Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jerychonka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 listopada 2019
Ebook
9,99 zł
Audiobook
12,72 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jerychonka - ebook

Malarka Magda Domontowna po latach spędzonych na studiach we Francji i Włoszech wraca do Krakowa. Tam spotyka Filipa, również malarza, przyjaciela sprzed lat. Obecnie mężczyzna jest bez pamięci owładnięty uczuciem do pięknej baronowej i zdaje się nie dostrzegać, że w jej oczach jest tylko pionkiem, nic nieznaczącą zabawką. Magda stara się pomóc Filipowi odzyskać zdrowe zmysły. Jednak wygląda na to, że jej działania skazane są na porażkę...

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-262-3550-0
Rozmiar pliku: 400 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Magda Domontówna wróciła około południa do swojéj pracowni, z dalekiego po za miasto spaceru. Pęk jesiennych stokroci i astrów włożyła do wody w dzbanie i ustawiła niedaleko stalug. Potém zdjęła z siebie okrycie, włożyła bluzę roboczą, obejrzała farby i pendzle, spojrzała na zegar.

— Hm, robię się pedantką i punktualną. To dowód dojrzałości... Marynia się ucieszy! — rzekła sama do siebie z wesołym uśmiechem.

Otworzyła okno i wychyliła się przez nie, ciesząc się ślicznym wrześniowym dniem i słońcem, które zalewało pracownię. Coś nucąc, spoglądała na dziedziniec, gdzie bawiły się dzieci i gruchało stado gołębi. Naprzeciw, w oficynie, przez otwarte okna słychać było gromadne czytanie. Widocznie była tam szkoła.

Na środku podwórza stara lipa wyciągała ku słońcu konary i jedna jej gałąź, na pół złota, pochylała się ku oknu pracowni.

Magda wyciągnęła rękę, ale było za daleko, aby choć listek ująć.

— Może jeszcze za rok — szepnęła. — Może na wiosnę podamy sobie ręce. A może uschniesz?

Zamknęła okno, poszła do stołu, zarzuconego szkicami i papierami, i wzięła stary wytarty album.

Wyciągnęła się na kanapie i zaczęła go przerzucać. Czego tam nie było! Krajobrazy i studya, karykatury, gmachy, szkice, zwierzęta, typy.

Powoli, kartka po kartce, przesuwały się zarazem wspomnienia. Wyraziste rysy artystki zmieniały się przy każdej stronicy. Przeżywała nanowo te wrażenia, które czuła wtedy, gdy rzucała na papier te obrazki, w swoich artystycznych wędrówkach.

Tymczasem głośne czytanie w szkole ucichło, rozległo się suwanie sprzętów i wnet na podwórze wysypał się rój dziewczątek; zaszumiało chychotem, piskiem, nawoływaniem.

Jednocześnie prawie drzwi mieszkania Magdy ktoś otworzył, rozległ się gruby głos, najpierw w kuchni, potem w przedpokoju, i jak burza wpadła do pracowni kobieta wysokiego wzrostu, chuda i zamaszysta, o siwiejących włosach, ubrana czarno.

— Magda, jesteś już?

— Jestem! — odparła artystka, nie przestając przerzucać kartek.

— No, dzięki Bogu. Myślałam, że znowu z twojej łaski będę musiała bawić twoją baronową, zamiast myśléć o obiedzie. Co robisz?

— Bawię się. Wiesz, ten nasz album z podróży. Jakbym tam była znowu!

— Dzięki Bogu, że to się skończyło. Ale kupiłaś jabłek?

— Jabłek?

— No, przecież ci mówiłam, że kucharka zapomniała, a żeś miała iść przez rynek, obiecałaś przynieść.

— A prawda! — podniosła głowę i zamyśliła się zupełnie seryo. — Byłam na rynku, alem zapomniała, co mianowicie miałam kupić. Nie przypomniałam sobie, więc wzięłam kwiatów na straganie. Ot, tam stoją.

— Dziękuję ci! Dostaniesz je na wety, bo ja nóg nie mam biegać za ciebie. Nigdy rachować na ciebie nie można.

— Ciekawam, com gorszego od kucharki? Jéj wolno było zapomniéć, a mnie nie? Patrz tu, poznajesz? To ty jesteś na widok _frutti di mare_ w Wenecyi!

— Pfuj! Jeszcze mi stoją w oczach; a ten swąd! O, żem już mój Kraków zobaczyła!

— Nie pojechałabyś znowu ze mną?

— Za nic! Za nic.

— A ja choćby jutro!

— Zwaryowałaś... Masz tyle obstalunków.

— To i cóż? Mogą poczekać. Czekałam i ja na nie. Pojedziemy, Maryniu!

— Ani myślę. Dosyć głupstw. Siedź i pilnuj roboty, która ci chléb daje. I jeszcze jaki! Co prawda, dogadzając ci w twojéj pasyi do malarstwa, nigdym nie pomyślała, że z tego będzie jaki rzetelny pożytek.

— Dlaczegóż więc męczyłaś się tyle lat dla mnie w Dreźnie, Monachium i Włoszech? Myślałam, że wierzysz we mnie!

— At, naprawdę, kiedym objęła nad tobą opiekę, miałaś piętnaście lat: fatalny wiek! Wolałam z dwojga złego, żebyś smarowała płótna, niż w bezczynności zaczęła marzyć o oficerach.

— Malarzy kolegów toś się nie lękała! — zaśmiała się Magda.

— Te brudasy, waryaty! Zresztą, tam w szkołach to cię Filip pilnował. Byłam spokojna.

— Więc to Filip był moim Aniołem stróżem z twojego ramienia? Patrz, tu jest Filip, jak mu Anglik położył Bädeckera na świeżej podmalówce.

— Nie wspominaj mi tego chłystka! — burknęła. — Przez rok mógłby choć słówkiem się odezwać. Ale mu spadek w głowie przewrócił. Potrzebne mu były te krocie! Mógłby mi co dać na szkołę przynajmniéj, ale on się nawet nie pochwalił, nie spytał o radę...

Magda zatrzymała oczy na ostatniéj kartce albumu. Był na niéj stary mur przy Via Appia, pamiętający Cezarów, zwalisko potężne, z ciemnéj cegły, którą bluszcze spoiły. Płoty z suchego winogradu i ciernia okalały olbrzyma, a na jego szczycie wiek XIX-ty postawił czerwony słupek z izolatorem telegrafu. Drut przecinał szafir nieba; siedziały na nim dwie jaskółki przelotne, tuląc się do siebie.

— Wiész, co się z temi ptaszkami stało? — rzekła, pokazując siostrze obrazek. — Jedna uleciała, druga padła martwa. Znaleźliśmy ją w cierniach i pochowali w papierośnicy Filipa u stóp tych ruin.

— Trzebaż takie głupstwa pamiętać!

— A bo to nie było ostatnie, cośmy razem popełnili. Tegoż wieczora przyszła owa sławna depesza z Wiednia o spadku, i Filip pojechał.

— Będzie temu dwa lata. Dwa lata słowa nie napisać! Pracownia jego kosztuje mnie dwieście reńskich rocznie. Ciekawam, po co ja płacę? On już malować nie będzie!

— Pozwól mi ten koszt ponosić i nie mów źle o nieobecnych. Muszę mojego Anioła stróża wziąć w obronę. Ma wstręt do listów, wiesz o tém dobrze; przytém świat wielki, a on zawsze marzył, aby go zwiedzić. Jest teraz może na Alasce lub na Borneo. Z kolei przyjedzie i do Krakowa.

— Dużo rzeczy toleruję, lecz tracenia pieniędzy w podróżach wcale nie rozumiem. Włóczyliście mnie po wszystkich włoskich dziurach i kazaliście się zachwycać! Czém, proszę? Skała, woda, drzewo, niebo... to mi osobliwość! Tylko jedzenie tam jest osobliwie obrzydliwe i żebractwa więcéj niż gdzieindziéj! Ale po to nie warto jechać tyle dni i godzin.

— Widzę, że stanowczo nie dasz się na powtórzenie wędrówki namówić. Muszę zaproponować panu Sylwestrowi, aby mi towarzyszył.

— No, no, bardzo proszę! Gotowaś dla żartu to zrobić, a on uwierzy. Tego-by tylko brakło, żeby się go nigdy nie pozbyć.

— Co on ci szkodzi? Zacności człowiek.

— Doprawdy? Człowiek w jego wieku, żeby był zacny, toby siedział u św. Barbary, nie u ciebie. Modliłby się o śmierć szczęśliwą, ale nie przewracał oczu do młodéj dziewczyny, która może być jego wnuczką.

— Wiész, muszę wyrysować twoją minę, gdy mnie pan Sylwester ukradnie, bo uważam, że dobrowolnie mnie za niego nie dasz.

— A nie dam, bo to byłby nonsens. Gadałaś zawsze o kapłaństwie sztuki: bardzo pięknie. Chcę w to wierzyć, ale tylko w kapłaństwo bezżenne, jakem prawa katoliczka. Bądź-że sobie kapłanką, bo do niczego więcéj nie jesteś zdatna. Zastanów się, w jakim stanie byłby obiad twego męża i jego bielizna! A téż dzieciska nieszczęsne odraza dla uratowania ich od śmierci trzebaby oddać do podrzutków!

— To jest projekt genialny. Idę za mąż! Rozwiązałaś jedyną kwestyę, która mnie powstrzymywała w oddaniu ręki i serca panu Sylwestrowi.

— Tobie wszystko służy za powód do śmiechu. Rany Pańskie, ktoś dzwoni! To pewnie baronowa do portretu, a tutaj kurzu i śmieci po kostki! Otwórz okno, niech tylko terpentyna wywietrzeje.

— Ani myślę. Terpentyna utrzymuje moje makaty od najścia moli, a mnie jest koniecznie do życia potrzebna. Dawajże tu tę _belladonnę_.

Wstała dość opieszale i zrzuciła zasłonę ze stalug. Ukazał się napół podmalowany portret bardzo pięknéj kobiety w stroju balowym. Cała w bieli, stała wyzywająca, chłodna, na tle wschodniéj makaty.

Portret przepysznie się zapowiadał, wart sławy Magdy Domontówny, która przed rokiem dostała złoty medal w Salonie paryskim.

Spojrzała na swe dzieło i, umaczawszy szmatę w terpentynie, starła fałdę materyi, potém pilnie zaczęła ją przemalowywać.

W téj chwili baronowa weszła do pracowni, rzuciła na stół karton i rzekła, rozpinając stanik:

— Tym razem ja się spóźniłam, lecz to wina fryzyera, który mi nie mógł dogodzić. Pani już przy pracy?

— Zaledwie od minuty.

Obejrzała się na piękną panią, rozbierającą się przed zwierciadłem i uśmiechającą się do siebie saméj z lubością zupełnego zadowolenia.

Była bardzo piękna i ślicznie zbudowana, wyglądała na dziewczynę dwudziestoletnią, a miała lat trzydzieści i od dwóch lat rozwiedziona była z mężem, którego znano w Krakowie, bo służył tam dłuższy czas w wojsku; po zerwaniu z żoną wyniósł się i przepadł bez wieści. Ojciec baronowéj, aferzysta wiedeński, w Krakowie był znany jako dostawca wojskowy i tamże sobie żonę wynalazł, zbogaconą mieszczkę, która mu wniosła w posagu dwie kamienice i sporo gotówki. Skutkiem jakichś tajemniczych zawikłań w interesach musiał się z Austryi wynieść. Podróżował wiele z żona, za granicą się im córka urodziła i tam ją wychowano, tam téż stary umarł. Po jego śmierci wdowa zjechała do Krakowa, z fortuną poważną i piękną panną na wydaniu.

Tymczasem ludzie trochę zapomnieli o powodzie dobrowolnéj banicyi, resztę zatarły posag i uroda panny, i nikt się nie zdziwił, gdy złożyły wizyty i weszły do towarzystwa.

Coś w niespełna rok rotmistrz Faustanger o pannę się oświadczył i został przyjęty.

Małżeństwo to niedługo cieszyło się z sobą. Po dwóch latach rotmistrz przeniósł się do Styryi, piękna Alicya wróciła do matki.

Mówili jedni, że on był gwałtowny i zazdrosny, drudzy, że ona nudziła się w Krakowie, gdzie męża stale trzymała służba.

Te panie zeszły ludziom na jakiś czas z oczu; a gdy o nich trochę zapomniano, wróciły znowu i odtąd co rok spędzały tu kilka miesięcy, których stara radczyni używała do interesów, młoda pani do odpoczynku po zagranicznych sezonach.

Magda znała baronową od wiosny. Zamówiła portret, pozowała razy kilka i wyjechała do Ostendy, bo jéj się zdało, że ma reumatyzm, a troskliwość o zdrowie posuwała do dziwactwa. Teraz, za powrotem, przebłagała artystkę i znowu regularnie przychodziła codzień do pracowni.

Magda nie mogła się oprzéć piękności téj twarzy i kształtów; miała prawdziwą przyjemność umysłową w rozmowie z nią. Przyznawała jéj wykształcenie wszechstronne, wdzięk rzadki, łatwość obejścia i rozmowy; lecz pomimo to wszystko nie czuła do niéj sympatyi, przeciwnie — nieprzepartą nieufność i jakby strach. Przezwała ją żartem „ belladonną“ i nazwa ta krążyła po mieście, gdzie artystka miała całe legiony znajomych, przyjaciół i kolegów i lubioną była ogólnie.

Baronowa ubrała się szybko i stanęła do pozowania. Magda przyjrzała się uważnie, zmieniła trochę układ postaci i usiadła przed stalugami.

— Wolno mówić? — uśmiechnęła się piękna pani.

— I owszem.

— Czy pani mnie nie znajduje piękną?

— Ja! — zaśmiała się artystka, ubawiona pytaniem, wymówioném tonem rozpieszczonego dziecka. — Przeciwnie, widzę, że pani ma charakter i wyraz, rzadki przy takiéj piękności.

— To czemu mi pani nie powié tego nigdy?

— Zachwyty moje bywają milczące.

— Jak pani to mówi? Nigdy nie można dociec, czy pani żartuje, czy mówi seryo. To mnie i gniewa i zajmuje i podoba się.

— A jak pani się dowié, przestanę już zajmować?

— To zależy! Jeśli się przekonam, że pani drwi ze mnie, postaram się zadrwić z pani.

— Służę, i owszem! — odparła Magda, zawsze uśmiechniona.

Na sekundę brwi baronowéj zbiegły się i nozdrza rozdęły. Musiała być gwałtowna i nie przywykła do oporu. Magda wyraz ten przelotny uchwyciła jednakże, uśmiech jéj o cień jeden stał się bardziéj drwiącym.

Ale już baronowa ozwała się swobodnie:

— Mam do pani pretensyę. Zostałam obdarzona przezwiskiem wcale nie pochlebném. Zkąd mi pani daje własności trujące?

— Przeciwnie, to właśnie dowód, żem uznała pani piękność: _Bella donna_.

— A nie boi się pani jéj trucizny za przezwisko?

— Nie. Bardzo tytko nierozsądne i głodne ptaszki biorą się na te jagody. Ale któż to pani mój żart powtórzył?

— Ach, nie pamiętam nawet. Wbrew przysłowiu jest pani bardzo lubiana i poważana w kraju własnym i nie ma pani wrogów.

— Bo i ja wszystkich lubię. Jestem dzieckiem krakowskiém i bardzo gród swój kocham.

— I nie jest pani _belladonną!_ — w zamyśleniu poważném wymówiła baronowa.

Chwilę milczały, aż piękna pani rzekła żywo:

— Chciałam spytać pani o nazwisko pani siostry. Wczoraj powiedziała mi je i wydało mi się znaném.

— Osiecka. Mąż jéj służył w ułanach i umarł młodo wskutek porażenia słonecznego w czasie manewrów. Zaledwie go pamiętam.

— Ma syna?

— Nie. Ma tylko mnie, którą wychowuje od dziesięciu lat.

— Spotkałam w Ostendzie młodego człowieka tego nazwiska.

— To pewnie Filip.

— Kto taki?

— Syn brata jéj męża.

— Pani go zna?

— Jakże! Jak brata i kolegę. Chowaliśmy się razem pod jego opieką.

— To dziwne, że mi o pani nie wspomniał, gdyśmy mówili o Krakowie.

Magda uśmiechnęła się po swojemu.

— Może miał ciekawszy temat do rozmowy.

Baronowa uśmiechnęła się także po swojemu, trochę lekceważąco.

— A może to kto inny? Średniego wzrostu, szczupły, złoty blondyn z czarnemi oczyma, śliczne ma zęby, a śmieje się często i żywy jak student. Wracał z Egiptu, opalony jak beduin. Grywał mi na tamecznej gitarze oryginalne wschodnie melodye. Ładny ma głos i ogólnie bardzo się może podobać. Przytém jest w nim coś tajemniczego; wygląda jakby po za jednym był drogi człowiek.

— Po za światowcem jest artysta.

— Więc naprawdę jest kolegą pani?

— Tak, ale raczéj mistrzem nigdy niedościgłym. Czyż nie mówił pani, że maluje?

— Ani wspomniał. Domyślałam się raczéj tego po świetnych opisach zwiedzanych okolic. Czuć, że co widział, widział dobrze.

— Szkoda! — szepnęła Magda. — Pracownia jego dwa lata stoi pustką, a na stalugach obraz rozpoczęty na wystawę. Przerwał go dla podróży do Włoch i ztamtąd w świat ruszył. Szkoda... nie powinien się zmarnować.

Była w téj chwili bardzo poważną, surową nawet.

— Wyglądał bardzo szczęśliwy i wesół. Naprawdę, po co ma być koniecznie sławnym!

— Czy pani nie wierzy w powołanie?

— Owszem wierzę, że nikt go nie spełnia.

— To wielka prawda. Dlatego tylu jest ludzi wykolejonych i złamanych. Wiedząc to i spotykając co krok, nie chcę, by Filip wśród nich się znalazł.

— Pani go widocznie wyszczególnia w swojéj sympatyi.

— Tak. Zresztą znam go jak siebie i wiem, czego jego dusza potrzebuje. Daj Boże, by on to sobie przypomniał!

— Sądzę, że go pani rychło zobaczy w Krakowie — rzekła baronowa z uśmiechem dwuznacznym.

Magda spojrzała na nią uważnie, badawczo i rzekła swobodnie:

— Ano, to będzie zupełnie naturalne.

— Co takiego?

— Co wart artysta, jeśli nie czci piękna?

Baronowa skrzywiła się.

— Znowu nie wiem, czy pani drwi, czy mówi seryo?

— Pani trochę zmieniła pozycyę lewéj ręki. Odrobinę wyżéj, jeśli łaska. Tak, dobrze.

— Pani się nigdzie w świat nie wybiera?

— Téj zimy nie. Mam mnóstwo zamówionych portretów i lubię swój Kraków.

— I ja tu zimuję, niestety! Matka z roku na rok jest skąpsza. Nie rozumiem, co będę robiła tu, w téj dziurze, przez tyle miesięcy!

— Tak, gdy się nawyknie do ruchu i zmian, trudno bez tego się obejść!

— Pani-bo szczęśliwa: ma swoją sztukę. Żebym ja umiała tworzyć, życie inaczej-by poszło. Ale ja tylko umiem naśladować, i to mnie doprowadza do rozpaczy. Z nudy wzięłam się teraz do czytania i muzyki, ale to mi nie wystarcza. Czy pani maluje cały dzień?

— O nie! Wstaję bardzo rano i odbywam dalekie spacery. Pracuję do obiadu, potém odwiedzają nas znajomi. Wieczorem, gdy jesteśmy same, czytuję głośno siostrze lub gram. Życie jak w zegarku. Zresztą siostra nie daje mi próżnować!

— Pani Osiecka ma szkołę podobno.

— Ach, to jéj konik. Zbiera między opłotkami dziatwę ubogą i dziką, i musztruje to stadko do południa. Co za tragikomiczne bywają codzień w tém państwie wydarzenia! Jest zawsze oszukana, wyzyskana i często jeszcze wyśmiana, ale zawsze z rezultatu rada. Podziwiam, jak jéj czasu wystarcza na tyle zajęć, bo mając już swoją ukochaną szkolę, należy jeszcze do zarządu dwóch ochron i przytuliska starców i kalek. No, i zarządza mną i moim domem, i ma mnóstwo towarzyskich stosunków.

— I nigdy się panie nie sprzeczają?

— Nie, ona na mnie często gdérze za roztargnienie, a ja się śmieję z jéj codziennych niepowodzeń z dziatwą. Zresztą harmonii naszéj nic nie zakłóca. Zanadto jesteśmy do siebie przywiązane.

— A ma téż pani kogo szczególnie wybranego wśród téj massy znajomych?

— O, zapewne. Mam koleżankę z Drezna, Berwińską: wyborna dziewczyna! Mam dwoje staruszków Zaklickich, którzy gospodarzą na ziemi, o mil parę za miastem. Ano, lubię bardzo Andrzeja Oryża, malarza, który mnie zawsze odsądza od wszelkich zalet, i pana Sylwestra, który mnie broni przed jego bezwzględną krytyką.

— Tego znam!

— To nietrudno. Niéma domu, gdzie-by nie bywał, i kamienia w Krakowie, któryby bez niego położono od lat pięćdziesięciu.

— Mówią, że jest bardzo majętny.

— Zapewne, jeśli mógł zgromadzić tyle cennych przedmiotów. Dom jego to istne muzeum.

— Doprawdy? Muszę się do niego zaprosić. Mam kult dla takich gratów starych.

— Znajdzie tam pani, co zechce: od bronzów do sztychów, od połamanych mebli do koronek.

— To nawet się opłaci ze staruszkiem poflirtować.

— O, niezawodnie! Tém bardziéj tutaj w cichym Krakowie, gdzie wybór, sądzę, niewielki.

— Pani toleruje tę zabawkę?

— Jeśli to kogo bawi... dlaczego nie?

— A pani tego nie próbuje?

— Flirtu? Nie! Zanadto jestem roztargniona, a to gra, wymagająca wielkiéj przytomności umysłu. Ciągłe-bym zapominała, żem zaczęła, i z kim właściwie.

W téj chwili zegar wybił godzinę. Baronowa zerwała się gwałtownie.

— Dla Boga! Już trzecia, a ja miałam o pierwszéj być u szwaczki. Anim się spostrzegła.

— Ani ja! — rzekła Magda obojętnie, nie przestając malować.

Baronowa ubierała się śpiesznie, trochę rozgniewana na siebie samą.

— To jest nie do darowania. Szwaczki już nie zastanę, a matka mi piekło zrobi o śniadanie. Cały porządek dnia zmącony. Teraz dopiéro czuję, jakem zmęczona. Członki mi ścierpły. Chyba już jutro sprawię sobie i pani rekreacyę.

— O nie — zaprotestowała Magda. — Jeszcze tylko tydzień posiedzeń; niech się pani poświęci. Wykończenie i akcesorya zrobię już bez pani, ale tego tygodnia nie ustąpię.

— Rada pani mnie się pozbyć, uważam.

— Bynajmniéj, ale musi pani odpokutować Ostendę.

— Cóż mam robić? Przyjadę, pod warunkiem, że pani mnie będzie bawiła. No, do widzenia zatém.

Już ubrana, podała artystce rękę w bardzo eleganckiéj rękawiczce i dodała z wabnym uśmiechem:

— Bardzo-bym rada i po skończeniu portretu pozostać w gronie znajomych pani.

Magda ukłoniła się w milczeniu i uścisnęła podaną dłoń. Potém przeprowadziła baronową do przedpokoju i wróciła do roboty. Malowała pilnie, korzystając ze świeżéj pamięci, zajęta wyłącznie swém dziełem, które coraz doskonaléj występowało, jak żywe, na płótno.

Krótko jednak dano jéj pracować, bo majorowa wpadła jak burza.

— Myślałam, że tu zanocuje! Czy sfiksowała? Nie wié, że w każdym porządnym domu ludzie są głodni o trzeciéj? Obiad przepalony, na nic! Chodźże prędzéj! Już tylko patrzéć, jak Oryż z Sylwestrem się zjawią.

— Daruję im moją porcyę. Patrz, czy dobrze?

Majorowa przysłoniła dłonią oczy i zachodziła to z prawéj, to z lewéj strony stalug.

— Podobna! Niéma co mówić. Ale to zgroza tak się obnażać. Nie mogę do tego przywyknąć. Ale wiész, com o niéj słyszała? Mąż się z nią rozszedł, dla gachów. Wszyscy oficerowie byli u niéj w łaskach.

— Dotychczas zbierałaś po Krakowie tylko błąkające się dzieci, teraz uważam, że zaczynasz zbierać plotki.

— To nie są plotki. Chcę, żebyś wiedziała, co o niéj mówią i żebyś była ostrożną.

— Dawno wiem, co mówią. Oryż przecie od tego jest, żeby mi prawił skandale; lecz nie cierpię, gdy kobiety ogadują się wzajemnie, i każda oczerniona ma we mnie obrońcę. Nie godzi się powtarzać oszczerstw nie popartych żadnemi taktami.

— A to wyśmienite! Więc to mały fakt, że mąż od niéj uciekł...

— Pewnie, że to niczego nie dowodzi. Mogli się w tysiącach innych rzeczy nie pogodzić. Zresztą, co mi tam! Nie cierpię, gdy kogo ogadują, i basta!

Majorowa zamruczała coś dla utrzymania swéj powagi i ostatniego słowa, ale serce jéj pełne było radości z oburzenia siostry. Ona czasem tak jéj próbowała dla przyjemności usłyszenia zdrowéj, śmiałéj prawdy. Lubiła tę dziewczynę nad życie za jéj szczerość i poczucie honoru. Dumna była, że wychowała taką, i pewna, że to jéj wpływ i zasady taką ją uczyniły. Chociaż, jeśli kto nad kim miał władzę, to Magda nad nią.

— Wiész, gdzie jest Filip? — ozwała się artystka, nie odrywając się od roboty.

— No?

— W Ostendzie grywał na gitarze baronowéj i tu prędko przyjedzie.

— Nie może być! A to chłystek! Niechże mi się na oczy nie pokazuje.

— Bo go wpakujesz do szkoły, jako moralnie opuszczone dziecko i włóczęgę.

— Więc się zakochał w téj lali, a ona się przechwala. Winszuję.

— Znowu zaczynasz. Ja zaś dziwiłabym się, gdyby się nie zakochał: nie byłby artystą. Ona się tém nie przechwala. Zanadto jest piękną, aby jéj już nie spowszedniały ludzkie zachwyty.

— Ja tam w niéj nic tak nadzwyczajnego nie widzę. At sobie!

— Maryniu, bo cię wygonię z pracowni! Bój się Boga, kobieto, spójrz na jéj linię, na kształt bioder, na karnacyę, na ramiona, na profil. Toć żywy posąg grecki.

— Dziękuję ci za taką piękność! Dosyć wstydu miałam, włócząc się z wami po galeryach. A ja ci powiadam, że to jest chorobliwe ten wasz zachwyt nad taką marnością. Zgnije i tylko fetor zostanie.

Magda ze złością rzuciła paletę, pendzel i zakryła portret.

— Żebym ciebie nie kochała, tobym znienawidziła! — zawołała oburzona.

A majorowa śmiała się z dobrodusznym tryumfem i, otwierając okno pracowni, rzekła:

— Dzięki Bogu, przecież postawiłam na swojem. Zjemy w porę obiad, bo oto Oryż dzwoni.

Magda obejrzała się za bronią odporną i porwawszy z dzbana pęk astrów, poczęła niemi uderzać siostrę, pędząc ją ku drzwiom i wołając żartobliwie:

Idź-że do jadła, napoju,

Zostaw-że mnie w spokoju,

A kysz, a kysz!

— Kto potrzebuje sukursu? — zawołał z salonu Andrzej Oryż.

— Naturalnie, ja — odparła majorowa. — Patrz pan, jak ona moje siwe włosy postponuje! Zgroza!

Malarz stanął przed Magdą i usiłował odebrać jéj pęk kwiatów. Był to człowiek młody, suchy i śniady, bardzo brzydki, nadzwyczaj bystrego wyrazu twarzy, przy którym zupełnie zapominało się o brzydocie. Magda, śmiejąc się wesoło, umykała mu kwiaty, wreszcie, zmęczona, rzuciła je na stół i wymknęła się z pracowni.

— Wróg sromotną podjął ucieczkę! — zadeklamował Oryż — pozostawiając łupy w ręku zwycięzcy.

Zebrał kwiaty i chwilę trzymał je w ręku, smutno się wpatrując. Wybrał jeden, włożył w klapę surduta, potem, jakby zawstydzony, wyjął. Na to wróciła Magda, już przebrana do obiadu, nucąc półgłosem.

— Co to? Pan stokrotki obrywa! — zaśmiała się.

— Tak, pytam, czy mnie kto kocha — odparł ironicznie.

— Niech pan mnie spyta. Ja wiem!

— A ja wcale słyszéć nie chcę tego, co pani wié. Wolę stokroć kochać bez nadziei, niż być kochanym przez kogoś obojętnego.

— To dowód, żeś pan bardzo jeszcze młody.

— Miałem już czas młodość zmarnować, ale miłość beznadziejna daje natchnienie, a tamta odbiera. Więc nie głupim zmieniać.

— Patrzcie-no, więc pan w sercu krwawą ranę nosi! Niechże się panu przypatrzę i oddam cześć.

— Słuszną. I przyjmuję. Uczynię panią nawet moją powiernicą. Kocham bez wzajemności moją praczkę.

— Winszuję, ale się jéj nie dziwię. Żadna praczka nie odda serca abnegatowi. Toby była za wielka ofiara. Miałam dzisiaj trzy godziny baronową... wie pan!

Oryż podszedł do stalug i odkrył portret. Długi czas przyglądał mu się w milczeniu — oczy jego zabłysły, nozdrza się rozdęły — nie mówił nic, aż ochłonął.

— Cóż... dzisiaj drzewo, czy bawełna? — spytała Magda, układając kwiaty.

— Nadmuchana cielęcina! — zdecydował Oryż. — Tak faszerować i ja-bym potrafił. Ta dama nie ma mięśni, ani krwi... to jest bohomaz! Takie sprzedają na łokcie po kramach na odpustach!

— Takie! — zaśmiała się Magda. — Kup mi pan trzy łokcie... takich świętych!

Spojrzała na swe dzieło, a Oryż jął jéj różne punkta wskazywać.

— Dlaczego to ramię spuchnięte? To, ani chybi, formuje się wrzód — a ten palec rzeczywiście jest krzywy. A te sine zygzaki czyż to mają być żyłki? Nikt żywy takich nie widział dotychczas. Gdybym był baronową, tobym to straszydło darował na kurtynę do gabinetu figur woskowych.

Magda słuchała bez gniewu, owszem z zajęciem, śledziła uważnie wskazane punkta i potakiwała głową.

— To prawda. Przemaluję jutro — rzekła.

— Na co się to zda? Zmaże pani jeden, a zrobi trzy błędy — odparł Oryż, wciąż się wpatrując.

— To zmażę wszystko!

Wzięła szczotkę i butelkę z terpentyną, i bez żartu zabierała się do roboty.

Wtedy Oryż prędko płótno zakrył i żywo rzekł:

— Po obiedzie. Po obiedzie!

Wybuchnęła śmiechem, a on spostrzegł, że się zdradził, i dodał, odprowadzając ją od stalug:

— Bo to daremny trud. Będzie pani znowu smarowała, i źle smarowała; więc po co z panią walczyć? To jest mania, a głupcy utrzymują w niéj panią. Świat tyle się zna na sztuce, co Sylwester. Maluj sobie pani dla takich.

— To dobrze. Wzroku panu nie będę więcéj zabijała widokiem bohomazów.

— O, dziękuję pani z całego serca — odparł wdzięcznie.

Oryż był prawie domownikiem u nich, bo się stołował i miał w przechowaniu u majorowéj swój kuferek z drogocennemi rzeczami. Nie trzymał go w swéj pracowni, bo ta bywała peryodycznie licytowana przez lichwiarzy. Mówił téż dlatego z przechwałką, że nigdy nie może nadążyć z robotą, i że każde jego płótno ma nabywców, zaledwie obeschnie.

Zdolny był niesłychanie, ale próżniak i cygan. Żył z illustracyi; pracował tylko wtedy, gdy go trzymano jak na uwięzi, albo gdy nie miał nawet centa na cygaro.

Rano wałęsał się bez celu. Po obiedzie szedł do knajpy; rzadko w domu nocował. Czasami ginął kędyś na całe tygodnie.

Majorowa lubiła go przecie, bo jéj codzień prawie przyprowadzał ze swych wędrówek obdartusów do szkoły i bardzo się tą szkołą zajmował. Zresztą miała to przekonanie, że zeń zrobi statecznego człowieka, i dlatego karmiła go dobrze, bo mówiła, że porządny wikt wpływa najskuteczniej na poprawę obyczajów.

Rzeczywiście, Oryż od roku, jak do nich przystał, dość regularnie przychodził i czasami nawet płacił. Gdy Magda malowała po obiedzie, czytywał jéj głośno, i jeśli go chciała mieć z sobą wieczorem w teatrze lub na spacerze — nie szedł do knajpy.

Przepadał czasami bez wieści, ale tylko wtedy, gdy te panie czas jakiś bywały zajęte towarzyskiemi stosunkami i o nim zapominały. Wracał wprost do nich i, jakby wczoraj pożegnał, prosił o klucz od kuferka, siadał do obiadu i plądrował po pracowni Magdy.

Majorowa wołała z jadalni. Zasiedli do stołu.

— Cóż słychać w szkole? — zagadnął Oryż, który jadł mało i nawet na potrawę nie spojrzał.

— Było ich dzisiaj trzydzieścioro — pochwaliła się majorowa.

— Winszuję. A moja Wikta nie uciekła jeszcze?

— Nie. Teraz mam na nie sposób. Daję śniadanie. Nie dość na tém! Białą kawę! Kto przychodzi umyty i uczesany, dostaje w dodatku bułkę.

— Bagatela! — zaśmiał się Oryż. — Na takich warunkach, tobym się i ja mył i czesał codzień.

— To mi doradził ksiądz Walery od Ś-éj Barbary. I wie pan, okazało się to nadzwyczaj skutecznem. Już dzisiaj dałam dwadzieścia bułek.

— Ależ to panią musi porządnie kosztować ta trzódka błędnych owiec!

— Tylkoż to! Żyję na koszt Magdy już teraz, a na tamto wystarczam ze swoich.

— To jednak musi być zabawne mieć zawsze pieniądze na każdą potrzebę.

— Warto, żeby pan tego spróbował. Czas się ustatkować, panie Andrzeju.

— Nie chcę! To nie szyk w naszym cechu — odparł Oryż pogardliwie. — O czém pani myśli? — zwrócił się do Magdy.

Drgnęła, budząc się z zadumy.

Ale on nie dał jéj odpowiedzieć.

— Niech pani nic nie mówi, bo będzie to kłamstwo.

— O, bardzo proszę! Nigdy sobie téj fatygi nie zadaję, aby zmyślać. Myślałam o Filipie.

— Odnalazł się?

— Tak. Poznała go baronowa w Ostendzie; ma tu przyjechać rychło. Myślałam tedy, czy się weźmie do pracy?

— Romansowania z baronową? To niezawodnie.

— Ależ jedno drugiego nie wyłącza! Miłość daje natchnienie.

— Jak komu; mnie przeciwnie.

— Ba, jeśli ktoś marzy o praczce! — odcięła.

— Lepiéj o praczce, niż o baronowéj. Bo ta rozskubie jego duszę na szarpie i zrobi z nich sobie taburecik lub poduszkę dla pinczera!

— Oho, pan nie znasz Filipa — wtrąciła majorowa. — Nie tak łatwo go rozskubać! Da sobie radę.

— Zresztą, co tam! — machnął ręką Oryż. — Człowiek po to żyje, by się zmarnować. Więc, czy się zmarnuje od knajpy, czy od buduaru, od długów czy od perfum... to rezultatu nie zmienia.

— Panie Andrzeju, bez urazy, ale przyjdź pan do szkoły na parę lekcyi katechizmu — rzekła majorowa żartobliwie. — Nauka niedługa, nietrudna do pojęcia, a równie skuteczna, jak rózga, na którą, niestety, już pan za stary.

— Dziękuję pani i skorzystam, skoro pani rozszerzy swój zakład i na chłopców.

— A wie pan, że już o tém myślę. Ksiądz Walery bardzo mnie do tego namawia. Tylko w tym domu za ciasny lokal.

— Dzięki Bogu. Mam jeszcze czas powałęsać się nad Rudawą, zanim mnie pani do katechizmu zapędzi.

Obiad był spożyty. Powstali tedy i przeszli do saloniku. Majorowa przyniosła stos dziecięcych zeszytów do przejrzenia, Oryż zapalił cygaro, Magda usiadła do fortepianu i brząkała coś od niechcenia.

Oryż słuchał chwilę, potem wstał.

— Nie jestem dzisiaj paniom na nic potrzebny? — spytał majorowéj.

— Ach, i owszem. Wyrysuj mi pan ładny zygzak na plecionki. Potrzebuję modelu, a u Magdy doprosić się go nie mogę. Narób mi pan téż ładnych monogramów do haftu!

Oryż, z widoczném zadowoleniem, przyniósł z pracowni papier i ołówki i na kolanie jął rysować. Nigdy go nie można było namówić, by używał stołu.

W téj chwili dzwonek się ozwał, i Magda rzekła:

— Jest pan Sylwester.

Gość był to niemłody jegomość, otyły, czerwony i uśmiechniony, bardzo starannie ubrany i ruchliwy. Wyglądał na człowieka, któremu życie szło gładko i wesoło, jak strumyk bardzo jasny, ale i gładki.

Już w przedpokoju gadał ze służącą, a witając towarzystwo, mówić nie przestawał.

— W przelocie wpadłem, okropnie mi się śpieszy! Mam dla pani majorowéj lokal, cacko, na szkołę. Radzę się śpieszyć, bo zajmą. Ale mówiłem z właścicielem, obiecał do jutra czekać. Nie było pani panno Magdo, dzisiaj na wystawie, a szkoda: są nowe kartony Matejki. Pana to chcę porwać z sobą, jako eksperta.

— Od czego? Alboż pan pijasz piwo?

— Pijam niekiedy. Ale nie o to rzecz idzie. Dano mi znać, że jest do nabycia prawdziwy Carlo Dolce. Boję się, czy nie blaga.

— I niezawodnie. Gdzież to cudo ma być? — spytała Magda.

— Na Podgórzu, u jakiéjś wdowy po muzykancie. Mam tu adres. A możeby téż i pani zechciała nam towarzyszyć? Pogoda prześliczna, przejedziemy się za jedną drogą. Mój powóz czeka.

— Dziękuję, ale nie mam ochoty. Słonecznych dni już mało; muszę z nich korzystać. Zresztą pewna jestem, że to kopia, albo naśladownictwo.

— A ja nie ekspert i nie pojadę — rzekł Oryż. — Filistrem nie jestem ani małpą, żeby mnie obwożono budą po mieście. Weź pan sobie Malickiego: ten się wysypiał dwa miesiące w Uficyach florenckich i dowodzi, że jest znawcą.

— Malicki jeszcze w Zakopanem bawi. Ale, słyszeli państwo, mają dawać pojutrze „Maryę Stuart“ z Modrzejowską. Dostałem ostatnią lożę. Może pójdziemy?

— I owszem — zgodziła się Magda.

Oryż coś zamruczał — zapewne znowu, że nie jest małpą, żeby się pokazywać w loży.

— Ale najciekawsza rzecz na końcu! — uśmiechnął się pan Sylwester. — Mam dla pani ukłony od pana Osieckiego.

— Od którego? — zawołała majorowa.

— Jużciż nie od nieboszczyka majora, bo pan Sylwester na ducha nie wygląda! — mruknął Oryż.

— Od pana Filipa. Przyjechał wczoraj wieczorem i kazał powiedziéć, że się wnet do pan zgłosi, gdy sobie _locum_ upatrzy. Spotkałem go na Grodzkiéj: wychodził z magazynu z baronową Faustanger.

— Słyszeliście! — ruszyła ramionami majorowa. — Zgłosi się... patrzcie go. Co za fanaberya! Niech mu pan powie, że jeśli nie jestem u niego pierwszą, to żadną. Obejdę się bez jego wizyt obowiązkowych.

Pan Sylwester mocno się zdziwił takiemu przyjęciu wieści, którą miał za radosną. Oryż począł szydersko się uśmiechać.

— Tego by też do katechizmu, do szkoły.

— Ależ Maryniu — wtrąciła Magda. — Wczoraj przyjechał zaledwie.

— Więc wczoraj powinien był przyjść. Mój dom był jego domem dotychczas. Powinien był z kolei wprost zajechać po klucz od pracowni. Przecie dwa lata utrzymuję ją w całości!

— Ależ on nie zna naszego adresu! — rzekła Magda.

— Twój adres zna każdy dorożkarz. Zresztą, to są wykręty. Baronową potrafił znaleźć! Zobaczysz, że on nie nasz!

— Może być — ruszyła ramionami. — Jest już w tym wieku, że twojéj opieki nie potrzebuje.

— Ja téż z nią nie myślę się narzucać. Od jutra nie płacę za pracownię.

— Nie piać, ale się nie gniewaj, bo każdy pozna, że mówi przez cię wielka obrażona miłość...

— Wcale się nie zapieram. Wychowałam go dla siebie, a nie dla jakiéjś baronowéj.

— On też jéj za stryjenkę i opiekunkę nie uważa! — zaśmiał się Oryż.

— To jest cudowna kobieta — ozwał się pan Sylwester. — Ale ja się jéj boję.

— Nabierz pan odwagi, bo chce zwiedzić pana muzeum i trochę pobałamucić właściciela. Namówiłam ją dzisiaj do tego przy pozowaniu.

— Święty Wojciechu, strzeż mnie! — zawołał Sylwester z udanym strachem, a w rzeczy saméj mile połechtany zajęciem pięknéj pani.

— Zjedz trochę belladonny, staruszku, zjedz — dogadywał Oryż. — Masz strawny żołądek: nie otrujesz się!

— Więc była dziś u pani? Jakże portret? Cudowny... Marszałek prosił mnie dziś o protekcyę do naszéj artystki.

— Marszałek? Dawaj mi go pan! — zawołała Magda. — Co za pyszna głowa! Tego bym malowała z rzetelną przyjemnością.

— Skąpy jest i chciwy!

— A to mu zapłacę jeszcze, jeśli się zgodzi! — zaśmiała się artystka. — Zatrzymam portret, a jemu dam kopię!

— Nie pleć! — upominała majorowa. — Prawisz trzy po trzy; rozchodzi się to po mieście i robi ci niechętnych.

— Ja jestem jak studnia — bronił się pan Sylwester z całem przekonaniem, chociaż nigdy niczego w tajemnicy nie mógł utrzymać.

— Studnia publiczna — mruknął Oryż, oddając majorowéj gotowy rysunek.

— Wolno mi będzie zobaczyć portret? — prosząco rzekł Sylwester. — Tylko bez tego pana, bo on mi truje zachwyt.

— Jam téż nie ciekaw i odchodzę.

— Nie — rzekła Magda. — Pan zostanie i pojedzie z nami do tego Carlo Dolce, bo i mnie przyszła ochota.

— O pani, co za łaska! — wykrzyknął stary rozpromieniony.

— Co to, to nie! — zbuntował się Oryż. — Mówiłem raz, że budą nie jeżdżę. Żegnam państwa!

Kiwnął niedbale głową i wyszedł.

— Co za gbur! — szepnął Sylwester.

Magda zniosła obojętnie impertynencyę i otworzyła drzwi do pracowni.

— Spójrz pan na portret i jedźmy!

— Jak pani pozwalać może na takie zachowanie się? Ja bym go spoliczkował, gdybym miał prawo stanąć w pani obronie!

— Bywają grzeczności męskie daleko więcéj ubliżające godności kobiecéj, niż jego nieokrzesanie — odparła spokojnie. — W intencyi on mnie nie obraził. Pozór trzeba wybaczyć, jak źle wychowanemu dziecku.

Odkryła portret. Sylwester ręce złożył.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: