Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jerzy Jaszczur Bażeński: powieść z XV wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jerzy Jaszczur Bażeński: powieść z XV wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 326 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA­MIAST PRZED­MO­WY.

Mała na po­zór rzecz wpły­wa czę­sto­kroć na za­mia­ry, pra­cę, a bo­daj i na całą przy­szłość mar­ne­go czło­wie­ka, cze­muż­by więc ta­każ rzecz drob­na, choć­by rzu­co­ne bez my­śli słów­ko, lub szpar­gał zna­le­zio­ny w szcze­li­nie sta­re­go domu, nie mia­ły być przy­czy­ną na­pi­sa­nia po­wie­ści.

Nie wiem do­kład­nie, czy opo­wia­da­nie sta­re­go re­zy­den­ta w domu bab­ki mo­jej, ś… p… pana Je­rze­go Jasz­czu­ra de Baj­sen Tu­lic­kie­go wpły­nę­ło sta­now­czo na po­wieść ni­niej­szą, lecz to pew­na, że jego opo­wia­da­nia o ro­dzie Jasz­czu­rów Ba­żeń­skich i o nad­zwy­czaj­nych przy­go­dach tej­że ro­dzi­ny, zaj­mo­wa­ły mnie nie­sły­cha­nie od naj­rań­sze­go mego dzie­ciń­stwa.

Ile­kroć bo­wiem ktoś wśród mroź­nej i śnież­nej zimy wra­cał, już nie z da­le­kiej po­dró­ży, ale po pro­stu od go­spo­dar­stwa lub z po­lo­wa­nia, osy­pa­ny śnie­giem i z osza­dzia­łe­mi wą­sa­mi, śp. Je­rzy Jasz­czur de Baj­sen Tu­lic­ki wo­łał za­raz z we­rwą za­ma­szy­stą:

– Et, fur­da, mo­spa­nie, mo­spa­neń­ku, – co wy tam mó­wi­cie o śnie­gu, mro­zie i za­dym­ce. Te­raz na­wet mróz i śnieg zna­ją, że tak po­wiem, mo­res przed tą no­wo­żyt­ną cy­wi­li­za­cyą. Jak po­mię­dzy ludź­mi tak i w au­rze coś się naj­wi­docz­niej po­psu­ło, bo wy­de­li­ka­cia­ło, skar­la­ło – do­da­wał, wy­dy­mu­jąc po­gar­dli­wie usta.

Na to jego dic­tum słu­cha­cze od­po­wia­da­li zwy­kle z uśmie­chem:

– Wie­my, wie­my, daw­niej­si lu­dzie ze śnie­giem, mro­zem, czy z wil­kiem bo­ry­kać się, umie­li…

– I wy­cho­dzi­li za­wsze zwy­cięz­ko, i słu­ży­li wier­nie Rze­czy­po­spo­li­tej i do­ko­ny­wa­li oso­bli­wych na­wet na owe cza­sy czy­nów, – prze­ry­wał sta­ru­szek.

– Ba, aleć to byli Jasz­czu­ry, praw­dzi­we Jasz­czu­ry! – mó­wił, wzdy­cha­jąc. – Oho, ja sam pa­mię­tam, jak za mo­jej mło­do­ści, kie­dym był na po­lo­wa­niu, spo­tka­ła mnie ak­tu­al­nie taka przy­go­da, jak mo­je­go pra­sz­czu­ra bo­daj w pro­stej li­nii po mat­ce Je­rze­go Jasz­czu­ra; dla uczcze­nia też one­go no­szę toż samo imię, jako się i tym­że sa­mym her­bem pie­czę­tu­ję.

Tej ga­da­ni­ny sta­rusz­ka nikt pra­wie nie słu­chał, lub też prze­ry­wa­no ją py­ta­nia­mi i śmie­chem; mnie jed­nak opo­wie­ści pana Je­rze­go, co się Jasz­czu­rem pie­czę­to­wał, nie­sły­cha­nie zaj­mo­wa­ły, a cho­ciaż cza­sa­mi przy tych opo­wie­ściach sen skle­jił mi po­wie­ki, nie prze­szka­dza­ło to wca­le, że na dru­gi dzień za­py­ty­wa­łem:

– Dzia­du­siu, a jak to było z owym Jasz­czu­rem?

A "dzia­duś" szczę­śli­wy, że ma słu­chacz­kę, za­czy­nał swą opo­wieść ab ovo.

Od tych chwil ubie­gło wie­le zim śnież­nych i mroź­nych, – wi­chry za­wia­ły dro­gi i dro­ży­ny śnie­giem, zło­ci­ło je słon­ko i roz­le­wa­ło sze­ro­kie­mi wód ob­sza­ra­mi po roz­le­głych po­lach. Pro­chy po­tom­ka Jasz­czu­rów po ką­dzie­li zmię­sza­ły się z pro­chem mat­ki zie­mi, a w mo­jim umy­śle za­tar­ły się też opo­wie­ści, któ­rych ongi tak chci­wie słu­cha­łam.

Aż losy za­pę­dzi­ły mnie do Biel­ska, osa­dy o dwie mile od mia­sta Płoc­ka po­ło­żo­nej, i też same losy, nie na­le­żą­ce zgo­ła do ni­niej­szej opo­wie­ści, ka­za­ły mi za­no­co­wać w domu pew­ne­go po­czci­we­go miesz­cza­ni­na, któ­ry mi za­raz na wstę­pie oznaj­mił:

– A cóż to, pani do­bro­dziej­ko, cho­ciaż dziś nas tu ły­ka­mi zo­wią, aleć my szlach­ta z dzia­da pra­dzia­da. Mam na to do­ku­men­ta, że Bielsk nie był oto taką mar­ną osa­dą, ale miał za­mek, ba, po­noć daw­niej sta­ro­stwem go na­zy­wa­no!

Mało mnie to w owej chwi­li ob­cho­dzi­ło, zro­bi­łam jed­nak minę na­der uprzej­mą, ot, tak so­bie przez grzecz­ność, z któ­rej mój przy­god­ny go­spo­darz snać wy­wnio­sko­wał, że je­stem oso­bą god­ną jego za­ufa­nia, jak mi to oznaj­mił: zni­ża­jąc zaś głos, do­dał:

– Bo to, pro­szę pani, u nas co chcesz w psa, to w Biel­skie­go, – wszy­scy się Biel­ski­mi zo­wią, – ale z rodu praw­dzi­wych Biel­skich, tych sta­ro­stów, to ja je­stem, sum­nien­nie ja. Jeno zwy­czaj­nie czło­wiek pod­upadł, to tam ni obej­ścia ta­kie­go, ni adu­ka­cyi jak przy­sta­ło, nie po­sia­da. Alem Biel­ski:

i ude­rzył się w pier­si, aż od­głos roz­szedł się po izbie. – Biel­ski, a w przy­dom­ku to było pono Jasz­czur na­sze za­wo­ła­nie, do­dał z pew­ną dumą.

– "Jasz­czur!" za­brzmia­ło mi w uszach ja­kiemś od­le­głem echem. – I w mgle wspo­mnień za­ma­ja­czy­ło opo­wia­da­nie, sły­sza­ne w la­tach dzie­cię­cych, a usta mi­mo­wo­li po­wtó­rzy­ły:

– Jasz­czur!'?….

– Tak, tak, Jasz­czur, – pani do­bro­dziej­ko – Biel­ski z Biel­skich, któ­rzy mie­li tak­że za­wo­ła­nie Jasz­czur, od­po­wie­dział mój go­spo­darz.

Chęć od­no­wie­nia dzie­cię­cych wspo­mnień tak mną owład­nę­ła, iż mimo spóź­nio­nej pory wda­łam się w ga­wę­dę z owym Biel­skim, nic wię­cej jed­nak z nie­go nie zdo­ła­łam wy­cią­gnąć, i roz­ma­rzo­na wy­wo­ła­ne­mi jed­nym tym wy­ra­zem wspo­mnie­nia­mi, uło­ży­łam się do snu, po­wta­rza­jąc:

Jasz­czur, Jasz­czur.

I oto snać duch owe­go Jasz­czu­ra, wy­wo­ła­ny z głę­bin prze­szło­ści, do­po­mógł mi do roz­ja­śnie­nia opo­wia­dań sta­re­go re­zy­den­ta i po­wią­za­nia ich w pew­ną ca­łość. – Gdym na dru­gi dzień przy świe­tle dzien­nem ro­zej­rza­ła się po iz­deb­ce, któ­ra mi słu­ży­ła za do­raź­ne schro­nie­nie, spo­strze­głam, że ścia­na oko­ło okna, któ­ra za­zdrosz­czą, snać świa­tła, ja­kie wpa­da­ło przez ma­leń­kie szyb­ki, chcia­ła so­bie wy­żło­bić na­tu­ral­ne szcze­li­ny, po­za­kle­ja­ne były sta­rym, gru­bym po­żół­kłym lecz gę­sto za­pi­sa­nym pa­pie­rem.

Po­nie­waż do chwi­li wy­jaz­du mia­łam całą go­dzi­nę cza­su, za­czę­łam się przy­pa­try­wać owej za­pi­sa­nej ścia­nie i oto, ja­kież było moje zdzi­wie­nie, a za­ra­zem ra­dość nie­wy­sło­wio­na, gdym naj­wy­raź­niej wy­czy­ta­ła:

"Spo­mnie­nia za­sły­sza­ne od moi pra­bab­ki JMCJ pani Krze­szo­wy sta­ro­ści­ny Biel­ski o, do­ty­czą­ce nie­by­wa­łych a oso­bli­wych wy­pad­ków wiel­ce szla­chet­ny a za­słu­żo­ny ro­dzi­ny Jasz­czu­rów de Baj­sen Ba­żeń­skich."

O mało co nie spa­dłam ze stoł­ka, na któ­rym sta­nę­łam była po­cią­gnię­ta ar­cha­icz­nym wy­glą­dem pa­pie­ru uda­ją­ce­go ta­pe­tę w po­szczer­bio­nej ścia­nie. – Kto pi­sał te pa­mięt­ni­ki, kie­dy, tego do­czy­tać się nie mo­głam; są­dząc z or­to­gra­fii i ka­li­gra­fii mu­sia­ły one być za­byt­kiem XVII­go wie­ku – tre­ścią jed­nak swo­ją się­ga­ły o dwa wie­ki wcze­śniej, a opie­wa­ły o tej sa­mej hi­sto­ryi, któ­rą sły­sza­łam z ust sta­re­go re­zy­den­ta. – Ze­sta­wiw­szy to wszyst­ko w mo­jim umy­śle, za­raz po opusz­cze­niu go­ścin­nych pro­gów pana Biel­skie­go z przy­dom­kiem Jasz­czur, wzię­łam się do wer­to­wa­nia od­no­śnych dzieł hi­sto­rycz­nych, z któ­rych do­wie­dzia­łam się, że ro­dzi­na Jasz­czu­rów de Baj­sen Ba­żeń­skich rze­czy­wi­ście nie­po­spo­li­tą w hi­sto­ryi ode­gra­ła rolę.

Do po­łą­cze­nia zaś opo­wie­ści o Jasz­czu­rze, za­sły­sza­nych w la­tach dzie­cię­cych i na­głów­ka pa­mięt­ni­ka, wy­czy­ta­ne­go na ścia­nie go­ścin­ne­go dwor­ku Imci p. Biel­skie­go, do­po­mo­gły mi na­stę­pu­ją­ce mo­no­gra­fie hi­sto­rycz­ne:

"O lud­no­ści pol­skiej w Pru­siech Krzy­żac­kich." Mo­no­gra­fia Choj­nic, Mal­bor­ga i Kró­lew­ca, oraz Droy­se­na "Ge­schich­te der Preus­si­schen Po­li­tik 1ter The­il.

Nie­chaj więc oży­je hi­sto­rya Jasz­czu­rów i roz­bu­dzi w nas mi­łość oj­czy­zny i po­świę­ce­nie dla tej zie­mi, któ­ra zo­sta­wio­na nam w spu­ściź­nie przez nad­dzia­dów, tem droż­szą być po­win­na, im wię­cej wy­su­wa się z pod nóg na­szych i im wię­cej na­ro­do­wość na­sza na za­gła­dę jest na­ra­żo­ną.

Au­tor­ka.

War­sza­wa, 20ty wrze­śnia 1895.I. LU­BOCH­NA

Zima sro­ży­ła się nie żar­tem; naj­star­si lu­dzie ta­kiej nie pa­mię­ta­li. Na po­lach le­ża­ły śnie­gi na kil­ka stóp wy­so­ko, a z oło­wia­nych chmur sy­pa­ły się bez­prze­stan­nie bia­łe, gę­ste płat­ki, tak, iż świa­ta bo­że­go wi­dać nie było. Człek człe­ka na dwa kro­ki przed sobą by nie spo­strzegł. Mróz też wca­le nie fol­go­wał – owszem, do­pie­kał, co mu sił star­czy­ło, aż lu­dziom świecz­ki w oczach sta­wa­ły. Miesz­ka­nia ludz­kie po­znać moż­na było tyl­ko po dy­mie prze­dzie­ra­ją­cym się wśród zasp śnie­gu, cha­ty bo­wiem były tak za­sy­pa­ne, iż le­d­wo ich ko­mi­ny wi­dać było i dla wpusz­cza­nia świa­tła, dla wyj­ścia z cha­ty mu­sie­li miesz­kań­cy od­wa­lać co­dzien­nie śnieg z przede­drzwi i oko­ło ma­łych, za­po­rą za­ty­ka­nych okie­nek. Dro­gi też były za­wia­ne, a każ­dy sie­dział doma, nie wy­chy­la­jąc się, chy­ba do go­spo­dar­stwa; za­ła­twie­nie wsze­la­kich spraw wmie­ście, od­wie­dzi­ny, od­kła­dał na póź­niej.

Na dro­gach były pust­ki, a w cha­tach, dwo­rach, ba, i na zam­kach, sie­dzia­no gnu­śnie u wiel­kie­go ogni­ska. Nie­wia­sty to tam jak zwy­kle, mia­ły co ro­bić – przę­dły, tka­ły w kro­snach i odzież szy­ły, pie­śni śpie­wa­ły, opo­wia­da­ły ba­śni lub ukła­da­ły swa­ty, ale dla męż­czyzn ta­kie przy­mu­so­we sie­dze­nie przy ko­mi­nie było nie lada po­ku­tą. Dzień je­den i dru­gi do­brze od­po­cząć i pie­śni nie­wie­ścich po­słu­chać, aleć to ubie­ga­ły całe ty­go­dnie, a śnieg sy­pał i sy­pał.

Nic więc dziw­ne­go, że i Do­bie­sła­wo­wi, sta­ro­ście na Biel­sku, kucz­no już było sie­dzieć doma. Nie lu­bił da­le­ko wy­jeż­dżać, ale był za­pa­lo­nym my­śli­wym i gdy na­de­szła zima, wię­cej w knie­ji niż pod da­chem prze­by­wał. A te­raz szło już po Naj­święt­szej Pan­nie Czę­sto­chow­skiej, a tu ani nosa wy­chy­lić! – Cho­dzi więc a wzdy­cha, jak­by go ja­kie nie­szczę­ście spo­tka­ło; za­po­mniał wszel­kich kro­to­chwil­nych żar­ci­ków, któ­re­mi wszyst­kich roz­we­se­lał, ba, cza­sa­mi na­wet za­klnie tak siar­czy­ście, że aż bo­go­boj­na jego mał­żon­ka, Imci Ur­szu­la prze­że­gna się ukrad­kiem i wes­tchnie o zmi­ło­wa­nie Boże a umi­ty­go­wa­nie złe­go hu­mo­ru pana sta­ro­sty.

Ale ja­koś jed­ne­go ran­ka od świ­tu prze­ja­śni­ło się tro­chę, a śnieg sy­pać prze­stał. Za­raz też pan sta­ro­sta Biel­ski przy­zwać ka­zał dwu strzel­ców, dwa psy ulu­bio­ne i dwu pi­sar­czy­ków i w tem nie­wiel­kiem oto­cze­niu wy­bie­rał się na łowy. – Jak tyl­ko na zam­ku ruch się zro­bił i róg za­grał my­śliw­ski, we wszyst­kich ser­ce wstą­pi­ło. Na­wet dziew­czę­ta, wy­cho­wy­wa­ne pod okiem pani sta­ro­ści­ny, żyw­szym za­pło­nę­ły ru­mień­cem. Nie­jed­na by­ła­by na­wet chcia­ła wy­biedz z kom­na­ty i zo­ba­czyć, co się tam w po­dwór­cu dzie­je, ale nie­chno­by któ­rą jej­mość pani sta­ro­ści­na zdy­ba­ła, mia­łaż­by za swo­je! Sie­dzia­ły więc jak tra­sie, tyl­ko się łok­cia­mi trą­ca­ły przy kro­snach, lub ży­wiej furk­nę­ły wrze­cio­nem. Lecz Lu­boch­na, ośmio­let­nia sta­ro­ścian­ka, nie mo­gła usie­dzieć na miej­scu, a ile­kroć do­le­ciał ją ja­kiś żwaw­szy od­głos, zry­wa­ła się i pod­bie­ga­ła do drzwi, to wska­ki­wa­ła na ławę, aby spoj­rzeć przez wąz­kie, wy­so­ko umiesz­czo­ne a pę­che­rzem przy­sło­nię­te okno.

– Ach, gdy­by to jej­mość pani mat­ka przy­szła, toby mi po­zwo­li­ła wy­biedz choć­by na pod­sie­nie, my­śla­ła so­bie.

Pani sta­ro­ści­na jed­nak, zmó­wiw­szy przed brza­skiem dnia po­ran­ne pa­cie­rze z ca­łym swo­im dwo­rem i spoj­rzaw­szy, czy wszyst­kie dziew­czę­ta na­le­ży­cie ro­bo­tą za­ję­te, zo­sta­wi­ła je pod opie­ką och­mi­strzy­ni Mar­ty, trzy­ma­ją­cej zwy­kle rząd nad całą mło­dzień­czą rze­szą. – Sama zaś z nie­chę­cią przy­pa­try­wa­ła się wy­pra­wie my­śliw­skiej mał­żon­ka; wie­dzia­ła jed­nak, że wszel­kie jej sło­wa, gdy so­bie raz co po­sta­no­wi, nig­dy go nie po­wstrzy­ma­ją. Gdy jed­nak syn jej Krze­sław, pięt­na­sto­let­nie pa­cho­lę, wbiegł w ko­żusz­ku i z oszcze­pem w dło­ni, aby się przed nią po­chwa­lić, że oj­ciec po­zwo­lił mu iść ze sobą, ser­ce mat­czy­ne za­drga­ło i na spo­koj­nej zwy­kle twa­rzy uka­za­ło się sta­now­cze nie­za­do­wol­nie­nie.

– Bój się Boga, je­go­mość, na taki czas brać dziec­ko ze sobą! rze­kła pół­gło­sem, pod­nió­sł­szy wzrok na męża.

– A już­ci, że się Boga boję, – no i mo­jej pan­ny… – rzekł żar­to­bli­wie sta­ro­sta, ca­łu­jąc żonę w czo­ło.

– To niech je­go­mość zo­sta­wi Krze­sia….

– Co też jej­mo­ści przy­cho­dzi do gło­wy! toć­że by mu wstyd było zo­stać z ba­ba­mi! Ja mu nie każę, on mnie sam upro­sił, do­dał sta­ro­sta ła­god­niej, mięk­nąc pod wej­rze­niem żony.

– Taki dzie­ciak na taką śnie­ży­cę!…

– Ba, dzie­ciak, co ma wąsy pod no­sem! mruk­nął sta­ro­sta. A nie cze­ka­jąc dal­szych la­men­tów, wy­szedł na pod­sie­nie i mimo oka­za­łej po­sta­wy, sko­czył na ko­nia z taką ży­wo­ścią, jak­by był rów­nym wie­kiem sy­no­wi, któ­ry za­raz do­siadł tę­gie­go mie­rzy­na. Na­su­nę­li li­sie czap­ki z usza­mi na czo­ło i cała ka­wal­ka­ta ru­szy­ła, mimo że śnieg, któ­ry na chwi­lę się był uspo­ko­jił, za­czy­nał znów sy­pać ma­ły­mi, gę­sty­mi płat­ka­mi.

– Mat­ko Naj­święt­sza, miej ich w Swo­jej opie­ce! – wes­tchnę­ła pani sta­ro­ści­na. I krzyż świę­ty za­kre­śli­ła za od­jeż­dża­ją­cy­mi.

Nie zdą­ży­ła się zaś na­wet jesz­cze ob­ró­cić, gdy uczu­ła, że ją ktoś obej­mu­je za nogi. Od­wró­ci­ła się szyb­ko i uj­rza­ła Lu­boch­nę.

– Ma­teń­ko ko­cha­na, wo­ła­ło dziew­czę, po­zwól­cie mi z oj­cem i bra­tem wy­le­cieć w pole.

– Je­zus, Ma­rya, Jó­ze­fie świę­ty – co to­bie, dziew­czy­no, w gło­wie! za­wo­ła­ła z prze­stra­chem pani sta­ro­ści­na.

– Nic, ma­teń­ko, ino mi się ku­czy sie­dzieć za­mknię­tej w kom­na­cie i słu­chać fur­ka­nia wrze­cio­na, wo­la­ła­bym tam wy­biedz, het! tam da­le­ko!…

– Do bo­ków­ki (1) mi za­raz! za­wo­ła­ła su­ro­wo mat­ka, – toć­że to ob­ra­za Boż­ka, żeby dziew­czy­nie ta­kie rze­czy przy­cho­dzi­ły do gło­wy.

I pod­nió­sł­szy klę­czą­cą u nóg jej cór­kę, wzię­ła ją za rękę i z pew­nem obu­rze­niem wio­dła ze sobą pa­trzą­cą nań śmia­ło wiel­kie­mi błę­kit­ne­mi oczy­ma i wca­le nie prze­ra­żo­ną tą su­ro­wo­ścią Lu­boch­nę. Nie po­szła z nią jed­nak do kom­na­ty, gdzie Mar­ta prze­wo­dzi­ła nad całą ze­bra­ną nie­wie­ścią rze­szą, lecz po­pro­wa­dzi­ła do swo­jej sy­pial­ni; tam pa­dła na ko­la­na przed wiel­kim, bia­łym ko­ścia­nym krzy­żem, któ­ry błysz­czał na ciem­nem tle ścia­ny i cór­ce obok sie­bie uklęk­nąć ka­za­ła.

Lu­boch­na, jak­kol­wiek mia­ła wiel­ką ocho­tę przy­po­mnieć mat­ce, że już dziś pa­cierz mó­wi­ła, zdzi­wio­na jed­nak nie­zwy­kłą, su­ro­wo­ścią mat­ki, spoj­rza­ła tyl­ko na nię wiel­kie­mi – (1) Bo­ków­ka tyle co al­ko­wa.

swe­mi oczy­ma i cze­ka­ła, co da­lej bę­dzie. – Pani sta­ro­ści­na ukry­ła twarz w dło­niach i chwil­kę tak klę­cza­ła, jak­by dla ze­bra­nia my­śli; Lu­boch­na zaś sko­rzy­staw­szy z za­du­my mat­ki, ci­cho jak kot wsko­czy­ła na stół, sto­ją­cy pod oknem, i chci­wie wyj­rza­ła przez szyb­kę szkla­ną, w ołów opraw­ną. Nie trwa­ło to i trzech pa­cie­rzy, ze­sko­czy­ła tak samo po ci­chu, kiw­nę­ła głów­ką i szep­nąw­szy: "Wiem już, w kto­rą stro­nę po­je­cha­li", usia­dła przy no­gach klę­czą­cej mat­ki. Sta­ro­ści­na zaś, ock­nąw­szy się ze swej za­du­my, rze­kła:

– Po­wta­rzaj, moje dziec­ko, za mną!

Dziew­czę spoj­rza­ło na mat­kę i roz­chy­li­ło ustecz­ka, go­to­we speł­nić roz­kaz mat­ki.

– Pa­nie Boże, w Trój­cy świę­tej Je­dy­ny, bła­gam Cię i mo­dlę się szcze­rze, nie gnie­waj się na mnie i nie karz za to, że chcia­łam, uwła­cza­jąc płci mo­jej nie­wie­ściej, z oj­cem i bra­tem je­chać na po­lo­wa­nie. Przy­rze­kam po­pra­wę i pra­gnę, aby myśl taka nig­dy już w mo­jej gło­wie nie po­sta­ła…

Da­lej jed­nak trud­no było pro­wa­dzić mo­dli­twy, bo Lu­boch­na mia­sto po­wta­rzać za mat­ką, gło­śno pła­kać za­czę­ła i jak dłu­ga pa­dła do nóg klę­czą­cej.

– Do­brze, do­brze, moje dzie­cię, rze­kła ła­god­niej pani sta­ro­ści­na, Bóg mi­ło­sier­ny za­pew­ne ci prze­ba­czy, kie­dy tak go­rą­co ża­łu­jesz swo­jej winy.

– Ach, ma­tuch­no ko­cha­na, czyż to tak bar­dzo źle, że ja chcia­łam je­chać tam, het, da­le­ko.

– Dziec­ko moje, toć­że to grzech dziew­czy­nie my­śleć o za­ba­wie mę­żom tyl­ko a chłop­com przy­na­leż­nej; nie­chaj­że ci tego grze­chu Bóg do­bro­tli­wy nie pa­mię­ta!

Lu­boch­na jesz­cze wię­cej od pła­czu za­no­sić się po­czę­ła.

– Cyt już, cyt, có­recz­ko ko­cha­na. – Uklęk­nij, a pro­sić bę­dzie­my raz jesz­cze Stwór­cy Przed­wiecz­ne­go, żeby cię za grzech ten nie ka­rał, a jako jest Pan wiel­ki, tako i mi­ło­sier­ny; toć gdy spoj­rzy na żal twój cięż­ki, to ci i prze­ba­czy, jeno obie­caj, że ta­kie­mi my­śla­mi wię­cej już za­ba­wiać się nie bę­dziesz.

– Ale kie­dy, ma­tuch­no ko­cha­na, ja nie mogę Panu Bogu obie­cać, bo taką mam strasz­ną ocho­tę jeno do łuku a mie­cza, a jak usły­szę świst strza­ły, to mi tak w pier­siach ska­cze, jak­by pta­szek ja­kiś we­wnątrz się trze­po­tał.

Pani sta­ro­ści­na ręce za­ła­ma­ła na tę mowę cór­ki, pa­trzy­ła na nię ze drże­niem, aż nie­ba­wem po jej po­god­nej twa­rzy spły­nę­ły dwie łzy.

– Mat­ko Naj­święt­sza, ra­tuj­że nas w tem cięż­kiem stra­pie­niu! – Ra­tuj­że to dzie­cię od złe­go na­sła­nia! Toć­że chy­ba cza­ry ja­kieś, czy urok ktoś rzu­cił na tę dziew­czy­nę! za­wo­ła­ła bła­gal­nym gło­sem. I tak jak klę­cza­ła, jesz­cze kor­niej po­chy­li­ła się ku zie­mi.

Lu­boch­na prze­sta­ła pła­kać, klę­cza­ła obok mat­ki i spo­koj­ne­mi oczy­ma wpa­try­wa­ła się w krzyż, bie­le­ją­cy na ciem­nej ścia­nie. Od cza­su do cza­su roz­chy­la­ła usta, jak gdy­by chcia­ła coś wy­rzec, to po­trzą­sa­ła ja­sną głów­ką, to pa­trzy­ła na po­chy­lo­ną w kor­nej mo­dli­twie mat­kę.

Dłu­gie ubie­ga­ły chwi­le, a pani sta­ro­ści­na z klę­czek nie po­wsta­wa­ła – cza­sa­mi tyl­ko cięż­kie wes­tchnie­nie ule­cia­ło z jej pier­si, pod­no­si­ła wzrok do krzy­ża i zno­wu oczy spusz­cza­ła ku zie­mi. Zda­wa­ło się, iż za­po­mnia­ła na­wet o swej je­dy­nacz­ce i o wszyst­kich spra­wach ziem­skich, a duch jej na skrzy­dłach mo­dli­twy ule­ciał do nie­ba.

Lu­boch­na, nie śmie­jąc wstać z ko­lan bez po­zwo­le­nia mat­ki, znu­żo­na dłu­giem klę­cze­niem, mo­dli­twą i łza­mi, zsu­nę­ła się na skraj sza­ty mat­czy­nej, a ob­jąw­szy ro­dzi­ciel­kę jak mo­gła naj­sze­rzej drob­ne­mi zą­czę­ty, po­chy­li­ła głów­kę i za­snę­ła.II. DWA ZA­JĄ­CE.

Dzień upły­nął jak wie­le in­nych i nikt się w zam­ku nie do­my­ślał, ja­kie cięż­kie chwi­le prze­by­ła pani sta­ro­ści­na. Na twa­rzy jej pa­no­wał przez cały dzień zwy­kły spo­kój, tyl­ko cza­sa­mi wes­tchnie­nie ule­cia­ło z jej pier­si. Lecz na Lu­boch­nę zwra­ca­ła te­raz jesz­cze pil­niej­szą niż daw­niej uwa­gę i mia­ła ją wciąż przy so­bie; gdy zaś przy­szło jej od­da­lić się z nie­wie­ściej kom­na­ty, przy­ka­zy­wa­ła Mar­cie, aby mia­ła pil­ne oko na dziew­cząt­ko a ba­czy­ła, żeby wy­dzie­lo­ną ką­dziel z przę­śli­cy wy­przę­dła,

Lu­boch­na też wró­ci­ła do swo­jich za­jęć, a nikt się temu nie dzi­wił, że dziec­ko od cza­su do cza­su opusz­cza­ło wrze­cio­no i spo­glą­da­ło w ogień, bu­cha­ją­cy na ko­mi­nie, lub zwra­ca­ło wzrok w stro­nę wąz­kie­go okna.

A tam po za ścia­na­mi zam­ku śnie­ży­ca zno­wu się ze­rwa­ła, nie­bo za­su­te chmu­ra­mi ogar­nął mrok cięż­ki, a choć było to już w koń­cu Lu­te­go, noc wcze­śnie za­pa­dła. Przez nie­wiel­kie okno świa­tło pra­wie wca­le już nie prze­cho­dzi­ło, a wśród tego wcze­sne­go zmro­ku ci­sza osia­dła na szcze­bio­tli­wych zwy­kle ustach dziew­czę­cych. Na­wet gdy pani sta­ro­ści­na wy­szła z kom­na­ty, nie sły­chać było py­tań, któ­re­mi zwy­kle Mar­tę ob­rzu­ca­ły.

Pana sta­ro­sty zaś jak nie było, tak nie było; cza­sem wiatr sil­niej za­wył i za­ko­ła­tał drew­nia­ną w oknie za­po­rą, wte­dy pani sta­ro­ści­na nad­sta­wia­ła pil­nie ucha – wszyst­ko jed­nak ci­chło po chwi­li, a tych, któ­rych ocze­ki­wa­ła, wi­dać nie było.

– Wró­cą się, nie­chyb­nie wró­cą, mó­wi­ła so­bie od cza­su do cza­su – i znów prze­cha­dza­ła się po kom­na­cie, ucząc dziew­czę­ta, jak mają naj­cie­niej sza­ry len w przę­dzę wy­cią­gać lub siadł­szy, za­wo­dzi­ła pieśń po­boż­ną, do któ­rej jej Mar­ta swo­jim no­so­wym, a dziew­czę­ta dźwięcz­nym wtó­ro­wa­ły gło­sem.

Wresz­cie na­de­szła go­dzi­na spo­czyn­ku; sta­ro­ści­na po do­da­niu do zwy­kłych wie­czor­nych mo­dlitw, mo­dli­twy za za­błą­ka­nych, ka­za­ła dziew­czę­tom iść do izby, dla nich prze­zna­czo­nej i wraz z Lu­boch­ną uda­ła się do swej kom­na­ty. Tam już cze­ka­ła Bal­ba, nie­wia­sta słu­żeb­na, ulu­bie­ni­ca sta­ro­ści­ny, aże­by jej­mo­ści i Lu­boch­nie po­słu­żyć.

– Prze­ja­śnia się ja­koś od wscho­du, rze­kła od­chrzą­ku­jąc Bal­ba. Noc­ka bę­dzie od dnia spo­koj­niej­sza, bo i wi­chu­ra usta­je, do­da­ła, za­bie­ra­jąc się do od­pi­na­nia Lu­boch­nie zwierzch­nie­go ko­żusz­ka.

Pani sta­ro­ści­na nic nie od­rze­kła, tyl­ko spoj­rza­ła na ko­min, gdzie jak­by dla za­prze­cze­nia słów nie­wia­sty, wi­cher z sze­ro­kie­go otwo­ru pło­mień na izbę wy­pę­dził.

– Pięk­nie się uspo­ka­ja, rze­kła sta­ro­ści­na, wska­zu­jąc na pło­mień.

Bal­ba pod­ję­ła opar­ty o ścia­nę dłu­gi ożóg, po­pra­wi­ła wy­rzu­co­ne wi­chu­rą na brzeg ko­mi­na po­la­no i za­raz zna­la­zła od­po­wiedź:

– To pro­szę jej­mo­ści reszt­ki już ino wy­sy­pu­ją się z wy­so­ka, a po­tem za­raz ucich­nie.

Sta­ro­ści­na jak­by nie uwa­ża­ła na ga­da­nie słu­gi i pa­trzy­ła na roz­bie­ra­ją­cą się Lu­boch­nę z ta­kim wy­ra­zem, iż cho­ciaż usta jej nic nie po­ru­sza­ły się, znać jed­nak było, że za tę swo­ję je­dy­nacz­kę w my­śli go­rą­cą za­no­si­ła mo­dli­twę.

– Sta­rzy lu­dzie ga­da­ją, mó­wi­ła, krzą­ta­jąc się po kom­na­cie Bal­ba, że to złe po świe­cie lata, a kędy się ino w chmu­rze za­wie­si, to za­raz wi­chu­ra za­wy­je. Bóg zaś mi­ło­sier­ny, nie chcąc, żeby lu­dzie te zbe­re­żeń­stwa złe­go wi­dzie­li, każe anio­łom swo­jim wy­trzą­sać z chmur resz­tę śnie­gu i chro­nić ich od wi­do­ku za­ba­wy tych pie­kiel­ni­ków.

– W Imię Ojca i Syna! prze­rwa­ła sta­ro­ści­na ga­da­tli­wej nie­wie­ście, ro­biąc znak krzy­ża świę­te­go na wszyst­kie czte­ry stro­ny kom­na­ty.

– Jak też mo­żesz, Bal­bo, złe wspo­mi­nać przed nocą! zgro­mi­ła su­ro­wo. – I przy dziec­ku, do­da­ła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Lu­boch­ną tym­cza­sem oswo­bo­dzo­na ze zwierzch­nie­go odzie­nia, pa­trzy­ła chci­wie na opo­wia­da­ją­cą. Prze­że­gna­ła się rów­nież, gdy mat­ka, znak krzy­ża świę­te­go czy­ni­ła, przy­tu­li­ła się na­wet do niej, ale znać było, że cie­ka­wość bra­ła górę nad stra­chem.

– To chy­ba do­brze, że ten śnieg tak sy­pie? za­py­ta­ła, spo­glą­da­jąc na Bal­bę.

– Ju­ści, że do­brze, od­rze­kła słu­żeb­na, na­wet sta­rzy mó­wią, że to są drob­ne piór­ka ze skrzy­deł anio­łów; zsy­pu­ją je oni dla tego, żeby zie­mia a wsze­la­kie małe stwo­rze­nie, jako ro­bacz­ki, zie­la – ba, i zwie­rzę drob­niej­sze nie zmar­z­ło. Ano, kie­dy Bóg naj­wyż­szy spu­ści swo­ję świa­tło, a słon­kiem ogrze­je, to się ten bia­ły puch w wodę za­mie­nia, żeby mat­ka zie­mia zbyt­nie­go pra­gnie­nia nie cier­pia­ła, a też wsze­la­kie zie­le, jako zwie­rzę i naj­po­dlej­szy ro­ba­czek miał ochło­dę przed tą go­rą­co­ścią, co bije z ma­je­sta­tu Bo­że­go.

– A to, co tak w wi­chrze się ko­ła­cze, szko­dzi człe­ko­wi, za­py­ta­ła Lu­boch­na?

Prze­że­gnaj się oto i po­módl raz jesz­cze, zgro­mi­ła mat­ka.

– Tak, tak, dziec­ko ko­cha­ne, jej­mość do­brze mó­wią; za­mknij swo­je ja­sne oczę­ta i nie­chaj anie­li Pań­scy będą nad snem two­jim, – rze­kła słu­ga, za­ście­la­jąc drew­nia­ne na niz­kich no­gach łó­żecz­ko i pro­wa­dząc doń dziew­cząt­ko.

Lu­boch­na jed­nak zwró­ci­ła się jesz­cze do mat­ki i klęk­nąw­szy, ca­ło­wa­ła jej dło­nie.

– Po­ca­łuj mnie, ma­teń­ko dro­ga, a nie gnie­waj się.

– Oj, jak­że się nie mam gnie­wać, kie­dy ty mnie dziec­ko swe­mi my­śla­mi za­smu­casz! od­rze­kła mat­ka.

– Co ja win­na, ma­teń­ko, że mi ta­kie my­śli przy­cho­dzą? A chy­bać je Pan Bóg zsy­ła, boć nic złe­go nie czy­nię, a ko­cham go szcze­rze.

I błę­kit­ne oczę­ta pod­nio­sła do góry, pa­trząc nie­mi po­god­nie w twarz mat­ki.

– Dzie­ci­no, sta­raj się te my­śli od­wra­cać od sie­bie, a nie­chaj­że Mat­ka Naj­święt­sza ma cię w opie­ce – rze­kła sta­ro­ści­na, skła­da­jąc po­ca­łu­nek na czo­le cór­ki.

Dziew­czę uspo­ko­jo­ne po­bie­gło już te­raz do Bał­by i dało się do snu uło­żyć.

Słu­żeb­na chcia­ła sta­ro­ści­nie rów­nież do roz­bie­ra­nia się po­ma­gać, lecz ta po­zwo­li­ła jej tyl­ko zdjąć so­bie z gło­wy wiel­ki lnia­ny cze­piec z kwe­fi­kiem, okry­wa­ją­cym całą jej szy­ję i uło­żyć wło­sy pod noc­ną chu­s­tę, po­tem ode­sła­ła Bal­bę, mó­wiąc:

– Idź już na spo­czy­nek, ale gdy­by ja­kie nie­szczę­ście, a dał ktoś znać do zam­ku, za­raz przy­chodź do mnie.

– Nie­chaj je tara Pan Bóg od­wra­ca! Co tam jej­mość do­bro­dziej­ka o nie­szczę­ściu my­śli, toć prze­cie, nie raz pierw­szy pan sta­ro­sta na łowy wy­je­chał, ba i na da­le­ką woj­nę, a przy po­mo­cy Boz­kiej zdro­wo nam po­wró­cił. Toć­że bę­dzie te­raz jak ob­szył lat dzie­sięć, Krzesz le­d­wo miał czte­ry lat­ka, a Lu­boch­ny na świe­cie nie było, kie­dy całe pół roku pana na­sze­go w domu nie było, a jej­mość pani sta­ro­ści­na jako mąż rzą­dzi­ła, a wca­le się tak jako dzi­siaj nie fra­so­wa­ła, mó­wi­ła roz­ga­daw­szy się Bal­ba. – Są­dzi­ła bo­wiem, iż mimo roz­ka­zu bę­dzie mo­gła dłu­żej po­zo­stać i jak zwy­kle za­ba­wiać pa­nią swą ga­wę­dą.

Sta­ro­ści­na nie po­wtó­rzy­ła wpraw­dzie roz­ka­zu, ale też sto­jąc na środ­ku kom­na­ty, nie zda­wa­ła się słu­chać słu­żeb­ny. Nie zra­żo­na tem Bal­ba, chcia­ła ko­niecz­nie myśl swej pani w inną stro­nę od­wró­cić, – po­czę­ła wiec z in­nej becz­ki.

– Dzi­siaj do dnia, jak Ję­drek z in­ny­mi prze­gar­niał śnieg do dro­gi od zam­ku, to im się zda­ło, że ktoś pła­cze, tak ja­ko­by ma­luś­kie dziec­ko; od­wró­cił się je­den i dru­gi, obej­rze­li do koła – nie ma nic; prze­że­gna­li się więc, plu­nę­li w gar­ście i da­lej do ro­bo­ty. Pa­trzą­że zaś po­tem, a tu dwa za­ją­ce tuż oto, tak bliz­ko oko­ło zam­ku skry­ły się w śnie­gu. – Tak Ję­drek jed­ne­go, a Wit dru­gie­go uchwy­cił, przy­nie­śli do pie­kar­ni, ogrze­li, dali mle­ka, ale je­den zdechł, a dru­gi za­miast ucie­kać od człe­ka, to tak po pie­kar­ni uciesz­ne sko­ki wy­pra­wia, jak­by się do tego ro­dził. Tak ja so­bie my­ślę, mo­że­by to się oswo­ji­ło i oko­ło doma cho­wa­ło. Toć to ga­da­ją, że daw­niej żad­ne­go by­dlę­cia koło domu nie było, a człek je oswo­jił i ma z każ­de­go te­raz wy­go­dę, mo­że­by się i z za­ją­cem tak dało.

– Ot bie­da na polu, kie­dy i dzi­kie zwie­rzę­ta już się pod miesz­ka­nia ludz­kie tulą, wes­tchnę­ła sta­ro­ści­na. Ba – i zła wróż­ba, je­że­li za­ją­ca na dro­dze znaj­dziesz! A nie mo­głaś to tego za­raz po­wie­dzieć, do­da­ła, mo­że­by te zna­le­zio­ne za­ją­ce pana sta­ro­stę od­wio­dły od wy­jaz­du.

Bal­ba w pierw­szej chwi­li ja­koś się stro­pi­ła, nie za­po­mnia­ła jed­nak ję­zy­ka w gę­bie i za­raz go­to­wą zna­la­zła od­po­wiedź:

– Jak­że­bym ja śmia­ła przy­cho­dzić do jej­mo­ści z taką ga­da­ni­ną bab­ską, kie­dy je­go­mość pan sta­ro­sta i jesz­cze z pa­ni­czem wy­bie­ra­li się na łowy.

Sta­ro­ści­na smut­nie zwie­si­ła gło­wę. Bal­ba sko­rzy­sta­ła z tego mil­cze­nia i za­raz pod­ję­ła:

– Ale, co do tych za­ję­cy, to niech się jej­mość do­bro­dziej­ka nie fra­su­je. Owszem, toć na­wet do­brze wró­ży; gdy­by je­go­mość pan nasz wy­je­chał, a dro­gę mu prze­bie­gły, – ba, toby się było czem fra­so­wać, – ale, że się ta­kie oto pod­łe stwo­rze­nie za­gar­nę­ło i to jesz­cze pod­czas śnie­ży­cy, to tyl­ko wró­ży, że ich­mość pań­stwo, jako to zwy­kle, przy­gar­ną, do sie­bie, ja­kie bie­dac­two, a to się tak za­raz do zam­ku przy­lu­bi, jako te dwa za­jącz­ki w pie­kar­ni. A da Bóg, pan sta­ro­sta z na­szym Krze­szem ino pa­trzeć jak po­wró­cą.

Tak ga­da­jąc, Bal­ba krzą­ta­ła się oko­ło swej pani, a ta wsłu­cha­na czy w jej ga­da­ni­nę, czy też w swo­je wła­sne fra­so­bli­we my­śli, ani się spo­strze­gła, kie­dy słu­żeb­na zdję­ła z niej pas, oka­la­ją­cy ją kil­ka­kroć i zsu­nę­ła cie­pły ko­żu­szek. W spodniej tyl­ko sza­rej weł­nia­nej kie­cy sta­ła te­raz wpa­trzo­na w ciem­ny kąt kom­na­ty, gdzie sta­ło łó­żecz­ko Lu­boch­ny. Spo­strze­gła to spryt­na Bal­ba i za­raz po­chwy­ci­ła.

– Nie fra­suj­cież się jej­mość do­bro­dziej­ko, dziec­ko le­d­wie głów­kę do po­dusz­ki do­tknę­ło, za­snę­ło za­raz. Żad­neć prze­cie kło­po­tli­we my­śli jej nie zaj­mu­ją, żeby so­bie mia­ła czu­wa­niem noc pso­wać.

Sta­ro­ści­na drgnę­ła po­mi­mo­wo­li i wes­tchnę­ła ser­decz­nie.

– Dziec­ko też się cały dzień na­pra­co­wa­ło, boć to po­spo­łu ze star­sze­mi wrze­cio­nem fur­ka; ale nie­chno Bóg da cie­pło, to znów na swo­bo­dę wy­bie­ży. Oj, to du­szycz­ka tam nie lada, sil­ne to, zdro­we, a do łuku się ima, jako chło­piec. Ot, jako i na je­sie­ni, nie­raz uchwy­ci­ła łuk z rąk Krze­szą, a śmie­jąc się wo­ła­ła, pa­trząc na ru­mie­nią­ce się owo­cem drze­wo: – "Bal­bo, któ­re chcesz ja­błusz­ko, to ci za­raz strą­cę." – Pstryk! i nim się czło­wiek obej­rzał, już jabł­ko z utkwio­ną strza­łą le­ża­ło pod drze­wi­ną! By­łoż to ucie­chy, sam pan sta­ro­sta je­go­mość…

– Da­ła­byś po­kój, Bal­bo, z tą opo­wie­ścią! łuk a strza­ła nie za­baw­ka to dziew­czę­cia; chwa­lić a za­chę­cać do niej broń Boże! Wrze­cio­no i igła, toć za­ba­wa dziew­ki a nie­wia­sty, prze­rwa­ła nie­chęt­nie sta­ro­ści­na.

– Któż­by tam do tego za­chę­cał! Ano, ino się tak mówi, że Lu­boch­na rwie się za­rów­no do wsze­la­kiej pra­cy, toć to dziew­ka oso­bli­wa….

– Nie­chaj bę­dzie oso­bli­wą w na­bo­żeń­stwie a nie­wie­ścich za­ję­ciach; o żad­nych in­nych prak­ty­kach niech jej nikt nie gada, prze­rwa­ła sta­ro­ści­na su­ro­wo i za­raz do­da­ła:

– Idź­że już, Bal­bo, póź­no jest; a obacz, nim się po­ło­żysz, czy słu­żeb­ne przy­sy­pa­ły za­rze­wie po­pio­łem, żeby na taką wi­chu­rę iskra na izbę nie wy­le­cia­ła.

Bal­ba, wi­dząc, że dziś żad­nem opo­wia­da­niem nie może za­ba­wić swej pani, owszem jesz­cze w zły hu­mor ją wpro­wa­dza, od­sta­wi­ła zdję­te z jej nóg wiel­kie, weł­ną pod­szy­te ciż­my i nic już nie mó­wiąc, wy­su­nę­ła się z kom­na­ty.

Pani sta­ro­ści­na jed­nak nie uło­ży­ła się do snu; wsta­ła i uklą­kł­szy przed krzy­żem, dłu­go jesz­cze w noc za­no­si­ła mo­dły.

W wy­ra­zach jej, szep­ta­nych pół­gło­sem, sły­szeć się da­wa­ło bła­ga­nie nie tyl­ko za męża i syna, bę­dą­cych wśród śnie­ży­cy na polu, ale i proś­ba, aby naj­wyż­szy dziew­czę jej obro­nił od nie­przy­stoj­nych a nie­wła­ści­wych płci nie­wie­ściej my­śli.III. OSO­BLI­WA ZWIE­RZY­NA.

Za­le­d­wie pan sta­ro­sta z sy­nem i dru­ży­ną swo­ją, wy­je­cha­li na szlak, wio­dą­cy do lasu, ze­rwa­ła się zno­wu śnie­ży­ca. Sy­pa­ło z nie­ba, wiatr pod­ry­wał śnieg z zie­mi, krę­cił nim i za­sy­py­wał oczy, a dro­ga, na któ­rej pa­choł­ko­wie ło­pa­ta­mi do dnia śnieg od­rzu­ci­li, zno­wu za­wia­ną zo­sta­ła.

– Po­noć nam wró­cić, rzekł pan sta­ro­sta do ja­dą­ce­go obok syna.

– Szko­da, kie­dy się już raz wy­je­cha­ło, od­po­wie­dział chło­piec, trzy­ma­jąc się krzep­ko na ko­niu.

W tem psy za­czę­ły uja­dać.

– Hau, hau, wrr!

Rwa­ły się przy­tem, lecz pusz­czo­ne ze sfo­ry nie po­go­ni­ły. Wy­ska­ki­wa­ły tyl­ko na­przód i wię­cej war­cze­niem, jak szcze­ka­niem, oznaj­mia­ły, iż zwie­trzy­ły żywe stwo­rze­nie. Trzy­ma­ły się jed­nak koni.

– Haź, ha! za­wo­łał strze­lec.

– Haź, haź, hu, ha! po­wtó­rzył dru­gi.

Szczu­cie jed­nak nie zna­gli­ło psów do od­da­le­nia się choć­by na kil­ka kro­ków. Sta­ro­sta wstrzy­mał ko­nia.

– Co zacz za zwie­rzy­nę zwie­trzy­ły? spy­tał strzel­ca, sta­re­go Gaj­dę.

– Może wil­ki? rzekł Krze­sław, nim Gaj­da zdo­był się na od­po­wiedź.

– A zaś to na wil­ki tak pies sta­je? – mruk­nął strze­lec.:

– Nie wil­ki, to ga­daj co? fuk­nął sta­ro­sta.

– Bies je wie, ta­kie­go uja­da­nia jesz­czem przez ży­cie nie sły­szał.

– Toś du­reń! huk­nął sta­ro­sta i, wstrzy­maw­szy ko­nia, po­czął się wsłu­chi­wać, czy nie usły­szy po­ry­ku zwie­rza.

Ci­sza była zu­peł­na – wiatr ustał – śnieg tyl­ko sy­pał gę­sty­mi pła­ta­mi, za­kry­wa­jąc świat Boży przed wzro­kiem czło­wie­ka.

Chwi­lę wszy­scy sta­li spo­koj­nie. Czy pan sta­ro­sta wsłu­chi­wał się w nie­mą ci­szę, prze­ry­wa­ną tyl­ko od cza­su do cza­su war­cze­niem psów wier­nych, czy też na­my­ślał się, co da­lej ro­bić – trud­no było jego my­śli prze­nik­nąć. Chwi­la to krót­ka, a jed­nak cala dru­ży­na po­kry­ta była śnie­giem, ko­nie po­trzą­sa­ły łba­mi i nie­cier­pli­wie od­rzu­ca­ły śnieg ko­py­ta­mi.

– Żeby tak ło­pa­ty, toby moż­na choć śnieg od­rzu­cić, rzekł Krze­sław.

– To i co? za­py­tał sta­ro­sta.

– Mo­że­by się zna­la­zło co pod śnie­giem, od­rzekł mło­dzian, jak ran­kiem owe za­ją­ce, o któ­rych przed wy­jaz­dem Wi­tek mi do­kład­nie roz­po­wie­dział.

– Na za­ją­ce nam nie po­lo­wać! Toć pod­ła zwie­rzy­na, mruk­nął oj­ciec, nie py­ta­jąc da­lej.

– Mi­ło­ści­wy sta­ro­sto, przed się, czy za się, trza nam się ru­szać, może snad­niej pie­ski po­go­nią, rzekł Gaj­da.

– I ło­pa­tać jest przy­tro­czo­na, ozwał się Łupa, dru­gi strze­lec, ale człek nie po­ra­dzi na taką moc śnie­gu.

– Hm, hm! mruk­nął stra­ro­sta, strze­pu­jąc bia­łą po­wło­kę z dłu­gich wą­sów i bro­dy. I skrę­cił ko­nia, jak gdy­by chciał po­wra­cać do domu.

– Gaj­da, jedź przo­dem, a pa­trzaj, czy jest co na­szych śla­dów.

Gaj­da mruk­nął coś pod no­sem, szedł jed­nak za pań­skim roz­ka­zem.

Ale gdzie było ślad zna­leść! Śnieg rów­no, bia­ło za­ście­lał do­ko­ła – zda się żad­ne stwo­rze­nie nie ze­psu­ło jego bia­łej po­wło­ki.

Ka­wał też snać uje­cha­li, bo na­wet dymu, roz­cho­dzą­ce­go się z miesz­kań ludz­kich, nie czuć było w po­wie­trzu. Las ma­ja­czył zda­la, ale i ten osu­ty śnie­giem nie­wie­le się od­zna­czał. Krza­ki, drze­wa roz­rzu­co­ne po polu, wy­glą­da­ły ja­ko­by pa­gór­ki śnież­ne, z któ­rych gdzie­nieg­dzie wy­sta­wa­ły ga­łę­zie, jako ra­mio­na, wzno­szą­ce się bła­gal­nie ku nie­bu.

Je­cha­li zwol­na czas ja­kiś w mil­cze­niu; po mięk­kim śnie­gu nie sły­chać było na­wet stą­pa­nia ko­pyt koń­skich.

Krze­sław nie ob­rzu­cał ojca py­ta­nia­mi o przy­go­dy my­śliw­skie, sta­ro­sta nie ofu­ki­wał strzel­ców, psy też umil­kły, cho­ciaż nie­spo­koj­nie cią­gle wie­trzy­ły.

– To coś jest!… pies na­próż­no nie wę­szy, rzekł sta­ro­sta i je­chał da­lej.

Mrok za­pa­dać za­czął – śnie­ży­ca się uspo­ko­ji­ła. Księ­życ wy­pły­nął ja­sny, py­za­ty, choć tro­chę jesz­cze wy­krzy­wio­ny. Srebr­nem swem świa­tłem ob­rzu­cał bia­łe pole, czy­niąc je jesz­cze wię­cej ci­chem i mar­twem. Ci­sza nocy otu­la­ła świat cały, znu­żo­nym i głod­nym my­śli­wym osia­dał sen ca­łym cię­ża­rem na przy­my­ka­ją­cych się po­wie­kach. – Na­pój, jaki mie­li w przy­tro­czo­nych do sio­deł skó­rza­nych bań­kach, roz­ma­rzał ich, a nie ogrze­wał.

– Żeby tak ogień roz­ło­żyć, – raź­niej by­ło­by! ozwał się Krze­sław.

– Ot, praw­dzi­wie mło­ko­sa ga­da­nie, rzu­cił gniew­nie sta­ro­sta; roz­nie­cić go, ze śnie­gu? do­dał.

– Ha, zna­la­złyć­by się ga­łę­zie, mo­kre, to praw­da, ale po­wo­li mo­że­by się i dało co zro­bić. A oto tam wy­glą­da drze­wo z pod śnie­gu, rzekł Krze­sław, ob­sta­jąc przy swo­jem. I wska­zał ręką na czer­nie­ją­ce po nad śnie­giem ga­łę­zie.

– Gaj­da, Lupa, wi­dzi­cie gdzie drze­wo? za­py­tał sta­ro­sta.

Obaj strzel­cy wpa­trzy­li się w dal, nic nie mó­wiąc.

– Ju­ści musi być, kie­dy Krze­siek doj­rzał, a no, ja nie wi­dzę, rzekł Gaj­da.

– Ju­ści, że jest; ster­czy na wszyst­kie stro­ny ga­łę­zia­mi, jak­by nas k'so­bie przy­zy­wa­ło, za­pew­niał sta­ro­ście. Po­zwól­cie, pa­nie oj­cze, pię­ciu pa­cie­rzy nie za­ba­wię i przy­wlo­kę parę ga­łę­zi.

– Jedź na­przód z Gaj­dą do one­go drze­wa, od­rzekł sta­ro­sta.

Chło­pak wy­su­nął raź­no, Gaj­da le­ni­wie po­dą­żył za nim.

– Ino nie le­cieć, rzu­cił sta­ro­sta i kop­nął za nimi po śnie­gu.

– A za­trać­cie się tam, to wam skó­rę wy­ta­ta­ru­ję, aże w nie­bie bę­dzie sły­chać! huk­nął za ja­dą­cy­mi sta­ro­sta.

Psy znów za­czę­ły nie­spo­koj­nie wie­trzyć i da­lej­że:

– Hau, hau, hu, hau, wrr, wr..

– To ci bies! Jest tu ja­kaś nie­czy­sta siła, co nas po­tem polu włó­czyć bę­dzie, mruk­nął Lupa i po­boż­nie się prze­że­gnał. Dro­ga była kop­na, ko­nie aż po brzu­chy w śnieg wpa­da­ły, wle­czo­no się więc noga za nogą.

– Choć­by i wró­cić?… my­ślał so­bie sta­ro­sta… ba, szko­dać koni i lu­dzi – chło­pak mi się do­cna zmar­nu­je. – Moja krew nie może usie­dzieć na miej­scu, a swe­go do­ko­na! rzekł po chwi­li pół­gło­sem, pa­trząc za ko­pią­cym się wśród śnie­gu mło­ko­sem.

Je­cha­li znów czas ja­kiś w mil­cze­niu. Nie­bo się wy­iskrzy­ło gwiaz­da­mi, księ­życ ja­sno wy­pły­nął, śnieg za­czy­nał chru­pać pod ko­py­ta­mi, snać mróz się po­pra­wiał.

Krze­sław z Gaj­dą pierw­si do­bi­li do owe­go czer­nie­ją­ce­go punk­tu, a im wię­cej się do nie­go zbli­ża­li, tem wię­cej psy wy­ska­ki­wa­ły, war­cza­ły i, skom­ląc, znów do koni przy­pa­da­ły.

– Łeb koń­ski, czy co? rzekł Krze­sław.

– A ju­ści łeb, za­mro­zi­ło go oto i śnieg przy­sy­pał; mruk­nął Gaj­da, przy­bli­ża­jąc się z trud­no­ścią do za­sy­pa­ne­go śnie­giem zwie­rzę­cia.

– Nie moż­na go osta­wić, może żyw jesz­cze, rzekł Krze­sław. I nie cze­ka­jąc, spu­ścił cię­ci­wę i po­czął drzew­cem łuku śnieg od­gar­niać z za­sy­pa­ne­go.

– Nie na la­da­śmy zwie­rzy­nę na­tknę­li! mru­czał nie­chęt­nie Gaj­da. Po­ma­gał jed­nak w od­ko­py­wa­niu zwie­rzę­cia.

– A wie­la­że­ście ga­łę­zi na­cię­li? za­wo­łał, do­ko­paw­szy się do nich sta­ro­sta.

– Co zaś, toć szka­pa za­sy­pa­na! nie­chaj­cież ta­kiej ro­bo­ty, toć zde­chła! Pie­czeń zeń wy­kro­jisz! do­dał.

– Na szka­pie coś leży, a to człek! za­wo­łał Krze­sław, nie­usta­ją­cy w ro­bo­cie mimo gło­su ro­dzi­ca.

– Co zaś? za­py­tał po­wtór­nie oj­ciec.

I cho­ciaż zmę­czo­ny, pod­su­nął się z ko­niem po uto­ro­wa­nej przez syna z Gaj­dą ścież­ce.

– Bo­ga­mi człek! za­wo­łał, przy­pa­tru­jąc się – a żyw?

– Kto go wie – leży, jak przy­le­pio­ny do ko­nia, ozwał się Gaj­da, usi­łu­jąc ścią­gnąć z ko­nia czło­wie­ka, ra­zem z nim za­sy­pa­ne­go.

Po­mógł mu Lupa i wkrót­ce na śnie­gu le­żał do­stat­nio w ko­żu­szek odzia­ny chło­pak. Z pod wiel­kiej li­siej cza­py wi­dać było lica mło­de, lecz zu­peł­nie od zim­na zsi­nia­łe.

– Śnie­giem go trzeć, a nie ża­ło­wać! za­wo­łał sta­ro­sta, zsia­da­jąc z ko­nia.

Nie po­trze­ba było tego po­wta­rzać, bo Krze­sław i Gaj­da, ze­sko­czyw­szy z koni i sta­nąw­szy pra­wie po pas w śnie­gu, tar­li już twarz i ręce od­na­le­zio­ne­go, gdy tym­cza­sem Lupa od­wa­lał da­lej śnieg z za­sy­pa­ne­go ko­nia.

Krze­sław od­wią­zał li­sią cza­pę z gło­wy le­żą­ce­go, a ciem­ne dłu­gie kę­dzio­ry roz­sy­pa­ły się po śnie­gu! oka­la­jąc pięk­ne na poły już zmar­twia­łe lice.

Na­gle jed­nak od­sko­czył, wo­ła­jąc:

– Co to zacz?

Gaj­da rów­nież od­su­nął się z pew­nym prze­stra­chem, a uczy­niw­szy znak krzy­ża świę­te­go, spo­glą­dał z nie­mem prze­ra­że­niem.

Krze­sław jed­nak po chwi­li zbli­żył się zno­wu i po­chy­liw­szy się, wpa­trzył się w le­żą­ce­go.

– Co zaś? za­py­tał sta­ro­sta, przy­bli­żyw­szy się na okrzyk syna.

Gaj­da za­miast od­po­wie­dzi wska­zał na le­żą­ce­go. Z pod roz­pię­te­go ko­żu­cha ja­śnia­ła na ciem­nem odzie­niu chłop­ca mi­ster­nie srebr­ne­mi nić­mi wy­szy­ta jasz­czur­ka. Sta­ro­sta spoj­rzał, za­my­ślił się, a od­chrząk­nąw­szy, rzekł:

– No, i cze­góż się stra­cha­cie? wid­no ten zmar­z­ły ma w her­bie ta­kie­go pa­dal­ca, toć nie ma cze­mu się dzi­wo­wać.

– A też mi­ster­nie be­stya wy­ro­bio­na, ino że bia­ła, do­dał, przy­pa­tru­jąc się wy­szy­te­mu zna­ko­wi.

Po­chrzą­ki­wał jed­nak, jak zwy­kle, kie­dy nie był pew­ny swe­go, a jed­nak dwo­rza­nom i sy­no­wi chciał rzecz nie­ja­sną dla nich wy­tłó­ma­czyć.

Krze­sław, prze­ła­maw­szy pierw­szy po­dziw, a może i oba­wę, roz­piął ciem­ny su­kien­ny ku­brak le­żą­ce­go; nie ła­two jed­nak im przy­szło z na­cie­ra­niem śnie­giem, pod odzie­niem była jesz­cze z cien­kie­go dru­tu ko­szul­ka, jaką zwy­kle w owym cza­sie no­si­li ry­ce­rze, idąc na woj­nę, lub w dal­szą pusz­cza­jąc się dro­gę.

– Ry­cer­skie snać pa­cho­lę, rzekł Gaj­da, pa­trząc na ubra­nie le­żą­ce­go.

Po dość dłu­gich sta­ra­niach i na­cie­ra­niu śnie­giem mło­dzian za­czął da­wać zna­ki ży­cia; Gaj­da wlał mu w gar­dło tro­chę na­po­ju, któ­re­go mu jesz­cze w skó­rza­nej fla­szy po­zo­sta­ło.

Mło­dzian wes­tchnął i oczy otwo­rzył.

– Żyw! za­wo­łał ra­do­śnie Krze­sław, a ła­god­ne jego błę­kit­ne oczy za­bły­sły szcze­rą ra­do­ścią.

– Żyw! ale co z nim da­lej, boć się do razu nie dźwi­gnie, mruk­nął Gaj­da, do­pa­tru­ją­cy we wszyst­kiem ja­kąś złą stro­nę. Sta­ro­sta sa­pał, nic nie mó­wiąc i po­chrzą­ki­wał.

– Bies i ze szka­pą! za­wo­łał Lupa, póki śnie­giem była ob­wa­lo­na, to się i trzy­ma­ła na no­gach, a te­raz oto!… do­dał, wska­zu­jąc na po­wa­lo­ne­go na bok ko­nia.

– Może i jej śnieg nada, rzekł sta­ro­sta, zwra­ca­jąc się w tam­te stro­nę, jak­by dla zy­ska­nia na cza­sie, jaką dać radę trzeź­wią­cym zna­le­zio­ne­go chło­pa­ka.

– I z nami bę­dzie, jako ze szka­pą, mru­czał Gaj­da, nie prze­sta­jąc jed­nak da­lej cu­cić przy­cho­dzą­ce­go do sie­bie mło­dzień­ca.

– Co ma być? od­parł re­zo­lut­nie Krze­sław. Po­tem zaś do­dał, pa­trząc na cu­co­ne­go chłop­ca:

– On pra­wie taki jako i ja, dwóch nas mój koń unie­sie, to się i do­ko­pie­my do domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: