- W empik go
Jerychonka - ebook
Jerychonka - ebook
Akcja powieści rozgrywa się w środowisku cyganerii krakowskiej. Filip Osiecki, Andrzej Oryż i Magda Domontówna są malarzami. Każda z tych postaci kocha, jednak bez wzajemności ze strony obiektu uczuć.
Filip jest opętany uczuciem do pięknej baronowej. Nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, iż jest jedynie jej zabawką. Andrzej kocha Magdę, lecz jego uczucie nie opiera się na fizyczności. Domontówna jest dla niego niczym muza. Z kolei Magda darzy uczuciem Filipa. Jej miłość ma jednak charakter platoniczny. Dziewczyna bardziej pragnie wcielić się w rolę przyjaciółki i powiernicy niż obiekt namiętności. Wszystko zmierza nieuchronnie do dramatu...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-054-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Magda Domontówna wróciła około południa do swojej pracowni z dalekiego poza miasto spaceru. Pęk jesiennych stokroci i astrów włożyła do wody w dzbanie i ustawiła niedaleko stalug. Potem zdjęła z siebie okrycie, włożyła bluzę roboczą, obejrzała farby i pędzle, spojrzała na zegar.
– Hm, robię się pedantką i punktualną. To dowód dojrzałości... Marynia się ucieszy! – rzekła sama do siebie z wesołym uśmiechem.
Otworzyła okno i wychyliła się przez nie, ciesząc się ślicznym wrześniowym dniem i słońcem, które zalewało pracownię. Coś nucąc spoglądała na dziedziniec, gdzie bawiły się dzieci i gruchało stado gołębi. Naprzeciw, w oficynie, przez otwarte okna słychać było gromadne czytanie. Widocznie była tam szkoła.
Na środku podwórza stara lipa wyciągała ku słońcu konary i jedna gałąź, na pół złota, pochylała się ku oknu pracowni.
Magda wyciągnęła rękę, ale było za daleko, aby choć listek ująć.
– Może jeszcze za rok – szepnęła. – Może na wiosnę podamy sobie ręce. A może uschniesz?
Zamknęła okno, poszła do stołu zarzuconego szkicami i papierami i wzięła stary, wytarty album.
Wyciągnęła się na kanapie i zaczęła go przerzucać.
Czego tam nie było. Krajobrazy i studia, karykatury, gmachy, szkice, zwierzęta, typy.
Powoli, kartka po kartce przesuwały się zarazem wspomnienia. Wyraziste rysy artystki zmieniały się przy każdej stronicy. Przeżywała na nowo te wrażenia, które czuła wtedy, gdy rzucała na papier te obrazki w swych artystycznych wędrówkach.
Tymczasem głośne czytanie w szkole ucichło, rozległo się suwanie sprzętów i wnet na podwórze wysypał się rój dziewczątek; zaszumiało chichotem, piskiem, nawoływaniem.
Jednocześnie prawie drzwi mieszkania Magdy ktoś otworzył, rozległ się gruby głos, najpierw w kuchni, potem w przedpokoju, i jak burza wpadła do pracowni kobieta wysokiego wzrostu, chuda i zamaszysta, o siwiejących włosach, ubrana czarno.
– Magda, jesteś już?
– Jestem! – odparła artystka, nie przestając przerzucać kartek.
– No, dzięki Bogu. Myślałam, że znowu z twojej łaski będę musiała bawić twoją baronową zamiast myśleć o obiedzie. Co robisz?
– Bawię się. Wiesz, ten nasz album z podróży. Jakbym tam była znowu!
– Dzięki Bogu, że to się skończyło. Ale kupiłaś jabłek?
– Jabłek?
– No, przecież mówiłam, że kucharka zapomniała, a żeś miała iść przez rynek, obiecałaś przynieść.
– A prawda! – podniosła głowę i zamyśliła się zupełnie serio. – Byłam na rynku, alem zapomniała, co mianowicie miałam kupić. Nie przypomniałam sobie, więc wzięłam kwiatów na straganie. Ot, tam stoją.
– Dziękuję ci. Dostaniesz je na wety, bo ja nóg nie mam biegać za ciebie. Nigdy rachować na ciebie nie można.
– Ciekawam, com gorszego od kucharki? Jej wolno było zapomnieć, a mnie nie? Patrz tu, poznajesz? To ty jesteś na widok frutti di mare w Wenecji!
– Pfuj! Jeszcze mi stoją w oczach; a ten swąd! O, żem już Kraków zobaczyła!
– Nie pojechałabyś znowu ze mną?
– Za nic! Za nic!
– A ja choćby jutro!
– Zwariowałaś... Masz tyle obstalunków.
– To i cóż? Mogą poczekać. Czekałam i ja na nic.
Pojedziemy, Maryniu!
– Ani myślę. Dosyć głupstw. Siedź i pilnuj roboty, która ci chleb daje. I jeszcze jaki! Co prawda, dogadzając ci w twojej pasji do malarstwa, nigdym nie pomyślała, że z tego będzie jaki rzetelny pożytek.
– Dlaczegóż więc męczyłaś się tyle lat dla mnie w Dreźnie, Monachium i Włoszech? Myślałam, że wierzysz we mnie!
– At, naprawdę, kiedym objęła nad tobą opiekę, miałaś piętnaście lat: fatalny wiek! Wolałam z dwojga złego, żebyś smarowała płótna, niż w bezczynności zaczęła marzyć o oficerach.
– Malarzy kolegów toś się nie lękała? – zaśmiała się Magda.
– To brudasy, wariaty! Zresztą, tam w szkołach to cię Filip pilnował. Byłam spokojna.
– Więc to Filip był moim aniołem stróżem z twojego ramienia? Patrz, tu jest Filip, jak mu Anglik położył baedeckera na świeżej podmalówce.
– Nie wspominaj mi tego chłystka! – burknęła. – Przez rok mógłby choć słówkiem się odezwać. Ale mu spadek w głowie przewrócił. Potrzebne mu były te krocie!
Mógłby mi coś dać na szkołę przynajmniej, ale on się nawet nie pochwalił, nie spytał o radę...
Magda zatrzymała oczy na ostatniej kartce albumu. Był na niej stary mur przy Via Appia, pamiętający cezarów, zwalisko potężne z ciemnej cegły, którą bluszcze spoiły.
Płoty z suchego winogradu i ciernia okalały olbrzyma, a na jego szczycie wiek XIX postawił czerwony słupek z izolatorem telegrafu. Drut przecinał szafir nieba; siedziały na nim dwie jaskółki przelotne, tuląc się do siebie.
– Wiesz, co się z tymi ptaszkami stało? – rzekła, pokazując siostrze obrazek. – Jedna uleciała, druga padła martwa. Znaleźliśmy ją w cierniach i pochowali w papierośnicy Filipa u stóp tych ruin.
– Trzebaż takie głupstwa pamiętać!
– A bo to nie było ostatnie, cośmy razem popełnili?
Tegoż wieczora przyszła owa sławna depesza z Wiednia o spadku i Filip pojechał.
– Będzie temu dwa lata. Dwa lata słowa nie napisać!
Pracownia jego kosztuje mnie dwieście reńskich rocznie.
Ciekawam, po co ja płacę? On już malować nie będzie!
– Pozwól mi ten koszt ponosić i nie mów źle o nieobecnych. Muszę mojego anioła stróża wziąć w obronę.
Ma wstręt do listów, wiesz o tym dobrze; przy tym świat wielki, a on zawsze marzył, aby go zwiedzić. Jest teraz może na Alasce lub na Borneo. Z kolei przyjedzie i do Krakowa.
– Dużo rzeczy toleruję, lecz tracenia pieniędzy w podróżach wcale nie rozumiem. Włóczyliście mnie po wszystkich włoskich dziurach i kazaliście się zachwycać!
Czym, proszę? Skała, woda, drzewo, niebo... to mi osobliwość! Tylko jedzenie tam jest osobliwie obrzydliwe i żebractwa więcej niż gdzie indziej. Ale po to nie warto jechać tyle dni i godzin.
– Widzę, że stanowczo nie dasz się na powtórzenie wędrówki namówić. Muszę zaproponować panu Sylwestrowi, aby mi towarzyszył.
– No, no, bardzo proszę! Gotowaś dla żartu to zrobić, a on uwierzy. Tego by tylko brakło, żeby się go nigdy nie pozbyć.
– Co on ci szkodzi? Zacności człowiek.
– Doprawdy? Człowiek w jego wieku, żeby był zacny, toby siedział u św. Barbary, nie u ciebie. Modliłby się o śmierć szczęśliwą, ale nie przewracał oczu do młodej dziewczyny, która może być jego wnuczką.
– Wiesz, muszę wyrysować twoją minę, gdy mnie pan Sylwester ukradnie, bo uważam, że dobrowolnie mnie za niego nie dasz.
– A nie dam, bo to byłby nonsens. Gadałaś zawsze o kapłaństwie sztuki, bardzo pięknie. Chcę w to wierzyć, ale tylko w kapłaństwo bezżenne, jakem prawa katoliczka.
Bądźże sobie kapłanką, bo do niczego więcej nie jesteś zdatna. Zastanów się, w jakim stanie byłby obiad twego męża i jego bielizna! A też dzieciska nieszczęsne od razu, dla uratowania ich od śmierci, trzeba by oddać do podrzutków.
– To jest projekt genialny. Idę za mąż! Rozwiązałaś jedyną kwestię, która mnie powstrzymała w oddaniu ręki i serca panu Sylwestrowi.
– Tobie wszystko służy za powód do śmiechu. Rany Pańskie ktoś dzwoni! To pewnie baronowa do portretu, a tutaj kurzu i śmieci po kostki! Otwórz okna, niech tylko terpentyna wywietrzeje.
– Ani myślę. Terpentyna utrzymuje moje makaty od najścia moli, a mnie jest koniecznie do życia potrzebna.
Dawajże tu tę bella donnę.
Wstała dość opieszale i zrzuciła zasłonę ze stalug.
Ukazał się na pół podmalowany portret bardzo pięknej kobiety w stroju balowym. Cała w bieli stała wyzywająca, chłodna, na tle wschodniej makaty.
Portret pysznie się zapowiadał, wart sławy Magdy Domontówny, która przed rokiem dostała medal złoty w salonie paryskim. Spojrzała na swe dzieło i umaczawszy szmatę w terpentynie starła fałdę materii, potem pilnie zaczęła ją przemalowywać.
W tej chwili baronowa weszła do pracowni, rzuciła na stół karton i rzekła rozpinając stanik:
– Tym razem ja się spóźniłam, lecz to wina fryzjera, który mi nie mógł dogodzić. Pani już przy pracy?
– Zaledwie od minuty.
Obejrzała się na piękną panią, rozbierającą się przed zwierciadłem i uśmiechającą się do siebie samej z lubością zupełnego zadowolenia.
Była bardzo piękna i ślicznie zbudowana, wyglądała na dziewczynę dwudziestoletnią, a miała lat trzydzieści i od dwóch lat rozwiedziona była z mężem, którego znano w Krakowie, bo służył tam dłuższy czas w wojsku; po zerwaniu z żoną wyniósł się i przepadł bez wieści. Ojciec baronowej, aferzysta wiedeński, w Krakowie był znany jako dostawca wojskowy i tamże sobie żonę wynalazł, zbogaconą mieszczkę, która mu wniosła w posagu dwie kamienice i sporo gotówki. Skutkiem jakichś tajemniczych zawikłań w interesach musiał się z Austrii wynieść.
Podróżował wiele z żoną, za granicą im się córka urodziła i tam ją wychowano, tam też stary umarł. Po jego śmierci wdowa zjechała do Krakowa z fortuną poważną i piękną panną na wydaniu.
Tymczasem ludzie trochę zapomnieli o powodzie dobrowolnej banicji, resztę zatarły posag i uroda panny, i nikt się nie zdziwił, że złożyły wizyty i weszły do towarzystwa.
Coś w niespełna rok rotmistrz Faustanger o pannę się oświadczył i został przyjęty.
Małżeństwo to niedługo cieszyło się sobą. Po dwóch latach rotmistrz przeniósł się do Styrii, piękna Alicja wróciła do matki.
Mówili jedni, że on był gwałtowny i zazdrosny, drudzy, że ona nudziła się w Krakowie, gdzie męża stale trzymała służba.
Te panie zeszły ludziom na jakiś czas z oczu, a gdy o nich trochę zapomniano, wróciły znowu i odtąd co rok spędzały tu kilka miesięcy, których stara radczyni używała do interesów, młoda pani do odpoczynku po zagranicznych sezonach.
Magda znała baronową od wiosny. Zamówiła portret, pozowała kilka razy i wyjechała do Ostendy, bo jej się zdało, że ma reumatyzm, a troskliwość o zdrowie posuwała do dziwactwa. Teraz za powrotem przebłagała artystkę i znowu regularnie przychodziła co dzień do pracowni.
Magda nie mogła się oprzeć piękności tej twarzy i kształtów, miała prawdziwą przyjemność umysłową w rozmowie z nią. Przyznawała jej wykształcenie wszechstronne, wdzięk rzadki, łatwość obejścia i rozmowy, lecz pomimo to wszystko nie czuła do niej sympatii, przeciwnie – nieprzepartą nieufność i jakby strach.
Przezwała ją żartem bella donna i nazwa ta krążyła po mieście, gdzie artystka miała całe legiony znajomych, przyjaciół i kolegów i lubiana była ogólnie.
Baronowa ubrała się szybko i stanęła do pozowania.
Magda przyjrzała się uważnie, zmieniła trochę układ postaci i usiadła przed stalugami.
– Wolno mówić? – uśmiechnęła się piękna pani.
– I owszem.
– Czy pani mnie nie znajduje piękną?
– Ja? – zaśmiała się artystka ubawiona pytaniem wymówionym tonem rozpieszczonego dziecka. – Przeciwnie, widzę, że pani ma charakter i wyraz rzadki przy takiej piękności.
– To czemu mi pani nie powie tego nigdy?
– Zachwyty moje bywają milczące.
– Jak pani to mówi? Nigdy nie można dociec, czy pani żartuje, czy mówi serio. To mnie i gniewa, i zajmuje, i podoba się.
– A jak pani się dowie, przestanę już zajmować?
– To zależy! Jeśli się przekonam, że pani drwi ze mnie, postaram się zadrwić z pani.
– Służę, i owszem! – odparła Magda zawsze uśmiechnięta.
Na sekundę brwi baronowej zbiegły się i nozdrza rozdęły. Musiała być gwałtowna i nieprzywykła do oporu.
Magda wyraz ten przelotny uchwyciła jednakże, uśmiech jej o cień jeden stał się bardziej drwiącym.
Ale już baronowa ozwała się swobodnie:
– Mam do pani pretensję. Zostałam obdarzona przezwiskiem wcale niepochlebnym. Skąd mi pani daje własności trujące?...
– Przeciwnie, to właśnie powód, żem uznała pani piękność: Bella donna.
– A nie boi się pani jej trucizny za przezwisko?
– Nie. Bardzo tylko nierozsądne i głodne ptaszki biorą się na te jagody. Ale któż to pani mój żart powtórzył?
– Ach, nie pamiętam nawet. Wbrew przysłowiu jest pani bardzo lubiana i poważana w kraju własnym i nie ma pani wrogów.
– Bo i ja wszystkich lubię. Jestem dzieckiem krakowskim i bardzo gród swój kocham.
– I nie jest pani belladonną – w zamyśleniu poważnym wymówiła baronowa.
Chwilę milczały, aż piękna pani rzekła żywo:
– Chciałam spytać pani o nazwisko pani siostry.
Wczoraj powiedziała mi je i wydało mi się znanym.
– Osiecka. Mąż jej służył w ułanach i umarł młodo wskutek porażenia słonecznego w czasie manewrów.
Zaledwie go pamiętam.
– Ma syna?
– Nie. Ma tylko mnie, którą wychowuje od dziesięciu lat.
– Spotkałam w Ostendzie młodego człowieka tego nazwiska.
– To pewnie Filip.
– Kto taki?
– Syn brata jej męża.
– Pani go zna?
– Jakże! Jak brata i kolegę. Chowaliśmy się razem pod jej opieką.
– To dziwne, że mi o pani nie wspomniał, gdyśmy mówili o Krakowie.
Magda uśmiechnęła się po swojemu.
– Może miał ciekawszy temat do rozmowy.
Baronowa uśmiechnęła się także po swojemu, trochę lekceważąco.
– A może to kto inny? Średniego wzrostu, szczupły, złoty blondyn z czarnymi oczyma, śliczne ma zęby, a śmieje się często i żywy jak student. Wracał z Egiptu opalony jak Beduin. Grywał mi na tamecznej gitarze oryginalne wschodnie melodie. Ładny ma głos i ogólnie bardzo może się podobać. Przy tym jest w nim coś tajemniczego; wygląda, jakby poza jednym był drugi człowiek.
– Poza światowcem jest artysta.
– Więc naprawdę jest kolegą pani?
– Tak, ale raczej mistrzem nigdy niedościgłym. Czyż nie mówił pani, że maluje?
– Ani wspomniał. Domyślam się raczej tego po świetnych opisach zwiedzanych okolic. Czuć, że co widział, widział dobrze.
– Szkoda! – szepnęła Magda. – Pracownia jego dwa lata stoi pustką, a na stalugach obraz rozpoczęty na wystawę. Przerwał go dla podróży do Włoch i stamtąd w świat ruszył. Szkoda... nie powinien się zmarnować.
Była w tej chwili bardzo poważną, surową nawet.
– Wyglądał bardzo szczęśliwy i wesół. Naprawdę, po co ma być koniecznie sławnym!
– Czy pani nie wierzy w powołanie?
– Owszem, wierzę, że nikt go nie spełnia.
– To wielka prawda. Dlatego tylu jest ludzi wykolejonych i złamanych. Wiedząc to i spotykając co krok, nie chcę, by Filip wśród nich się znalazł.
– Pani go widocznie wyszczególnia w swej sympatii?
– Tak. Zresztą znam go jak siebie i wiem, czego jego dusza potrzebuje. Daj Boże, by on to sobie przypomniał!
– Sądzę, że go pani rychło zobaczy w Krakowie – rzekła baronowa z uśmiechem dwuznacznym.
Magda spojrzała na nią uważnie, badawczo i rzekła swobodnie:
– Ano, to będzie zupełnie naturalne.
– Co takiego?
– Co wart artysta, jeśli nie czci piękna?
Baronowa skrzywiła się.
– Znowu nie wiem, czy pani drwi, czy mówi serio?
– Pani trochę zmieniła pozycję lewej ręki. Odrobinę wyżej, jeśli łaska. Tak, dobrze.
– Pani się nigdzie w świat nie wybiera?
– Tej zimy nie. Mam mnóstwo zamówionych portretów i lubię Kraków.
– I ja tu zimuję niestety! Matka z roku na rok jest skąpsza. Nie rozumiem, co będę robiła tu w tej dziurze przez tyle miesięcy!
– Tak, gdy się nawyknie do ruchu i zmian, trudno bez tego się obejść.
– Pani bo szczęśliwa, ma swoją sztukę. Żebym ja umiała tworzyć, życie inaczej by poszło. Ale ja tylko umiem naśladować i to mnie doprowadza do rozpaczy. Z nudy wzięłam się teraz do czytania i muzyki, ale to nie wystarcza. Czy pani maluje cały dzień?
– O nie! Wstaję bardzo rano i odbywam dalekie spacery. Pracuję do obiadu, potem odwiedzają nas znajomi.
Wieczorem, gdy jesteśmy same, czytuję głośno siostrze lub gram. Życie jak w zegarku. Zresztą siostra nie daje mi próżnować.
– Pani Osiecka ma szkołę podobno?
– Ach, to jej konik. Zbiera między opłotkami dziatwę ubogą i dziką i mustruje to stado do południa. Co za tragikomiczne bywają co dzień w tym państwie wydarzenia! Jest zawsze oszukiwana, wyzyskiwana i często jeszcze wyśmiewana, ale zawsze z rezultatu rada.
Podziwiam, jak jej czasu wystarcza na tyle zajęć, bo mając już swoją ukochaną szkołę, należy jeszcze do zarządu dwóch ochron i przytuliska starców i kalek. No i zarządza mną i moim domem, i ma mnóstwo towarzyskich stosunków.
– I nigdy się panie nie sprzeczają?
– Nie. Ona na mnie często gderze za roztargnienie, a ja się śmieję z jej codziennych niepowodzeń z dziatwą.
Zresztą harmonii naszej nic nie zakłóca. Zanadto jesteśmy do siebie przywiązane.
– A ma też pani kogo szczególnie wybranego wśród tej masy znajomych?
– O, zapewne. Mam koleżankę z Drezna, Berwińską, wyborna dziewczyna! Mam dwoje staruszków, Zaklickich, którzy gospodarzą na ziemi o mil parę za miastem. Ano, lubię bardzo Andrzeja Oryża, malarza, który mnie zawsze odsądza od wszelkich zalet, i pana Sylwestra, który mnie broni przed jego krytyką.
– Tego znam!
– To nietrudno! Nie ma domu, gdzie by nie bywał, i kamienia w Krakowie, który by bez niego położono od lat pięćdziesięciu.
– Mówią, że jest bardzo majętny.
– Zapewne, jeśli mógł zgromadzić tyle cennych przedmiotów. Dom jego to istne muzeum.
– Doprawdy? Muszę się do niego zaprosić. Mam kult dla takich starych gratów.
– Znajdzie tam pani, co zechce: od brązów do sztychów, od połamanych mebli do koronek.
– To nawet się opłaci ze staruszkiem poflirtować.
– O, niezawodnie! Tym bardziej tutaj, w cichym Krakowie, gdzie wybór, sądzę, niewielki.
– Pani toleruje tę zabawkę?
– Jeśli to kogo bawi... dlaczego nie?
– A pani tego nie próbuje?
– Flirtu? Nie! Zanadto jestem roztargniona, a to gra wymagająca wielkiej przytomności umysłu. Ciągle bym zapominała, żem zaczęła i z kim właściwie.
W tej chwili zegar wybił godzinę. Baronowa zerwała się gwałtownie.
– Dla Boga! Już trzecia, a ja miałam o pierwszej być u szwaczki. Anim się spostrzegła.
– Ani ja – rzekła Magda obojętnie, nie przestając malować. Baronowa ubierała się spiesznie, trochę zagniewana na siebie samą.
– To jest nie do darowania. Szwaczki już nie zastanę, a matka mi piekło zrobi o śniadanie. Cały porządek dnia zmącony. Teraz dopiero czuję, jakem zmęczona. Członki mi ścierpły. Chyba już jutro sprawię sobie i pani rekreację.
– O nie! – zaprotestowała Magda. – Jeszcze tylko tydzień posiedzeń; niech się pani poświęci. Wykończenie i akcesoria zrobię już bez pani, ale tego tygodnia nie ustąpię.
– Rada pani mnie się pozbyć, uważam.
– Bynajmniej, ale musi pani odpokutować Ostendę.
– Cóż mam robić. Przyjadę pod warunkiem, że pani mnie będzie bawiła. No, do widzenia zatem.
Już ubrana, podała artystce rękę w bardzo eleganckiej rękawiczce i dodała z wabnym uśmiechem:
– Bardzo bym rada po skończeniu portretu pozostać w gronie znajomych pani.
Magda ukłoniła się w milczeniu i uścisnęła podaną dłoń.
Potem przeprowadziła baronową do przedpokoju i wróciła do roboty. Malowała pilnie, korzystając ze świeżej pamięci, zajęta wyłącznie swym dziełem, które coraz doskonalej występowało jak żywe na płótno. Krótko jednak dano jej pracować, bo majorowa wpadła jak burza.
– Myślałam, że tu zanocuje! Czy sfiksowała? Nie wie, że w każdym porządnym domu ludzie są głodni o trzeciej?
Obiad przepalony na nic! Chodźże prędzej! Już tylko patrzeć, jak Oryż z Sylwestrem się zjawią.
– Daruję im moją porcję. Patrz, czy dobrze? Majorowa przysłoniła oczy i zachodziła to z prawej, to z lewej strony sztalug.
– Podobna! Nie ma co mówić. Ale to zgroza tak się obnażać. Nie mogę do tego przywyknąć. Ale wiesz, com o niej słyszała? Mąż się z nią rozszedł dla gachów. Wszyscy oficerowie byli u niej w łaskach.
– Dotychczas zbierałaś po Krakowie tylko błąkające się dzieci, teraz, uważam, że zaczynasz zbierać plotki.
– To nie są plotki. Chcę, żebyś wiedziała, co o niej mówią, i żebyś była ostrożną.
– Dawno wiem, co mówią. Oryż przecież od tego jest, żeby mi prawił skandale; lecz nie cierpię, gdy kobiety obgadują się wzajemnie, i każda oczerniona ma we mnie obrońcę. Nie godzi się powtarzać oszczerstw nie popartych żadnymi faktami.
– A to wyśmienite! Więc to mały fakt, że od niej uciekł?...
– Pewnie, że to niczego nie dowodzi. Mogli się w tysiącach innych rzeczy nie pogodzić. Zresztą, co mi tam!
Nie cierpię, gdy kogo obgadują, i basta!
Majorowa zamruczała coś dla utrzymania swej powagi i ostatniego słowa, ale serce jej pełne było radości z oburzenia siostry. Ona czasem tak jej próbowała dla przyjemności usłyszenia zdrowej, śmiałej prawdy. Lubiła tę dziewczynę nad życie za jej szczerość i poczucie honoru.
Dumna była, że wychowała taką, i pewna, że to jej wpływ i zasady taką ją uczyniły. Chociaż, jeśli kto nad kim miał władzę, to Magda nad nią.
– Wiesz, gdzie jest Filip? – ozwała się artystka, nie odrywając się od roboty.
– No?
– W Ostendzie grywał na gitarze baronowej i tu prędko przyjedzie.
– Nie może być! A to chłystek! Niechże mi się na oczy nie pokazuje.
– Bo go wpakujesz do szkoły jako moralnie opuszczone dziecko i włóczęgę.
– Więc się zakochał w tej lali, a ona się przechwala.
Winszuję.
– Znowu zaczynasz. Ja zaś dziwiłabym się, gdyby się nie zakochał; nie byłby artystą. Ona się tym nie przechwala. Zanadto jest piękną, aby jej już nie spowszechniały ludzkie zachwyty.
– Ja tam w niej nic tak nadzwyczajnego nie widzę. At sobie!
– Maryniu, bo cię wygonię z pracowni. Bój się Boga, kobieto, spojrzyj na jej linie, na kształt bioder, na karnację, na ramiona, na profil. Toć żywy posąg grecki!
– Dziękuję ci za taką piękność! Dosyć wstydu miałam włócząc się z wami po galeriach. A ja ci powiadam, że to jest chorobliwe, ten wasz zachwyt nad taką marnością.
Zgnije i tylko fetor zostanie.
Magda ze złością rzuciła paletę, pędzel i zakryła portret.
– Żebym ciebie nie kochała, tobym znienawidziła! – zawołała oburzona.
A majorowa śmiała się z dobrodusznym triumfem i otwierając okno pracowni rzekła:
– Dzięki Bogu, przecież postawiłam na swoim. Zjemy w porę obiad, bo oto Oryż dzwoni.
Magda obejrzała się za bronią odporną i porwawszy z dzbana pęk astrów, zaczęła nimi uderzać siostrę, pędząc ją ku drzwiom i wołając żartobliwie:
Idźże do jadła, napoju, Zostawże mnie w spokoju, A kysz, a kysz!
– Kto potrzebuje sukursu? – zawołał z salonu Andrzej Oryż.
– Naturalnie ja – odparła majorowa. – Patrz pan, jak ona moje siwe włosy postponuje! Zgroza!
Malarz stanął przed Magdą i usiłował odebrać jej pęk kwiatów. Był to człowiek młody, suchy i śniady, bardzo brzydki, nadzwyczaj bystrego wyrazu twarzy, przy którym zupełnie zapominało się o brzydocie. Magda, śmiejąc się wesoło, umykała mu kwiaty, wreszcie, zmęczona, rzuciła je na stół i wymknęła się z pracowni.
– Wróg sromotną podjął ucieczkę – zadeklamował Oryż – pozostawiając łupy w ręku zwycięzcy!
Zebrał kwiaty i chwilę trzymał je w ręku smutno się wpatrując. Wybrał jeden, włożył w klapę surduta, potem, jakby zawstydzony, wyjął. Na to wróciła Magda, już przebrana do obiadu, nucąc półgłosem.
– Co to? Pan stokrotki obrywa! – zaśmiała się.
– Tak, pytam, czy mnie kto kocha – odparł ironicznie.
– Niech pan mnie spyta. Ja wiem.
– A ja wcale nie chcę słyszeć tego, co pani wie. Wolę stokroć kochać bez nadziei, niż być kochanym przez kogoś obojętnego.
– To dowód, żeś pan bardzo jeszcze młody.
– Miałem już czas młodość zmarnować, ale miłość beznadziejna daje natchnienie, a tamta odbiera. Więc niegłupim zmieniać.
– Patrzcie no, więc pan w sercu krwawą ranę nosi!
Niechże się panu przypatrzę i oddam cześć.
– Słuszną. I przyjmuję. Uczynię panią nawet moją powiernicą. Kocham bez wzajemności moją praczkę.
– Winszuję, ale jej się nie dziwię. Żadna praczka nie odda serca abnegatowi. To by była za wielka ofiara.
Miałam dzisiaj trzy godziny baronową... wie pan!
Oryż podszedł do stalug i odkrył portret. Długi czas przyglądał się w milczeniu – oczy jego zabłysły, nozdrza się rozdęły – nie mówił nic, aż ochłonął.
– Cóż... dzisiaj drzewo czy bawełna? – spytała Magda, układając kwiaty.
– Nadmuchana cielęcina – zdecydował Oryż. – Tak fuszerować i ja bym potrafił. Ta dama nie ma mięśni ani krwi... to jest bohomaz! Takie sprzedają na łokcie po kramach na odpustach!
– Takie! – zaśmiała się Magda. – Kup mi pan trzy łokcie takich świętych!
Spojrzała na swe dzieło, a Oryż jął jej różne punkta wskazywać.
– Dlaczego to ramię spuchnięte? Tu, ani chybi, formuje się wrzód, a ten palec rzeczywiście jest krzywy. A te sine zygzaki, czyż to mają być żyłki? Nikt żywy takich nie widział dotychczas. Gdybym był baronową, tobym to straszydło darował na kurtynę do gabinetu figur woskowych.
Magda słuchała bez gniewu, owszem z zajęciem.
Śledziła uważnie wskazane punkty i potakiwała głową.
– To prawda. Przemaluję jutro – rzekła.
– Na co się to zda? Zmaże pani jeden, a zrobi trzy błędy – odparł Oryż wciąż się wpatrując.
– To zmażę wszystko!
Wzięła szczotkę i butelkę z terpentyną i bez żartu zabierała się do roboty.
Wtedy Oryż prędko płótno zakrył i żywo rzekł:
– Po obiedzie! Po obiedzie!
Wybuchnęła śmiechem, a on spostrzegł, że się zdradził, i dodał odprowadzając ją od stalug:
– Bo to daremny trud. Będzie pani smarowała i źle smarowała, więc po co z panią walczyć? To jest mania, a głupcy utrzymują w niej panią. Świat tyle się zna na sztuce, co Sylwester. Maluj sobie pani dla takich.
– To dobrze. Wzroku panu nie będę więcej zabijała widokiem bohomazów.
– O, dziękuję pani z całego serca – odparł wdzięcznie.
Oryż był prawie domownikiem u nich, bo się stołował i miał w przechowaniu u majorowej swój kuferek z drogocennymi rzeczami. Nie trzymał go w swej pracowni, bo ta była periodycznie licytowana przez lichwiarzy.
Mówił też dlatego z przechwałką, że nigdy nie może nadążyć z robotą i że każde jego płótno ma nabywców, zaledwie obeschnie.
Zdolny był niesłychanie, ale próżniak i cygan. Żył z ilustracyj; pracował tylko wtedy, gdy go trzymano jak na uwięzi albo gdy nie miał nawet centa na cygaro. Rano wałęsał się bez celu. Po obiedzie szedł do knajpy; rzadko w domu nocował. Czasami ginął gdzieś na całe tygodnie.
Majorowa lubiła go przecie, bo jej co dzień prawie przyprowadzał ze swych wędrówek obdartusów do szkoły i bardzo się tą szkołą zajmował. Zresztą miała to przekonanie, że zeń zrobi statecznego człowieka, i dlatego karmiła go dobrze, bo mówiła, że porządny wikt wpływa najskuteczniej na poprawę obyczajów.
Rzeczywiście, Oryż od roku, jak do nich przystał, dość regularnie przychodził i czasami nawet płacił. Gdy Magda malowała po obiedzie, czytywał jej głośno, i jeśli go chciała mieć z sobą wieczorem w teatrze lub na spacerze – nie szedł do knajpy.
Przepadał czasami bez wieści, ale tylko wtedy, gdy te panie czas jakiś bywały zajęte towarzyskimi stosunkami i o nim zapomniały. Wracał wprost do nich i jakby wczoraj pożegnał, prosił o klucz od kuferka, siadał do obiadu i plądrował po pracowni Magdy.
Majorowa wołała z jadalni. Zasiedli do stołu.
– Cóż słychać w szkole? – zagadnął Oryż, który jadł mało i nawet na potrawę nie spojrzał.
– Było ich dzisiaj trzydzieścioro – pochwaliła się majorowa.
– Winszuję. A moja Wikta nie uciekła jeszcze?
– Nie. Teraz mam na nie sposób. Daję śniadanie. Nie dość na tym! Białą kawę! Kto przychodzi umyty i uczesany, dostaje w dodatku bułkę.
– Bagatela! – zaśmiał się Oryż. – Na takich warunkach tobym się i ja mył i czesał co dzień.
– To mi doradził ks. Walery od św. Barbary. I wie pan, okazało się to nadzwyczaj skuteczne. Już dzisiaj dałam dwadzieścia bułek.
– Ależ to panią musi porządnie kosztować ta trzódka błędnych owiec!
– Tylkoż to! Żyję na koszt Magdy już teraz, a na tamto wystarczam ze swoich.
– To jednak musi być zabawne mieć zawsze pieniądze na każdą potrzebę.
– Warto, żeby pan tego spróbował. Czas się ustatkować, panie Andrzeju.
– Nie chcę! To nie szyk w naszym cechu – odparł Oryż pogardliwie. – O czym pani myśli? – zwrócił się do Magdy.
Drgnęła, budząc się z zadumy. Ale on nie dał jej odpowiedzieć.
– Niech pani nic nie mówi, bo to będzie kłamstwo.
– O, bardzo proszę! Nigdy sobie tej fatygi nie zadaję, aby zmyślać. Myślałam o Filipie.
– Odnalazł się?
– Tak. Poznała go baronowa w Ostendzie; ma tu przyjechać rychło. Myślałam tedy, że się weźmie do pracy.
– Romansowania z baronową? To niezawodnie.
– Ależ jedno drugiego nie wyłącza! Miłość daje natchnienie.
– Jak komu; mnie przeciwnie.
– Ba, jeśli kto marzy o praczce! – odcięła.
– Lepiej o praczce niż o baronowej. Bo ta rozskubie jego duszę na szarpie i zrobi z nich sobie taburecik lub poduszkę dla pinczera!
– Oho, pan nie znasz Filipa – wtrąciła majorowa. – Nie tak łatwo go rozskubać! Da sobie radę.
– Zresztą, co tam! – machnął ręką Oryż. – Człowiek po to żyje, by się zmarnować. Więc, czy się zmarnuje od knajpy czy od buduaru, od długów czy od perfum... to rezultatu nie zmienia.
– Panie Andrzeju, bez urazy, ale przyjdź pan do szkoły na parę lekcyj katechizmu – rzekła majorowa żartobliwie.
– Nauka niedługa, nietrudna do pojęcia, a równie skuteczna jak rózga, na którą, niestety, pan już za stary.
– Dziękuję pani i skorzystam, skoro pani rozszerzy swój zakład i na chłopców.
– A wie pan, że już o tym myślę. Ksiądz Walery bardzo mnie do tego namawia. Tylko w tym domu ciasny lokal.
– Dzięki Bogu. Mam jeszcze czas powałęsać się nad Rudawą, zanim mnie pani do katechizmu zapędzi.
Obiad był spożyty. Powstali tedy i przeszli do saloniku.
Majorowa przyniosła stos dziecięcych zeszytów do przejrzenia, Oryż zapalił cygaro, Magda usiadła do fortepianu i brząkała coś od niechcenia.
Oryż słuchał chwilę, potem wstał.
– Nie jestem dzisiaj paniom na nic potrzebny? – spytał majorowej.
– Ach i owszem. Wyrysuj mi pan ładny zygzak na plecionki. Potrzebuję modelu, a u Magdy doprosić się go nie mogę. Narób mi pan też ładnych monogramów do haftu!
Oryż z widocznym zadowoleniem przyniósł z pracowni papier i ołówki i na kolanie jął rysować. Nigdy go nie można było namówić, by używał stołu.
W tej chwili dzwonek się ozwał i Magda rzekła:
– Jest pan Sylwester.
Gość był to niemłody jegomość, otyły, czerwony i uśmiechnięty, bardzo starannie ubrany i ruchliwy.
Wyglądał na człowieka, któremu życie szło gładko: i wesoło jak strumyk bardzo jasny ale i gładki.
Już w przedpokoju gadal ze służącą, a witając towarzystwo mówić nie przestawał.
– W przelocie wpadłem, okropnie mi się spieszy! Mam dla pani majorowej lokal, cacko, na szkołę. Radzę się spieszyć, bo zajmą Ale mówiłem z właścicielem, obiecał do jutra czekać. Nie było pani panno Magdo, dzisiaj na wystawie, a szkoda, są nowe kartony Matejki. Pana to chcę porwać z sobą jako eksperta.
– Od czego? Alboż fan pijasz piwo?
– Pijam niekiedy. Ale nie o to rzecz idzie. Dano mi znać że jest do nabycia prawdziwy Carlo Dolci. Boję się, czy nie blaga.
– I niezawodnie. Gdzież to cudo ma być? – spytała Magda.
– Na Podgórzu, u jakiejś wdowy po muzykancie. Mam tu adres. A może by też pani zechciała nam towarzyszyć?
Pogoda prześliczna, przejedziemy się za jedną drogą. Mój powóz czeka.
– Dziękuję, ale nie mam ochoty. Słonecznych dni już mało – muszę z nich korzystać. Zresztą pewna jestem, że to kopia albo naśladownictwo.
– A ja nie ekspert i nie pojadę – rzekł Oryż. – Filistrem nie jestem ani małpą, żeby mnie obwożono budą po mieście Weź pan sobie Malickiego; ten się wysypiał dwa miesiące w Uficjach florenckich i dowodzi, że jest znawcą.
– Malicki jeszcze w Zakopanem bawi. Ale, słyszeli państwo mają dawać pojutrze Marię Stuart z Modrzejewską. Dostałem ostatnią lożę. Może pójdziemy?
– I owszem – zgodziła się Magda.
Oryż coś zamruczał – zapewne znowu, że nie jest małpą, żeby się pokazywać w loży.
– Ale najciekawsza rzecz na końcu! – uśmiechnął się pan Sylwester. – Mam dla pani ukłony od pana Osieckiego.
– Od którego? – zawołała majorowa.
– Jużcić nie od nieboszczyka majora, bo pan Sylwester na ducha nie wygląda! – mruknął Oryż.
– Od pana Filipa. Przyjechał wczoraj wieczorem i kazał powiedzieć, że się wnet do pań zgłosi, gdy sobie locum upatrzy. Spotkałem go na Grodzkiej, wychodził z magazynu z baronową Faustanger.
– Słyszeliście! – ruszyła ramionami majorowa. – Zgłosi się... patrzcie go. Co za fanaberia! Niech mu pan powie, że jeśli nie jestem u niego pierwszą, to żadną.
Obejdę się bez jego wizyt obowiązkowych.
Pan Sylwester mocno zdziwił się takiemu przyjęciu wieści, którą miał za radosną. Oryż zaczął szyderczo się uśmiechać.
– Tego by też do katechizmu, do szkoły.
– Ależ Maryniu – wtrąciła Magda. – Wczoraj przyjechał zaledwie.
– Więc wczoraj powinien był przyjść. Mój dom był jego domem dotychczas. Powinien był z kolei wprost zajechać po klucz od pracowni. Przecież dwa lata utrzymuję ją w całości!
– Ależ on nie zna naszego adresu – rzekła Magda.
– Twój adres zna każdy dorożkarz. Zresztą to są wykręty. Baronową potrafił znaleźć. Zobaczysz, że on nie nasz!
– Może być – ruszyła ramionami. – Jest już w tym wieku, że opieki twej nie potrzebuje.
– Ja też z nią nie myślę się narzucać. Od jutra nie płacę za pracownię.
– Nie płać, ale się nie gniewaj, bo każdy pozna, że mówi przez ciebie wielka obrażona miłość.
– Wcale się nie zapieram. Wychowałam go dla siebie, a nie dla jakiejś baronowej.
– On też jej za stryjenkę i opiekunkę nie uważa! – zaśmiał się Oryż.
– To jest cudowna kobieta – ozwał się pan Sylwester.
– Ale ja się jej boję.
– Nabierz pan odwagi, bo chce zwiedzić pana muzeum i trochę pobałamucić właściciela. Namówiłam ją dzisiaj do tego przy pozowaniu.
– Święty Wojciechu, strzeż mnie! – zawołał Sylwester z udanym strachem, a w rzeczy samej mile połechtany zajęciem pięknej pani.
– Zjedz trochę belladonny, staruszku, zjedz – dogadywał Oryż. – Masz strawny żołądek, nie otrujesz się. – Więc była dziś u pani? Jakże portret? Cudowny...
Marszałek prosił mnie dziś o protekcję do naszej artystki.
– Marszałek? Dawaj mi go pan! – zawołała Magda. – Co za pyszna głowa! Tego bym malowała z rzetelną przyjemnością.
– Skąpy jest i chciwy.
– A to mu zapłacę jeszcze, jeśli się zgodzi – zaśmiała się artystka. – Zatrzymam portret, a jemu dam kopię!
– Nie pleć! – upominała majorowa. – Prawisz trzy po trzyj rozchodzi się to po mieście i robi ci niechętnych.
– Ja jestem jak studnia – bronił się pan Sylwester z całym przekonaniem, chociaż nigdy niczego w tajemnicy nie mógł utrzymać.
– Studnia publiczna – mruknął Oryż, oddając majorowej gotowy rysunek.
– Wolno mi będzie zobaczyć portret? – prosząco rzekł Sylwester. – Tylko bez tego pana, bo on mi truje zachwyt.
– Jam też nieciekawy i odchodzę.
– Nie – rzekła Magda. – Pan zostanie i pojedzie z nami do tego Carlo Dolci, bo i mnie przyszła ochota.
– O pani, co za łaska! – wykrzyknął stary rozpromieniony.
– Co to, to nie! – zbuntował się Oryż. – Mówiłem raz, że budą nie jeżdżę. Żegnam państwa.
Kiwnął niedbale głową i wyszedł.
– Co za gbur! – szepnął Sylwester.
Magda zniosła obojętnie impertynencję i otworzyła drzwi do pracowni.
– Spojrzyj pan na portret i jedźmy.
– Jak pani może pozwalać na takie zachowanie się? Ja bym go spoliczkował, gdybym miał prawo stanąć w pani obronie!
– Bywają grzeczności męskie daleko więcej ubliżające godności kobiecej niż jego nieokrzesanie – odparła spokojnie. – W intencji on mnie nie obraził. Pozór trzeba wybaczyć jak źle wychowanemu dziecku.
Odkryła portret. Sylwester ręce złożył.
– Żywa, oddycha, krew w niej krąży: to arcydzieło!
Pani siebie przeszła!
Artystka prędko zasunęła płótno.
– Słuchać pana nie mogę. Pan się nie zna: tysiące błędów. Będę jutro poprawiała.
– Nie godzi się. To cudo! Klękajcie narody!
– Milczże pan przez litość i jedźmy!
Majorową zastali w przedpokoju, gotową do wyjścia.
– Jedziesz z nami? – zapytała Magda.
– Nie mam czasu. Stróż mi mówił o trojgu sierót po szewcu. Muszę się o nie dopytać. Mam też interes do siostry Róży u szarytek.
Magda nie nalegała. Życie artystyczne wyrobiło w niej samodzielność i dojrzałość.
Wsiadła bez żadnej złej myśli do powozu pana Sylwestra i ucieszyła się niefrasobliwie piękną pogodą, ruchem ulicznym i spotykanymi typami.
Znajomi widząc ją witali z uśmiechem.
Miała bo wielu przyjaciół z powodu szczerego i wesołego usposobienia, a bardzo mało zawistnych z powodu zupełnego braku pychy i zarozumiałości.
Była zupełnie szczęśliwą i swobodną.
Miała dostatek materialny dzięki fortunie siostry, miała sławę i talent, miała zdrowie i młodość i była ogólnie kochaną.
Czasem, zastanawiając się nad swoim losem, mawiała do Heleny Berwińskiej, swojej powiernicy i przyjaciółki:
– Wiesz? Zanadto mi się wiedzie. Boję się odwetu losu i boję się sama siebie. Człowiek podobno nie spocznie, aż sobie wyszuka nieszczęście!
Dziś, jadąc na Podgórze, poza wesołością i swobodą czuła w sobie smutek. Nie zdawała sobie z niego sprawy, a raczej nie chciała go zgłębiać. Otrząsała się jak człowiek z silną wolą, gdy czuje, że go choroba zaczyna męczyć.
„Głupstwo! – myślała – nie dam się. Zanadtom rozpieszczona powodzeniem. Zaczynam wynajdywać utrapienia”.
Więc pozornie bawiła się, żartując z panem Sylwestrem.
Minęli most i wjechali w przedmieście. Domki tu stały bez ładu, ukazywały się ogródki, parkany, stare zabudowania drewniane.
Nareszcie powóz stanął; trzeba było iść dalej pieszo. Zaczęli krążyć w labiryncie uliczek i podwórzy rozpytując się przechodniów o wdowę po muzykancie.
Nagle stanęli przed urwistym brzegiem rzeki i ujrzeli przed sobą Andrzeja Oryża leżącego na zapylonej trawie i obserwującego chudego kota, jak się skradał do wróbli na dachu samotnego domku.
– A pan się tu skąd wziął? – zawołał pan Sylwester zdziwiony.
– Z Krakowa – odparł nie ruszając się.
– Powinszować panu charakteru w nogach.
– Mój ojciec był listonoszem, a matka roznosiła pieczywo, miałem więc po kim dziedziczyć.
– A myśmy dotąd nie odnaleźli tej wdowy.
– A ja już! Tam mieszka. Carlo Dolci jest fałszywy, ale gdybym mógł, tobym nabył.
– Chodź pan z nami.
– Mam dosyć tego, com widział.
Magda weszła pierwsza do sionki zawalonej ogrodniczymi sprzętami, a z niej do izby niskiej i wilgotnej, w której okna osunęły się aż do podłogi. Pustka w niej wiała i chłód piwniczny.
Od razu obraz uderzył jej oczy, bo wisiał wprost drzwi, na nagiej ścianie, i paliła się przed nim lampka.
Kobieta, jeszcze młoda i rzadkiej piękności, ale wyniszczona i blada, siedziała przy tapczanie, na którym leżało chore dziecko, i wpatrzona w obraz półgłosem odmawiała litanię.
Na obrazie Matka Bolesna patrzyła ku ziemi nad wyraz smutnie.
Na skrzyp drzwi kobieta zwróciła twarz i powstała ze stęknięciem.
– Moja pani, to ten obraz na sprzedaż? – zagaił pan Sylwester z miną lekceważącą.
– A ten – odparła lakonicznie kobieta.
– Hm, trzeba by go zdjąć i obejrzeć. A jakąż cenę pani za to chce?
– Ja go nie sprzedaję! – rzekła kobieta żywo, oburzona samym przypuszczeniem. – To gospodarz za komorne.
– A gdzież gospodarz?
– Nie wiem. Ten grunt ktoś nabył niedawno. Domek mają znieść. Ma być jakaś fabryka. Wiem, żem winna za komorne, mają prawo wziąć obraz, bo nic więcej nie mam oprócz dziecka, które umiera.
Odwróciła się od nich i usiadła znowu przy tapczanie, ale się już nie modliła. Twarz jej stała się ponura i zawzięta. Patrzyła przed siebie z wyrazem dzikiego buntu.
– Co jest dziecku? – spytała Magda, pochylając się nad nim.
– Śmierć – burknęła kobieta. – Wodą a trawą człowiek się nie nakarmi. Starszy dłużej wytrzyma, bo rozum ma, a takie małe to co ma zrobić? Kładzie się i gaśnie.
Dziecko było istotnie tylko cieniem. Spało, a raczej zamierało z wycieńczenia.
Pan Sylwester podszedł także i rzekł:
– Czemużeście mu dali do tego stopnia zmarnieć? To zgroza!...
– W piersi nie mam mleka, a krwi by nie piło – odparła dziko.
– Idźcie, kupcie, co trzeba – rzekł podając jej srebrnego guldena.
Kobieta ruszyła ramionami.
– Po co mu mam konanie przedłużać? Dajcie mi pokój – mruknęła.
– Szalona – szepnął Sylwester.
Magda otworzyła drzwi do sieni.
– Panie Andrzeju! – zawołała.
Podszedł i spojrzał na nią badawczo.
– Przynieś pan drew, mleka i wina!
– Już bym to zrobił bez pani, gdybym miał choć centa w kieszeni.
Podała mu swoją portmonetkę i odetchnęła głęboko, jakby ją dławiło chwilami.
Potem wróciła do izby i rzekła do pana Sylwestra:
– Weź pan swój powóz i sprowadź doktora, ja tu zostanę.
– Natychmiast. Że mi to nie przyszło na myśl! Lecę, lecę. Magda znowu pochyliła się nad dzieckiem i nie mając nic innego pod ręką, przykryła je swoim żakietem. Nie odzywała się więcej do kobiety.
Po chwili wpadł Oryż z wiązką szczap i dwiema butelkami pod pachą. Nie czekając rozkazu rozpalił ogień na wystygłym od dawna kominie i grzał mleko. Magda, szukając po kątach, znalazła tylko wyszczerbiony garnuszek, nalała weń wina i podała kobiecie.
– Wypijcie i pomóżcie dziecku dać trochę mleka.
Potrząsnęła głową i spojrzała pożądliwie na mleko.
– Ja nie chcę. I ono już nie przełknie.
– Spróbujemy. Przełknijcie wy pierwej, żeby garnuszek dla niego opróżnić.
Wtedy kobieta wypiła wino już bez protestu. Potem uniosła trochę głowę dziecka i zaczęła mówić zmienionym głosem:
– Jaśku, mój robaczku, otwórz ślepki. Mama ci da mleczka! Nie śpij, powąchaj, jak mleczko pachnie...
Dziecko ocknęło się, błysnęło okiem, poruszyło ustami i przełknęło łyk jeden. Twarz matki rozjaśniła się dziwnie i zaczęły z oczu łzy padać bez łkania.
Oryż zbliżył się do Magdy, wziął jej rękę i pocałował.
Spojrzała nań zdumiona.
– Przepraszam panią, ale jestem z pani bardzo rad i nie wiedziałem, jak okazać – rzekł czerwony ze wstydu.
– Bardzo mi przykro, że pan musiał aż do tyla swą godność poniżyć – odparła z uśmiechem. – A teraz idź pan i przynieś cokolwiek dla matki.
– Idę, ale niech pani nie dopuści, by Sylwester ten obraz kupił. On gotów zań zapłacić, żeby pani się przypodobać, a tej kobiecie zrobi niesłychaną przykrość.
– Dobrze, bądź pan spokojny i wracaj prędko. Wyprawiwszy go, powróciła do kobiety, której łzy ulżyły nieco, bo rzekła łagodniej:
– Możeż to być, że on wyżyje?
– Doktor zaraz będzie. Niech pani teraz sama trochę mleka wypije i będzie dobrej myśli. Zrobi się wszystko, co w ludzkiej mocy, aby chłopak wyzdrowiał wam na pociechę.
– A za co pani tyle robi? Ja pani niczym się nie wypłacę!
– A owszem, wypłaci mi pani dobrym słowem i uśmiechem. Od tej wypłaty nie zwolnię.
Mówiła to serdecznie, szczerze, aż kobieta znów płakać zaczęła, zwalczona w swej zaciętości.
– O, byle on żył, to krew dam za panią! Byleby on żył i bylebym żebrać nie potrzebowała! Nie umiem tego, nie mogę.
– Nie, nie. Znajdzie się praca, zajęcie i spokój. Otóż i doktor.
Pan Sylwester przywiózł swego medyka, znajomego Magdy. Już wiedział, do kogo jest wzywany, i życzliwie zajął się chorym. Uspokoił matkę, dał polecenie, obiecał co dzień odwiedzać.
– Ale matkę trzeba gwałtem zmusić do snu i wypoczynku, bo inaczej ona umrze. Trzeba tu będzie przysłać szarytkę na dni kilka – rzekł do Magdy.
– Ja pójdę do sióstr – ofiarował się Oryż – i zaraz jedną przyprowadzę.
– A ja obraz kupię, choć to fałsz, ale będę go miał na pamiątkę naszego spaceru – rzekł Sylwester uradowany z pomysłu.
– Zrobię panu obrazek tej izby na pamiątkę – odpowiedziała Magda – a ten niech im zostanie. Trzeba się dowiedzieć, kto jest właścicielem rudery, i zapobiec, aby ich stąd nie wypędzano.
– Już wiem! – zawołał Oryż. – Piekarz mnie objaśnił. Te place nabyła na licytacji matka baronowej.
– O, to pewnie zrobiła dobry interes! – wtrącił doktor.
– Szalony ma nos do interesów, tylko ją córka kosztuje sumy.
– Będę u nich dzisiaj wieczorem, to interes załatwię – rzekł Sylwester. – Muszę się pochwalić, jak małym kosztem nabędę płótno naszej sławy.
– Ależ pan masę uczynił! Przecież panu ci biedacy będą zawdzięczali życie. Żeby nie kolektorska żyłka, nikt by o nich nie wiedział.
– A co? Widzi pani! Sylwester wszędzie się zda. Ale jakże się oni nazywają? Muszę to sobie zanotować.
Kobieta nie słuchała ich rozmowy i gdy do niej się zwrócił, przeraziła się nie wiedząc, czego żąda. Musiał trzy razy pytanie powtórzyć.
– Pan pyta o nazwisko? – odparła wreszcie i zawahała się sekundę. – Boiński zwał się mąż, ale my nietutejsi.
– Boiński! – zawołał Oryż. – Może Stefan?
– A Stefan. Dlaczego się pan pyta?
– Spod Buczacza? Z Kalinówki?
Kobieta skinęła głową patrząc badawczo na malarza.
Ten się roześmiał dziwnie.
– To już teraz wiem wszystko! Patrzcie no, jak to daleko ludzie odlatują. Ja jestem Andrzej Oryż. Pani o mnie nic nie wie, ale ja o was wszystko. Ja też z tamtych stron rodem. Mój stryj był proboszczem w Buczaczu.
Patrzyli na siebie uważnie i znowu Oryż dziwnym śmiechem wybuchnął.
Obecni przysłuchiwali się ciekawie, ale nikt nie pytał; tylko Sylwester, nie mogąc się pohamować, wtrącił:
– Musieli państwo być w lepszym bycie niegdyś.
Fortuna kołem się toczy.
Kobieta milcząc ruszyła ramionami, a Oryż za nią odpowiedział:
– Fortuna w naszym wieku nie jest ani ślepa, ani stoi na kole. Daje się osiodłać, okiełznać i jeżdżą na niej Żydzi.
Chciałem raz to nawet wymalować, ale żem portretował i ją, i jeźdźca, więc mi panna Magda odradziła dla świętego spokoju.
Doktor zaczął się żegnać, a i Sylwester kręcił się niespokojnie. Magda z żalem pomyślała o odwrocie.
Spojrzała raz jeszcze po izbie, do której weszło w tej chwili zachodzące słońce i rozpromieniło krzywe ściany, pocałowała skroń dziecka, uścisnęła dłoń kobiety i obiecawszy przyjść rano, wyszła pełna wielkiej radości.
– Dziękuję panu za spacer i za Carlo Dolci! Wyszukaj pan więcej takich. Dawno nie miałam tak przyjemnego popołudnia.
Stary przypadł do jej ręki i całował, rozpływając się z zadowolenia:
– Pani moja, pani moja! Ty wiesz, że żyję tylko myślą o tobie – jąkał przejęty. – Żebyś chciała, żebyś raczyła!
Ale Magda nie chciała ani raczyła słuchać dalej. Całą siłą woli hamowała śmiech i rzekła, o ile mogła najpoważniej:
– Polecam panu załatwienie sprawy komornego. Zresztą biorę tych biedaków pod swoją opiekę. Kobieta musiała być bardzo piękna. Tymczasem do widzenia z panem.
Zadzwoniła. Sylwester wzdychał i głową trząsł żałośnie.
– Żeby temu lat trzydzieści! – szepnął.
– Toby pan nie przeprowadzał mnie, lecz inne – zaśmiała się, wchodząc do mieszkania i żegnając go kiwnięciem głowy.
W salonie majorowa siedziała nad robotą przy lampie.
Szyła ciepłą odzież dla swej trzódki i zamiast spytać siostry o powód opóźnienia, rzekła posępnie:
– Filip nie przyszedł.
Magda uczuła wielką przykrość i zawód, ale nie chciała tego okazać i tylko poruszyła ramionami.
– Cóż robić? Nie czekaj go, to nie będziesz cierpiała.
Wzięła książkę i zaczęła opowiadać siostrze zdarzenie z Boińską.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.