- W empik go
Jerzy Hoffman. Gorące serce - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Jerzy Hoffman. Gorące serce - ebook
Aktorzy i przyjaciele stawiają Hoffmanowi pomnik za życia piórem Marty Sztokfisz. Dziennikarki i pisarki. Przeprowadziła ponad 300 rozmów z ludźmi świata kultury, show-biznesu i mediów. Jest autorką pięciu książek i cyklu scenariuszy filmów dokumentalnych.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 987-83-63656-23-2 |
Rozmiar pliku: | 9,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szwajcarski adwokat? Nie! Reżyser filmowy Jerzy Hoffman
W oczy rzuca się potężna postać. I te zamaszyste ruchy, wylewność, emocjonalność. Ten rodzaj zmysłowości i otwartości charakterystyczny dla ludzi wschodu. I dla mężczyzn, których bezskutecznie szukają dziś kobiety. Zero w nim lorda i zero mężusia. To watażka – nie zdziwiłabym się, gdyby jak Azja porwał kobietę, którą wybrał na żonę. Ale i romantyczny trubadur. Może otworzyć ramiona oraz serce, uściskać i zacząć: „Wiesz, bracie kochany…”, albo, gdy mu przeszkadza, krzyknąć na planie filmowym do aktorki: „Nie pierdol!”.
O żadnym artyście nie krąży tyle legend, ile o Jerzym Hoffmanie. Przyjaciele, znajomi i współpracownicy bez trudu przypominają sobie anegdoty, dodają historie różniące się detalem albo znacząco. Jedni mówią, że swoją żonę Walę odbił lekarzowi gdzieś na Ukrainie, inni, że tym mężem był skromny inżynier, a rzecz działa się w Zakopanem. Wszyscy są zgodni – spił faceta i siłą perswazji zmusił go, by odpuścił sobie Walę, ponieważ ta kobieta będzie szczęśliwa tylko z nim, z Jerzym Hoffmanem. To właśnie jej, zmarłej przed premierą filmu, dedykował Ogniem i mieczem.
W bydgoskiej szkole należał do harcerstwa, z którego go wyrzucono. Kolega z klasy niżej twierdzi, że nastrojów antyżydowskich w gimnazjum nie było, a Jurek od dziecka działał w ZMP, nie w harcerstwie, co nie jest prawdą, bo zaczynał jeszcze w ZWM. Świadkowie tamtych czasów mówią, że miał zaledwie szesnaście lat, a już rządził we wszystkich szkołach w Bydgoszczy. Nauczyciele się go bali, a młodzież uwielbiała. Zwalniał ją z lekcji pod pretekstem zebrań bądź czynów społecznych.
Bokser, wcześniej marynarz, wszędzie szef, prowodyr. Lider. Zawsze na pierwszej linii, krok przed innymi. Nigdy w cieniu. Marynarzem jednak nie był. Zaistniał natomiast w awangardzie dokumentu społecznego w czasie „odwilży”. Film Hoffmana i Skórzewskiego Pamiątka z Kalwarii ogląda się dzisiaj z nie mniejszym zainteresowaniem niż pięćdziesiąt pięć lat temu. Wykluczone, żeby zmagał się z myślą typu: Film w technologii 3D? To ryzykowne. Nie miał takich rozterek. Widzi, jak zmienia się świat, i idzie za postępem. Jego Bitwa Warszawska 1920 wyznacza nowy trend w polskim kinie. A on żartuje, że kiedyś reżyserzy upijali się w 4d, a teraz w 3D robią filmy.
Piekłem dla niego jest głód i ból – tych uczuć doświadczył na Syberii. A niebem? Jeśli tam się znajdzie, powie: „Oto jestem. Sądź mnie, Panie”. Czy coś w swoim życiu chciałby zmienić? Już nic, kiedyś chciał schudnąć. Na pytanie, kim jest, odpowiedział: „Mam nadzieję, że człowiekiem, a z zawodu reżyserem filmowym”. Śmieszą go megalomania i samozadowolenie.
Ludzie opowiadają jego życie za każdym razem nieco inaczej – pamiętają go z własnej perspektywy. W ten sposób medialny żywot Jerzego Hoffmana meandruje, rozwidla się jak delta ukraińskiej rzeki Dniestr. Rośnie tam ponad 1200 gatunków roślin, żyje 300 gatunków ptaków, 85 gatunków ryb. Delta Dniestru została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jerzego Hoffmana wielu wpisuje na listę mistrzów polskiego kina. Był o krok od znalezienia się na liście mistrzów światowych. W biegu po Oscara za Potop, w kategorii film nieanglojęzyczny, wyprzedził go Federico Fellini i jego Amarcord.
Słynie z talentu, bezceremonialności, siły fizycznej, odporności psychicznej, miłości do kina, kobiet, historii i biesiady. I z tego, że walczy o swoje tak długo, aż zwycięży. Prędzej skona, niż odpuści. Przeniósł na ekran Trylogię Sienkiewicza. I to pamiętamy do dzisiaj.
Realizacja takiego dzieła to nie jest stan błogosławionej euforii, są to lata przygotowań – krok po kroku, w znoju, trudzie i męce. To ciężka harówka. Małgorzata Braunek, odtwórczyni roli Oleńki Billewiczówny w Potopie, powiedziała kiedyś, że Jerzy Hoffman osiągnął sukcesy jako reżyser dzięki gorącemu podejściu do pracy, którym zaraża aktorów. Nic dziwnego, że w Ogniem i mieczem, kultowym filmie końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku, chciał zagrać każdy aktor – nawet ściętą głowę.
Potrafi żyć marzeniami jak wizjoner i materializować je jak skrupulatny inżynier, a potem gonić za kolejnym. Nawet jeśli jest to dystans maratoński, a spodziewał się sprintu, nie ustaje. Dwadzieścia pięć lat myślał o Ogniem i mieczem, walczył o ten film lat jedenaście. Nikt inny nie mógł go zrobić.
Na Pana Wołodyjowskiego chodziło się parę razy, z rodziną. Jerzy Hoffman stał się wtedy gwiazdą kina. Potop – obejrzało go dwadzieścia siedem milionów widzów – był nominowany do Oscara, a w Polsce reżyser awansował do rangi artysty dużego formatu. Ogniem i mieczem w nowej, demokratycznej Polsce biło rekordy oglądalności. Wtedy fetowano reżysera prawie jak króla, wożono go nawet karetą. Niewykluczone, że zostałby prezydentem, gdyby chciał się ubiegać o ten fotel i walczyć o zwycięstwo z podobną determinacją jak o swoje filmy.
Ludzie go lubią. Coś w sobie ma, że na dzień dobry zyskuje sympatię. Może to „coś” wyssał z mlekiem matki – kobiety, dzięki której przeżył Syberię. To ona nauczyła go tam miłości do polskiej literatury i historii, ponieważ wiedziała, że kiedy wróci z synem do ojczyzny, chłopiec nie może być pariasem.
Sprawdza się tam, gdzie trzeba nawiązywać kontakty, mieć dobre relacje. A w stosunkach damsko-męskich – spostrzegły kobiety – jest jak ostatni Mohikanin. Czuły, klasyczny przedwojenny dżentelmen. Potrafi skupiać wokół siebie ludzi, którzy mu zaufali. W jego ekipie każdy czuje się ważny, potrzebny, dowartościowany. Umiejętności społeczne, nazywane często sztuką życia, opanował perfekcyjnie.
A sztukę miłości? Jest niezwykle romantyczny, podkreślają z zachwytem kobiety. Niektóre mają nawet łzy w oczach i jakiś żal do losu, że nie spotkały takiego mężczyzny. Uważają, że dzika namiętność, która w nim buzuje, pozwala mu robić filmy o wielkich namiętnościach.
Walczyć i współpracować z innymi nauczył się na syberyjskiej zsyłce, gdzie trzeba było dawać sobie radę, bo inaczej gryzło się ziemię lub się w niej spoczywało. Zapewne też w ZWM, ZMP oraz w partii. Chyba również dorastając w inteligenckiej, lekarskiej rodzinie. Niewykluczone, że wszędzie – także na planie filmowym, gdzie decyzje reżyser trzech części Trylogii podejmuje w sekundę, wszystko musi zsynchronizować, skłonić ludzi do maksymalnego wysiłku i do odpowiedzialności. Sam odpowiada za całość wielkiego finansowego i artystycznego przedsięwzięcia.
Wielbi go Dwór, Rodzina – jak mówi się o jego ekipie filmowej. W siedlisku na Mazurach jedni noszą za nim ziółka, drudzy wódkę, trzeci leki. Są do usług. Na zawołanie. To samo dzieje się na planie. Jerzy Hoffman nie wydaje się nababem, hołdy przyjmuje jak uśmiech na dzień dobry. Lubią go koledzy z branży, sąsiedzi, lekarze ratujący mu życie. I ekspedientka z Ełku, i moja koleżanka Bożena, u której kupuje domowe przysmaki, bo patrzy w oczy i zagada miło, a także Agnieszka, córka sołtysa ze wsi Sikory na Mazurach. Niektórzy go kochają. Wielu sporo mu zawdzięcza: role, rozpostarty nad głową parasol ochronny, bezzwrotne pożyczki. Są i tacy, którzy mu zazdroszczą widzów i charyzmy. I tego, że za życia stał się legendą polskiego kina. Legendą artystycznego świata.
W środę, 19 stycznia 2011 roku, Jerzy Hoffman jest przy montażu Bitwy Warszawskiej 1920 do piątej po południu. Piekielnie zmęczony, ma podkrążone oczy, ciężko oddycha, ale jeszcze zamawia dla mnie wodę z cytryną, jeszcze chce mu się zadzwonić do Romana Kesslera, przyjaciela, adwokata mieszkającego w Izraelu. „Romaszka – przemawia tubalnym głosem – bracie kochany, zwróci się do ciebie Marta Sztokfisz. Pogadaj z nią, kolejną książkę pisze o mnie”.
Mówię reżyserowi o swoim odkryciu; ważnym momentom jego życia towarzyszy pociąg. Pociąg wiozący go na Syberię, pociąg, którym wracał po pięciu latach ze zsyłki, pociąg z pierwszego kadru Bitwy Warszawskiej. Mam też na myśli pociąg, jaki nadal mają do niego kobiety.
„Mimo powodzenia, jakim zawsze się cieszył, to facet jednej kobiety – zapamiętała Zofia Czerwińska, aktorka znająca Hoffmana pół wieku. – Już miał Walę, ale panienki się kręciły, jak zwykle przy filmowcach. Był magnesem, ale nie korzystał, w przeciwieństwie do Edka Skórzewskiego. Ich duet świetnie się uzupełniał”.
Wala miała szczęście, przeżyli razem trzydzieści pięć lat. W świecie filmu to wyjątek. Przed premierą Ogniem i mieczem reżyser powiedział: „Walka o realizację Ogniem i mieczem trwała ponad jedenaście lat. To, że przetrwałem i zwyciężyłem, zawdzięczam swojej żonie Walentynie, która nigdy nie zwątpiła, i Jerzemu Michalukowi, który związał swój los z moim”. Reżyser chyba też miał fart, że trafił na Walentynę.
Przyjaciel Hoffmana sugeruje, że Jagodę, obecną żonę, Wala wymodliła dla niego. Coś w tym jest…
Trwa pierwsza wojna światowa, w szeregach oficerów wojsk cesarstwa Austro-Węgier są duże straty. Zygmunt Hoffman w wieku osiemnastu lat zostaje podporucznikiem ckm-ów, karabinów maszynowych, i idzie na front włoski. Osiemnastoletnia Maria Schmelkes ucieka z rodzicami przed Rosjanami do Wiednia (są obywatelami cesarsko-królewskimi), ofensywa rosyjska dochodzi aż do jej rodzinnych Gorlic. Toczy się wielka bitwa gorlicka, tak zwane małe Verdun. Rosyjski front się przełamuje. W roku 1918 kończy się wojna. Polska odzyskuje niepodległość, którą znów straci za dwadzieścia jeden lat. Dziadkowie reżysera ze strony matki wracają do całkowicie zrujnowanego miasta i zaczynają odbudowywać swoje życie.
Matka kończy seminarium nauczycielskie; dziadek uważa, że to dla kobiety wykształcenie wystarczające. Ale ona jedzie do Pragi (w Polsce obowiązuje numerus clausus – zasada przyjmowania na studia określonego procentu Żydów) i tam studiuje medycynę, pracując między innymi jako służąca.
Koniec wojny zastaje ojca po raz trzeci rannego, ze szpitala wychodzi w 1920 roku. Na studia jedzie do Pragi. Tam poznaje matkę Jerzego. Nostryfikują dyplom we Lwowie i na Uniwersytecie Jagiellońskim. Praktykę rozpoczynają w 1929 roku. Biorą ślub i dopiero wtedy mogą myśleć o dziecku.
Ośmiomiesięczny Jurek
Rodzice, Maria i Zygmunt Hoffmanowie w Krynicy
Kiedy się urodził (15 marca 1932 roku), jego matka miała trzydzieści cztery lata. Jak na owe czasy uważało się, że to późno i w związku z tym poród może być trudny.
„Dlatego z Gorlic, gdzie mieszkali rodzice, mama pojechała rodzić mnie do Krakowa. Byliśmy tam zaledwie kilka dni. Stamtąd wracaliśmy do Zagórzan. Pogoda się załamała, nastąpił gwałtowny nawrót zimy. Ogromna zamieć śnieżna, postoje w szczerym polu, a my w nieogrzewanym pociągu. Przerażony konduktor często wchodził do przedziału, świecił latarką i sprawdzał, czy w tych strasznych warunkach niemowlę jeszcze żyje. Z tego wyniosłem podświadomą, niesłychaną fascynację – przez całe życie towarzyszy mi miłość do latarki kolejowej. Nawrót zimy w pierwszych dniach życia mógł być również zapowiedzią oczekującej mnie za osiem lat Syberii”.
Do następnego spotkania dojdzie za miesiąc, reżyser kończy postprodukcję Bitwy Warszawskiej. Wzmocni się w przerwie na Mazurach – tam oddycha prawie tak jak kiedyś, ale butla tlenowa jest w pogotowiu. Już się z nią nie rozstaje. Przed zdjęciami do Bitwy Warszawskiej trafił do szpitala na Płockiej – złamana kość żebra przebiła płuco. Był jedną nogą na tamtym świecie. Na oddziale intensywnej terapii lekarze ratowali mu życie.
Przestał nękać płuca nikotyną, mniej je, częściej odpoczywa, porusza się nie tak szybko, jak kiedyś. Ale chociaż jego ruchy są spowolnione, w oczach jest żar, w duszy gra muzyka, jak trąbka zagrzewająca do boju o wygraną Bitwę Warszawską. Poza planem filmowym, gdzie jest władcą absolutnym, poddaje się opiece żony Jagody, która wybiera dla niego ekologiczne warzywa na targu, „bo Jureczek lubi”, a także, jak twierdzą znajomi, świeżą cielęcinę. „Nieprawda – reżyser prostuje ten mit o swoich upodobaniach. – Cielęcinę najchętniej jedzą nasze koty”.
Do lotu wzbija go to, co zawsze dodaje mu skrzydeł: film – jego tlen, jego krwiobieg.
I cud, który się wydarzył. „Po raz pierwszy w moim życiu ktoś z własnej woli przyszedł i zaproponował, że da pieniądze na film. Mariusz Gazda (prezes zarządu SKOK w Wołominie) powiedział, że jest w stanie wyłożyć naprawdę dużą kasę tylko po to, by powstała Bitwa Warszawska w mojej reżyserii. Zanim z Jarosławem Sokołem napisaliśmy scenariusz, można było rozpoczynać prace przygotowawcze”.
Dla Jerzego Hoffmana film nie jest wyłącznie pracą. „Jest ogromną frajdą. Moją miłością. Spełnianiem marzeń. Moim spełnieniem. Tak, to ostatnie jest najbardziej adekwatnym określeniem tego, czym są dla mnie moje filmy”.
A życie poza filmem?
Chociaż jesteśmy skłonni wierzyć w swoją niepowtarzalność, życie ludzi nie różni się aż tak bardzo, a mimo to z jednymi czujemy się dobrze, drugich unikamy – zwłaszcza tych, którzy nie akceptują ani siebie, ani innych. W opowieściach o Jerzym Hoffmanie najczęściej powtarza się fraza – kocha ludzi. Chociaż to puste słowa, wyświechtany frazes, są jednak na to dowody.
„Kocha nie tylko aktorów i potrafi tak to uczucie ofiarować, że wszystkie ekipy, z którymi pracowałem, odwzajemniają się Jurkowi taką samą miłością”. – Daniel Olbrychski, który zagrał w wielu filmach przyjaciela, przeżył z nim także trudne momenty.
„Jak ćmy do światła, tak inni lgną do niego. Na planie i poza nim. – Emilia Krakowska, aktorka, zna reżysera ponad cztery dekady. Jerzy Hoffman przychodził do niej z żoną na brydża. – Do gry zasiadał z moim mężem oraz z Jerzym Ziarnikiem i Jerzym Kadenem. Nauczona szanować zainteresowania męża, podawałam panom kanapki, zmieniałam popielniczki, a jak się w kuchni robiło nudno i ciasno, w tamtych czasach jednopokojowe mieszkanie było luksusem, szłyśmy z Walą Hoffmanową i Krysią Prucnal, żoną Ziarnika, do Piwnicy Wandy Warskiej. Słuchało się jazzu i poezji.
Nasi mężczyźni grali na forsę. Pewnego razu szczęścia albo umiejętności zabrakło narzeczonemu Ewy Wiśniewskiej, Włochowi. Hofíman wszedł do kuchni i mówi: Nie, nie! Musimy skończyć tę grę! Włoch się topi. To nie w porządku. Idziemy do Kongresowej, zabawimy się. Tego dnia brakowało czwartego. Włoch zasiadł do stolika z uprzejmości, nie był dobrym graczem.
Jurkowi odebrano przyjemność, ale nie powiedział: Ja z tobą nie gram. Zrobił to dyskretnie, taktownie. To nie był karciarz, który gra dla pieniędzy i ogrywa słabszych. Honor został uratowany. Jurek kocha zabawę. Spotykaliśmy się także w Ścieku – knajpie filmowców na Trębackiej, w Europejskim, w Bristolu, dokąd chodziło się na solankę – zupę z wędzonych i gotowanych mięs. Świetną na kaca. Wszyscy chcieli do niego dołączyć. Rześkość się czuło, swobodę posiłku i atmosfery”.
Ludzie z podziwem i zazdrością konstatują witalność reżysera, stałą gotowość do pracy na planie i do zabawy, kiedy zejdzie z planu. Gdy większość pokotem rozkłada się po kątach, on się dopiero rozgrzewa. Żyje z rozmachem. Jak panisko. Jak szlachciura. Na Mazurach stół Hoffmana jest zastawiony, niczego gościom nie brakuje, ani złowionych przed chwilą ryb, ani kotletów, szaszłyków, barszczu, ani zimnej wódki. Zero umiaru w tej gościnności, zabawie, nawet w zakupach. Jerzy Hoffman nie oszczędza, żeby wygodnie i zamożnie umrzeć.
Uwielbia kupować, ale to jeszcze nie jest uzależnienie ani kompensacja jakichś niespełnień. Jerzy Bekker, publicysta, przyjaciel reżysera, towarzyszył mu i przy stole, i w pracy, i podczas zakupów. A kupuje wszystko. Hurtowo. Jak pomidory, to pięć kilo. Jak wódka, to dziesięć butelek. Jak mąka, to cały worek.
„Lubi się też ubrać. Gdyby mógł, lansowałby się w ekstraciuchach. W Stanach chodziliśmy z Hoffmanem i Jurkiem Michalukiem do dobrych nowojorskich sklepów. Obaj kupili białe smokingowe marynarki. Byli z nich ogromnie dumni, ale Jurek nie mógł swojej nosić – nie dopinała się. Wynajduję dla niego krawców. Śmiesznego mieliśmy przy alei Trzeciego Maja, na parterze. Nieustannie naprany, pisywał wiersze, niczego nie zrobił o czasie. Teraz szyje nam pan Szymon z zakładu przy placu Narutowicza. Jurka Michaluka krawiec jest za drogi. Uszycie spodni kosztuje sześćset złotych? Horrendum!”. „Osiemset” – dodaje swoją korektę reżyser.
„Gruby lubi sprawdzić”
„Zawsze ludzie próbowali Jurka naciągnąć – opowiada dalej Bekker. – Są tacy, którzy uważają, że pożyczanie pieniędzy od Hofímana jest czymś oczywistym, a oddawanie głupotą. A on przestaje się zadawać z tymi, którzy nie zwrócili mu pożyczki, sądząc, że oddawanie pieniędzy komuś, kto je ma, jest bez sensu.
Ta historia niezwykle nas z Jurkiem ubawiła. Był taki aktor, Wojciech Rajewski – mały, śmieszny, charakterystyczny. Przysiadał się w SPATiF-ie do stolika, zawsze tam, gdzie stała jakaś flaszka. Kiedyś wygłosił do nas przemówienie:
– Czy któryś z was ma luźne pięć tysięcy złotych?
– Mamy. A o co chodzi? – Jurek na to.
– To wiecie co, ja od was pożyczę, włożę sobie na książeczkę i będę miał z tego procent.
Zaskoczony odpowiedzią Jurek wrzasnął:
– Spierdalaj!
Hoñman nienawidzi, jak go oszukują nieelegancko, bezczelnie. W knajpach sprawdza rachunki, a bywa tam często. Daje duże napiwki, bez żadnych problemów. Natomiast nie trawi nieuczciwości”.
„Ta anegdota nie mnie dotyczy – komentuje reżyser – ale znanego aktora, bodajże Duriasza. Natomiast moja prawdziwa historia z Rajewskim była taka:
– O, wódkę pijecie – mówił, widząc karafkę na stole. I już siedział, i już sobie nalewał.
Gdy któregoś dnia zrobił to znowu, a mieliśmy z Edkiem coś do obgadania, wkurzyłem się okropnie, a w tym momencie przyniesiono Rajewskiemu klubowy obiad. Był skąpy jak cholera, trzy razy się żenił i rozwodził, bo ciągle kalkulował, jak mu będzie taniej.
Pytam kelnerki:
– A co dzisiaj na obiad?
– Rosół z makaronem i sztukamięs z ziemniakami.
– Proszę podać panu Wojciechowi rosół, ale bez makaronu, i sztuka mięsa bez kartofli.
On się rzucił. A ja mówię:
– Wojtek, za gruby jesteś. Musisz schudnąć.
– Masz coś dla mnie? – czujnie pyta.
– Schudnij.
– W jakim czasie?
– Im szybciej, tym lepiej.
I wyjechaliśmy z Edkiem na dokumentację, nie było nas w Warszawie z miesiąc. Wchodzimy do klubu, a przy szatni stoi cień Rajewskiego.
– Wojtek, co się z tobą stało? – mówię.
– No, jak to co? Przecież kazałeś mi schudnąć.
– Ja?!
– Tak, powiedziałeś, że masz coś dla mnie, tylko muszę zbić wagę.
– Wojtek, wybacz – ja na to – scenariusz nie przeszedł”.
„Ze Skórzewskim przywieźli z Kuby sporo wybornego rumu. – Słucham Jerzego Bekkera. – Przynieśli butelki do SPATiF-u, żeby kelnerki im podawały, jak będą chcieli się napić. Jurek przeliczył flaszki. Jedna z kelnerek parę zwinęła. Kiedy podeszła do stolika, Jurek powiedział: Przynieś nam coś z tego rumu, który zabrałaś. I ona natychmiast uprzedziła koleżanki: Jak piszecie rachunek Hoffmanowi, nie kantujcie. Gruby lubi sprawdzić”.
Mówię reżyserowi, jaką zabawną anegdotę o nim usłyszałam, a on prostuje jej meandry:
„W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku przywieźliśmy z Kuby trzy filmy – pełnometrażowy o historii rewolucji kubańskiej, o Hawanie i o kongresie studentów. Od ambasady kubańskiej dostaliśmy skrzynkę rumu Bacardi, przytargaliśmy ją z Edkiem do SPATiF-u i urządziliśmy bankiet. Otwarte drzwi obu sal, duży stół, przyjaciele i znajomi bawili się godnie. Jak wujo Laskowski rano jechał do pracy Alejami Ujazdowskimi, to jeszcze gwar z knajpy dolatywał.
Zauważyłem, że obsługująca nas kelnerka gwizdnęła trzy butelki. Znałem ją dobrze, nie powiedziałem ani słowa. Wiedziałem, że pracuje co drugi dzień, na zmianę z koleżanką. Odpoczęliśmy po bankiecie i w czasie jej kolejnego dyżuru poprosiłem o zestawienie dwóch stolików, siedliśmy w osiem osób, zamówiliśmy wódeczkę, zakąskę. Gdy biesiada się kończy, wstaję, całuję kelnerkę w rękę i mówię:
– Dziękuję ci, było fantastycznie.
– A rachunek? – pyta zdziwiona.
– A trzy butelki bacardi?
Od tej chwili zostaliśmy przyjaciółmi.
Do SPATiF-u przyszła nowa kelnerka. Siedzimy z przyjaciółmi, zamawiamy, dostaję rachunek. Ceny były stałe, wystarczyło rzucić okiem, by zauważyć, że robią cię w konia.
– Pani się pomyliła – daję jej szansę.
– Ależ skąd? Wszystko w porządku.
– Pani się pomyliła – do trzech razy sztuka.
Kiedy szła w zaparte, wziąłem rachunek, poszedłem do szefa SPATiF-u i mówię:
– Ja tu przychodzę do siebie, do klubu, nie muszę uważać, jak wypisują rachunek. Nie chciałbym, jak przyjdę następnym razem, żeby ta pani tu jeszcze pracowała.
Natychmiast ją zwolnił.
Podchodzi do stolika zaprzyjaźniona kelnerka i mówi:
– I po co to było tej kurwie? No, po co jej to było? Przecież przyszła do mnie i pyta: Ile można dopisać do tego stolika?
A ja jej mówię: – Uważaj, gruby lubi sprawdzić”.
SPATiF jego czasów
Bankietowo, jak twierdzą jego znajomi, Jerzy Hoffman był wspaniały. „Siedział z towarzystwem w Klubie Aktora w Alejach Ujazdowskich – wspomina Zofia Czerwińska – gdzie się spędzało noce. Myśmy tam się chowali przed komuną, to była nasza enklawa. Jak pewni ludzie weszli, było wiadomo, że zacznie się dziać. I Jurek do takich osób należał. Przychodził w większej grupie. Jak mnie zobaczył, wołał: Zosiu! albo Starenia! A że nie wylewałam za kołnierz, to z przyjemnością dołączałam do Jurkowego grona.
Kiedy zapraszał, czułam się, w dosłownym znaczeniu, zaproszona. Jeśli przyszedł z jakimś scenarzystą albo z kierownikiem produkcji i coś omawiali, wtedy nie zapraszał. On zwoływał. Jego stolik zapełniał się zaproszonymi i wkręconymi. Nawet jak wiedzieli, że nie jest do nich skłonny, to namolne, pijące mordy były obok. Maklakiewicza zapraszał”.
Podobno nie skąpi ani sobie, ani innym. Nie ma również zwyczaju sępić. Oszczędny stał się z konieczności i na krótko, gdy pod zastaw nieruchomości wziął kredyt na realizację Ogniem i mieczem.
Hello, kto mi opowie coś o Hoffmanie? – stojąc przy barze spatifowskiej restauracji, rzucam w przestrzeń. Jest maj 2011 roku. Wieczór. O Dustinie? – żartuje jeden z kaskaderów, który o mało nie stracił życia, dublując aktora w filmie Do krwi ostatniej. – Wjeżdżamy konno na zbudowany wcześniej wąski most przeprawowy, spłoszone hukiem wystrzałów konie wpadają z nami do rzeki. Rzeka jest płytka, ale dno trzymetrowej głębokości, muliste.
Nagle ktoś się na mnie zwala, staje mi na plecach. Podnoszę ręce, by go zrzucić, ale czuję tylko pionierki. Aha, już wiem, to asekurujący, ma przeciąć uprząż, uwolnić konia. Jezu Chryste!, on wbija mnie w dno, nie umie pływać. Tonę! Dopiero kiedy chwyciłem go za genitalia, wykręciłem, wystrzelił jak z procy. Tak się uratowałem. Hoffman wszystkiego doglądał, nawet detali munduru, uprzęży, koni: sprawdzał, czy będzie nam wygodnie. Nikt nie wiedział, że dwumetrowy olbrzym nie umie pływać. Oszukał ekipę”.
I znowu słyszę, jak Jerzy Hoffman kocha aktorów, kocha kaskaderów. Wszystkich by przytulił do serca i dał im role. Jerzy Celiński, także kaskader, z nostalgią wspomina reżysera. Widzi w nim króla życia. Świetnego artystę i człowieka. Jest zachwycony scenami batalistycznymi we wszystkich jego filmach. „Przejdą do historii kina. To mistrzostwo świata” – podkreśla z emfazą.
Andrzej Wałek, bywalec SPATiF-u, kultowej kiedyś knajpy artystów, niebieskich ptaków i oryginałów, biesiadował tam z Jerzym Hoffmanem, teraz grywa z nim w brydża na Mazurach. Twierdzi, że człowieka poznaje się przy wódce i przy kartach. W jednej i drugiej dyscyplinie reżyser dał się poznać z dobrej strony. „Jurek się nie wścieka, nie awanturuje. Jeśli partner coś schrzani, mówi: Trudno, nie wyszło. Widać, jaką frajdę sprawiają mu karty. Nie ma kompleksów, które wyłażą z człowieka przy wódce. Na Mazurach ma piękną posiadłość, dom wchodzi do jeziora”.
Przy grze u Hoffmana w Sikorach się pije. W dużej lodówce, przeznaczonej wyłącznie na alkohol, butelki nie stoją, tylko leżą. Zapas na cztery dni – czterdzieści flaszek. Kończy się wódka, kończy się brydż.
„Gramy trzy lub cztery dni, non stop z przerwą na jedzenie. Jurek wita nas śniadaniem. Wybornym – podkreśla Andrzej Wałek. – Zawsze jest coś innego, ponieważ on nie trawi nudy, rutyny. Chce zaskoczyć. Śledzia podaje z jabłkiem, cebulą i białą fasolą jaś. Znakomity. Gotuje dla kogoś, nie dla siebie. Na Mazurach jest u Jurka prawdziwa uczta – bez towarzystwa kobiet. Lubi patrzeć, jak ludzie jedzą, jak im smakuje, jaką mają frajdę”.
Niektóre sceny jego filmów są jak obrazy Józefa Brandta. Ich malarską formę docenia Jerzy Celiński: „Na przykład ta wieś w Potopie, zasypana śniegiem, do której przybywa Kmicic ze swoją kompanią. Pięknie ją Hoffman namalował”. Mój rozmówca ma ją przed oczami. Może o Jerzym Hoffmanie i o jego talentach mówić jeszcze długo, ale koledzy go przekrzykują. On próbuje zapanować nad ich gadulstwem. W końcu stawia im kolejkę. Dziś są jego urodziny, lampkę wina wypija też „za Jurka, żeby zrobił coś jeszcze”. I dodaje: „Hoffman stawiał, ale nie wszystkim. Albo kogoś lubił, albo nie. Stanów pośrednich nie uznawał”.
O siódmej wieczorem w tej knajpie było w latach siedemdziesiątych jak w ulu. Elita rozrywkowa stolicy pojedynkowała się na dowcipy, anegdoty, szybowały błyskotliwe puenty, cytowane potem latami. Dzisiaj tylko trzy stoliki nie świecą pustkami. Przy jednym z nich relaksuje się znany rzeźbiarz. Pije, od niechcenia dolewa ze swojej butelki wyjętej z torby i przysłuchuje się, o czym toczy się nasza rozmowa.
Jerzy Hoffman od pierwszego roku studiów nie rozstawał się ze swoim przyjacielem. Zawsze byli razem. Wszędzie razem: podczas pracy i zabawy. Także w SPATiF-ie.
Biesiadnicy z tamtych lat, kiedy duet filmowców zdobył już sławę, mówią, że Skórzewski od stolika często znikał.
To był Jaś Wędrowniczek, nosiło go. A Jerzy Hoffman zasiadał, nie sadził się, nie zgrywał wielkiego artysty, póz żadnych nie przybierał, jak się zdarzało wielu innym. Wesoły kompan, często zamawiał, reszty nie brał. Nie upijał się.
„Przyszedł jakiś reżyser – Zofia Czerwińska pamięta tę scenę, jakby działa się wczoraj – wielki, potężny, nazywał się Hoffman, a z nim drugi: smukły, delikatnej budowy, Skórzewski. Byłam bez etatu, potrzebowałam pracy i ktoś nas ze sobą poznał. Prawdopodobnie Staś Wohl, z którym się przyjaźniłam i też siedziałam przy jego stoliku.
To był stolik legenda i legendarne stały się moje riposty. Pierwszy raz weszłam do SPATiF-u w sześćdziesiątym drugim. Młodziutka, opalona, z wielkim cycem. Janusz Minkiewicz (poeta, satyryk) spojrzał: Jak byłaś młoda, to mi się podobałaś. A ja na to: To ty jeszcze żyjesz? Cała sala w śmiech, z Minkiewiczem na czele. Poszło… Już mnie przyjęli, już mogłam z nimi siedzieć. Ja sobie tym dowcipem w dwudziestej drugiej wiośnie życia przetarłam szlak.
Rok później była olimpiada, nasz Komar najlepiej rzucił kulą, wywalczył złoty medal. A ja nienawidzę sportu i absolutnie się na nim nie znam. Byłam pewna, że peleton to nazwisko. No i jak Komar wszedł do SPATiF-u, cały oblepiony babami, ze swoim medalem na szyi, to ja tak patrzę na niego i mówię: Stary, co się z tobą działo? Dwa tygodnie cię nie było. To też się rozniosło”.
„Wódka jest dla Jurka pomocnikiem, a nie celem biesiady. – Jerzy Kajetan Frykowski, producent filmowy, przyjaciel reżysera, też biesiadował z nim w SPATiF-ie. – Lubi, gdy wszyscy są na rauszu: wódeczka zamrożona, preferuje białą, teraz Ruski Standard, bardzo dobra. Przyjacielski na sposób wschodni, czasem zażartuje z kogoś, rzadziej zakpi. Żarty o sobie przyjmuje bez obrazy. Znamy się tyle lat, rozmawiamy o różnych sprawach: o jego pierwszej żonie Ormiance, z którą się rozwiódł, o jej kuzynach, facetach jak z gangsterskiego filmu, o mało się krew nie polała, kiedy został wezwany na dywanik…”.
Marlena, pierwsza żona Hoffmana, z ich córką Joanną
To nie był dywanik, tylko siedziba rodziny Marleny, żony Jerzego Hoffmana mieszkającej w Erewanie, stolicy Armenii. Miał z nią córkę Joannę, rok nieudanego życia w Warszawie i dwadzieścia cztery lata. Zaledwie dwadzieścia cztery. Kiedy jechał do Moskwy na obronę dyplomu, zapakował żonę i córkę do samolotu lecącego do Erewanu. Jakiś czas potem reżyserował w Armenii dyplom operatorski kolegi z WGIK-u, Wszechrosyjskiego Państwowego Instytutu Kinematografii. Ktoś z rodziny żony znalazł go w hotelu i nie zaprosił, tylko wezwał. Jak nic szykowała się wendeta. Jerzy Hofman poczuł przedsmak śmierci.
Rodzina Marleny w Armenii
Przy nakrytym obrusem i zastawionym stole siedziało w milczeniu kilkunastu facetów ubranych na czarno oraz żona i teściowa. Jerzy Hoffman pił, co mu nalali, tańczył, co zagrali, rozmów nie toczył ani z nim nie toczono. Odszedł, kiedy zaczęło świtać. Za sobą usłyszał po chwili stukot butów, po plecach spływał mu zimny pot. Dwóch kuzynów żony zrównało się z nim. Przystanął. To koniec, pomyślał. Jeden z Ormian zapytał:
– To znaczy, odchodzisz?
– Odchodzę – przyznał.
– Znaczy, tak trzeba.
– Tak trzeba.
Kilkanaście lat po tym wydarzeniu znany producent Jerzy Frykowski zadzierzgnął bliższe relacje ze znanym reżyserem Jerzym Hoffmanem. „Na początku lat siedemdziesiątych Zbyszek Rebzda, reżyser, zaprzyjaźniony bardziej z Walą niż Hoffmanem, ściągnął mnie do nich do domu. Byliśmy już na gazie. Wchodzimy: małe mieszkanie w bloku na Powiślu, tłum ludzi. Pięknie śpiewają po rosyjsku. Patrzę, siedzi Wołodia Wysocki z całą watahą przyjaciół. Co za wrażenie! Nie wiem nawet, czy Hoffman mnie zauważył w tej ciżbie. Przez wiele lat był kierownikiem artystycznym Zodiaku, a ja robiłem tam różne filmy.
Poznaliśmy się bliżej, kiedy woziłem Jurka z Łodzi do Warszawy. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku rozglądałem się za mieszkaniem, swój dom wynająłem. Przychodzę z żoną tu, gdzie teraz rozmawiamy: przedwojenna kamienica przy alei Trzeciego Maja, a drzwi otwiera Hoffman. Teraz myślę, że kupiliśmy je bardziej ze względu na Hoffmana niż na estetyczne walory mieszkania. Te doceniliśmy później”.
„Zawsze posługiwał się fortelem. Jak się go zna, wiadomo, co go wkurwia, a co wprawia w dobry humor – dodaje Wojciech Wójcik, reżyser między innymi słynnej Ekstradycji. – Jeśli kogoś lubi, szanuje, podziela jego poglądy, to się zawsze zwraca «towarzyszu pancerny», co się broń Boże nie odnosi do nomenklatury. On po prostu tonął w Trylogii, a ten pancerny to husarz, ktoś szlachetny, silny, zdecydowany. Natomiast jeśli do kogoś w towarzystwie mówi «ojcze duchowny», znaczy, że go nie akceptuje, i taki gość ma u Hoffmana przerąbane”.
Siła fantazji
Fantazja ma moc uwodzicielską. Bez niej się człapie, pełza, a nie kroczy. Docenił ją i u Jerzego, i u Walentyny Andrzej Haliński, scenograf, także kilku produkcji reżysera. Najbardziej spodobała mi się ta ilustracja wielce pożądanej, a deficytowej cechy.
„Kiedy wiosną sześćdziesiątego szóstego roku kręcono w Warszawie film Noc generałów, mieszkaliśmy bardzo skromnie. Pierwsza wielka usługa na rzecz zachodniego producenta i same gwiazdy. Curd Jürgens, hulaka, Peter O’Toole, Omar Sharif, pokerzysta, całe noce przy kartach, nie można go było rano dobudzić na zdjęcia. Filmowcy mieszkali w Europejskim, jedynym hotelu do zaakceptowania. Producent, Sam Spiegel, fundament Hollywoodu, rozejrzał się wśród naszych reżyserów, znalazł nazwisko Hofmana i chciał się spotkać, odwiedzić.
Biedny Jurek wraca do domu, na Stare Miasto, i mówi żonie: Rany boskie, przecież my mieszkamy na poddaszu. To fajne miejsce z polskiego punktu widzenia. Ale ten człowiek przyjechał z apartamentu z pięcioma balkonami. Co tu zrobić? A Wala na to: Ty się nic nie bój. Nie będziemy się z nim ścigać na tarasy. Zostaw to mnie. Poszła do desy, obecnie zwanej antykwariatem, i wypożyczyła na jedną noc ogromną srebrną wazę.
Ponieważ oboje przepadali za kawiorem – Jerzemu do tej pory zwozi się go z Rosji – mieli spory zapas. Wala włożyła kawior do wazy, do tego wielkie srebrne łyżki, każda inna. Wszystko ustawiła na stole, wokół świece, światła pogaszone… Nie wiadomo było, jaka to przestrzeń.
Góra kawioru i oszronione butelki zmrożonej wódki. Nic więcej. Producenci amerykańscy weszli i zdębieli, a następnie mocno się uradowali. Potem w «Hollywood Reporter» były ich refleksje, że w Polsce zobaczyli coś, co trudno sobie wyobrazić nawet filmowcom. Raj. Przy nim te chodzone hollywoodzkie przyjęcia z tartinkami w ręce to nudziarstwo i drętwota. Bo tam, ich zachwyt nie milkł, zimną polską wódkę zajada się łychami rosyjskiego kawioru. I tak, dzięki fantazji Wali, został uratowany honor czołówki polskich reżyserów”.
Wszystko się zgadza poza miejscem akcji. Przyjęcie odbyło się w jednopokojowym mieszkaniu Hoffmanów na Powiślu. A kawior gospodarze traktowali jak walutę. Dewizy w Polsce kupowało się tylko na czarnym rynku, ale przewozić je było strach. Dlatego kawior na Zachodzie się sprzedawało i człowiek miał jakieś grosze. Oboje, Jerzy i Walentyna, uwielbiali i podróże, i kawior.
Rzadko się trafia taki związek jak Jurka z Walą – z nutą nostalgii i żalu, że sami takiego nie przeżyli, wspominają znajomi Jerzego Hoffmana z dawnych lat. Ciepły, otwarty, przyjacielski, był też czymś wyjątkowym dla Wojciecha Wójcika. Lubił z tą parą być blisko, ładowała go pozytywną energią.
„Jesteśmy w Jałcie, w hotelu Jałta. Jurek robił tam zdjęcia batalistyczne dla Fleischmanna do filmu według prozy braci Strugackich Trudno być bogiem. Wala wywołała mnie wieczorem i zaczęła wypytywać o Sławę i chwałę Iwaszkiewicza, czy Zając – tak nazywała męża – powinien to robić. Siedzimy w hotelowym holu, Hoffman, wychodząc na nocne zdjęcia, pyta:
– Wam tu dobrze?
– Dobrze. Ty o nas, Zając, nie wołnujsia.
– Napiłabym się – mówi Wala. Jest około dwudziestej trzeciej.
– Wala, skąd ci wezmę o tej porze alkohol? – Za Gorbaczowa po dwudziestej pierwszej był szlaban na gorzałę.
– Poczekaj – rozkazała i podreptała na swoich maleńkich nóżkach do ich stupięćdziesięciometrowego apartamentu.
Przyniosła piękną butelkę, niestarannie wytartą, dwie szklanki i korkociąg. Otworzyłem. Od samego bukietu już się kręciło w głowie. Sącząc, przegadaliśmy do świtu. Wraca Hoffman: w brudnym kożuchu, skonany, śmierdzi prochem i dymem świec. Spojrzał na pustą butelkę i jęknął:
– Wala, nie było innej flaszki na półce? To, co wypiliście, dostałem od Fleischmanna, w dowód wdzięczności; kupił na aukcji za pięć tysięcy dolarów, a wy tak po prostu…”.
Jerzemu Hoffmanowi przypominają się inne sytuacje z planu Trudno być bogiem. „Byłem kierownikiem artystycznym tego filmu. Zaprosił mnie do współpracy zdesperowany absolutnie Sowiet Film. Rosjanie podpisali z reżyserem taką umowę, że kto ją zrywa, ponosi wszystkie koszty. Fleischmann nie był gotowy do zdjęć. Amerykański aktor, który był już tydzień w Sojuzie, wyjął umowę, kazał sobie zapłacić całą gażę i wyjechał. Słusznie zresztą, bo nic nie kręcono. Doszło do pełnego rozkładu. Miałem ratować sytuację, doprowadzić film do końca.
Fleischmann zrobił film bawarski, bez niuansów, metafizyki, wszystko bez sensu. Realizowałem mu te sceny batalistyczne trzysta kilometrów od Taszkientu, w Azji Średniej. Stały jeszcze dwie dekoracje – jedna półtora roku w Kijowie, zajmując całą halę zdjęciową, druga plenerowa w Jałcie. Koszmar. Ale do finału doprowadziłem”.
Stuprocentowy facet
Ambicję i inne cechy zaszczepione przez rodziców Jerzy Hoffman umocnił na zesłaniu w syberyjskiej tajdze. I na moskiewskiej uczelni, gdzie szlifowało się ujęcia scen, ostre picie i męskie kwalifikacje. Taki miks w połączeniu z fantazją, gorącym sercem i hojnością robi na kobietach wrażenie. Hojność mężczyzny ma dla nich ogromne znaczenie. Atawistycznie wybierają tych, którzy przynoszą łupy do jaskini, zamiast zakopać je w jakimś banku, który nie odwzajemni się uczuciem. Nie wiem dokładnie, dlaczego od sławnego i bogatego Charliego Chaplina odchodziły kobiety, wiem jednak, że uchodził za człowieka skąpego.
A Jerzy Hoffman przeciwnie. Któregoś dnia zatrzymuje się z żoną przed sklepem jubilerskim.
– Jaki ładny pierścionek – mówi z zachwytem.
– Ładny, ale drogi…
– O czym ty mówisz, Mała?
I – czuję, jak kobiety jej zazdroszczą – mąż płaci za piękny pierścionek ot tak, od niechcenia, jak za filiżankę kawy. Bo ma gest, o czym mówią i kobiety, i mężczyźni. Ona zaś jest jego kotwicą. I napędem. Dla męża, bo nie wyłącznie dla siebie, pielęgnuje ogród na tarasie, gdzie w ciepłe dni piją poranną kawę. Słyszę od ich znajomych, że udało się im zbudować taki związek, który wykracza poza tradycyjnie rozumiane małżeństwo. Jest między nimi jakaś magiczna więź. A także przyjaźń; każdy akceptuje niedoskonałości, słabości partnera i nie stara się go zmieniać na własną modłę. Jedno przy drugim swobodnie oddycha i robi to, co lubi, nie narzucając się sobie wzajemnie.
„To właśnie dzięki Jagodzie mam ochotę robić nowe filmy” – wyznał.
Ci, którzy doceniają męskość atawistyczną, archetypową, a nie jedynie przywdzianą w wyćwiczone na siłowni mięśnie czy w garnitur Armaniego, mówią mi, że Jerzy Hoffman to stuprocentowy facet. Tę cechę reżysera docenia Alicja Albrecht-Mroziewicz, dokumentalistka. Ciekawe, co się kryje dla niej pod tym wieloznacznym określeniem. „Kobieta może w nim znaleźć nie tylko kochanka, ale i przyjaciela, opiekuna, kompana do zabawy i do poważnych rozmów, ponieważ Jurek ma olbrzymią wiedzę. Z nim się człowiek nie nudzi. On zasiada do stołu i opowiada. Barwnie, zajmująco”.
Jerzy Hoffman z żoną Jagodą, Gdynia 2006. Fot. Zenon Żyburtowicz
„Opowiedz mi o Jerzym Hoffmanie obrazami, jak w filmie” – proszę Alicję, żeby postawiła go na przykład w scenie damsko-męskiej, zmysłowej. Ciekawej. Na jej podstawie można wyobrazić sobie, jakim jest człowiekiem i dlaczego cieszy się powodzeniem. „Flirtuje z taką kobietą jak Jagoda. To piękna scena, ponieważ on nie udaje. W zalotach jest bardzo subtelny, a nie rubaszny czy seksualny. To romantyk. Czy porwałby ukochaną? Oczywiście. I wielbiłby ją lata całe. To kompan do dobrego, wesołego życia. Jak mówi, że jakaś potrawa jest smaczna, można mu wierzyć w stu procentach.
Czuje smak życia wszystkimi zmysłami. I potrafi się nim cieszyć. Wyobrażałam sobie jego towarzyszkę jako kwintesencję kobiecości. I taka jest Jagoda. Jego kobietą nie może być zasuszona modelka, okularnica w spodniach czy zimna intelektualistka bez biustu. Ta wybrana musi mieć wszystkie atrybuty płci, wtedy on ją wielbi”.
Także w oczach i we wspomnieniach Magdy Zawadzkiej reżyser jest prawdziwym mężczyzną, który nie narzeka, nie jęczy, nie marudzi, nie pasjonuje się smutkami ani chorobami. I nie zwala ich nikomu na głowę.
Słyszę, jak z nutą żalu, że to nie ich mężczyzna, kobiety wzdychają: „Ach, co to za facet…”, albo że potrafi znaleźć się i jak mężczyzna, i jak dżentelmen. Koneserki, a, o dziwo, również mężczyźni, twierdzą z żalem, że takich egzemplarzy już nie ma. Wynika z tego dla panien z odzysku logiczny wniosek, by zaniżyć oczekiwania wobec partnerów, bo inaczej umrzemy w samotności albo zjedzą nas koty.
Irena Groblewska – rzecznik prasowy Ogniem i mieczem – zauważyła, że w relacji z kobietami Jerzy Hofman potrafi być samcem alfa. „Kiedy prosił o coś dwudziestoletnią charakteryzatorkę, w jej oczach pojawiał się błysk. On umie prosić. Nie rozkazuje, nie upokarza ludzi. To świadczy o wielkiej klasie, o dobrym przedwojennym wychowaniu. I o dużej wrażliwości”.
Doceniającym męskość Jerzego Hoffmana przytakuje Emilia Krakowska: „Mają rację, on jest man, to emanuje z jego zachowania, postawy, godności. Chyba też jesteś pod wrażeniem, bo piszesz tę książkę z miłością” – dodaje aktorka. W rozmowie z nią, a także z kilkoma innymi, nie drążę ciekawych plotek, mogących uczynić tę opowieść pikantną jak węgierski gulasz. Niesprawdzone, nieprześwietlone na wylot byłyby jedynie ostrą przyprawą głównego dania, psującą jej smak.
W oczy rzuca się potężna postać. I te zamaszyste ruchy, wylewność, emocjonalność. Ten rodzaj zmysłowości i otwartości charakterystyczny dla ludzi wschodu. I dla mężczyzn, których bezskutecznie szukają dziś kobiety. Zero w nim lorda i zero mężusia. To watażka – nie zdziwiłabym się, gdyby jak Azja porwał kobietę, którą wybrał na żonę. Ale i romantyczny trubadur. Może otworzyć ramiona oraz serce, uściskać i zacząć: „Wiesz, bracie kochany…”, albo, gdy mu przeszkadza, krzyknąć na planie filmowym do aktorki: „Nie pierdol!”.
O żadnym artyście nie krąży tyle legend, ile o Jerzym Hoffmanie. Przyjaciele, znajomi i współpracownicy bez trudu przypominają sobie anegdoty, dodają historie różniące się detalem albo znacząco. Jedni mówią, że swoją żonę Walę odbił lekarzowi gdzieś na Ukrainie, inni, że tym mężem był skromny inżynier, a rzecz działa się w Zakopanem. Wszyscy są zgodni – spił faceta i siłą perswazji zmusił go, by odpuścił sobie Walę, ponieważ ta kobieta będzie szczęśliwa tylko z nim, z Jerzym Hoffmanem. To właśnie jej, zmarłej przed premierą filmu, dedykował Ogniem i mieczem.
W bydgoskiej szkole należał do harcerstwa, z którego go wyrzucono. Kolega z klasy niżej twierdzi, że nastrojów antyżydowskich w gimnazjum nie było, a Jurek od dziecka działał w ZMP, nie w harcerstwie, co nie jest prawdą, bo zaczynał jeszcze w ZWM. Świadkowie tamtych czasów mówią, że miał zaledwie szesnaście lat, a już rządził we wszystkich szkołach w Bydgoszczy. Nauczyciele się go bali, a młodzież uwielbiała. Zwalniał ją z lekcji pod pretekstem zebrań bądź czynów społecznych.
Bokser, wcześniej marynarz, wszędzie szef, prowodyr. Lider. Zawsze na pierwszej linii, krok przed innymi. Nigdy w cieniu. Marynarzem jednak nie był. Zaistniał natomiast w awangardzie dokumentu społecznego w czasie „odwilży”. Film Hoffmana i Skórzewskiego Pamiątka z Kalwarii ogląda się dzisiaj z nie mniejszym zainteresowaniem niż pięćdziesiąt pięć lat temu. Wykluczone, żeby zmagał się z myślą typu: Film w technologii 3D? To ryzykowne. Nie miał takich rozterek. Widzi, jak zmienia się świat, i idzie za postępem. Jego Bitwa Warszawska 1920 wyznacza nowy trend w polskim kinie. A on żartuje, że kiedyś reżyserzy upijali się w 4d, a teraz w 3D robią filmy.
Piekłem dla niego jest głód i ból – tych uczuć doświadczył na Syberii. A niebem? Jeśli tam się znajdzie, powie: „Oto jestem. Sądź mnie, Panie”. Czy coś w swoim życiu chciałby zmienić? Już nic, kiedyś chciał schudnąć. Na pytanie, kim jest, odpowiedział: „Mam nadzieję, że człowiekiem, a z zawodu reżyserem filmowym”. Śmieszą go megalomania i samozadowolenie.
Ludzie opowiadają jego życie za każdym razem nieco inaczej – pamiętają go z własnej perspektywy. W ten sposób medialny żywot Jerzego Hoffmana meandruje, rozwidla się jak delta ukraińskiej rzeki Dniestr. Rośnie tam ponad 1200 gatunków roślin, żyje 300 gatunków ptaków, 85 gatunków ryb. Delta Dniestru została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jerzego Hoffmana wielu wpisuje na listę mistrzów polskiego kina. Był o krok od znalezienia się na liście mistrzów światowych. W biegu po Oscara za Potop, w kategorii film nieanglojęzyczny, wyprzedził go Federico Fellini i jego Amarcord.
Słynie z talentu, bezceremonialności, siły fizycznej, odporności psychicznej, miłości do kina, kobiet, historii i biesiady. I z tego, że walczy o swoje tak długo, aż zwycięży. Prędzej skona, niż odpuści. Przeniósł na ekran Trylogię Sienkiewicza. I to pamiętamy do dzisiaj.
Realizacja takiego dzieła to nie jest stan błogosławionej euforii, są to lata przygotowań – krok po kroku, w znoju, trudzie i męce. To ciężka harówka. Małgorzata Braunek, odtwórczyni roli Oleńki Billewiczówny w Potopie, powiedziała kiedyś, że Jerzy Hoffman osiągnął sukcesy jako reżyser dzięki gorącemu podejściu do pracy, którym zaraża aktorów. Nic dziwnego, że w Ogniem i mieczem, kultowym filmie końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku, chciał zagrać każdy aktor – nawet ściętą głowę.
Potrafi żyć marzeniami jak wizjoner i materializować je jak skrupulatny inżynier, a potem gonić za kolejnym. Nawet jeśli jest to dystans maratoński, a spodziewał się sprintu, nie ustaje. Dwadzieścia pięć lat myślał o Ogniem i mieczem, walczył o ten film lat jedenaście. Nikt inny nie mógł go zrobić.
Na Pana Wołodyjowskiego chodziło się parę razy, z rodziną. Jerzy Hoffman stał się wtedy gwiazdą kina. Potop – obejrzało go dwadzieścia siedem milionów widzów – był nominowany do Oscara, a w Polsce reżyser awansował do rangi artysty dużego formatu. Ogniem i mieczem w nowej, demokratycznej Polsce biło rekordy oglądalności. Wtedy fetowano reżysera prawie jak króla, wożono go nawet karetą. Niewykluczone, że zostałby prezydentem, gdyby chciał się ubiegać o ten fotel i walczyć o zwycięstwo z podobną determinacją jak o swoje filmy.
Ludzie go lubią. Coś w sobie ma, że na dzień dobry zyskuje sympatię. Może to „coś” wyssał z mlekiem matki – kobiety, dzięki której przeżył Syberię. To ona nauczyła go tam miłości do polskiej literatury i historii, ponieważ wiedziała, że kiedy wróci z synem do ojczyzny, chłopiec nie może być pariasem.
Sprawdza się tam, gdzie trzeba nawiązywać kontakty, mieć dobre relacje. A w stosunkach damsko-męskich – spostrzegły kobiety – jest jak ostatni Mohikanin. Czuły, klasyczny przedwojenny dżentelmen. Potrafi skupiać wokół siebie ludzi, którzy mu zaufali. W jego ekipie każdy czuje się ważny, potrzebny, dowartościowany. Umiejętności społeczne, nazywane często sztuką życia, opanował perfekcyjnie.
A sztukę miłości? Jest niezwykle romantyczny, podkreślają z zachwytem kobiety. Niektóre mają nawet łzy w oczach i jakiś żal do losu, że nie spotkały takiego mężczyzny. Uważają, że dzika namiętność, która w nim buzuje, pozwala mu robić filmy o wielkich namiętnościach.
Walczyć i współpracować z innymi nauczył się na syberyjskiej zsyłce, gdzie trzeba było dawać sobie radę, bo inaczej gryzło się ziemię lub się w niej spoczywało. Zapewne też w ZWM, ZMP oraz w partii. Chyba również dorastając w inteligenckiej, lekarskiej rodzinie. Niewykluczone, że wszędzie – także na planie filmowym, gdzie decyzje reżyser trzech części Trylogii podejmuje w sekundę, wszystko musi zsynchronizować, skłonić ludzi do maksymalnego wysiłku i do odpowiedzialności. Sam odpowiada za całość wielkiego finansowego i artystycznego przedsięwzięcia.
Wielbi go Dwór, Rodzina – jak mówi się o jego ekipie filmowej. W siedlisku na Mazurach jedni noszą za nim ziółka, drudzy wódkę, trzeci leki. Są do usług. Na zawołanie. To samo dzieje się na planie. Jerzy Hoffman nie wydaje się nababem, hołdy przyjmuje jak uśmiech na dzień dobry. Lubią go koledzy z branży, sąsiedzi, lekarze ratujący mu życie. I ekspedientka z Ełku, i moja koleżanka Bożena, u której kupuje domowe przysmaki, bo patrzy w oczy i zagada miło, a także Agnieszka, córka sołtysa ze wsi Sikory na Mazurach. Niektórzy go kochają. Wielu sporo mu zawdzięcza: role, rozpostarty nad głową parasol ochronny, bezzwrotne pożyczki. Są i tacy, którzy mu zazdroszczą widzów i charyzmy. I tego, że za życia stał się legendą polskiego kina. Legendą artystycznego świata.
W środę, 19 stycznia 2011 roku, Jerzy Hoffman jest przy montażu Bitwy Warszawskiej 1920 do piątej po południu. Piekielnie zmęczony, ma podkrążone oczy, ciężko oddycha, ale jeszcze zamawia dla mnie wodę z cytryną, jeszcze chce mu się zadzwonić do Romana Kesslera, przyjaciela, adwokata mieszkającego w Izraelu. „Romaszka – przemawia tubalnym głosem – bracie kochany, zwróci się do ciebie Marta Sztokfisz. Pogadaj z nią, kolejną książkę pisze o mnie”.
Mówię reżyserowi o swoim odkryciu; ważnym momentom jego życia towarzyszy pociąg. Pociąg wiozący go na Syberię, pociąg, którym wracał po pięciu latach ze zsyłki, pociąg z pierwszego kadru Bitwy Warszawskiej. Mam też na myśli pociąg, jaki nadal mają do niego kobiety.
„Mimo powodzenia, jakim zawsze się cieszył, to facet jednej kobiety – zapamiętała Zofia Czerwińska, aktorka znająca Hoffmana pół wieku. – Już miał Walę, ale panienki się kręciły, jak zwykle przy filmowcach. Był magnesem, ale nie korzystał, w przeciwieństwie do Edka Skórzewskiego. Ich duet świetnie się uzupełniał”.
Wala miała szczęście, przeżyli razem trzydzieści pięć lat. W świecie filmu to wyjątek. Przed premierą Ogniem i mieczem reżyser powiedział: „Walka o realizację Ogniem i mieczem trwała ponad jedenaście lat. To, że przetrwałem i zwyciężyłem, zawdzięczam swojej żonie Walentynie, która nigdy nie zwątpiła, i Jerzemu Michalukowi, który związał swój los z moim”. Reżyser chyba też miał fart, że trafił na Walentynę.
Przyjaciel Hoffmana sugeruje, że Jagodę, obecną żonę, Wala wymodliła dla niego. Coś w tym jest…
Trwa pierwsza wojna światowa, w szeregach oficerów wojsk cesarstwa Austro-Węgier są duże straty. Zygmunt Hoffman w wieku osiemnastu lat zostaje podporucznikiem ckm-ów, karabinów maszynowych, i idzie na front włoski. Osiemnastoletnia Maria Schmelkes ucieka z rodzicami przed Rosjanami do Wiednia (są obywatelami cesarsko-królewskimi), ofensywa rosyjska dochodzi aż do jej rodzinnych Gorlic. Toczy się wielka bitwa gorlicka, tak zwane małe Verdun. Rosyjski front się przełamuje. W roku 1918 kończy się wojna. Polska odzyskuje niepodległość, którą znów straci za dwadzieścia jeden lat. Dziadkowie reżysera ze strony matki wracają do całkowicie zrujnowanego miasta i zaczynają odbudowywać swoje życie.
Matka kończy seminarium nauczycielskie; dziadek uważa, że to dla kobiety wykształcenie wystarczające. Ale ona jedzie do Pragi (w Polsce obowiązuje numerus clausus – zasada przyjmowania na studia określonego procentu Żydów) i tam studiuje medycynę, pracując między innymi jako służąca.
Koniec wojny zastaje ojca po raz trzeci rannego, ze szpitala wychodzi w 1920 roku. Na studia jedzie do Pragi. Tam poznaje matkę Jerzego. Nostryfikują dyplom we Lwowie i na Uniwersytecie Jagiellońskim. Praktykę rozpoczynają w 1929 roku. Biorą ślub i dopiero wtedy mogą myśleć o dziecku.
Ośmiomiesięczny Jurek
Rodzice, Maria i Zygmunt Hoffmanowie w Krynicy
Kiedy się urodził (15 marca 1932 roku), jego matka miała trzydzieści cztery lata. Jak na owe czasy uważało się, że to późno i w związku z tym poród może być trudny.
„Dlatego z Gorlic, gdzie mieszkali rodzice, mama pojechała rodzić mnie do Krakowa. Byliśmy tam zaledwie kilka dni. Stamtąd wracaliśmy do Zagórzan. Pogoda się załamała, nastąpił gwałtowny nawrót zimy. Ogromna zamieć śnieżna, postoje w szczerym polu, a my w nieogrzewanym pociągu. Przerażony konduktor często wchodził do przedziału, świecił latarką i sprawdzał, czy w tych strasznych warunkach niemowlę jeszcze żyje. Z tego wyniosłem podświadomą, niesłychaną fascynację – przez całe życie towarzyszy mi miłość do latarki kolejowej. Nawrót zimy w pierwszych dniach życia mógł być również zapowiedzią oczekującej mnie za osiem lat Syberii”.
Do następnego spotkania dojdzie za miesiąc, reżyser kończy postprodukcję Bitwy Warszawskiej. Wzmocni się w przerwie na Mazurach – tam oddycha prawie tak jak kiedyś, ale butla tlenowa jest w pogotowiu. Już się z nią nie rozstaje. Przed zdjęciami do Bitwy Warszawskiej trafił do szpitala na Płockiej – złamana kość żebra przebiła płuco. Był jedną nogą na tamtym świecie. Na oddziale intensywnej terapii lekarze ratowali mu życie.
Przestał nękać płuca nikotyną, mniej je, częściej odpoczywa, porusza się nie tak szybko, jak kiedyś. Ale chociaż jego ruchy są spowolnione, w oczach jest żar, w duszy gra muzyka, jak trąbka zagrzewająca do boju o wygraną Bitwę Warszawską. Poza planem filmowym, gdzie jest władcą absolutnym, poddaje się opiece żony Jagody, która wybiera dla niego ekologiczne warzywa na targu, „bo Jureczek lubi”, a także, jak twierdzą znajomi, świeżą cielęcinę. „Nieprawda – reżyser prostuje ten mit o swoich upodobaniach. – Cielęcinę najchętniej jedzą nasze koty”.
Do lotu wzbija go to, co zawsze dodaje mu skrzydeł: film – jego tlen, jego krwiobieg.
I cud, który się wydarzył. „Po raz pierwszy w moim życiu ktoś z własnej woli przyszedł i zaproponował, że da pieniądze na film. Mariusz Gazda (prezes zarządu SKOK w Wołominie) powiedział, że jest w stanie wyłożyć naprawdę dużą kasę tylko po to, by powstała Bitwa Warszawska w mojej reżyserii. Zanim z Jarosławem Sokołem napisaliśmy scenariusz, można było rozpoczynać prace przygotowawcze”.
Dla Jerzego Hoffmana film nie jest wyłącznie pracą. „Jest ogromną frajdą. Moją miłością. Spełnianiem marzeń. Moim spełnieniem. Tak, to ostatnie jest najbardziej adekwatnym określeniem tego, czym są dla mnie moje filmy”.
A życie poza filmem?
Chociaż jesteśmy skłonni wierzyć w swoją niepowtarzalność, życie ludzi nie różni się aż tak bardzo, a mimo to z jednymi czujemy się dobrze, drugich unikamy – zwłaszcza tych, którzy nie akceptują ani siebie, ani innych. W opowieściach o Jerzym Hoffmanie najczęściej powtarza się fraza – kocha ludzi. Chociaż to puste słowa, wyświechtany frazes, są jednak na to dowody.
„Kocha nie tylko aktorów i potrafi tak to uczucie ofiarować, że wszystkie ekipy, z którymi pracowałem, odwzajemniają się Jurkowi taką samą miłością”. – Daniel Olbrychski, który zagrał w wielu filmach przyjaciela, przeżył z nim także trudne momenty.
„Jak ćmy do światła, tak inni lgną do niego. Na planie i poza nim. – Emilia Krakowska, aktorka, zna reżysera ponad cztery dekady. Jerzy Hoffman przychodził do niej z żoną na brydża. – Do gry zasiadał z moim mężem oraz z Jerzym Ziarnikiem i Jerzym Kadenem. Nauczona szanować zainteresowania męża, podawałam panom kanapki, zmieniałam popielniczki, a jak się w kuchni robiło nudno i ciasno, w tamtych czasach jednopokojowe mieszkanie było luksusem, szłyśmy z Walą Hoffmanową i Krysią Prucnal, żoną Ziarnika, do Piwnicy Wandy Warskiej. Słuchało się jazzu i poezji.
Nasi mężczyźni grali na forsę. Pewnego razu szczęścia albo umiejętności zabrakło narzeczonemu Ewy Wiśniewskiej, Włochowi. Hofíman wszedł do kuchni i mówi: Nie, nie! Musimy skończyć tę grę! Włoch się topi. To nie w porządku. Idziemy do Kongresowej, zabawimy się. Tego dnia brakowało czwartego. Włoch zasiadł do stolika z uprzejmości, nie był dobrym graczem.
Jurkowi odebrano przyjemność, ale nie powiedział: Ja z tobą nie gram. Zrobił to dyskretnie, taktownie. To nie był karciarz, który gra dla pieniędzy i ogrywa słabszych. Honor został uratowany. Jurek kocha zabawę. Spotykaliśmy się także w Ścieku – knajpie filmowców na Trębackiej, w Europejskim, w Bristolu, dokąd chodziło się na solankę – zupę z wędzonych i gotowanych mięs. Świetną na kaca. Wszyscy chcieli do niego dołączyć. Rześkość się czuło, swobodę posiłku i atmosfery”.
Ludzie z podziwem i zazdrością konstatują witalność reżysera, stałą gotowość do pracy na planie i do zabawy, kiedy zejdzie z planu. Gdy większość pokotem rozkłada się po kątach, on się dopiero rozgrzewa. Żyje z rozmachem. Jak panisko. Jak szlachciura. Na Mazurach stół Hoffmana jest zastawiony, niczego gościom nie brakuje, ani złowionych przed chwilą ryb, ani kotletów, szaszłyków, barszczu, ani zimnej wódki. Zero umiaru w tej gościnności, zabawie, nawet w zakupach. Jerzy Hoffman nie oszczędza, żeby wygodnie i zamożnie umrzeć.
Uwielbia kupować, ale to jeszcze nie jest uzależnienie ani kompensacja jakichś niespełnień. Jerzy Bekker, publicysta, przyjaciel reżysera, towarzyszył mu i przy stole, i w pracy, i podczas zakupów. A kupuje wszystko. Hurtowo. Jak pomidory, to pięć kilo. Jak wódka, to dziesięć butelek. Jak mąka, to cały worek.
„Lubi się też ubrać. Gdyby mógł, lansowałby się w ekstraciuchach. W Stanach chodziliśmy z Hoffmanem i Jurkiem Michalukiem do dobrych nowojorskich sklepów. Obaj kupili białe smokingowe marynarki. Byli z nich ogromnie dumni, ale Jurek nie mógł swojej nosić – nie dopinała się. Wynajduję dla niego krawców. Śmiesznego mieliśmy przy alei Trzeciego Maja, na parterze. Nieustannie naprany, pisywał wiersze, niczego nie zrobił o czasie. Teraz szyje nam pan Szymon z zakładu przy placu Narutowicza. Jurka Michaluka krawiec jest za drogi. Uszycie spodni kosztuje sześćset złotych? Horrendum!”. „Osiemset” – dodaje swoją korektę reżyser.
„Gruby lubi sprawdzić”
„Zawsze ludzie próbowali Jurka naciągnąć – opowiada dalej Bekker. – Są tacy, którzy uważają, że pożyczanie pieniędzy od Hofímana jest czymś oczywistym, a oddawanie głupotą. A on przestaje się zadawać z tymi, którzy nie zwrócili mu pożyczki, sądząc, że oddawanie pieniędzy komuś, kto je ma, jest bez sensu.
Ta historia niezwykle nas z Jurkiem ubawiła. Był taki aktor, Wojciech Rajewski – mały, śmieszny, charakterystyczny. Przysiadał się w SPATiF-ie do stolika, zawsze tam, gdzie stała jakaś flaszka. Kiedyś wygłosił do nas przemówienie:
– Czy któryś z was ma luźne pięć tysięcy złotych?
– Mamy. A o co chodzi? – Jurek na to.
– To wiecie co, ja od was pożyczę, włożę sobie na książeczkę i będę miał z tego procent.
Zaskoczony odpowiedzią Jurek wrzasnął:
– Spierdalaj!
Hoñman nienawidzi, jak go oszukują nieelegancko, bezczelnie. W knajpach sprawdza rachunki, a bywa tam często. Daje duże napiwki, bez żadnych problemów. Natomiast nie trawi nieuczciwości”.
„Ta anegdota nie mnie dotyczy – komentuje reżyser – ale znanego aktora, bodajże Duriasza. Natomiast moja prawdziwa historia z Rajewskim była taka:
– O, wódkę pijecie – mówił, widząc karafkę na stole. I już siedział, i już sobie nalewał.
Gdy któregoś dnia zrobił to znowu, a mieliśmy z Edkiem coś do obgadania, wkurzyłem się okropnie, a w tym momencie przyniesiono Rajewskiemu klubowy obiad. Był skąpy jak cholera, trzy razy się żenił i rozwodził, bo ciągle kalkulował, jak mu będzie taniej.
Pytam kelnerki:
– A co dzisiaj na obiad?
– Rosół z makaronem i sztukamięs z ziemniakami.
– Proszę podać panu Wojciechowi rosół, ale bez makaronu, i sztuka mięsa bez kartofli.
On się rzucił. A ja mówię:
– Wojtek, za gruby jesteś. Musisz schudnąć.
– Masz coś dla mnie? – czujnie pyta.
– Schudnij.
– W jakim czasie?
– Im szybciej, tym lepiej.
I wyjechaliśmy z Edkiem na dokumentację, nie było nas w Warszawie z miesiąc. Wchodzimy do klubu, a przy szatni stoi cień Rajewskiego.
– Wojtek, co się z tobą stało? – mówię.
– No, jak to co? Przecież kazałeś mi schudnąć.
– Ja?!
– Tak, powiedziałeś, że masz coś dla mnie, tylko muszę zbić wagę.
– Wojtek, wybacz – ja na to – scenariusz nie przeszedł”.
„Ze Skórzewskim przywieźli z Kuby sporo wybornego rumu. – Słucham Jerzego Bekkera. – Przynieśli butelki do SPATiF-u, żeby kelnerki im podawały, jak będą chcieli się napić. Jurek przeliczył flaszki. Jedna z kelnerek parę zwinęła. Kiedy podeszła do stolika, Jurek powiedział: Przynieś nam coś z tego rumu, który zabrałaś. I ona natychmiast uprzedziła koleżanki: Jak piszecie rachunek Hoffmanowi, nie kantujcie. Gruby lubi sprawdzić”.
Mówię reżyserowi, jaką zabawną anegdotę o nim usłyszałam, a on prostuje jej meandry:
„W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku przywieźliśmy z Kuby trzy filmy – pełnometrażowy o historii rewolucji kubańskiej, o Hawanie i o kongresie studentów. Od ambasady kubańskiej dostaliśmy skrzynkę rumu Bacardi, przytargaliśmy ją z Edkiem do SPATiF-u i urządziliśmy bankiet. Otwarte drzwi obu sal, duży stół, przyjaciele i znajomi bawili się godnie. Jak wujo Laskowski rano jechał do pracy Alejami Ujazdowskimi, to jeszcze gwar z knajpy dolatywał.
Zauważyłem, że obsługująca nas kelnerka gwizdnęła trzy butelki. Znałem ją dobrze, nie powiedziałem ani słowa. Wiedziałem, że pracuje co drugi dzień, na zmianę z koleżanką. Odpoczęliśmy po bankiecie i w czasie jej kolejnego dyżuru poprosiłem o zestawienie dwóch stolików, siedliśmy w osiem osób, zamówiliśmy wódeczkę, zakąskę. Gdy biesiada się kończy, wstaję, całuję kelnerkę w rękę i mówię:
– Dziękuję ci, było fantastycznie.
– A rachunek? – pyta zdziwiona.
– A trzy butelki bacardi?
Od tej chwili zostaliśmy przyjaciółmi.
Do SPATiF-u przyszła nowa kelnerka. Siedzimy z przyjaciółmi, zamawiamy, dostaję rachunek. Ceny były stałe, wystarczyło rzucić okiem, by zauważyć, że robią cię w konia.
– Pani się pomyliła – daję jej szansę.
– Ależ skąd? Wszystko w porządku.
– Pani się pomyliła – do trzech razy sztuka.
Kiedy szła w zaparte, wziąłem rachunek, poszedłem do szefa SPATiF-u i mówię:
– Ja tu przychodzę do siebie, do klubu, nie muszę uważać, jak wypisują rachunek. Nie chciałbym, jak przyjdę następnym razem, żeby ta pani tu jeszcze pracowała.
Natychmiast ją zwolnił.
Podchodzi do stolika zaprzyjaźniona kelnerka i mówi:
– I po co to było tej kurwie? No, po co jej to było? Przecież przyszła do mnie i pyta: Ile można dopisać do tego stolika?
A ja jej mówię: – Uważaj, gruby lubi sprawdzić”.
SPATiF jego czasów
Bankietowo, jak twierdzą jego znajomi, Jerzy Hoffman był wspaniały. „Siedział z towarzystwem w Klubie Aktora w Alejach Ujazdowskich – wspomina Zofia Czerwińska – gdzie się spędzało noce. Myśmy tam się chowali przed komuną, to była nasza enklawa. Jak pewni ludzie weszli, było wiadomo, że zacznie się dziać. I Jurek do takich osób należał. Przychodził w większej grupie. Jak mnie zobaczył, wołał: Zosiu! albo Starenia! A że nie wylewałam za kołnierz, to z przyjemnością dołączałam do Jurkowego grona.
Kiedy zapraszał, czułam się, w dosłownym znaczeniu, zaproszona. Jeśli przyszedł z jakimś scenarzystą albo z kierownikiem produkcji i coś omawiali, wtedy nie zapraszał. On zwoływał. Jego stolik zapełniał się zaproszonymi i wkręconymi. Nawet jak wiedzieli, że nie jest do nich skłonny, to namolne, pijące mordy były obok. Maklakiewicza zapraszał”.
Podobno nie skąpi ani sobie, ani innym. Nie ma również zwyczaju sępić. Oszczędny stał się z konieczności i na krótko, gdy pod zastaw nieruchomości wziął kredyt na realizację Ogniem i mieczem.
Hello, kto mi opowie coś o Hoffmanie? – stojąc przy barze spatifowskiej restauracji, rzucam w przestrzeń. Jest maj 2011 roku. Wieczór. O Dustinie? – żartuje jeden z kaskaderów, który o mało nie stracił życia, dublując aktora w filmie Do krwi ostatniej. – Wjeżdżamy konno na zbudowany wcześniej wąski most przeprawowy, spłoszone hukiem wystrzałów konie wpadają z nami do rzeki. Rzeka jest płytka, ale dno trzymetrowej głębokości, muliste.
Nagle ktoś się na mnie zwala, staje mi na plecach. Podnoszę ręce, by go zrzucić, ale czuję tylko pionierki. Aha, już wiem, to asekurujący, ma przeciąć uprząż, uwolnić konia. Jezu Chryste!, on wbija mnie w dno, nie umie pływać. Tonę! Dopiero kiedy chwyciłem go za genitalia, wykręciłem, wystrzelił jak z procy. Tak się uratowałem. Hoffman wszystkiego doglądał, nawet detali munduru, uprzęży, koni: sprawdzał, czy będzie nam wygodnie. Nikt nie wiedział, że dwumetrowy olbrzym nie umie pływać. Oszukał ekipę”.
I znowu słyszę, jak Jerzy Hoffman kocha aktorów, kocha kaskaderów. Wszystkich by przytulił do serca i dał im role. Jerzy Celiński, także kaskader, z nostalgią wspomina reżysera. Widzi w nim króla życia. Świetnego artystę i człowieka. Jest zachwycony scenami batalistycznymi we wszystkich jego filmach. „Przejdą do historii kina. To mistrzostwo świata” – podkreśla z emfazą.
Andrzej Wałek, bywalec SPATiF-u, kultowej kiedyś knajpy artystów, niebieskich ptaków i oryginałów, biesiadował tam z Jerzym Hoffmanem, teraz grywa z nim w brydża na Mazurach. Twierdzi, że człowieka poznaje się przy wódce i przy kartach. W jednej i drugiej dyscyplinie reżyser dał się poznać z dobrej strony. „Jurek się nie wścieka, nie awanturuje. Jeśli partner coś schrzani, mówi: Trudno, nie wyszło. Widać, jaką frajdę sprawiają mu karty. Nie ma kompleksów, które wyłażą z człowieka przy wódce. Na Mazurach ma piękną posiadłość, dom wchodzi do jeziora”.
Przy grze u Hoffmana w Sikorach się pije. W dużej lodówce, przeznaczonej wyłącznie na alkohol, butelki nie stoją, tylko leżą. Zapas na cztery dni – czterdzieści flaszek. Kończy się wódka, kończy się brydż.
„Gramy trzy lub cztery dni, non stop z przerwą na jedzenie. Jurek wita nas śniadaniem. Wybornym – podkreśla Andrzej Wałek. – Zawsze jest coś innego, ponieważ on nie trawi nudy, rutyny. Chce zaskoczyć. Śledzia podaje z jabłkiem, cebulą i białą fasolą jaś. Znakomity. Gotuje dla kogoś, nie dla siebie. Na Mazurach jest u Jurka prawdziwa uczta – bez towarzystwa kobiet. Lubi patrzeć, jak ludzie jedzą, jak im smakuje, jaką mają frajdę”.
Niektóre sceny jego filmów są jak obrazy Józefa Brandta. Ich malarską formę docenia Jerzy Celiński: „Na przykład ta wieś w Potopie, zasypana śniegiem, do której przybywa Kmicic ze swoją kompanią. Pięknie ją Hoffman namalował”. Mój rozmówca ma ją przed oczami. Może o Jerzym Hoffmanie i o jego talentach mówić jeszcze długo, ale koledzy go przekrzykują. On próbuje zapanować nad ich gadulstwem. W końcu stawia im kolejkę. Dziś są jego urodziny, lampkę wina wypija też „za Jurka, żeby zrobił coś jeszcze”. I dodaje: „Hoffman stawiał, ale nie wszystkim. Albo kogoś lubił, albo nie. Stanów pośrednich nie uznawał”.
O siódmej wieczorem w tej knajpie było w latach siedemdziesiątych jak w ulu. Elita rozrywkowa stolicy pojedynkowała się na dowcipy, anegdoty, szybowały błyskotliwe puenty, cytowane potem latami. Dzisiaj tylko trzy stoliki nie świecą pustkami. Przy jednym z nich relaksuje się znany rzeźbiarz. Pije, od niechcenia dolewa ze swojej butelki wyjętej z torby i przysłuchuje się, o czym toczy się nasza rozmowa.
Jerzy Hoffman od pierwszego roku studiów nie rozstawał się ze swoim przyjacielem. Zawsze byli razem. Wszędzie razem: podczas pracy i zabawy. Także w SPATiF-ie.
Biesiadnicy z tamtych lat, kiedy duet filmowców zdobył już sławę, mówią, że Skórzewski od stolika często znikał.
To był Jaś Wędrowniczek, nosiło go. A Jerzy Hoffman zasiadał, nie sadził się, nie zgrywał wielkiego artysty, póz żadnych nie przybierał, jak się zdarzało wielu innym. Wesoły kompan, często zamawiał, reszty nie brał. Nie upijał się.
„Przyszedł jakiś reżyser – Zofia Czerwińska pamięta tę scenę, jakby działa się wczoraj – wielki, potężny, nazywał się Hoffman, a z nim drugi: smukły, delikatnej budowy, Skórzewski. Byłam bez etatu, potrzebowałam pracy i ktoś nas ze sobą poznał. Prawdopodobnie Staś Wohl, z którym się przyjaźniłam i też siedziałam przy jego stoliku.
To był stolik legenda i legendarne stały się moje riposty. Pierwszy raz weszłam do SPATiF-u w sześćdziesiątym drugim. Młodziutka, opalona, z wielkim cycem. Janusz Minkiewicz (poeta, satyryk) spojrzał: Jak byłaś młoda, to mi się podobałaś. A ja na to: To ty jeszcze żyjesz? Cała sala w śmiech, z Minkiewiczem na czele. Poszło… Już mnie przyjęli, już mogłam z nimi siedzieć. Ja sobie tym dowcipem w dwudziestej drugiej wiośnie życia przetarłam szlak.
Rok później była olimpiada, nasz Komar najlepiej rzucił kulą, wywalczył złoty medal. A ja nienawidzę sportu i absolutnie się na nim nie znam. Byłam pewna, że peleton to nazwisko. No i jak Komar wszedł do SPATiF-u, cały oblepiony babami, ze swoim medalem na szyi, to ja tak patrzę na niego i mówię: Stary, co się z tobą działo? Dwa tygodnie cię nie było. To też się rozniosło”.
„Wódka jest dla Jurka pomocnikiem, a nie celem biesiady. – Jerzy Kajetan Frykowski, producent filmowy, przyjaciel reżysera, też biesiadował z nim w SPATiF-ie. – Lubi, gdy wszyscy są na rauszu: wódeczka zamrożona, preferuje białą, teraz Ruski Standard, bardzo dobra. Przyjacielski na sposób wschodni, czasem zażartuje z kogoś, rzadziej zakpi. Żarty o sobie przyjmuje bez obrazy. Znamy się tyle lat, rozmawiamy o różnych sprawach: o jego pierwszej żonie Ormiance, z którą się rozwiódł, o jej kuzynach, facetach jak z gangsterskiego filmu, o mało się krew nie polała, kiedy został wezwany na dywanik…”.
Marlena, pierwsza żona Hoffmana, z ich córką Joanną
To nie był dywanik, tylko siedziba rodziny Marleny, żony Jerzego Hoffmana mieszkającej w Erewanie, stolicy Armenii. Miał z nią córkę Joannę, rok nieudanego życia w Warszawie i dwadzieścia cztery lata. Zaledwie dwadzieścia cztery. Kiedy jechał do Moskwy na obronę dyplomu, zapakował żonę i córkę do samolotu lecącego do Erewanu. Jakiś czas potem reżyserował w Armenii dyplom operatorski kolegi z WGIK-u, Wszechrosyjskiego Państwowego Instytutu Kinematografii. Ktoś z rodziny żony znalazł go w hotelu i nie zaprosił, tylko wezwał. Jak nic szykowała się wendeta. Jerzy Hofman poczuł przedsmak śmierci.
Rodzina Marleny w Armenii
Przy nakrytym obrusem i zastawionym stole siedziało w milczeniu kilkunastu facetów ubranych na czarno oraz żona i teściowa. Jerzy Hoffman pił, co mu nalali, tańczył, co zagrali, rozmów nie toczył ani z nim nie toczono. Odszedł, kiedy zaczęło świtać. Za sobą usłyszał po chwili stukot butów, po plecach spływał mu zimny pot. Dwóch kuzynów żony zrównało się z nim. Przystanął. To koniec, pomyślał. Jeden z Ormian zapytał:
– To znaczy, odchodzisz?
– Odchodzę – przyznał.
– Znaczy, tak trzeba.
– Tak trzeba.
Kilkanaście lat po tym wydarzeniu znany producent Jerzy Frykowski zadzierzgnął bliższe relacje ze znanym reżyserem Jerzym Hoffmanem. „Na początku lat siedemdziesiątych Zbyszek Rebzda, reżyser, zaprzyjaźniony bardziej z Walą niż Hoffmanem, ściągnął mnie do nich do domu. Byliśmy już na gazie. Wchodzimy: małe mieszkanie w bloku na Powiślu, tłum ludzi. Pięknie śpiewają po rosyjsku. Patrzę, siedzi Wołodia Wysocki z całą watahą przyjaciół. Co za wrażenie! Nie wiem nawet, czy Hoffman mnie zauważył w tej ciżbie. Przez wiele lat był kierownikiem artystycznym Zodiaku, a ja robiłem tam różne filmy.
Poznaliśmy się bliżej, kiedy woziłem Jurka z Łodzi do Warszawy. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku rozglądałem się za mieszkaniem, swój dom wynająłem. Przychodzę z żoną tu, gdzie teraz rozmawiamy: przedwojenna kamienica przy alei Trzeciego Maja, a drzwi otwiera Hoffman. Teraz myślę, że kupiliśmy je bardziej ze względu na Hoffmana niż na estetyczne walory mieszkania. Te doceniliśmy później”.
„Zawsze posługiwał się fortelem. Jak się go zna, wiadomo, co go wkurwia, a co wprawia w dobry humor – dodaje Wojciech Wójcik, reżyser między innymi słynnej Ekstradycji. – Jeśli kogoś lubi, szanuje, podziela jego poglądy, to się zawsze zwraca «towarzyszu pancerny», co się broń Boże nie odnosi do nomenklatury. On po prostu tonął w Trylogii, a ten pancerny to husarz, ktoś szlachetny, silny, zdecydowany. Natomiast jeśli do kogoś w towarzystwie mówi «ojcze duchowny», znaczy, że go nie akceptuje, i taki gość ma u Hoffmana przerąbane”.
Siła fantazji
Fantazja ma moc uwodzicielską. Bez niej się człapie, pełza, a nie kroczy. Docenił ją i u Jerzego, i u Walentyny Andrzej Haliński, scenograf, także kilku produkcji reżysera. Najbardziej spodobała mi się ta ilustracja wielce pożądanej, a deficytowej cechy.
„Kiedy wiosną sześćdziesiątego szóstego roku kręcono w Warszawie film Noc generałów, mieszkaliśmy bardzo skromnie. Pierwsza wielka usługa na rzecz zachodniego producenta i same gwiazdy. Curd Jürgens, hulaka, Peter O’Toole, Omar Sharif, pokerzysta, całe noce przy kartach, nie można go było rano dobudzić na zdjęcia. Filmowcy mieszkali w Europejskim, jedynym hotelu do zaakceptowania. Producent, Sam Spiegel, fundament Hollywoodu, rozejrzał się wśród naszych reżyserów, znalazł nazwisko Hofmana i chciał się spotkać, odwiedzić.
Biedny Jurek wraca do domu, na Stare Miasto, i mówi żonie: Rany boskie, przecież my mieszkamy na poddaszu. To fajne miejsce z polskiego punktu widzenia. Ale ten człowiek przyjechał z apartamentu z pięcioma balkonami. Co tu zrobić? A Wala na to: Ty się nic nie bój. Nie będziemy się z nim ścigać na tarasy. Zostaw to mnie. Poszła do desy, obecnie zwanej antykwariatem, i wypożyczyła na jedną noc ogromną srebrną wazę.
Ponieważ oboje przepadali za kawiorem – Jerzemu do tej pory zwozi się go z Rosji – mieli spory zapas. Wala włożyła kawior do wazy, do tego wielkie srebrne łyżki, każda inna. Wszystko ustawiła na stole, wokół świece, światła pogaszone… Nie wiadomo było, jaka to przestrzeń.
Góra kawioru i oszronione butelki zmrożonej wódki. Nic więcej. Producenci amerykańscy weszli i zdębieli, a następnie mocno się uradowali. Potem w «Hollywood Reporter» były ich refleksje, że w Polsce zobaczyli coś, co trudno sobie wyobrazić nawet filmowcom. Raj. Przy nim te chodzone hollywoodzkie przyjęcia z tartinkami w ręce to nudziarstwo i drętwota. Bo tam, ich zachwyt nie milkł, zimną polską wódkę zajada się łychami rosyjskiego kawioru. I tak, dzięki fantazji Wali, został uratowany honor czołówki polskich reżyserów”.
Wszystko się zgadza poza miejscem akcji. Przyjęcie odbyło się w jednopokojowym mieszkaniu Hoffmanów na Powiślu. A kawior gospodarze traktowali jak walutę. Dewizy w Polsce kupowało się tylko na czarnym rynku, ale przewozić je było strach. Dlatego kawior na Zachodzie się sprzedawało i człowiek miał jakieś grosze. Oboje, Jerzy i Walentyna, uwielbiali i podróże, i kawior.
Rzadko się trafia taki związek jak Jurka z Walą – z nutą nostalgii i żalu, że sami takiego nie przeżyli, wspominają znajomi Jerzego Hoffmana z dawnych lat. Ciepły, otwarty, przyjacielski, był też czymś wyjątkowym dla Wojciecha Wójcika. Lubił z tą parą być blisko, ładowała go pozytywną energią.
„Jesteśmy w Jałcie, w hotelu Jałta. Jurek robił tam zdjęcia batalistyczne dla Fleischmanna do filmu według prozy braci Strugackich Trudno być bogiem. Wala wywołała mnie wieczorem i zaczęła wypytywać o Sławę i chwałę Iwaszkiewicza, czy Zając – tak nazywała męża – powinien to robić. Siedzimy w hotelowym holu, Hoffman, wychodząc na nocne zdjęcia, pyta:
– Wam tu dobrze?
– Dobrze. Ty o nas, Zając, nie wołnujsia.
– Napiłabym się – mówi Wala. Jest około dwudziestej trzeciej.
– Wala, skąd ci wezmę o tej porze alkohol? – Za Gorbaczowa po dwudziestej pierwszej był szlaban na gorzałę.
– Poczekaj – rozkazała i podreptała na swoich maleńkich nóżkach do ich stupięćdziesięciometrowego apartamentu.
Przyniosła piękną butelkę, niestarannie wytartą, dwie szklanki i korkociąg. Otworzyłem. Od samego bukietu już się kręciło w głowie. Sącząc, przegadaliśmy do świtu. Wraca Hoffman: w brudnym kożuchu, skonany, śmierdzi prochem i dymem świec. Spojrzał na pustą butelkę i jęknął:
– Wala, nie było innej flaszki na półce? To, co wypiliście, dostałem od Fleischmanna, w dowód wdzięczności; kupił na aukcji za pięć tysięcy dolarów, a wy tak po prostu…”.
Jerzemu Hoffmanowi przypominają się inne sytuacje z planu Trudno być bogiem. „Byłem kierownikiem artystycznym tego filmu. Zaprosił mnie do współpracy zdesperowany absolutnie Sowiet Film. Rosjanie podpisali z reżyserem taką umowę, że kto ją zrywa, ponosi wszystkie koszty. Fleischmann nie był gotowy do zdjęć. Amerykański aktor, który był już tydzień w Sojuzie, wyjął umowę, kazał sobie zapłacić całą gażę i wyjechał. Słusznie zresztą, bo nic nie kręcono. Doszło do pełnego rozkładu. Miałem ratować sytuację, doprowadzić film do końca.
Fleischmann zrobił film bawarski, bez niuansów, metafizyki, wszystko bez sensu. Realizowałem mu te sceny batalistyczne trzysta kilometrów od Taszkientu, w Azji Średniej. Stały jeszcze dwie dekoracje – jedna półtora roku w Kijowie, zajmując całą halę zdjęciową, druga plenerowa w Jałcie. Koszmar. Ale do finału doprowadziłem”.
Stuprocentowy facet
Ambicję i inne cechy zaszczepione przez rodziców Jerzy Hoffman umocnił na zesłaniu w syberyjskiej tajdze. I na moskiewskiej uczelni, gdzie szlifowało się ujęcia scen, ostre picie i męskie kwalifikacje. Taki miks w połączeniu z fantazją, gorącym sercem i hojnością robi na kobietach wrażenie. Hojność mężczyzny ma dla nich ogromne znaczenie. Atawistycznie wybierają tych, którzy przynoszą łupy do jaskini, zamiast zakopać je w jakimś banku, który nie odwzajemni się uczuciem. Nie wiem dokładnie, dlaczego od sławnego i bogatego Charliego Chaplina odchodziły kobiety, wiem jednak, że uchodził za człowieka skąpego.
A Jerzy Hoffman przeciwnie. Któregoś dnia zatrzymuje się z żoną przed sklepem jubilerskim.
– Jaki ładny pierścionek – mówi z zachwytem.
– Ładny, ale drogi…
– O czym ty mówisz, Mała?
I – czuję, jak kobiety jej zazdroszczą – mąż płaci za piękny pierścionek ot tak, od niechcenia, jak za filiżankę kawy. Bo ma gest, o czym mówią i kobiety, i mężczyźni. Ona zaś jest jego kotwicą. I napędem. Dla męża, bo nie wyłącznie dla siebie, pielęgnuje ogród na tarasie, gdzie w ciepłe dni piją poranną kawę. Słyszę od ich znajomych, że udało się im zbudować taki związek, który wykracza poza tradycyjnie rozumiane małżeństwo. Jest między nimi jakaś magiczna więź. A także przyjaźń; każdy akceptuje niedoskonałości, słabości partnera i nie stara się go zmieniać na własną modłę. Jedno przy drugim swobodnie oddycha i robi to, co lubi, nie narzucając się sobie wzajemnie.
„To właśnie dzięki Jagodzie mam ochotę robić nowe filmy” – wyznał.
Ci, którzy doceniają męskość atawistyczną, archetypową, a nie jedynie przywdzianą w wyćwiczone na siłowni mięśnie czy w garnitur Armaniego, mówią mi, że Jerzy Hoffman to stuprocentowy facet. Tę cechę reżysera docenia Alicja Albrecht-Mroziewicz, dokumentalistka. Ciekawe, co się kryje dla niej pod tym wieloznacznym określeniem. „Kobieta może w nim znaleźć nie tylko kochanka, ale i przyjaciela, opiekuna, kompana do zabawy i do poważnych rozmów, ponieważ Jurek ma olbrzymią wiedzę. Z nim się człowiek nie nudzi. On zasiada do stołu i opowiada. Barwnie, zajmująco”.
Jerzy Hoffman z żoną Jagodą, Gdynia 2006. Fot. Zenon Żyburtowicz
„Opowiedz mi o Jerzym Hoffmanie obrazami, jak w filmie” – proszę Alicję, żeby postawiła go na przykład w scenie damsko-męskiej, zmysłowej. Ciekawej. Na jej podstawie można wyobrazić sobie, jakim jest człowiekiem i dlaczego cieszy się powodzeniem. „Flirtuje z taką kobietą jak Jagoda. To piękna scena, ponieważ on nie udaje. W zalotach jest bardzo subtelny, a nie rubaszny czy seksualny. To romantyk. Czy porwałby ukochaną? Oczywiście. I wielbiłby ją lata całe. To kompan do dobrego, wesołego życia. Jak mówi, że jakaś potrawa jest smaczna, można mu wierzyć w stu procentach.
Czuje smak życia wszystkimi zmysłami. I potrafi się nim cieszyć. Wyobrażałam sobie jego towarzyszkę jako kwintesencję kobiecości. I taka jest Jagoda. Jego kobietą nie może być zasuszona modelka, okularnica w spodniach czy zimna intelektualistka bez biustu. Ta wybrana musi mieć wszystkie atrybuty płci, wtedy on ją wielbi”.
Także w oczach i we wspomnieniach Magdy Zawadzkiej reżyser jest prawdziwym mężczyzną, który nie narzeka, nie jęczy, nie marudzi, nie pasjonuje się smutkami ani chorobami. I nie zwala ich nikomu na głowę.
Słyszę, jak z nutą żalu, że to nie ich mężczyzna, kobiety wzdychają: „Ach, co to za facet…”, albo że potrafi znaleźć się i jak mężczyzna, i jak dżentelmen. Koneserki, a, o dziwo, również mężczyźni, twierdzą z żalem, że takich egzemplarzy już nie ma. Wynika z tego dla panien z odzysku logiczny wniosek, by zaniżyć oczekiwania wobec partnerów, bo inaczej umrzemy w samotności albo zjedzą nas koty.
Irena Groblewska – rzecznik prasowy Ogniem i mieczem – zauważyła, że w relacji z kobietami Jerzy Hofman potrafi być samcem alfa. „Kiedy prosił o coś dwudziestoletnią charakteryzatorkę, w jej oczach pojawiał się błysk. On umie prosić. Nie rozkazuje, nie upokarza ludzi. To świadczy o wielkiej klasie, o dobrym przedwojennym wychowaniu. I o dużej wrażliwości”.
Doceniającym męskość Jerzego Hoffmana przytakuje Emilia Krakowska: „Mają rację, on jest man, to emanuje z jego zachowania, postawy, godności. Chyba też jesteś pod wrażeniem, bo piszesz tę książkę z miłością” – dodaje aktorka. W rozmowie z nią, a także z kilkoma innymi, nie drążę ciekawych plotek, mogących uczynić tę opowieść pikantną jak węgierski gulasz. Niesprawdzone, nieprześwietlone na wylot byłyby jedynie ostrą przyprawą głównego dania, psującą jej smak.
więcej..