- W empik go
Jerzy Jaszczur Bażeński: powieść z XV wieku - ebook
Jerzy Jaszczur Bażeński: powieść z XV wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 326 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mała na pozór rzecz wpływa częstokroć na zamiary, pracę, a bodaj i na całą przyszłość marnego człowieka, czemużby więc takaż rzecz drobna, choćby rzucone bez myśli słówko, lub szpargał znaleziony w szczelinie starego domu, nie miały być przyczyną napisania powieści.
Nie wiem dokładnie, czy opowiadanie starego rezydenta w domu babki mojej, ś… p… pana Jerzego Jaszczura de Bajsen Tulickiego wpłynęło stanowczo na powieść niniejszą, lecz to pewna, że jego opowiadania o rodzie Jaszczurów Bażeńskich i o nadzwyczajnych przygodach tejże rodziny, zajmowały mnie niesłychanie od najrańszego mego dzieciństwa.
Ilekroć bowiem ktoś wśród mroźnej i śnieżnej zimy wracał, już nie z dalekiej podróży, ale po prostu od gospodarstwa lub z polowania, osypany śniegiem i z oszadziałemi wąsami, śp. Jerzy Jaszczur de Bajsen Tulicki wołał zaraz z werwą zamaszystą:
– Et, furda, mospanie, mospaneńku, – co wy tam mówicie o śniegu, mrozie i zadymce. Teraz nawet mróz i śnieg znają, że tak powiem, mores przed tą nowożytną cywilizacyą. Jak pomiędzy ludźmi tak i w aurze coś się najwidoczniej popsuło, bo wydelikaciało, skarlało – dodawał, wydymując pogardliwie usta.
Na to jego dictum słuchacze odpowiadali zwykle z uśmiechem:
– Wiemy, wiemy, dawniejsi ludzie ze śniegiem, mrozem, czy z wilkiem borykać się, umieli…
– I wychodzili zawsze zwycięzko, i służyli wiernie Rzeczypospolitej i dokonywali osobliwych nawet na owe czasy czynów, – przerywał staruszek.
– Ba, aleć to byli Jaszczury, prawdziwe Jaszczury! – mówił, wzdychając. – Oho, ja sam pamiętam, jak za mojej młodości, kiedym był na polowaniu, spotkała mnie aktualnie taka przygoda, jak mojego praszczura bodaj w prostej linii po matce Jerzego Jaszczura; dla uczczenia też onego noszę toż samo imię, jako się i tymże samym herbem pieczętuję.
Tej gadaniny staruszka nikt prawie nie słuchał, lub też przerywano ją pytaniami i śmiechem; mnie jednak opowieści pana Jerzego, co się Jaszczurem pieczętował, niesłychanie zajmowały, a chociaż czasami przy tych opowieściach sen sklejił mi powieki, nie przeszkadzało to wcale, że na drugi dzień zapytywałem:
– Dziadusiu, a jak to było z owym Jaszczurem?
A "dziaduś" szczęśliwy, że ma słuchaczkę, zaczynał swą opowieść ab ovo.
Od tych chwil ubiegło wiele zim śnieżnych i mroźnych, – wichry zawiały drogi i drożyny śniegiem, złociło je słonko i rozlewało szerokiemi wód obszarami po rozległych polach. Prochy potomka Jaszczurów po kądzieli zmięszały się z prochem matki ziemi, a w mojim umyśle zatarły się też opowieści, których ongi tak chciwie słuchałam.
Aż losy zapędziły mnie do Bielska, osady o dwie mile od miasta Płocka położonej, i też same losy, nie należące zgoła do niniejszej opowieści, kazały mi zanocować w domu pewnego poczciwego mieszczanina, który mi zaraz na wstępie oznajmił:
– A cóż to, pani dobrodziejko, chociaż dziś nas tu łykami zowią, aleć my szlachta z dziada pradziada. Mam na to dokumenta, że Bielsk nie był oto taką marną osadą, ale miał zamek, ba, ponoć dawniej starostwem go nazywano!
Mało mnie to w owej chwili obchodziło, zrobiłam jednak minę nader uprzejmą, ot, tak sobie przez grzeczność, z której mój przygodny gospodarz snać wywnioskował, że jestem osobą godną jego zaufania, jak mi to oznajmił: zniżając zaś głos, dodał:
– Bo to, proszę pani, u nas co chcesz w psa, to w Bielskiego, – wszyscy się Bielskimi zowią, – ale z rodu prawdziwych Bielskich, tych starostów, to ja jestem, sumniennie ja. Jeno zwyczajnie człowiek podupadł, to tam ni obejścia takiego, ni adukacyi jak przystało, nie posiada. Alem Bielski:
i uderzył się w piersi, aż odgłos rozszedł się po izbie. – Bielski, a w przydomku to było pono Jaszczur nasze zawołanie, dodał z pewną dumą.
– "Jaszczur!" zabrzmiało mi w uszach jakiemś odległem echem. – I w mgle wspomnień zamajaczyło opowiadanie, słyszane w latach dziecięcych, a usta mimowoli powtórzyły:
– Jaszczur!'?….
– Tak, tak, Jaszczur, – pani dobrodziejko – Bielski z Bielskich, którzy mieli także zawołanie Jaszczur, odpowiedział mój gospodarz.
Chęć odnowienia dziecięcych wspomnień tak mną owładnęła, iż mimo spóźnionej pory wdałam się w gawędę z owym Bielskim, nic więcej jednak z niego nie zdołałam wyciągnąć, i rozmarzona wywołanemi jednym tym wyrazem wspomnieniami, ułożyłam się do snu, powtarzając:
Jaszczur, Jaszczur.
I oto snać duch owego Jaszczura, wywołany z głębin przeszłości, dopomógł mi do rozjaśnienia opowiadań starego rezydenta i powiązania ich w pewną całość. – Gdym na drugi dzień przy świetle dziennem rozejrzała się po izdebce, która mi służyła za doraźne schronienie, spostrzegłam, że ściana około okna, która zazdroszczą, snać światła, jakie wpadało przez maleńkie szybki, chciała sobie wyżłobić naturalne szczeliny, pozaklejane były starym, grubym pożółkłym lecz gęsto zapisanym papierem.
Ponieważ do chwili wyjazdu miałam całą godzinę czasu, zaczęłam się przypatrywać owej zapisanej ścianie i oto, jakież było moje zdziwienie, a zarazem radość niewysłowiona, gdym najwyraźniej wyczytała:
"Spomnienia zasłyszane od moi prababki JMCJ pani Krzeszowy starościny Bielski o, dotyczące niebywałych a osobliwych wypadków wielce szlachetny a zasłużony rodziny Jaszczurów de Bajsen Bażeńskich."
O mało co nie spadłam ze stołka, na którym stanęłam była pociągnięta archaicznym wyglądem papieru udającego tapetę w poszczerbionej ścianie. – Kto pisał te pamiętniki, kiedy, tego doczytać się nie mogłam; sądząc z ortografii i kaligrafii musiały one być zabytkiem XVIIgo wieku – treścią jednak swoją sięgały o dwa wieki wcześniej, a opiewały o tej samej historyi, którą słyszałam z ust starego rezydenta. – Zestawiwszy to wszystko w mojim umyśle, zaraz po opuszczeniu gościnnych progów pana Bielskiego z przydomkiem Jaszczur, wzięłam się do wertowania odnośnych dzieł historycznych, z których dowiedziałam się, że rodzina Jaszczurów de Bajsen Bażeńskich rzeczywiście niepospolitą w historyi odegrała rolę.
Do połączenia zaś opowieści o Jaszczurze, zasłyszanych w latach dziecięcych i nagłówka pamiętnika, wyczytanego na ścianie gościnnego dworku Imci p. Bielskiego, dopomogły mi następujące monografie historyczne:
"O ludności polskiej w Prusiech Krzyżackich." Monografia Chojnic, Malborga i Królewca, oraz Droysena "Geschichte der Preussischen Politik 1ter Theil.
Niechaj więc ożyje historya Jaszczurów i rozbudzi w nas miłość ojczyzny i poświęcenie dla tej ziemi, która zostawiona nam w spuściźnie przez naddziadów, tem droższą być powinna, im więcej wysuwa się z pod nóg naszych i im więcej narodowość nasza na zagładę jest narażoną.
Autorka.
Warszawa, 20ty września 1895.I. LUBOCHNA
Zima srożyła się nie żartem; najstarsi ludzie takiej nie pamiętali. Na polach leżały śniegi na kilka stóp wysoko, a z ołowianych chmur sypały się bezprzestannie białe, gęste płatki, tak, iż świata bożego widać nie było. Człek człeka na dwa kroki przed sobą by nie spostrzegł. Mróz też wcale nie folgował – owszem, dopiekał, co mu sił starczyło, aż ludziom świeczki w oczach stawały. Mieszkania ludzkie poznać można było tylko po dymie przedzierającym się wśród zasp śniegu, chaty bowiem były tak zasypane, iż ledwo ich kominy widać było i dla wpuszczania światła, dla wyjścia z chaty musieli mieszkańcy odwalać codziennie śnieg z przededrzwi i około małych, zaporą zatykanych okienek. Drogi też były zawiane, a każdy siedział doma, nie wychylając się, chyba do gospodarstwa; załatwienie wszelakich spraw wmieście, odwiedziny, odkładał na później.
Na drogach były pustki, a w chatach, dworach, ba, i na zamkach, siedziano gnuśnie u wielkiego ogniska. Niewiasty to tam jak zwykle, miały co robić – przędły, tkały w krosnach i odzież szyły, pieśni śpiewały, opowiadały baśni lub układały swaty, ale dla mężczyzn takie przymusowe siedzenie przy kominie było nie lada pokutą. Dzień jeden i drugi dobrze odpocząć i pieśni niewieścich posłuchać, aleć to ubiegały całe tygodnie, a śnieg sypał i sypał.
Nic więc dziwnego, że i Dobiesławowi, staroście na Bielsku, kuczno już było siedzieć doma. Nie lubił daleko wyjeżdżać, ale był zapalonym myśliwym i gdy nadeszła zima, więcej w knieji niż pod dachem przebywał. A teraz szło już po Najświętszej Pannie Częstochowskiej, a tu ani nosa wychylić! – Chodzi więc a wzdycha, jakby go jakie nieszczęście spotkało; zapomniał wszelkich krotochwilnych żarcików, któremi wszystkich rozweselał, ba, czasami nawet zaklnie tak siarczyście, że aż bogobojna jego małżonka, Imci Urszula przeżegna się ukradkiem i westchnie o zmiłowanie Boże a umitygowanie złego humoru pana starosty.
Ale jakoś jednego ranka od świtu przejaśniło się trochę, a śnieg sypać przestał. Zaraz też pan starosta Bielski przyzwać kazał dwu strzelców, dwa psy ulubione i dwu pisarczyków i w tem niewielkiem otoczeniu wybierał się na łowy. – Jak tylko na zamku ruch się zrobił i róg zagrał myśliwski, we wszystkich serce wstąpiło. Nawet dziewczęta, wychowywane pod okiem pani starościny, żywszym zapłonęły rumieńcem. Niejedna byłaby nawet chciała wybiedz z komnaty i zobaczyć, co się tam w podwórcu dzieje, ale niechnoby którą jejmość pani starościna zdybała, miałażby za swoje! Siedziały więc jak trasie, tylko się łokciami trącały przy krosnach, lub żywiej furknęły wrzecionem. Lecz Lubochna, ośmioletnia starościanka, nie mogła usiedzieć na miejscu, a ilekroć doleciał ją jakiś żwawszy odgłos, zrywała się i podbiegała do drzwi, to wskakiwała na ławę, aby spojrzeć przez wązkie, wysoko umieszczone a pęcherzem przysłonięte okno.
– Ach, gdyby to jejmość pani matka przyszła, toby mi pozwoliła wybiedz choćby na podsienie, myślała sobie.
Pani starościna jednak, zmówiwszy przed brzaskiem dnia poranne pacierze z całym swoim dworem i spojrzawszy, czy wszystkie dziewczęta należycie robotą zajęte, zostawiła je pod opieką ochmistrzyni Marty, trzymającej zwykle rząd nad całą młodzieńczą rzeszą. – Sama zaś z niechęcią przypatrywała się wyprawie myśliwskiej małżonka; wiedziała jednak, że wszelkie jej słowa, gdy sobie raz co postanowi, nigdy go nie powstrzymają. Gdy jednak syn jej Krzesław, piętnastoletnie pacholę, wbiegł w kożuszku i z oszczepem w dłoni, aby się przed nią pochwalić, że ojciec pozwolił mu iść ze sobą, serce matczyne zadrgało i na spokojnej zwykle twarzy ukazało się stanowcze niezadowolnienie.
– Bój się Boga, jegomość, na taki czas brać dziecko ze sobą! rzekła półgłosem, podniósłszy wzrok na męża.
– A jużci, że się Boga boję, – no i mojej panny… – rzekł żartobliwie starosta, całując żonę w czoło.
– To niech jegomość zostawi Krzesia….
– Co też jejmości przychodzi do głowy! toćże by mu wstyd było zostać z babami! Ja mu nie każę, on mnie sam uprosił, dodał starosta łagodniej, mięknąc pod wejrzeniem żony.
– Taki dzieciak na taką śnieżycę!…
– Ba, dzieciak, co ma wąsy pod nosem! mruknął starosta. A nie czekając dalszych lamentów, wyszedł na podsienie i mimo okazałej postawy, skoczył na konia z taką żywością, jakby był równym wiekiem synowi, który zaraz dosiadł tęgiego mierzyna. Nasunęli lisie czapki z uszami na czoło i cała kawalkata ruszyła, mimo że śnieg, który na chwilę się był uspokojił, zaczynał znów sypać małymi, gęstymi płatkami.
– Matko Najświętsza, miej ich w Swojej opiece! – westchnęła pani starościna. I krzyż święty zakreśliła za odjeżdżającymi.
Nie zdążyła się zaś nawet jeszcze obrócić, gdy uczuła, że ją ktoś obejmuje za nogi. Odwróciła się szybko i ujrzała Lubochnę.
– Mateńko kochana, wołało dziewczę, pozwólcie mi z ojcem i bratem wylecieć w pole.
– Jezus, Marya, Józefie święty – co tobie, dziewczyno, w głowie! zawołała z przestrachem pani starościna.
– Nic, mateńko, ino mi się kuczy siedzieć zamkniętej w komnacie i słuchać furkania wrzeciona, wolałabym tam wybiedz, het! tam daleko!…
– Do bokówki (1) mi zaraz! zawołała surowo matka, – toćże to obraza Bożka, żeby dziewczynie takie rzeczy przychodziły do głowy.
I podniósłszy klęczącą u nóg jej córkę, wzięła ją za rękę i z pewnem oburzeniem wiodła ze sobą patrzącą nań śmiało wielkiemi błękitnemi oczyma i wcale nie przerażoną tą surowością Lubochnę. Nie poszła z nią jednak do komnaty, gdzie Marta przewodziła nad całą zebraną niewieścią rzeszą, lecz poprowadziła do swojej sypialni; tam padła na kolana przed wielkim, białym kościanym krzyżem, który błyszczał na ciemnem tle ściany i córce obok siebie uklęknąć kazała.
Lubochna, jakkolwiek miała wielką ochotę przypomnieć matce, że już dziś pacierz mówiła, zdziwiona jednak niezwykłą, surowością matki, spojrzała tylko na nię wielkiemi – (1) Bokówka tyle co alkowa.
swemi oczyma i czekała, co dalej będzie. – Pani starościna ukryła twarz w dłoniach i chwilkę tak klęczała, jakby dla zebrania myśli; Lubochna zaś skorzystawszy z zadumy matki, cicho jak kot wskoczyła na stół, stojący pod oknem, i chciwie wyjrzała przez szybkę szklaną, w ołów oprawną. Nie trwało to i trzech pacierzy, zeskoczyła tak samo po cichu, kiwnęła główką i szepnąwszy: "Wiem już, w ktorą stronę pojechali", usiadła przy nogach klęczącej matki. Starościna zaś, ocknąwszy się ze swej zadumy, rzekła:
– Powtarzaj, moje dziecko, za mną!
Dziewczę spojrzało na matkę i rozchyliło usteczka, gotowe spełnić rozkaz matki.
– Panie Boże, w Trójcy świętej Jedyny, błagam Cię i modlę się szczerze, nie gniewaj się na mnie i nie karz za to, że chciałam, uwłaczając płci mojej niewieściej, z ojcem i bratem jechać na polowanie. Przyrzekam poprawę i pragnę, aby myśl taka nigdy już w mojej głowie nie postała…
Dalej jednak trudno było prowadzić modlitwy, bo Lubochna miasto powtarzać za matką, głośno płakać zaczęła i jak długa padła do nóg klęczącej.
– Dobrze, dobrze, moje dziecię, rzekła łagodniej pani starościna, Bóg miłosierny zapewne ci przebaczy, kiedy tak gorąco żałujesz swojej winy.
– Ach, matuchno kochana, czyż to tak bardzo źle, że ja chciałam jechać tam, het, daleko.
– Dziecko moje, toćże to grzech dziewczynie myśleć o zabawie mężom tylko a chłopcom przynależnej; niechajże ci tego grzechu Bóg dobrotliwy nie pamięta!
Lubochna jeszcze więcej od płaczu zanosić się poczęła.
– Cyt już, cyt, córeczko kochana. – Uklęknij, a prosić będziemy raz jeszcze Stwórcy Przedwiecznego, żeby cię za grzech ten nie karał, a jako jest Pan wielki, tako i miłosierny; toć gdy spojrzy na żal twój ciężki, to ci i przebaczy, jeno obiecaj, że takiemi myślami więcej już zabawiać się nie będziesz.
– Ale kiedy, matuchno kochana, ja nie mogę Panu Bogu obiecać, bo taką mam straszną ochotę jeno do łuku a miecza, a jak usłyszę świst strzały, to mi tak w piersiach skacze, jakby ptaszek jakiś wewnątrz się trzepotał.
Pani starościna ręce załamała na tę mowę córki, patrzyła na nię ze drżeniem, aż niebawem po jej pogodnej twarzy spłynęły dwie łzy.
– Matko Najświętsza, ratujże nas w tem ciężkiem strapieniu! – Ratujże to dziecię od złego nasłania! Toćże chyba czary jakieś, czy urok ktoś rzucił na tę dziewczynę! zawołała błagalnym głosem. I tak jak klęczała, jeszcze korniej pochyliła się ku ziemi.
Lubochna przestała płakać, klęczała obok matki i spokojnemi oczyma wpatrywała się w krzyż, bielejący na ciemnej ścianie. Od czasu do czasu rozchylała usta, jak gdyby chciała coś wyrzec, to potrząsała jasną główką, to patrzyła na pochyloną w kornej modlitwie matkę.
Długie ubiegały chwile, a pani starościna z klęczek nie powstawała – czasami tylko ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi, podnosiła wzrok do krzyża i znowu oczy spuszczała ku ziemi. Zdawało się, iż zapomniała nawet o swej jedynaczce i o wszystkich sprawach ziemskich, a duch jej na skrzydłach modlitwy uleciał do nieba.
Lubochna, nie śmiejąc wstać z kolan bez pozwolenia matki, znużona długiem klęczeniem, modlitwą i łzami, zsunęła się na skraj szaty matczynej, a objąwszy rodzicielkę jak mogła najszerzej drobnemi zączęty, pochyliła główkę i zasnęła.II. DWA ZAJĄCE.
Dzień upłynął jak wiele innych i nikt się w zamku nie domyślał, jakie ciężkie chwile przebyła pani starościna. Na twarzy jej panował przez cały dzień zwykły spokój, tylko czasami westchnienie uleciało z jej piersi. Lecz na Lubochnę zwracała teraz jeszcze pilniejszą niż dawniej uwagę i miała ją wciąż przy sobie; gdy zaś przyszło jej oddalić się z niewieściej komnaty, przykazywała Marcie, aby miała pilne oko na dziewczątko a baczyła, żeby wydzieloną kądziel z przęślicy wyprzędła,
Lubochna też wróciła do swojich zajęć, a nikt się temu nie dziwił, że dziecko od czasu do czasu opuszczało wrzeciono i spoglądało w ogień, buchający na kominie, lub zwracało wzrok w stronę wązkiego okna.
A tam po za ścianami zamku śnieżyca znowu się zerwała, niebo zasute chmurami ogarnął mrok ciężki, a choć było to już w końcu Lutego, noc wcześnie zapadła. Przez niewielkie okno światło prawie wcale już nie przechodziło, a wśród tego wczesnego zmroku cisza osiadła na szczebiotliwych zwykle ustach dziewczęcych. Nawet gdy pani starościna wyszła z komnaty, nie słychać było pytań, któremi zwykle Martę obrzucały.
Pana starosty zaś jak nie było, tak nie było; czasem wiatr silniej zawył i zakołatał drewnianą w oknie zaporą, wtedy pani starościna nadstawiała pilnie ucha – wszystko jednak cichło po chwili, a tych, których oczekiwała, widać nie było.
– Wrócą się, niechybnie wrócą, mówiła sobie od czasu do czasu – i znów przechadzała się po komnacie, ucząc dziewczęta, jak mają najcieniej szary len w przędzę wyciągać lub siadłszy, zawodziła pieśń pobożną, do której jej Marta swojim nosowym, a dziewczęta dźwięcznym wtórowały głosem.
Wreszcie nadeszła godzina spoczynku; starościna po dodaniu do zwykłych wieczornych modlitw, modlitwy za zabłąkanych, kazała dziewczętom iść do izby, dla nich przeznaczonej i wraz z Lubochną udała się do swej komnaty. Tam już czekała Balba, niewiasta służebna, ulubienica starościny, ażeby jejmości i Lubochnie posłużyć.
– Przejaśnia się jakoś od wschodu, rzekła odchrząkując Balba. Nocka będzie od dnia spokojniejsza, bo i wichura ustaje, dodała, zabierając się do odpinania Lubochnie zwierzchniego kożuszka.
Pani starościna nic nie odrzekła, tylko spojrzała na komin, gdzie jakby dla zaprzeczenia słów niewiasty, wicher z szerokiego otworu płomień na izbę wypędził.
– Pięknie się uspokaja, rzekła starościna, wskazując na płomień.
Balba podjęła oparty o ścianę długi ożóg, poprawiła wyrzucone wichurą na brzeg komina polano i zaraz znalazła odpowiedź:
– To proszę jejmości resztki już ino wysypują się z wysoka, a potem zaraz ucichnie.
Starościna jakby nie uważała na gadanie sługi i patrzyła na rozbierającą się Lubochnę z takim wyrazem, iż chociaż usta jej nic nie poruszały się, znać jednak było, że za tę swoję jedynaczkę w myśli gorącą zanosiła modlitwę.
– Starzy ludzie gadają, mówiła, krzątając się po komnacie Balba, że to złe po świecie lata, a kędy się ino w chmurze zawiesi, to zaraz wichura zawyje. Bóg zaś miłosierny, nie chcąc, żeby ludzie te zbereżeństwa złego widzieli, każe aniołom swojim wytrząsać z chmur resztę śniegu i chronić ich od widoku zabawy tych piekielników.
– W Imię Ojca i Syna! przerwała starościna gadatliwej niewieście, robiąc znak krzyża świętego na wszystkie cztery strony komnaty.
– Jak też możesz, Balbo, złe wspominać przed nocą! zgromiła surowo. – I przy dziecku, dodała, wzruszając ramionami.
Lubochną tymczasem oswobodzona ze zwierzchniego odzienia, patrzyła chciwie na opowiadającą. Przeżegnała się również, gdy matka, znak krzyża świętego czyniła, przytuliła się nawet do niej, ale znać było, że ciekawość brała górę nad strachem.
– To chyba dobrze, że ten śnieg tak sypie? zapytała, spoglądając na Balbę.
– Juści, że dobrze, odrzekła służebna, nawet starzy mówią, że to są drobne piórka ze skrzydeł aniołów; zsypują je oni dla tego, żeby ziemia a wszelakie małe stworzenie, jako robaczki, ziela – ba, i zwierzę drobniejsze nie zmarzło. Ano, kiedy Bóg najwyższy spuści swoję światło, a słonkiem ogrzeje, to się ten biały puch w wodę zamienia, żeby matka ziemia zbytniego pragnienia nie cierpiała, a też wszelakie ziele, jako zwierzę i najpodlejszy robaczek miał ochłodę przed tą gorącością, co bije z majestatu Bożego.
– A to, co tak w wichrze się kołacze, szkodzi człekowi, zapytała Lubochna?
Przeżegnaj się oto i pomódl raz jeszcze, zgromiła matka.
– Tak, tak, dziecko kochane, jejmość dobrze mówią; zamknij swoje jasne oczęta i niechaj anieli Pańscy będą nad snem twojim, – rzekła sługa, zaścielając drewniane na nizkich nogach łóżeczko i prowadząc doń dziewczątko.
Lubochna jednak zwróciła się jeszcze do matki i klęknąwszy, całowała jej dłonie.
– Pocałuj mnie, mateńko droga, a nie gniewaj się.
– Oj, jakże się nie mam gniewać, kiedy ty mnie dziecko swemi myślami zasmucasz! odrzekła matka.
– Co ja winna, mateńko, że mi takie myśli przychodzą? A chybać je Pan Bóg zsyła, boć nic złego nie czynię, a kocham go szczerze.
I błękitne oczęta podniosła do góry, patrząc niemi pogodnie w twarz matki.
– Dziecino, staraj się te myśli odwracać od siebie, a niechajże Matka Najświętsza ma cię w opiece – rzekła starościna, składając pocałunek na czole córki.
Dziewczę uspokojone pobiegło już teraz do Bałby i dało się do snu ułożyć.
Służebna chciała starościnie również do rozbierania się pomagać, lecz ta pozwoliła jej tylko zdjąć sobie z głowy wielki lniany czepiec z kwefikiem, okrywającym całą jej szyję i ułożyć włosy pod nocną chustę, potem odesłała Balbę, mówiąc:
– Idź już na spoczynek, ale gdyby jakie nieszczęście, a dał ktoś znać do zamku, zaraz przychodź do mnie.
– Niechaj je tara Pan Bóg odwraca! Co tam jejmość dobrodziejka o nieszczęściu myśli, toć przecie, nie raz pierwszy pan starosta na łowy wyjechał, ba i na daleką wojnę, a przy pomocy Bozkiej zdrowo nam powrócił. Toćże będzie teraz jak obszył lat dziesięć, Krzesz ledwo miał cztery latka, a Lubochny na świecie nie było, kiedy całe pół roku pana naszego w domu nie było, a jejmość pani starościna jako mąż rządziła, a wcale się tak jako dzisiaj nie frasowała, mówiła rozgadawszy się Balba. – Sądziła bowiem, iż mimo rozkazu będzie mogła dłużej pozostać i jak zwykle zabawiać panią swą gawędą.
Starościna nie powtórzyła wprawdzie rozkazu, ale też stojąc na środku komnaty, nie zdawała się słuchać służebny. Nie zrażona tem Balba, chciała koniecznie myśl swej pani w inną stronę odwrócić, – poczęła wiec z innej beczki.
– Dzisiaj do dnia, jak Jędrek z innymi przegarniał śnieg do drogi od zamku, to im się zdało, że ktoś płacze, tak jakoby maluśkie dziecko; odwrócił się jeden i drugi, obejrzeli do koła – nie ma nic; przeżegnali się więc, plunęli w garście i dalej do roboty. Patrząże zaś potem, a tu dwa zające tuż oto, tak blizko około zamku skryły się w śniegu. – Tak Jędrek jednego, a Wit drugiego uchwycił, przynieśli do piekarni, ogrzeli, dali mleka, ale jeden zdechł, a drugi zamiast uciekać od człeka, to tak po piekarni ucieszne skoki wyprawia, jakby się do tego rodził. Tak ja sobie myślę, możeby to się oswojiło i około doma chowało. Toć to gadają, że dawniej żadnego bydlęcia koło domu nie było, a człek je oswojił i ma z każdego teraz wygodę, możeby się i z zającem tak dało.
– Ot bieda na polu, kiedy i dzikie zwierzęta już się pod mieszkania ludzkie tulą, westchnęła starościna. Ba – i zła wróżba, jeżeli zająca na drodze znajdziesz! A nie mogłaś to tego zaraz powiedzieć, dodała, możeby te znalezione zające pana starostę odwiodły od wyjazdu.
Balba w pierwszej chwili jakoś się stropiła, nie zapomniała jednak języka w gębie i zaraz gotową znalazła odpowiedź:
– Jakżebym ja śmiała przychodzić do jejmości z taką gadaniną babską, kiedy jegomość pan starosta i jeszcze z paniczem wybierali się na łowy.
Starościna smutnie zwiesiła głowę. Balba skorzystała z tego milczenia i zaraz podjęła:
– Ale, co do tych zajęcy, to niech się jejmość dobrodziejka nie frasuje. Owszem, toć nawet dobrze wróży; gdyby jegomość pan nasz wyjechał, a drogę mu przebiegły, – ba, toby się było czem frasować, – ale, że się takie oto podłe stworzenie zagarnęło i to jeszcze podczas śnieżycy, to tylko wróży, że ichmość państwo, jako to zwykle, przygarną, do siebie, jakie biedactwo, a to się tak zaraz do zamku przylubi, jako te dwa zajączki w piekarni. A da Bóg, pan starosta z naszym Krzeszem ino patrzeć jak powrócą.
Tak gadając, Balba krzątała się około swej pani, a ta wsłuchana czy w jej gadaninę, czy też w swoje własne frasobliwe myśli, ani się spostrzegła, kiedy służebna zdjęła z niej pas, okalający ją kilkakroć i zsunęła ciepły kożuszek. W spodniej tylko szarej wełnianej kiecy stała teraz wpatrzona w ciemny kąt komnaty, gdzie stało łóżeczko Lubochny. Spostrzegła to sprytna Balba i zaraz pochwyciła.
– Nie frasujcież się jejmość dobrodziejko, dziecko ledwie główkę do poduszki dotknęło, zasnęło zaraz. Żadneć przecie kłopotliwe myśli jej nie zajmują, żeby sobie miała czuwaniem noc psować.
Starościna drgnęła pomimowoli i westchnęła serdecznie.
– Dziecko też się cały dzień napracowało, boć to pospołu ze starszemi wrzecionem furka; ale niechno Bóg da ciepło, to znów na swobodę wybieży. Oj, to duszyczka tam nie lada, silne to, zdrowe, a do łuku się ima, jako chłopiec. Ot, jako i na jesieni, nieraz uchwyciła łuk z rąk Krzeszą, a śmiejąc się wołała, patrząc na rumieniące się owocem drzewo: – "Balbo, które chcesz jabłuszko, to ci zaraz strącę." – Pstryk! i nim się człowiek obejrzał, już jabłko z utkwioną strzałą leżało pod drzewiną! Byłoż to uciechy, sam pan starosta jegomość…
– Dałabyś pokój, Balbo, z tą opowieścią! łuk a strzała nie zabawka to dziewczęcia; chwalić a zachęcać do niej broń Boże! Wrzeciono i igła, toć zabawa dziewki a niewiasty, przerwała niechętnie starościna.
– Któżby tam do tego zachęcał! Ano, ino się tak mówi, że Lubochna rwie się zarówno do wszelakiej pracy, toć to dziewka osobliwa….
– Niechaj będzie osobliwą w nabożeństwie a niewieścich zajęciach; o żadnych innych praktykach niech jej nikt nie gada, przerwała starościna surowo i zaraz dodała:
– Idźże już, Balbo, późno jest; a obacz, nim się położysz, czy służebne przysypały zarzewie popiołem, żeby na taką wichurę iskra na izbę nie wyleciała.
Balba, widząc, że dziś żadnem opowiadaniem nie może zabawić swej pani, owszem jeszcze w zły humor ją wprowadza, odstawiła zdjęte z jej nóg wielkie, wełną podszyte ciżmy i nic już nie mówiąc, wysunęła się z komnaty.
Pani starościna jednak nie ułożyła się do snu; wstała i ukląkłszy przed krzyżem, długo jeszcze w noc zanosiła modły.
W wyrazach jej, szeptanych półgłosem, słyszeć się dawało błaganie nie tylko za męża i syna, będących wśród śnieżycy na polu, ale i prośba, aby najwyższy dziewczę jej obronił od nieprzystojnych a niewłaściwych płci niewieściej myśli.III. OSOBLIWA ZWIERZYNA.
Zaledwie pan starosta z synem i drużyną swoją, wyjechali na szlak, wiodący do lasu, zerwała się znowu śnieżyca. Sypało z nieba, wiatr podrywał śnieg z ziemi, kręcił nim i zasypywał oczy, a droga, na której pachołkowie łopatami do dnia śnieg odrzucili, znowu zawianą została.
– Ponoć nam wrócić, rzekł pan starosta do jadącego obok syna.
– Szkoda, kiedy się już raz wyjechało, odpowiedział chłopiec, trzymając się krzepko na koniu.
W tem psy zaczęły ujadać.
– Hau, hau, wrr!
Rwały się przytem, lecz puszczone ze sfory nie pogoniły. Wyskakiwały tylko naprzód i więcej warczeniem, jak szczekaniem, oznajmiały, iż zwietrzyły żywe stworzenie. Trzymały się jednak koni.
– Haź, ha! zawołał strzelec.
– Haź, haź, hu, ha! powtórzył drugi.
Szczucie jednak nie znagliło psów do oddalenia się choćby na kilka kroków. Starosta wstrzymał konia.
– Co zacz za zwierzynę zwietrzyły? spytał strzelca, starego Gajdę.
– Może wilki? rzekł Krzesław, nim Gajda zdobył się na odpowiedź.
– A zaś to na wilki tak pies staje? – mruknął strzelec.:
– Nie wilki, to gadaj co? fuknął starosta.
– Bies je wie, takiego ujadania jeszczem przez życie nie słyszał.
– Toś dureń! huknął starosta i, wstrzymawszy konia, począł się wsłuchiwać, czy nie usłyszy poryku zwierza.
Cisza była zupełna – wiatr ustał – śnieg tylko sypał gęstymi płatami, zakrywając świat Boży przed wzrokiem człowieka.
Chwilę wszyscy stali spokojnie. Czy pan starosta wsłuchiwał się w niemą ciszę, przerywaną tylko od czasu do czasu warczeniem psów wiernych, czy też namyślał się, co dalej robić – trudno było jego myśli przeniknąć. Chwila to krótka, a jednak cala drużyna pokryta była śniegiem, konie potrząsały łbami i niecierpliwie odrzucały śnieg kopytami.
– Żeby tak łopaty, toby można choć śnieg odrzucić, rzekł Krzesław.
– To i co? zapytał starosta.
– Możeby się znalazło co pod śniegiem, odrzekł młodzian, jak rankiem owe zające, o których przed wyjazdem Witek mi dokładnie rozpowiedział.
– Na zające nam nie polować! Toć podła zwierzyna, mruknął ojciec, nie pytając dalej.
– Miłościwy starosto, przed się, czy za się, trza nam się ruszać, może snadniej pieski pogonią, rzekł Gajda.
– I łopatać jest przytroczona, ozwał się Łupa, drugi strzelec, ale człek nie poradzi na taką moc śniegu.
– Hm, hm! mruknął strarosta, strzepując białą powłokę z długich wąsów i brody. I skręcił konia, jak gdyby chciał powracać do domu.
– Gajda, jedź przodem, a patrzaj, czy jest co naszych śladów.
Gajda mruknął coś pod nosem, szedł jednak za pańskim rozkazem.
Ale gdzie było ślad znaleść! Śnieg równo, biało zaścielał dokoła – zda się żadne stworzenie nie zepsuło jego białej powłoki.
Kawał też snać ujechali, bo nawet dymu, rozchodzącego się z mieszkań ludzkich, nie czuć było w powietrzu. Las majaczył zdala, ale i ten osuty śniegiem niewiele się odznaczał. Krzaki, drzewa rozrzucone po polu, wyglądały jakoby pagórki śnieżne, z których gdzieniegdzie wystawały gałęzie, jako ramiona, wznoszące się błagalnie ku niebu.
Jechali zwolna czas jakiś w milczeniu; po miękkim śniegu nie słychać było nawet stąpania kopyt końskich.
Krzesław nie obrzucał ojca pytaniami o przygody myśliwskie, starosta nie ofukiwał strzelców, psy też umilkły, chociaż niespokojnie ciągle wietrzyły.
– To coś jest!… pies napróżno nie węszy, rzekł starosta i jechał dalej.
Mrok zapadać zaczął – śnieżyca się uspokojiła. Księżyc wypłynął jasny, pyzaty, choć trochę jeszcze wykrzywiony. Srebrnem swem światłem obrzucał białe pole, czyniąc je jeszcze więcej cichem i martwem. Cisza nocy otulała świat cały, znużonym i głodnym myśliwym osiadał sen całym ciężarem na przymykających się powiekach. – Napój, jaki mieli w przytroczonych do siodeł skórzanych bańkach, rozmarzał ich, a nie ogrzewał.
– Żeby tak ogień rozłożyć, – raźniej byłoby! ozwał się Krzesław.
– Ot, prawdziwie młokosa gadanie, rzucił gniewnie starosta; rozniecić go, ze śniegu? dodał.
– Ha, znalazłyćby się gałęzie, mokre, to prawda, ale powoli możeby się i dało co zrobić. A oto tam wygląda drzewo z pod śniegu, rzekł Krzesław, obstając przy swojem. I wskazał ręką na czerniejące po nad śniegiem gałęzie.
– Gajda, Lupa, widzicie gdzie drzewo? zapytał starosta.
Obaj strzelcy wpatrzyli się w dal, nic nie mówiąc.
– Juści musi być, kiedy Krzesiek dojrzał, a no, ja nie widzę, rzekł Gajda.
– Juści, że jest; sterczy na wszystkie strony gałęziami, jakby nas k'sobie przyzywało, zapewniał staroście. Pozwólcie, panie ojcze, pięciu pacierzy nie zabawię i przywlokę parę gałęzi.
– Jedź naprzód z Gajdą do onego drzewa, odrzekł starosta.
Chłopak wysunął raźno, Gajda leniwie podążył za nim.
– Ino nie lecieć, rzucił starosta i kopnął za nimi po śniegu.
– A zatraćcie się tam, to wam skórę wytataruję, aże w niebie będzie słychać! huknął za jadącymi starosta.
Psy znów zaczęły niespokojnie wietrzyć i dalejże:
– Hau, hau, hu, hau, wrr, wr..
– To ci bies! Jest tu jakaś nieczysta siła, co nas potem polu włóczyć będzie, mruknął Lupa i pobożnie się przeżegnał. Droga była kopna, konie aż po brzuchy w śnieg wpadały, wleczono się więc noga za nogą.
– Choćby i wrócić?… myślał sobie starosta… ba, szkodać koni i ludzi – chłopak mi się docna zmarnuje. – Moja krew nie może usiedzieć na miejscu, a swego dokona! rzekł po chwili półgłosem, patrząc za kopiącym się wśród śniegu młokosem.
Jechali znów czas jakiś w milczeniu. Niebo się wyiskrzyło gwiazdami, księżyc jasno wypłynął, śnieg zaczynał chrupać pod kopytami, snać mróz się poprawiał.
Krzesław z Gajdą pierwsi dobili do owego czerniejącego punktu, a im więcej się do niego zbliżali, tem więcej psy wyskakiwały, warczały i, skomląc, znów do koni przypadały.
– Łeb koński, czy co? rzekł Krzesław.
– A juści łeb, zamroziło go oto i śnieg przysypał; mruknął Gajda, przybliżając się z trudnością do zasypanego śniegiem zwierzęcia.
– Nie można go ostawić, może żyw jeszcze, rzekł Krzesław. I nie czekając, spuścił cięciwę i począł drzewcem łuku śnieg odgarniać z zasypanego.
– Nie na ladaśmy zwierzynę natknęli! mruczał niechętnie Gajda. Pomagał jednak w odkopywaniu zwierzęcia.
– A wielażeście gałęzi nacięli? zawołał, dokopawszy się do nich starosta.
– Co zaś, toć szkapa zasypana! niechajcież takiej roboty, toć zdechła! Pieczeń zeń wykrojisz! dodał.
– Na szkapie coś leży, a to człek! zawołał Krzesław, nieustający w robocie mimo głosu rodzica.
– Co zaś? zapytał powtórnie ojciec.
I chociaż zmęczony, podsunął się z koniem po utorowanej przez syna z Gajdą ścieżce.
– Bogami człek! zawołał, przypatrując się – a żyw?
– Kto go wie – leży, jak przylepiony do konia, ozwał się Gajda, usiłując ściągnąć z konia człowieka, razem z nim zasypanego.
Pomógł mu Lupa i wkrótce na śniegu leżał dostatnio w kożuszek odziany chłopak. Z pod wielkiej lisiej czapy widać było lica młode, lecz zupełnie od zimna zsiniałe.
– Śniegiem go trzeć, a nie żałować! zawołał starosta, zsiadając z konia.
Nie potrzeba było tego powtarzać, bo Krzesław i Gajda, zeskoczywszy z koni i stanąwszy prawie po pas w śniegu, tarli już twarz i ręce odnalezionego, gdy tymczasem Lupa odwalał dalej śnieg z zasypanego konia.
Krzesław odwiązał lisią czapę z głowy leżącego, a ciemne długie kędziory rozsypały się po śniegu! okalając piękne na poły już zmartwiałe lice.
Nagle jednak odskoczył, wołając:
– Co to zacz?
Gajda również odsunął się z pewnym przestrachem, a uczyniwszy znak krzyża świętego, spoglądał z niemem przerażeniem.
Krzesław jednak po chwili zbliżył się znowu i pochyliwszy się, wpatrzył się w leżącego.
– Co zaś? zapytał starosta, przybliżywszy się na okrzyk syna.
Gajda zamiast odpowiedzi wskazał na leżącego. Z pod rozpiętego kożucha jaśniała na ciemnem odzieniu chłopca misternie srebrnemi nićmi wyszyta jaszczurka. Starosta spojrzał, zamyślił się, a odchrząknąwszy, rzekł:
– No, i czegóż się strachacie? widno ten zmarzły ma w herbie takiego padalca, toć nie ma czemu się dziwować.
– A też misternie bestya wyrobiona, ino że biała, dodał, przypatrując się wyszytemu znakowi.
Pochrząkiwał jednak, jak zwykle, kiedy nie był pewny swego, a jednak dworzanom i synowi chciał rzecz niejasną dla nich wytłómaczyć.
Krzesław, przełamawszy pierwszy podziw, a może i obawę, rozpiął ciemny sukienny kubrak leżącego; nie łatwo jednak im przyszło z nacieraniem śniegiem, pod odzieniem była jeszcze z cienkiego drutu koszulka, jaką zwykle w owym czasie nosili rycerze, idąc na wojnę, lub w dalszą puszczając się drogę.
– Rycerskie snać pacholę, rzekł Gajda, patrząc na ubranie leżącego.
Po dość długich staraniach i nacieraniu śniegiem młodzian zaczął dawać znaki życia; Gajda wlał mu w gardło trochę napoju, którego mu jeszcze w skórzanej flaszy pozostało.
Młodzian westchnął i oczy otworzył.
– Żyw! zawołał radośnie Krzesław, a łagodne jego błękitne oczy zabłysły szczerą radością.
– Żyw! ale co z nim dalej, boć się do razu nie dźwignie, mruknął Gajda, dopatrujący we wszystkiem jakąś złą stronę. Starosta sapał, nic nie mówiąc i pochrząkiwał.
– Bies i ze szkapą! zawołał Lupa, póki śniegiem była obwalona, to się i trzymała na nogach, a teraz oto!… dodał, wskazując na powalonego na bok konia.
– Może i jej śnieg nada, rzekł starosta, zwracając się w tamte stronę, jakby dla zyskania na czasie, jaką dać radę trzeźwiącym znalezionego chłopaka.
– I z nami będzie, jako ze szkapą, mruczał Gajda, nie przestając jednak dalej cucić przychodzącego do siebie młodzieńca.
– Co ma być? odparł rezolutnie Krzesław. Potem zaś dodał, patrząc na cuconego chłopca:
– On prawie taki jako i ja, dwóch nas mój koń uniesie, to się i dokopiemy do domu.