ile pieniędzy muszelkowych.
– No, nie udało im się… jak dotąd! – parsknął Haggin.
– Nie ma obawy! – brzmiała wesoła odpowiedź.
– Pan mówi tak, jak kiedyś Arbuckle – zauważył Haggin. – Nie raz to słyszałem. Biedny, poczciwy Arbuckle! Najmądrzejszy i najostrożniejszy gość, jaki w ogóle miał do czynienia z czarnuchami. Nigdy nie położył się spać, póki nie rozsypał na pokładzie całego pudełka gwoździ, a jak już nie gwoździ, to chociaż zmiętych gazet. Dobrze pamiętam –
mieszkaliśmy wtedy na wyspie Florida pod jednym dachem – jak raz wielki kot zapędził karalucha w te papierzyska. A wtedy on pęc, pęc, pęc, dwa razy po sześć z dwóch wielgachnych pistoletów, i podziurawił całą chałupę jak durszlak. No i rąbnął tego kota. Umiał strzelać po ciemku nie widząc celu; pociągał cyngiel środkowym palcem, a wskazujący trzymał wyprostowany wzdłuż lufy. Tak, tak, kochany. To był kawał chłopa i oko miał dobre. Nie było takiego dzikusa, który by sięgnął po jego głowę. A przecie dobrali się do niego, a jakże. Czternaście lat wytrzymał. I to jego własny kuchcik! Odrąbał mu toporkiem głowę przed śniadaniem. Dobrze pamiętam, jakeśmy za drugim razem wybrali się w busz po to, co z niego zostało.
– Widziałem jego głowę, kiedyście ją oddali komisarzowi w Tulagi – dodał Van Horn.
– I taki miał pogodny, spokojny, zwyczajny wyraz twarzy, prawie ten sam uśmiech, który tysiąc razy widziałem! Tak mu jakoś przysechł nad ogniem. Dobrali się do niego, choć to trwało czternaście lat. Niejedna głowa jedzie na Malaitę i zostaje na karku, ale w końcu ją zabierają jak ten stary garnek.
– Ja tam potrafię dać sobie z nimi radę – upierał się kapitan. – Jak tylko kłuje się coś niedobrego, idę prosto do nich i mówię im parę słów z głowy. Nie mogą się połapać. Myślą, że mam jakieś potężne, czarodziejskie lekarstwo.
Tom Haggin nagle wyciągnął dłoń na pożegnanie, uparcie odwracając wzrok od Jerry'ego, którego Van Horn trzymał na ręku.
– Miej pan oko na tych, którzy ode mnie wracają, póki nie wysadzisz ich co do jednego na ląd – ostrzegł przełażąc przez burtę. – Nie mają powodu kochać Jerry'ego ani jego krewniaków, a za nic bym nie chciał, żeby któryś dzikus zrobił mu coś złego. W nocy, po ciemku,można go łatwo machnąć za burtę i do widzenia. Nie spuszczaj pan ich z oka, póki nie wyprawisz ostatniego.
Gdy Jerry zobaczył, że Mister Haggin zostawia go i odpływa szalupą, szarpnął się i przyciszonym, żałosnym skomleniem dał wyraz swemu niepokojowi. Kapitan Van Horn przytulił go mocniej i pogładził wolną ręką.
– Nie zapominaj pan o umowie! – zawołał Tom Haggin oddalając się coraz bardziej. – Gdyby coś się panu stało, Jerry ma wrócić do mnie!
– Spiszę to na papierze i dołączę do dokumentów okrętowych! – brzmiała odpowiedź Van Horna.
Pośród rozlicznych słów znanych Jerry'emu było też jego własne imię. W tym, co mówili obaj mężczyźni, rozpoznał je parokrotnie i wyczuł niejasno, że ich rozmowa dotyczy owej mglistej, nieodgadnionej a strasznej rzeczy, która się z nim działa. Szarpnął się jeszcze mocniej, a Van Horn postawił go na pokładzie. Jerry skoczył do relingu szybciej, niż można by się spodziewać po nieporadnym, sześciomiesięcznym szczeniaku i choć Van Horn natychmiast próbował go zatrzymać, nie zdołałby tego zrobić, gdyby Jerry nie odskoczył na widok wody chlupoczącej o kadłub „Arangi”. Tabu podziałało. Powstrzymał go jaśniejący w mózgu obraz pływającej kłody, która nie… była kłodą, lecz żywą istotą. Nie było to rozumowanie, ale instynkt, który przeobraził się w nawyk.
Jerry usiadł na krótkim ogonku, uniósł ku niebu złocisty pyszczek i wydał długie, szczenięce wycie, pełne przerażenia i żalu.
– No dobrze, dobrze, malutki – uspokajał go Van Horn. – Weźże się w kupę i bądź mężczyzną.
Ale Jerry nie dał się ubłagać. Chociaż miał niewątpliwie do czynienia z białoskórym bogiem, jednakże nie był to jego bóg. Mister Haggin był jego bogiem i to bogiem wyższego rzędu. Nie myśląc o tym Jerry uznawał ów fakt. Jego Mister Haggin nosił spodnie i buty. Natomiast bóg stojący przy nim na pokładzie przypominał raczej Murzyna. Nie tylko nie nosił spodni, chodził boso i miał gołe nogi, ale jak pierwszy lepszy krajowiec był owinięty jaskrawą przepaską, która niby szkocki kilt opadała mu prawie aż na opalone kolana.
Kapitan Van Horn był przystojnym i okazałym mężczyzną, choć Jerry tego nie wiedział. Jeżeli kiedykolwiek prawdziwy Holender zstąpił z obrazu Rembrandta, to był nim właśnie kapitan Van Horn, pomimo że urodził się w Nowym Jorku, podobnie jak wszyscy jego przodkowie od czasów, gdy Nowy Jork nie był jeszcze Nowym Jorkiem, lecz Nowym Amsterdamem. Stroju kapitana dopełniał nasadzony zawadiacko na bakier miękki, filcowy kapelusz, wyraźnie rembrandtowski w charakterze, tors okrywał tani, bawełniany podkoszulek, a u pasa dyndał kapciuch z tytoniem, nóż w pochewce, magazynki pełne naboi i olbrzymi pistolet w skórzanej kaburze.
Na plaży Biddy, która stłumiła już swą boleść, poczęła znowu zawodzić, słysząc wycie Jerry'ego. A Jerry zamilknąwszy na chwilę, aby posłuchać, rozróżnił zajadłe szczekanie Michaela i nie uświadamiając sobie tego, ujrzał nagle jego okaleczone ucho, zadarte uparcie do góry. I kiedy kapitan Van Horn oraz oficer Borckman wydawali rozkazy, a grotżagiel i bezan „Arangi” poczęły wjeżdżać na maszty, Jerry wyładował całą swą żałość serdeczną w wyciu, które tam, na plaży, Bob, rozmawiając z Derbym, nazwał „największym wyczynem wokalnym”, jaki słyszał u psa, i dodał, że gdyby nie trochę zbyt cienki głos, sam Caruso nie umywałby się do Jerry'ego. Jednakże owa pieśń przekraczała wytrzymałość Haggina, który wysiadłszy na ląd przywołał gwizdnięciem Biddy i szybkim krokiem oddalił się z plaży.
Na widok znikającej Biddy, Jerry popisał się jeszcze bardziej carusowskimi efektami, które sprawiły ogromną radość stojącemu obok krajowcowi, powracającemu z Pennduffryn. Roześmiał się i począł drwić z Jerry'ego chichocząc cienko na poły ptasim, na poły ludzkim głosem, przypominającym bardziej krzyki stworzeń żyjących w dżungli niż głos człowieka, prawdziwego człowieka, a zatem boga. To okazało się wybornym środkiem przeciwdziałającym. Jerry'ego ogarnęło oburzenie, że byle czarnuch wyśmiewa się z niego, i w następnej chwili ostre jak igły, szczenięce zęby naznaczyły nagą łydkę zdumionego dzikusa długimi, równoległymi bruzdami, z których natychmiast trysnęła krew. Czarny odskoczył z przerażeniem, ale krew Terencjusza Wspaniałego odezwała się w Jerry'm, który wzorem ojca pognał za nim i rozorał drugą łydkę krwawymi krechami.
W tej chwili, właśnie gdy podniesiono kotwicę i wciągano przednie żagle, kapitan Van Horn, którego bystremu oku nie uszedł żaden szczegół tego wydarzenia, rzucił rozkaz czarnemu sternikowi i obrócił się, by pochwalić Jerry'ego.
– Dobrze, Jerry! – zachęcał psa. – Bierz gol Potrząśnij nimi Potarmoś! Weź go! Weź go!
Murzyn broniąc się wymierzył kopniaka Jerry'emu, który miast odskoczyć, rzucił się naprzód – co było jeszcze jednym dziedzictwem po Terencjuszu – i w ten sposób uniknął uderzenia bosej stopy oraz nakreślił następną serię równoległych czerwonych krech na ciemnej łydce. Tego już było za wiele i czarny, bojąc się bardziej Van Horna niż psa, zawrócił i czmychnąwszy w stronę dziobu schronił się na świetliku kajutowym, gdzie leżało osiem karabinków Lee-Enfield, strzeżonych przez jednego z członków załogi. Jerry począł srożyć się wokół świetlika, na próżno usiłując nań wskoczyć, póki kapitan Van Horn go nie odwołał.
– To ci dopiero poganiacz Murzynów z tego psa! – zwierzył się Van Horn Borckmanowi nagradzając Jerry'ego głaskaniem i należną pochwałą.
A Jerry pod dotknięciem pieszczotliwej dłoni boga – aczkolwiek boga nie noszącego spodni – na chwilę zapomniał o swoim losie.
– Prawdziwy lew z tego psiaka; podobniejszy jest do airedale'a niż do irlandzkiego teriera – mówił Van Horn, wciąż głaszcząc Jerry'ego. – Patrz pan, jaki już duży. A jak zbudowany I Co za wspaniała pierś! Ma krzepę. Będzie z niego pies nie lada, jak się rozrośnie proporcjonalnie do tych swoich łap.
Jerry właśnie przypomniał sobie o swym zmartwieniu i już chciał rzucić się przez pokład do relingu, aby spojrzeć na
Meringe malejącą z każdą sekundą w oddali, gdy wtem w żagle uderzył podmuch południowo-wschodniego pasatu i przygiął „Arangi” burtą do wody. Jerry ześliznął się i osunął po pokładzie, pochylonym pod kątem czterdziestu pięciu stopni, na próżno usiłując przytrzymać się pazurami gładkiej powierzchni. Oparł się dopiero o podstawę bezanmasztu, podczas gdy kapitan Van Horn, który swym marynarskim okiem wypatrzył przed dziobem rafę koralową, dawał rozkaz: „Ster na wiatr!”
Borckman i czarny sternik powtórzyli jak echo jego słowa i kiedy okręcono koło sterowe, „Arangi” błyskawicznie wyostrzył, po czym natychmiast wyprostował się pośród łopotu, żagli i chrobotania szkotów.
Jerry, wciąż zapatrzony w Meringe, skorzystał z poziomej pozycji pokładu, by się pozbierać i popełznąć ku relingowi. Jednakże zatrzymał go zgrzyt bloków grot-szkota na tęgim wodzidle, w chwili gdy grotżagiel, dostawszy wiatr z przeciwnej strony, przelatywał nad nim jak szalony. Jerry dzikim skokiem uniknął niebezpieczeństwa (nie mniej dzikiego susa dał Van Horn, śpieszący mu na ratunek) i znalazł się wprost pod bomem, nad którym ogromny grotżagiel piętrzył się, jakby miał runąć i zmiażdżyć go.
Było to pierwsze zetknięcie Jerry'ego z żaglami. Nie znał tych bestii, a tym bardziej ich obyczajów, ale w jego pamięci gorzało żywe wspomnienie jastrzębia, który – gdy Jerry był jeszcze maleńkim szczenięciem – runął nań z nieba w samym środku osady. Pod grozą przepotężnego uderzenia Jerry przywarł do pokładu. W górze, spadając nań jak grom, zawisł skrzydlaty jastrząb, niepomiernie większy od tamtego. Ale w skuleniu się Jerry'ego nie było ani śladu strachu. Przycupnął tak, by zebrać się w sobie, poddać wszystkie komórki ciała władzy ducha, przygotować się do skoku i pochwycić w locie ową potworną, groźną rzecz;
Lecz oto w następnym ułamku sekundy grotżagiel, znów zazgrzytawszy blokami po wodzidle, przeleciał na przeciwną stronę i wydął się na drugim halsie tak szybko, że Jerry skoczywszy nie zdążył dopaść nawet jego cienia.
Van Hornowi nie wymknął się żaden szczegół tej sceny. Nieraz już widywał młode psy doprowadzone do prawdziwych konwulsji strachu przy pierwszym spotkaniu z wypełniającymi niebo, przesłaniającymi światło, czyhającymi w górze żaglami. Ten pies był pierwszym, który w jego oczach skoczył nieulękle z wyszczerzonymi zębami, ażeby podjąć walkę z potężnym Nieznanem.
Wiedziony odruchem podziwu Van Horn podniósł Jerry'ego z pokładu i chwycił go w objęcia.