Jesienna miłość - ebook
Jesienna miłość - ebook
Powieść przez wiele miesięcy nie schodziła ze światowych list bestsellerów. Jest rok 1958. Beztroski siedemnastolatek, Landon Carter, rozpoczyna naukę w ostatniej klasie szkoły średniej. Jego ojciec kongresman pragnie, by syn zrobił karierę - tymczasem Landon, podobnie, jak reszta klasy, nie zaczął jeszcze zastanawiać się, co zrobić z dorosłym życiem. Jedynie Jamie Sullivan, cicha, spokojna dziewczyna opiekująca się owdowiałym ojcem, pastorem, jest inna. Nie rozstaje się z Biblią, nie chodzi na prywatki, a dzień bez dobrego uczynku uważa za stracony. Czy możliwe jest, aby losy tych dwojga tak różnych młodych ludzi mogły połączyć się na zawsze?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7885-166-0 |
Rozmiar pliku: | 550 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 1958. Beztroski siedemnastolatek Landon Carter rozpoczyna naukę w ostatniej klasie szkoły średniej w Beaufort. Nie ma jeszcze planów na życie. Swoją koleżankę z klasy, Jamie Sullivan, cichą spokojną dziewczynę opiekującą się owdowiałym ojcem, traktuje jak nieszkodliwą dziwaczkę. Jamie nie rozstaje się z Biblią, nie chodzi na prywatki, z nikim się nie przyjaźni, a dzień bez dobrego uczynku uważa za stracony. Kiedy nadchodzi pora dorocznego balu Landon, nie mając z kim pójść, w odruchu desperacji zaprasza ją. Wykpiwany przez kolegów, unika później dziewczyny. Do czasu. Stopniowo ich wzajemne kontakty zacieśniają się i przeradzają w przyjaźń, a potem w głęboką miłość. Nieoczekiwanie dla samego siebie Landon odkrywa prawdziwy sens i urodę życia – radość, jaką sprawia pomaganie innym, ból po utracie najbliższej osoby.NICHOLAS SPARKS
Współczesny pisarz amerykański wydawany w milionowych nakładach i ponad 30 językach. Serca czytelników podbił swoim debiutem, opublikowaną w 1997 powieścią Pamiętnik. Kolejne – m.in. Noce w Rodanthe, Anioł Stróż, kontynuacja Pamiętnika zatytułowana Ślub, Prawdziwy cud, I wciąż ją kocham, Wybór, Szczęściarz, Ostatnia piosenka, Bezpieczna przystań oraz Dla ciebie wszystko – plasowały się przez wiele miesięcy w czołówce światowych rankingów sprzedaży. Najnowszy bestseller pisarza nosi tytuł The Longest Ride. Po twórczość Sparksa chętnie sięgają producenci filmowi. Na ekranach kin zagościły adaptacje Listu w butelce, Jesiennej miłości, Nocy w Rodanthe, Pamiętnika, I wciąż ją kocham, Ostatniej piosenki, Szczęściarza oraz Bezpiecznej przystani.
www.nicholassparks.comPodziękowania
Jak zawsze muszę podziękować mojej żonie Cathy. Cieszyłem się, gdy przyjęła moje oświadczyny, i cieszę się jeszcze bardziej po dziesięciu latach, nadal czując do niej to samo. Dziękuję ci za najlepsze lata mojego życia.
Jestem wdzięczny moim synom, Milesowi i Ryanowi, którzy zajmują specjalne miejsce w moim sercu. Dla nich jestem po prostu tatą. Kocham was obu.
Dziękuję również Theresie Park, która jest moją agentką w Sanford Greenburger Associates, a także moją przyjaciółką i powierniczką. Słowa nigdy nie zdołają oddać, ile dla mnie zrobiłaś.
Na moją głęboką wdzięczność za minione cztery lata zasłużyła również Jamie Raab, redaktorka w Warner Books. Jesteś najlepsza.
A oto inne osoby, które przez cały czas mnie wspierały: Larry Kirshbaum, Maureen Egen, John Aherne, Dan Mandel, Howie Sanders, Richard Green, Scott Schwimer, Lynn Harris i Denise Di Novi. Dziękuję losowi, że pozwolił mi z wami wszystkimi pracować.Prolog
Kiedy miałem siedemnaście lat, moje życie odmieniło się na zawsze.
Wiem, że są ludzie, którzy słysząc to, bardzo się dziwią. Patrzą na mnie ze zdumieniem, jakby próbowali zgadnąć, co takiego mogło się wówczas zdarzyć, ja jednak rzadko kiedy mam ochotę to wyjaśniać. Przeżyłem tu prawie całe życie i naprawdę nie sądzę, bym musiał to czynić – chyba że na moich własnych warunkach. To jednak zajęłoby więcej czasu, aniżeli większość ludzi gotowa byłaby mi poświęcić. Mojej historii nie sposób zawrzeć w dwóch albo trzech zdaniach; nie sposób streścić jej w prostych, jasnych słowach, które wszyscy natychmiast by zrozumieli. Mimo że upłynęło czterdzieści lat, miejscowi, którzy mnie wtedy znali, przyjmują bez zastrzeżeń to, że nie chcę niczego wyjaśniać. Moja historia jest pod pewnymi względami ich historią; jest czymś, co wszyscy przeżyliśmy.
Ja jednak przeżyłem ją najmocniej.
Chociaż mam pięćdziesiąt siedem lat, pamiętam ze wszystkimi szczegółami to, co wydarzyło się tamtego roku. Przeżywam ten rok na nowo, wskrzeszając przeszłość i robiąc to, czuję zawsze dziwne połączenie smutku i radości. Są chwile, kiedy chciałbym cofnąć wskazówki zegara i wyzbyć się smutku, mam jednak wrażenie, że gdybym to uczynił, ulotniłaby się również cała radość. Przyjmuję więc wspomnienia z całym dobrodziejstwem inwentarza, dając im się porwać, gdy tylko mogę. Zdarza się to częściej, niż skłonny jestem przyznać.
Jest dwunasty kwietnia w ostatnim roku poprzedzającym milenium i wychodząc z domu, rozglądam się dookoła. Niebo jest zachmurzone i szare, lecz idąc ulicą, dostrzegam kwitnące derenie i azalie. Podciągam trochę w górę suwak kurtki. Temperatura jest niska, ale wiem, że już za kilka tygodni zrobi się cieplej i szare chmury ustąpią dniom, którym Karolina Północna zawdzięcza to, że jest jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi.
Nabieram w płuca powietrza i czuję, że wszystko do mnie wraca. Zamykam oczy i lata zaczynają się cofać, tykając powoli niczym obracające się w odwrotną stronę wskazówki zegara. Oglądając się jakby cudzymi oczyma, widzę, jak robię się coraz młodszy; widzę, jak moje włosy zmieniają kolor z siwego na brązowy; czuję, jak wygładzają się zmarszczki wokół moich oczu, a ręce i ramiona nabierają siły. To, czego nauczyłem się z wiekiem, zaciera się i wraz z tym obfitującym w wydarzenia rokiem powraca moja niewinność.
A potem, podobnie jak ja, zaczyna się zmieniać świat; zwężają się drogi i na niektórych pojawia się szuter; w miejscu podmiejskich osiedli rozciągają się pola, ulice wypełnia tłum ludzi mijających witryny piekarni Sweeneya i mięsnego sklepu Palki. Na wieży w budynku sądu bije dzwon.
Otwieram oczy i zatrzymuję się. Stoję przy kościele baptystów i spoglądając na jego fasadę, wiem dokładnie, kim jestem.
Nazywam się Landon Carter i mam siedemnaście lat.
Oto moja historia; przyrzekam, że niczego nie opuszczę.
Najpierw będziecie się uśmiechać, potem zapłaczecie… nie skarżcie się później, że was nie ostrzegałem.Rozdział 1
W roku 1958 położona nad morzem blisko Morehead City w Karolinie Północnej miejscowość Beaufort nie różniła się specjalnie od innych południowych miasteczek. Było to jedno z tych miejsc, gdzie wilgotność powietrza w lecie jest tak wysoka, że ktoś, kto wychodzi z domu, żeby wyjąć listy ze skrzynki, ma natychmiast ochotę wziąć prysznic, a dzieciaki biegają na bosaka od kwietnia do października pod dębami udrapowanymi hiszpańskim mchem. Jadący samochodem ludzie machali tym, którzy szli chodnikiem, bez względu na to, czy ich znali, czy nie, a w powietrzu czuć było zapach sosen, soli i morza, unikalny zapach obu Karolin.
Dla wielu tutejszych mieszkańców łowienie ryb w cieśninie Pamlico i krabów w Neuse River stanowiło źródło utrzymania i wzdłuż całego Nadbrzeżnego Toru Wodnego stały przycumowane łodzie. W telewizji nadawali tylko trzy kanały, ale telewizja nie była nigdy czymś ważnym dla ludzi, którzy tam dorastali. Nasze życie koncentrowało się zamiast tego wokół kościołów, których było osiemnaście w samych granicach miasta. Nosiły nazwy takie jak Chrześcijański Kościół Wspólnego Refektarza, Kościół Ludu Odkupionego oraz Kościół Niedzielnej Pokuty. Poza tym mieliśmy oczywiście kościoły baptystów. W czasach mojej młodości było to zdecydowanie najbardziej popularne wyznanie w okolicy. Ich kościoły stały praktycznie na każdym rogu, ale każdy uważał się za lepszy od drugiego. Mieliśmy wszelkiej maści baptystów: Baptystów Wolnej Woli, Baptystów Południowych, Baptystów Kongregacjonalistów, Baptystów Misjonarzy, Baptystów Niezależnych… chyba wiecie już, o co mi chodzi.
Wydarzenie roku finansowane było wówczas przez kościół baptystów stojący w środku miasta – jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, Baptystów Południowych – w porozumieniu z miejscową szkołą średnią. Co rok wystawiali w miejskim teatrze bożonarodzeniowe jasełka, a właściwie sztukę napisaną przez Hegberta Sullivana, pastora pełniącego służbę bożą od czasów, gdy przed Mojżeszem rozstąpiło się Morze Czerwone. No dobrze, nie był może aż tak stary, ale dość stary, by można było zobaczyć, co ma pod skórą. Była przez cały czas ziemista i jakby przezroczysta – dzieciaki przysięgały, że widzą płynącą żyłami krew – a włosy na jego głowie były białe jak króliki, które widuje się w sklepach zoologicznych koło Wielkanocy.
Tak czy inaczej, napisał tę swoją sztukę, która nosiła tytuł Wigilijny anioł, ponieważ nie chciał, żeby wystawiano dalej klasyczną Opowieść wigilijną Karola Dickensa. Jego zdaniem Scrooge był poganinem, który okazał skruchę wyłącznie dlatego, że zobaczył duchy, nie anioły – a kto mógł zaręczyć, że te duchy zostały posłane osobiście przez Pana Boga? I kto mógł zaręczyć, że Scrooge nie wróci na ścieżkę grzechu, jeśli nie zostały wysłane prosto z nieba? W sztuce nie mówi się tego wprost – podaje się całą rzecz trochę na wiarę – ale Hegbert nie ufał duchom, jeśli nie zostały posłane przez Pana Boga. Nie zostało to wyraźnie zaznaczone i miał z tym wielki problem. Kilka lat wcześniej zmienił zakończenie sztuki – dopisał jakby własną wersję, w której staruszek Scrooge zostaje kaznodzieją i wyrusza do Jerozolimy, aby odnaleźć miejsce, gdzie Jezus dyskutował niegdyś z uczonymi w piśmie. Ta wersja nie cieszyła się wielkim powodzeniem – nawet wśród członków kongregacji, którzy siedzieli na widowni, wytrzeszczając oczy – w gazecie zaś napisali, że „chociaż spektakl był z pewnością interesujący, nie była to dokładnie ta historia, którą wszyscy znamy i kochamy…”.
Hegbert postanowił zatem, że spróbuje napisać całkowicie własną sztukę. Przez całe życie pisał sam kazania i niektóre z nich, musieliśmy przyznać, były nawet ciekawe, zwłaszcza gdy rozprawiał o „gniewie bożym spadającym na cudzołożników” i podobnych rzeczach. Naprawdę gotowała się w nim krew, mówię wam, gdy mówił o cudzołożnikach. Miał na tym punkcie prawdziwego hopla. Kiedy byłem młodszy, ja i koledzy chowaliśmy się za drzewami i widząc, jak idzie ulicą, wrzeszczeliśmy: „Hegbert cudzołożnik!”, po czym głupio chichotaliśmy, jakbyśmy byli najsprytniejszymi istotami, jakie kiedykolwiek zamieszkiwały tę planetę.
Stary Hegbert stawał wtedy jak wryty w miejscu, nadstawiał uszu – przysięgam na Boga, że autentycznie nimi poruszał – jego skóra przybierała jaskrawy odcień czerwieni, jakby napił się benzyny, a wielkie zielone żyły na karku zaczynały nabrzmiewać niczym na tych mapach Amazonii, które można obejrzeć w „National Geographic”. Rozglądał się na lewo i prawo, szukając nas oczyma wąskimi jak szparki, a potem, tak samo nagle, zaczynał blednąć i jego skóra na naszych oczach przybierała z powrotem ten rybi kolor. Warto to było zobaczyć, słowo daję.
My zatem kryliśmy się za drzewem, a Hegbert (swoją drogą, jacy rodzice dają takie imię swojemu dziecku?) stał tam, czekając, aż się czymś zdradzimy, jakby miał nas za idiotów. Zakrywaliśmy usta dłońmi, żeby się w głos nie roześmiać, w końcu jednak zawsze nas namierzał. Kręcił głową na boki, a potem nagle nieruchomiał, wpatrując się w nas tymi swoimi paciorkowatymi oczyma na wskroś przez drzewo.
– Wiem, że to ty, Landonie Carterze – mówił – i nasz Pan też to wie.
Stał jeszcze przez minutę w miejscu, żeby jego słowa zapadły nam w pamięć, a potem w trakcie niedzielnego kazania spoglądał prosto na nas i mówił, że „Bóg jest miłosierny wobec dzieci, lecz dzieci muszą być tego warte” albo coś w tym stylu. A my kurczyliśmy się w ławkach, nie ze wstydu, ale żeby znowu nie parsknąć śmiechem. Hegbert w ogóle nas nie rozumiał, co było naprawdę dziwne, zważywszy, że sam miał dziecko. Choć z drugiej strony to była dziewczynka. Ale więcej o tym potem.
Tak czy owak, jak już wspomniałem, Hegbert napisał w którymś roku Wigilijnego anioła i postanowił wystawić go zamiast tamtej drugiej sztuki. Sama sztuka nie była właściwie taka zła, co zdziwiło wszystkich, kiedy ją po raz pierwszy wykonano. Jest to w skrócie historia człowieka, który kilka lat wcześniej stracił żonę. Ten facet, Tom Thornton, był kiedyś bardzo religijny, ale zaczął mieć kłopoty z wiarą, gdy jego żona zmarła podczas porodu. Wychowuje teraz samodzielnie małą córeczkę, lecz nie jest nadzwyczajnym ojcem. Ta dziewczynka strasznie chce dostać na Gwiazdkę pozytywkę z wygrawerowanym na pokrywce aniołem, pozytywkę, której obrazek wycięła ze starego katalogu. Facet szuka tej pozytywki długo i uparcie, ale nie może jej nigdzie znaleźć. Nadchodzi Wigilia, a on wciąż szuka i chodząc po sklepach, trafia na dziwną kobietę, której nigdy w życiu nie widział i która obiecuje, że pomoże mu znaleźć prezent dla córki. Najpierw jednak pomagają jakiemuś bezdomnemu (swoją drogą, nazywano ich w tamtych czasach włóczęgami), potem idą do sierocińca, żeby spotkać się z dziećmi, następnie odwiedzają samotną starą kobietę, która chciała, żeby ktoś dotrzymał jej towarzystwa w Wigilię. W tym momencie tajemnicza kobieta pyta Toma Thorntona, co chciałby dostać na Gwiazdkę, a on odpowiada, że chciałby odzyskać swoją żonę. Kobieta prowadzi go do miejskiej fontanny i mówi, żeby spojrzał w wodę, a ujrzy w niej to, czego szuka. Kiedy Thornton spogląda w wodę, widzi tam swoją małą córeczkę i wybucha płaczem. Podczas gdy on zalewa się łzami, tajemnicza kobieta oddala się. Thornton szuka jej wszędzie, ale nie może znaleźć. W końcu wraca do domu i pamiętając o lekcji, jaką otrzymał tego wieczoru, wchodzi do sypialni córeczki. Widząc ją pogrążoną we śnie, uświadamia sobie, że mała jest wszystkim, co pozostało po jego żonie, i zaczyna znowu płakać, ponieważ wie, że nie był dla niej dość dobrym ojcem. Nazajutrz rano pod choinką czarodziejskim sposobem odnajdują pozytywkę, a wygrawerowany na niej anioł wygląda dokładnie tak jak kobieta, którą Thornton widział poprzedniego wieczoru.
Nie było to więc takie złe, naprawdę. Oglądając przedstawienie, ludzie wylewali wiadra łez. Sztuka rok w rok święciła triumfy i jej popularność sprawiła, że Hegbert musiał ją w końcu przenieść z kościoła do miejskiego teatru, gdzie było o wiele więcej miejsc. Gdy chodziłem do ostatniej klasy szkoły średniej, pokazano ją dwa razy przy wypełnionej sali, co zważywszy na to, kto grał główne role, stanowiło historię samą w sobie.
Hegbert chciał, widzicie, żeby w sztuce występowali młodzi ludzie – uczniowie klasy maturalnej, a nie zawodowi aktorzy. Moim zdaniem uważał, że będzie to dla nich wartościowe doświadczenie, zanim pójdą na studia i będą musieli stawić czoło temu całemu cudzołóstwu. Taki po prostu był: zawsze chciał nas uchronić przed pokusami. Chciał, żebyśmy wiedzieli, że Bóg ma nas zawsze na oku, nawet jeżeli jesteśmy poza domem, i że jeśli będziemy pokładać w nim wiarę, nie stanie się nam nigdy nic złego. Była to prawda, którą sobie w końcu przyswoiłem, chociaż to nie Hegbert mnie jej nauczył.
*
Jak już wspomniałem, Beaufort nie różnił się wiele od innych południowych miasteczek, chociaż miał interesującą historię. Pirat Czarnobrody miał tutaj kiedyś swój dom, a jego statek „Queen Anne’s Revenge” leży podobno zakopany gdzieś w piasku niedaleko brzegu. Ostatnio paru archeologów, oceanografów czy jak tam nazywają się ludzie, którzy szukają takich rzeczy, ogłosiło, że go odnaleźli, lecz nikt nie jest tego tak do końca pewien, ponieważ statek zatonął przeszło dwieście pięćdziesiąt lat temu i w jego przypadku nie można po prostu sięgnąć do schowka i sprawdzić rejestracji. Beaufort bardzo się zmienił od lat pięćdziesiątych, jednak nadal nie jest wielką metropolią. Był i zawsze będzie małym miasteczkiem, ale kiedy dorastałem, ledwie zasługiwał na miejsce na mapie. Żeby umieścić całą rzecz w odpowiedniej perspektywie, muszę dodać, że okręg wyborczy, w którym znajdował się Beaufort, zajmował całą wschodnią część stanu – około dwudziestu tysięcy mil kwadratowych – i nie było tam ani jednej miejscowości liczącej więcej niż dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, jednak nawet w porównaniu z nimi Beaufort zawsze uważany był za wiochę. Cały teren na wschód od Raleigh i na północ od Wilmington aż do granicy Wirginii tworzył okręg wyborczy, który reprezentował mój ojciec.
Przypuszczam, że o nim słyszeliście. Nawet dzisiaj jest kimś w rodzaju legendy. Nazywał się Worth Carter i był kongresmanem prawie przez trzydzieści lat. Jego slogan podczas wszystkich kampanii wyborczych brzmiał „Worth Carter reprezentuje ………” – i każdy miał tam wpisać nazwę miejscowości, w której mieszkał. Pamiętam, jak jeżdżąc na spotkania wyborcze – ja i mama musieliśmy pokazywać się razem z ojcem, żeby dać do zrozumienia, jak bardzo ceni wartości rodzinne – widziałem na zderzakach te nalepki z nazwami takimi, jak: Otway, Chocawinity i Seven Springs. Dzisiaj taki numer na pewno by nie przeszedł, ale w tamtych czasach uważano to za bardzo wyszukaną formę propagandy. Sądzę, że gdyby ojciec próbował teraz robić coś takiego, ludzie z przeciwnego obozu wpisywaliby w puste miejsce najprzeróżniejsze świństwa, wtedy jednak nigdy się z czymś takim nie spotkaliśmy. No, może raz. Farmer w hrabstwie Duplin wpisał kiedyś w puste miejsce słowo „gówno” i moja mama, widząc to, zakryła oczy i odmówiła modlitwę, prosząc Boga o wybaczenie dla biednego, głupiego sukinsyna. No, może nie ujęła tego dokładnie w ten sposób, ale o to mniej więcej chodziło.
Tak więc mój ojciec, Pan Kongresman, był grubą szychą i wszyscy o tym dobrze wiedzieli, łącznie ze starym Hegbertem. Ci dwaj zbytnio się jednak nie lubili, a właściwie nie lubili się wcale, mimo że ojciec chodził do kościoła Hegberta za każdym razem, gdy był w mieście, co, szczerze mówiąc, nie zdarzało się często. Prócz tego, że cudzołożnicy skazani będą na czyszczenie wychodków w piekle, Hegbert wierzył również, że „komunizm jest chorobą, która wiedzie ludzi do poganizmu”. Chociaż słowo „poganizm” w ogóle nie istnieje – nie znalazłem go w żadnym słowniku – członkowie kongregacji dobrze wiedzieli, co ma na myśli. Wiedzieli również, że odnosi je do mojego ojca, który siedział z przymkniętymi oczyma, udając, że nie słyszy. Ojciec należał do jednego z komitetów Kongresu powołanych do zbadania zasięgu „czerwonego zagrożenia”, które obejmowało ponoć wszystkie dziedziny życia kraju, poczynając od obrony narodowej i szkolnictwa wyższego, a kończąc na uprawie tytoniu. Musicie pamiętać, że trwała wówczas zimna wojna; sytuacja była napięta, a my, mieszkańcy Karoliny Północnej, potrzebowaliśmy czegoś, co sprowadziłoby całą rzecz do bardziej osobistego poziomu. Ojciec konsekwentnie szukał faktów, które były nieistotne dla ludzi pokroju Hegberta.
– Wielebny Sullivan był dzisiaj w wyjątkowej formie – mówił po powrocie do domu. – Mam nadzieję, że słyszeliście ten fragment, w którym przypomniał, co Jezus mówił o biednych…
No pewnie, tato…
Mój ojciec starał się, kiedy to tylko było możliwe, łagodzić napięcia. Myślę, że dlatego tak długo utrzymał się w Kongresie. Potrafił całować najbrzydsze niemowlęta znane rodzajowi ludzkiemu i za każdym razem miał coś miłego do powiedzenia. „To takie łagodne maleństwo”, mówił, gdy niemowlak miał wielką głowę – albo: „Założę się, że to najsłodsza dziewczynka pod słońcem”, gdy miała znamię na całej twarzy. Któregoś razu jakaś pani pojawiła się z dzieciakiem na wózku inwalidzkim.
– Stawiam dziesięć do jednego, że jesteś najmądrzejszy w swojej klasie – oznajmił ojciec, spojrzawszy na niego tylko raz. I chłopak rzeczywiście był najmądrzejszy! Tak, mój ojciec był świetny w te klocki. Okręcał sobie ich wszystkich dookoła palca, to pewne. I nie był taki zły, naprawdę, zwłaszcza kiedy się zważy, że mnie nie bił i w ogóle.
Ale nie było go, kiedy dorastałem. Mówię to bardzo niechętnie, ponieważ w dzisiejszych czasach ludzie często twierdzą coś takiego nawet wtedy, kiedy ich rodzic był w pobliżu, i usprawiedliwiają w ten sposób swoje zachowanie.
„Mój ojciec mnie nie kochał… i dlatego zostałam striptizerką i wystąpiłam w »Potyczkach Jerry’ego Springera«”.
Nie chcę się wcale usprawiedliwiać, stwierdzam po prostu fakt. Ojca nie było w domu przez dziewięć miesięcy w roku; spędzał je w Waszyngtonie, w apartamencie oddalonym od nas o trzysta mil. Matka nie wyjechała z nim, ponieważ oboje chcieli, żebym dorastał „w ich rodzinnych stronach”.
Ojciec mojego ojca zabierał go oczywiście na ryby i na polowanie, nauczył go grać w piłkę, pojawiał się na przyjęciach urodzinowych, jednym słowem, robił wszystkie te rzeczy, które bardzo się liczą, zanim człowiek osiągnie dojrzałość. Mój ojciec był dla mnie kimś obcym, kimś, kogo prawie nie znałem. Przez pierwszych pięć lat mojego życia uważałem, że wszyscy ojcowie mieszkają gdzie indziej. Zdałem sobie sprawę, że coś jest nie w porządku, dopiero kiedy mój najlepszy kumpel Eric Hunter zapytał mnie w przedszkolu, kim jest ten facet, który przyszedł do nas do domu poprzedniego wieczoru.
– To mój ojciec – odparłem z dumą.
– Och… – stropił się Eric, szukając milky way w moim pudełku na drugie śniadanie. – Nie wiedziałem, że masz ojca.
To się nazywa oberwać prosto w twarz.
Dojrzewałem zatem pod opieką mojej matki. Była naprawdę miłą kobietą, słodką i łagodną, matką, o jakiej można tylko marzyć. Nie zastąpiła jednak i nigdy nie mogła zastąpić męskiej obecności w moim życiu i to w połączeniu z rosnącym rozczarowaniem, jakie odczuwałem w stosunku do ojca, uczyniło ze mnie kogoś w rodzaju buntownika już w bardzo młodym wieku. Ale nie łobuza, w żadnym wypadku. Razem z kolegami wymykałem się czasami wieczorem i mazaliśmy mydłem szyby samochodów albo pogryzaliśmy prażone orzeszki na cmentarzu za kościołem, lecz w latach pięćdziesiątych to wystarczyło, żeby inni rodzice potrząsali głowami i szeptali do swoich pociech: „Nie chcesz chyba brać przykładu z młodego Cartera. Jest na najlepszej drodze, żeby wylądować w więzieniu”.
Ja – łobuz. Dlatego, że jadłem orzeszki na cmentarzu. Wyobrażacie sobie?
Tak czy inaczej, mój ojciec i Hegbert niezbyt się lubili, ale poróżniła ich nie tylko polityka. Nie, wyglądało na to, że znali się z dawnych czasów. Hegbert było o jakieś dwadzieścia lat starszy od mojego ojca i zanim został pastorem, pracował u ojca mojego ojca. Mój dziadek – niezależnie od tego, że spędzał dużo czasu z moim ojcem – był prawdziwym sukinsynem i w zupełności zasługiwał na to miano. To on zresztą zgromadził rodzinną fortunę, nie chcę jednak, byście odnieśli wrażenie, iż był niewolnikiem własnej firmy, ciężko harującym i patrzącym, jak z biegiem czasu powoli się powiększa. Mój dziadek był o wiele cwańszy. Sposób, w jaki zarobił pieniądze, był bardzo prosty – zaczął jako przemytnik, sprowadzając rum z Kuby i bogacąc się na tym przez cały okres prohibicji. Potem zaczął kupować ziemię i puszczał ją w dzierżawę. Brał dziewięćdziesiąt procent forsy, którą dzierżawcy uzyskiwali ze sprzedaży tytoniu, a potem pożyczał im pieniądze, kiedy tylko chcieli, wyznaczając astronomiczne odsetki. Oczywiście nigdy nie zamierzał ich odbierać – zamiast tego zajmował ziemię i sprzęt, jaki jeszcze posiadali. Następnie, jak to potem określał, „w chwili olśnienia” założył firmę o nazwie Usługi Bankowe i Pożyczki Cartera. Jedyny drugi istniejący na terenie tego oraz sąsiedniego hrabstwa bank rychło spłonął w tajemniczych okolicznościach i z nadejściem Wielkiego Kryzysu już nie wznowił działalności. Chociaż wszyscy wiedzieli, co się naprawdę stało, nikt nie pisnął ani słowa z obawy przed zemstą, obawy, która była jak najbardziej uzasadniona. Bank nie był jedynym budynkiem, który spłonął w tajemniczych okolicznościach.
Odsetki, które ściągał dziadek, były oburzające i ludzie nie byli w stanie spłacać pożyczek, a on gromadził coraz więcej ziemi i nieruchomości. W szczytowym okresie kryzysu przejął kilkadziesiąt firm w całym hrabstwie, zatrzymując ich właścicieli w charakterze najemnych pracowników i płacąc im dosyć, żeby u niego zostali, ponieważ i tak nie mieli dokąd pójść. Mówił im, że kiedy sytuacja ekonomiczna się polepszy, odsprzeda im firmy i ludzie zawsze mu wierzyli.
On jednak ani razu nie dotrzymał danej obietnicy. W efekcie kontrolował znaczną część gospodarki hrabstwa i nadużywał swojej władzy we wszelki możliwy sposób.
Chciałbym zapewnić was, że w końcu zginął w straszliwych męczarniach, lecz wcale tak się nie stało. Zmarł, dożywszy późnego wieku, baraszkując z kochanką na swoim jachcie przy brzegu Kajmanów. Przeżył obie swoje żony i jedynego syna. Niezły koniec jak na takiego faceta, prawda? Przekonałem się, że w życiu nie ma sprawiedliwości. Jeśli w szkole czegoś w ogóle uczą, powinni uczyć właśnie tego.
Ale wracajmy do naszej opowieści… Kiedy Hegbert zdał sobie sprawę, jakim sukinsynem jest mój dziadek, przestał u niego pracować, wstąpił do stanu duchownego a potem wrócił do Beaufort i został pastorem w tym samym kościele, do którego uczęszczaliśmy. Przez pierwsze lata doskonalił swój talent kaznodziei, wygłaszając co miesiąc kazania na temat zła, które wyrządzają innym chciwi ludzie, i w związku z tym nie miał prawie czasu na nic innego. Ożenił się dopiero w wieku czterdziestu trzech lat, a jego córka Jamie Sullivan urodziła się, gdy miał pięćdziesiąt pięć. Jego żona, młodsza od niego o dwadzieścia lat drobna kobietka, poroniła sześć razy przed urodzeniem Jamie i w końcu zmarła podczas porodu, czyniąc z Hegberta wdowca, który musiał samodzielnie wychowywać córkę.
Stąd oczywiście wziął się temat sztuki.
Ludzie znali tę historię, zanim po raz pierwszy wystawiono ją na scenie. Opowiadano ją sobie za każdym razem, kiedy Hegbert miał ochrzcić jakieś dziecko albo wyprawić pogrzeb. Wszyscy ją znali i dlatego, jak sądzę, ludzie reagowali tak uczuciowo, oglądając sztukę. Wiedzieli, że jest oparta na autentycznych wydarzeniach, co nadawało jej specjalne znaczenie.
Jamie Sullivan chodziła wtedy, podobnie jak ja, do ostatniej klasy szkoły średniej i wybrano ją już do roli anioła, co oczywiście nie znaczy, że ktoś inny miał wcześniej szansę go zagrać. To oczywiście sprawiało, że tegoroczna inscenizacja miała być czymś wyjątkowym. Miała stać się wielkim wydarzeniem, być może nawet największym z dotychczasowych, przynajmniej według panny Garber, która była naszą nauczycielką dramatu i wiele obiecywała sobie po przygotowywanym przedstawieniu już wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyłem ją w klasie.
Naprawdę nie zamierzałem zapisywać się w tamtym roku na zajęcia z dramatu. Naprawdę nie zamierzałem, ale miałem do wyboru to albo chemię B. Byłem przekonany, że dramat okaże się kaszką z mleczkiem zwłaszcza w porównaniu z tą drugą opcją. Żadnych prac domowych, żadnych sprawdzianów, żadnych tablic, z których musiałbym zapamiętywać protony i neurony oraz łączyć pierwiastki w prawidłowe wzory… czyż mogło być coś lepszego dla ucznia ostatniej klasy? Rzecz wydawała się oczywista. Zapisując się, miałem nadzieję, że uda mi się przespać większość zajęć, co zważywszy na moją nocną konsumpcję orzeszków, miało dla mnie wówczas duże znaczenie.
Pierwszego dnia pojawiłem się jako jeden z ostatnich w klasie. Wbiegłem zaledwie kilka sekund przed dzwonkiem i usiadłem z tyłu. Panna Garber stała odwrócona plecami do klasy i pisała wielkimi, pochyłymi literami swoje nazwisko, tak jakbyśmy nie wiedzieli, kim jest. Wszyscy ją znali – nie sposób było jej nie znać. Miała co najmniej sześć stóp i dwa cale wzrostu, płomiennie rude włosy, bladą cerę oraz piegi, które świadczyły, że dawno już przekroczyła czterdziestkę. Miała również nadwagę – ważyła chyba jakieś dwieście pięćdziesiąt funtów – i słabość do luźnych, kwiecistych sukni. Nosiła ciemne okulary w grubych rogowych oprawkach i pozdrawiała wszystkich długim „Witam”, przeciągając śpiewnie ostatnią sylabę. Panna Garber była jedyna w swoim rodzaju, to pewne, była też wolnego stanu, co jeszcze bardziej pogarszało sytuację. Każdy facet, niezależnie od wieku, nie mógł nie współczuć takiej kobiecie.
Pod swoim nazwiskiem wypisała cele, które powinny nam przyświecać w trakcie nauki. Pierwsze miejsce zajmowała „wiara w samego siebie”, drugie „samoświadomość”, trzecie „samospełnienie”. Panna Garber była specjalistką od wszystkich rzeczy zaczynających się na „samo”, co naprawdę lokowało ją w czołówce, jeśli chodzi o psychoterapię, chociaż prawdopodobnie nie zdawała sobie z tego wówczas sprawy. Była w tej dziedzinie pionierem. Może miało to coś wspólnego z jej wyglądem, może próbowała po prostu bardziej siebie polubić.
Ale zaczynam popadać w dygresje.
*
Dopiero po rozpoczęciu zajęć zauważyłem coś niezwykłego. Chociaż nasza szkoła nie była duża, wiedziałem dobrze, że proporcje młodzieży męskiej i żeńskiej są raczej wyrównane i dlatego zdziwiło mnie, że co najmniej dziewięćdziesiąt procent obecnych w klasie to dziewczęta. Oprócz mnie był tam tylko jeden chłopak, co wydało mi się w pierwszej chwili czymś pozytywnym i na moment zalała mnie fala szczęścia. Miałem ochotę zakomunikować całemu światu: „Patrzcie, oto nadchodzę”. Dziewczyny, dziewczyny, powtarzałem w duchu. Same dziewczyny i żadnych sprawdzianów.
Cóż, nie okazałem się w tym względzie zbyt przewidujący.
Panna Garber zaczęła nawijać o bożonarodzeniowej sztuce i poinformowała wszystkich, że w tym roku aniołem będzie Jamie Sullivan. W tym momencie zaczęła klaskać – ona również należała do kościoła baptystów i wiele osób uważało, że w pewien romantyczny sposób zagięła nawet parol na Hegberta. Pamiętam, że kiedy o tym po raz pierwszy usłyszałem, przyszło mi na myśl, jak to dobrze, że oboje są zbyt starzy, żeby mieć dzieci. Wyobrażacie sobie: piegi i przezroczysta skóra? Na samą myśl o czymś takim ludzi przechodziły ciarki, lecz oczywiście nikt nic nie mówił, przynajmniej w obecności panny Garber i Hegberta. Plotka to jedno, ale złośliwa plotka to co innego i nawet w szkole średniej nie byliśmy tacy podli.
Panna Garber dalej klaskała, przez chwilę zupełnie sama, aż w końcu wszyscy do niej dołączyliśmy, ponieważ stało się jasne, że tego właśnie od nas oczekuje.
– Wstań, Jamie – powiedziała.
Jamie wstała i obróciła się dookoła, a panna Garber zaczęła klaskać jeszcze mocniej, jakby miała przed sobą prawdziwą gwiazdę filmową.
Jamie Sullivan była całkiem miłą dziewczyną. Naprawdę. Beaufort był tak małym miasteczkiem, że mieliśmy tylko jedną szkołę podstawową, w związku z czym chodziliśmy przez cały czas do tej samej klasy i skłamałbym, mówiąc, że nigdy nie zamieniłem z nią ani słowa. Kiedyś w drugiej klasie przez cały rok siedziała tuż obok mnie i kilka razy rozmawialiśmy, ale to oczywiście nie oznacza, że nawet wówczas spędzałem z nią dużo czasu. To, z kim widywałem się w szkole, to jedno – natomiast to, z kim widywałem się po szkole, to była zupełnie inna sprawa i Jamie nigdy nie należała do grona moich znajomych.
Nie chodzi o to, że była nieatrakcyjna: nie zrozumcie mnie źle. Nie była szkaradna czy coś w tym rodzaju. Urodę na szczęście odziedziczyła po matce, która, sądząc po widzianych przeze mnie zdjęciach, nie była taka brzydka, zwłaszcza kiedy się zważy, za kogo w końcu wyszła za mąż. Ale Jamie nie posiadała cech, które uważałem za atrakcyjne. Chociaż miała szczupłą sylwetkę, włosy koloru miodu i łagodne, błękitne oczy, wyglądała przeważnie jakoś tak zwyczajnie – i to pod warunkiem, że się ją w ogóle zauważyło. Nie dbała specjalnie o wygląd zewnętrzny, ponieważ zwracała przede wszystkim uwagę na tak zwane piękno duchowe i przypuszczam, że częściowo dlatego tak właśnie wyglądała. Odkąd ją znałem – a był to, pamiętajcie, kawał czasu – zawsze nosiła włosy związane w ciasny kok, niczym stara panna, i nigdy nie robiła sobie makijażu. W połączeniu z brązowym pulowerem i plisowaną spódniczką, które zawsze nosiła, wyglądała, jakby wybierała się właśnie na rozmowę w sprawie pracy w bibliotece. Uważaliśmy, że to tylko chwilowe i że w końcu z tego wyrośnie, ale tak się nie stało. Przez pierwsze trzy lata szkoły średniej w ogóle się nie zmieniła. Zmieniały się tylko rozmiary jej ubrań.
Jej inność nie polegała jednak wyłącznie na tym, jak wyglądała; chodziło również o to, jak się zachowywała. Jamie nie przesiadywała w barze U Cecila, nie chodziła na nocne pogaduszki do swoich koleżanek i wiedziałem na pewno, że nigdy nie miała chłopaka. Stary Hegbert skonałby pewnie na zawał serca, gdyby ją ktoś poderwał. Ale nawet gdyby jakiś dziwnym trafem na to pozwolił, i tak nie miałoby to większego znaczenia. Jamie nosiła ze sobą wszędzie Biblię i już to jedno mogło wystarczyć, gdyby kogoś nie odstraszył wcześniej jej wygląd oraz sam Hegbert. Jeśli o mnie chodzi, lubiłem Biblię tak samo jak każdy nastolatek, ale Jamie fascynowała się nią w sposób, który wydawał mi się kompletnie niezrozumiały. Nie tylko zapisywała się każdego sierpnia do wakacyjnej szkółki biblijnej, lecz również czytała Biblię podczas każdej długiej przerwy. Moim zdaniem to nie było normalne, nawet w przypadku córki pastora. Jakkolwiek by na to patrzeć, lektura listów świętego Pawła do Efezjan nie może być nawet w przybliżeniu tak przyjemna jak flirtowanie.
Jamie nie poprzestała na tym. Z powodu tego rozczytywania się w Biblii, a może również pod wpływem Hegberta doszła do wniosku, iż trzeba pomagać innym, i to właśnie przez cały czas robiła. Wiem, że udzielała się społecznie w sierocińcu w Morehead City, ale to jej nie wystarczało. Zawsze zbierała pieniądze na ten lub inny cel, pomagając wszystkim, poczynając od skautów po indiańskie księżniczki, i wiem, że w wieku czternastu lat poświęciła część wakacji, żeby odmalować z zewnątrz dom sąsiada staruszka. Jamie była dziewczyną, która z własnej inicjatywy mogła wypielić grządki w czyimś ogrodzie albo zatrzymać ruch, żeby małe dzieci mogły przejść na drugą stronę ulicy. Mogła kupić sierotom za swoje kieszonkowe piłkę do kosza albo wrzucić po prostu pieniądze do kościelnej puszki w niedzielę. Była, innymi słowy, dziewczyną, przy której wszyscy pozostali wydawali się gorsi i za każdym razem, gdy spoglądała w moją stronę, nie mogłem opanować poczucia winy, choć przecież nie zrobiłem nic złego.
Nie ograniczała swoich dobrych uczynków wyłącznie do ludzi. Jeśli trafiła na przykład na jakieś ranne zwierzę, również próbowała mu pomóc. Oposy, wiewiórki, psy, koty, żaby… nie miało dla niej znaczenia, jakie to zwierzę. Weterynarz, doktor Rawlings, znał ją z widzenia i potrząsał głową za każdym razem, gdy podchodziła do drzwi, niosąc tekturowe pudełko z kolejnym rannym stworzeniem. Zdejmował okulary i wycierał je chusteczką, a Jamie wyjaśniała, jak znalazła biednego zwierzaka i co mu się stało.
– Przejechał go samochód, doktorze Rawlings. Myślę, że Pan Bóg chciał, żebym go znalazła i spróbowała uratować. Pomoże mi pan, prawda?
Według Jamie wszystko stanowiło część bożego planu. To kolejna sprawa. Zawsze napomykała o bożych zamysłach, bez względu na to, na jaki temat się z nią rozmawiało. Odwołany z powodu deszczu mecz baseballu? Widocznie Pan Bóg nie chciał dopuścić, żeby stało się coś gorszego. Niespodziewany sprawdzian z trygonometrii, który oblała cała klasa? Widocznie Pan Bóg chciał poddać nas próbie. Tak czy inaczej, wiecie, o co mi chodzi.
No i była jeszcze cała ta historia z Hegbertem, która wcale nie ułatwiała jej życia. Rola córki pastora nie może być łatwa, ona jednak zachowywała się, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem i w dodatku wielkie szczęście. Tak właśnie to określała: „Jakie to szczęście mieć takiego ojca jak mój”. Kiedy to mówiła, mogliśmy tylko potrząsać głowami i zastanawiać się, z jakiej spadła planety.
Abstrahując od tych innych spraw, najbardziej doprowadzało mnie u niej do szału to, że była zawsze taka cholernie pogodna, bez względu na to, co się wokół niej działo. Przysięgam, ta dziewczyna nigdy nie powiedziała złego słowa o niczym i nikim, nawet o tych z nas, którzy wcale nie byli dla niej mili. Idąc ulicą, nuciła sobie coś pod nosem i machała do obcych ludzi jadących samochodami. Czasami, widząc przechodzącą obok ich domu Jamie, kobiety wybiegały i zapraszały ją na chleb z dyni, jeśli go akurat piekły, albo na lemoniadę, jeśli słońce było w zenicie. Miało się wrażenie, że uwielbiają ją wszyscy dorośli obywatele miasteczka.
– To taka miła panienka – powtarzali, kiedy tylko padało jej imię. – Świat byłby lepszy, gdyby żyło na nim więcej ludzi podobnych do niej.
Moi przyjaciele i ja patrzyliśmy na to inaczej. Naszym zdaniem jedna Jamie Sullivan w zupełności wystarczała.
Wszystko to przyszło mi na myśl, gdy Jamie stanęła przed nami pierwszego dnia zajęć z dramatu i przyznaję, że jej widok zbytnio mnie nie uradował. Kiedy jednak odwróciła się do nas, doznałem czegoś w rodzaju szoku, zupełnie jakbym siedział na gołym elektrycznym kablu. Miała na sobie plisowaną spódniczkę i białą bluzkę pod tym samym brązowym swetrem, który widziałem już milion razy, ale z przodu pojawiły się dwie wypukłości, których sweter nie mógł ukryć i których, przysięgam, nie było jeszcze trzy miesiące wcześniej. Nigdy się nie malowała, tym razem też nie, ale opaliła się – prawdopodobnie w tej swojej szkółce biblijnej – i po raz pierwszy wyglądała… no, prawie ładnie. Oczywiście natychmiast oddaliłem od siebie tę myśl, ale Jamie, rozglądając się po klasie, zatrzymała wzrok i uśmiechnęła się prosto do mnie, najwyraźniej ciesząc się, że tam jestem. Dopiero później dowiedziałem się dlaczego.Rozdział 2
Po szkole średniej zamierzałem podjąć studia na Uniwersytecie Północnej Karoliny w Chapel Hill. Ojciec wolałby, żebym podobnie jak synowie innych kongresmanów studiował na Harvardzie albo Princeton, z moimi ocenami nie było to jednak możliwe. Nie dlatego, żebym był złym uczniem. Nie koncentrowałem się po prostu zbytnio na nauce i oceny nie kwalifikowały mnie do Bluszczowej Ligi. W ostatniej klasie pod znakiem zapytania stanęło nawet to, czy przyjmą mnie na Uniwersytet Północnej Karoliny, a była to uczelnia mojego ojca, gdzie miał pewne znajomości. Podczas jednego ze spędzanych w domu weekendów ojciec wyłuszczył mi, w jaki sposób mógłbym poprawić swoje szanse. Skończył się właśnie pierwszy tydzień szkoły i siedzieliśmy przy kolacji. Ojciec przyjechał do domu na trzy dni w związku z przypadającym na pierwszy poniedziałek września Dniem Pracy.
– Wydaje mi się, że powinieneś wystartować w wyborach na przewodniczącego samorządu szkolnego – powiedział. – Kończysz szkołę w czerwcu i myślę, że to będzie dobrze wyglądało w twoich aktach. Twoja matka jest zresztą tego samego zdania co ja.
Matka kiwnęła głową, przeżuwając fasolkę. Nie odzywała się wiele, gdy ojciec przemawiał, ale mrugnęła do mnie. Czasem wydaje mi się, że chociaż była słodka i dobra, lubiła patrzeć, jak przeżywam katusze.
– Nie sądzę, żebym miał szanse wygrać – odparłem.
Mimo że byłem prawdopodobnie najbogatszym dzieciakiem w szkole, z całą pewnością nie byłem najbardziej lubiany. Zaszczyt ten przypadał mojemu najlepszemu kumplowi Ericowi Hunterowi, który rzucał piłeczkę baseballową z prędkością niemal dziewięćdziesięciu mil na godzinę i jako fenomenalny quarterback dwa razy z rzędu doprowadził do zdobycia przez naszą drużynę futbolową tytułu mistrza stanu. Dziewczyny szalały za nim. Nawet jego nazwisko brzmiało odjazdowo.
– Oczywiście, że wygrasz – oświadczył ojciec. – My, Carterowie, zawsze wygrywamy.
Była to kolejna przyczyna, dla której nie lubiłem z nim przebywać. W trakcie tych rzadkich chwil, które spędzał w domu, chciał chyba ulepić ze mnie miniaturową wersję samego siebie. Dorastałem przeważnie bez niego i wskutek tego nie czułem się najlepiej, gdy przyjeżdżał do domu. To była pierwsza rozmowa, jaką odbyliśmy od kilku tygodni. Rzadko mówił ze mną przez telefon.
– A może ja wcale tego nie chcę? – broniłem się dalej.
Ojciec odłożył widelec, z wciąż tkwiącym na nim kawałkiem wieprzowego kotleta, i posłał mi ostre spojrzenie. Miał na sobie garnitur, mimo że w domu było ponad dwadzieścia pięć stopni, i to sprawiało, że jeszcze bardziej mnie onieśmielał. Swoją drogą, ojciec zawsze nosił garnitur.
– Uważam – wycedził powoli – że to dobry pomysł.
Wiedziałem, że kiedy mówi w ten sposób, sprawa jest przesądzona. Tak to wyglądało w mojej rodzinie. Słowo ojca było prawem. Jednak nawet gdy się zgodziłem, nadal nie chciałem tego robić. Nie chciałem marnować czasu, przez cały rok spotykając się raz w tygodniu po szkole – po szkole! – z nauczycielami, dyskutując na temat szkolnych potańcówek albo próbując zdecydować, jakiego koloru mają być szturmówki. Tak naprawdę tym właśnie zajmowali się wszyscy przewodniczący samorządu, przynajmniej za moich czasów. Kiedy szło o rzeczywiście ważne sprawy, uczniowie nie mieli nic do gadania.
Z drugiej strony wiedziałem jednak, że ojciec ma rację. Musiałem coś zrobić, jeśli miałem zamiar dostać się na uniwerek. Nie grałem w futbol ani w koszykówkę, nie grałem na żadnym instrumencie, nie należałem do klubu szachowego, kręglarskiego i żadnego innego. Nie wyróżniałem się w nauce… do diabła, nie wyróżniałem się w niczym. Ogarnięty depresją sporządziłem listę rzeczy, które potrafię robić, i szczerze mówiąc, nie było tego dużo. Umiałem zawiązać osiem różnych węzłów żeglarskich, umiałem przejść na bosaka po gorącym asfalcie dalej niż ktokolwiek, kogo znałem, umiałem przez trzydzieści sekund balansować pionowo ołówkiem na palcu… ale nie wydawało mi się, żeby którakolwiek z tych rzeczy miała znaczenie przy przyjmowaniu na studia. Leżałem więc w łóżku przez całą noc, powoli uświadamiając sobie, że jestem nieudacznikiem. Dzięki, tato.
Nazajutrz rano poszedłem do gabinetu dyrektora i wpisałem się na listę kandydatów. W wyborach kandydowały jeszcze dwie osoby: John Foreman oraz Maggie Brown. John nie miał żadnej szansy. Był facetem, który rozmawiając z tobą, potrafił wypruć ci nitkę z całego ubrania. Ale dobrze się uczył. Siedział w pierwszej ławce i podnosił rękę za każdym razem, kiedy nauczyciel zadawał jakieś pytanie. Proszony o udzielenie odpowiedzi prawie zawsze udzielał właściwej i obracał się z dumną miną, jakby udowodnił właśnie, jak bardzo przewyższa intelektem siedzących w klasie peonów. Eric i ja pluliśmy na niego, kiedy tylko nauczyciel odwracał się do nas plecami.
Z Maggie Brown sprawa wyglądała inaczej. Ona także dobrze się uczyła. Przez pierwsze trzy lata była członkiem rady szkolnej, a w trzeciej klasie została przewodniczącą samorządu klasowego. Jedynym jej minusem było to, że nie była zbyt atrakcyjna i w dodatku tego lata przybrała trzydzieści funtów na wadze. Wiedziałem, że żaden chłopak nie odda na nią głosu.
Przekonawszy się, z kim przyjdzie mi się zmierzyć, doszedłem do wniosku, że być może mam jednak jakąś szansę. Stawką była cała moja przyszłość, musiałem więc ustalić odpowiednią strategię. Pierwszy zaakceptował ją Eric.
– Jasne, nie ma problemu, każę głosować na ciebie wszystkim chłopakom z drużyny. Jeżeli naprawdę ci na tym zależy.
– Może także ich dziewczynom? – zasugerowałem.
Na tym w gruncie rzeczy polegała cała kampania.
Zgodnie z oczekiwaniami uczestniczyłem oczywiście w różnych debatach i rozdawałem durne ulotki pod tytułem „Co zrobię, jeśli zostanę przewodniczącym”, ostatecznie jednak zwycięstwo odniosłem prawdopodobnie dzięki Ericowi Hunterowi. Szkoła średnia w Beaufort liczyła tylko około czterystu uczniów, w związku z czym przeważyły głosy sportowców, a większość z nich i tak miała w głębokim poważaniu to, na kogo głosują. W końcu wszystko potoczyło się tak, jak zaplanowałem.
Zostałem wybrany na przewodniczącego wątłą przewagą jednego głosu. Nie miałem pojęcia, jakie ściągnie mi to na głowę kłopoty.
*
W poprzedniej klasie chodziłem z dziewczyną o nazwisku Angela Clark. Była moją pierwszą prawdziwą dziewczyną, chociaż trwało to zaledwie kilka miesięcy. Tuż przed wakacjami porzuciła mnie jednak dla chłopaka, który miał na imię Lew i pracował jako mechanik w warsztacie swojego ojca. Jego główną zaletą, z tego co pamiętam, było to, że miał naprawdę fajny samochód. Ubrany w biały podkoszulek, z wsuniętą pod rękaw paczką cameli, opierał się o maskę swojego thunderbirda i strzygąc oczyma w lewo i w prawo, wołał: „Cześć, maleńka” – kiedy tylko w pobliżu przechodziła jakaś laska. Był prawdziwym typem zwycięzcy, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.
Tak czy inaczej, zbliżał się bal na rozpoczęcie roku, a ja z powodu całej tej historii z Angelą wciąż nie miałem partnerki. W balu mieli uczestniczyć wszyscy członkowie rady uczniowskiej: obecność była obowiązkowa. Musiałem pomóc udekorować salę gimnastyczną i posprzątać następnego dnia, a poza tym te bale były na ogół całkiem udane. Zadzwoniłem do kilku dziewczyn, które znałem, ale miały już z kim iść, w związku z czym zadzwoniłem do kilku innych. Te również miały już partnerów. Na tydzień przed balem nie było praktycznie w czym wybierać. Pula poszukiwań zawęziła się do dziewczyn, które nosiły grube okulary i sepleniły. Beaufort nigdy nie był wylęgarnią piękności, ale musiałem przecież kogoś znaleźć. Nie chciałem iść na bal bez dziewczyny – jak by to wyglądało? Byłbym pierwszym przewodniczącym samorządu w historii, który przyszedł sam na bal na rozpoczęcie roku. Wiedziałem, że skończy się to tym, że będę przez całą noc nalewał poncz albo sprzątał rzygowiny w łazience. Takie rzeczy robili na ogół ludzie, którzy przychodzili bez partnerki.
Bliski paniki wyciągnąłem szkolny album z zeszłego roku i zacząłem go kartkować, szukając jakiejkolwiek dziewczyny, która mogłaby nie mieć chłopaka. W pierwszej kolejności przejrzałem strony z uczennicami najstarszej klasy. Wiele z nich wyjechało na studia, ale kilka zostało w mieście. Nie wydawało mi się, bym miał u nich wielkie szanse, lecz mimo to zadzwoniłem i okazało się, że moje obawy były słuszne. Nie udało mi się znaleźć żadnej dziewczyny, która chciałaby wybrać się ze mną na bal.
Po jakimś czasie wprawiłem się nawet w przyjmowaniu odpowiedzi odmownych, chociaż nie jest to rzecz, którą mógłbym się chełpić przed wnukami. Mama wiedziała, co jest grane, i w końcu przyszła do mojego pokoju i usiadła obok mnie na łóżku.
– Jeśli nie możesz znaleźć nikogo, z radością będę ci towarzyszyć – powiedziała.
– Dzięki, mamo – odparłem bez entuzjazmu.
Kiedy wyszła z pokoju, poczułem się jeszcze gorzej niż przedtem. Nawet moja mama nie wierzyła, że uda mi się kogoś znaleźć. Gdybym pokazał się tam razem z nią, nie zapomniano by mi tego i za sto lat.
Swoją drogą, na tym samym wózku jechał ze mną jeszcze jeden chłopak. Carey Dennison został wybrany na skarbnika i też nie miał z kim iść. Był facetem, z którym nikt nie mógł długo wytrzymać i wybrano go tylko dlatego, że nie miał żadnego kontrkandydata. Mimo to ledwie udało mu się przejść. Grał na tubie w orkiestrze dętej i miał ciało pozbawione wszelkich proporcji, jakby przestał rosnąć w połowie wieku dojrzewania. Z wielkiego korpusu wyrastały mu pająkowate ręce i nogi niczym u Hoo z Hooville, jeśli pamiętacie tę kreskówkę. Miał również piskliwy głosik – chyba właśnie dlatego tak dobrze grał na tubie – i stale zadawał wszystkim głupie pytania w rodzaju: „A gdzie pojechaliście w zeszłym tygodniu? A dobrze się bawiliście? A były tam jakieś dziewczyny?”. Nie czekał nawet na odpowiedź, lecz kręcił się dookoła jak fryga, tak że trzeba było bez przerwy obracać głowę, żeby go widzieć. Przysięgam, że był chyba najbardziej denerwującą osobą, jaką w życiu spotkałem. Wiedziałem, że jeśli nie znajdę partnerki, będzie stał przy mnie przez cały wieczór, zasypując pytaniami niczym jakiś szalony prokurator.
Kartkowałem więc dalej album, tam, gdzie zamieszczone były zdjęcia dziewczyn z trzeciej klasy, gdy mój wzrok padł nagle na Jamie Sullivan. Wahałem się tylko sekundę, a potem przewróciłem szybko kartkę, przeklinając się za to, że w ogóle o tym pomyślałem. Przez następną godzinę szukałem kogoś, kto wyglądałby chociaż w połowie tak przyzwoicie, powoli jednak uświadomiłem sobie, że nie został już nikt. W końcu przerzuciłem kartki z powrotem i ponownie się jej przyjrzałem. Nie wygląda wcale tak źle, stwierdziłem, i jest naprawdę słodka. Chyba mi nie odmówi.
Zamknąłem album. Jamie Sullivan? Córka Hegberta? Nie ma mowy. W żadnym wypadku. Moi przyjaciele upiekliby mnie żywcem.
Ale jeśli alternatywą miało być pójście na bal z własną matką, zmywanie wymiotów albo nawet, broń Boże, Carey Dennison?
Przez cały wieczór analizowałem wszystkie za i przeciw. Wierzcie mi, kilkakrotnie zmieniałem decyzję, ostatecznie jednak wybór był oczywisty, nawet dla mnie. Musiałem zaprosić Jamie na bal i przemierzając pokój, zacząłem zastanawiać się, jak to najlepiej zrobić.
Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę z czegoś strasznego, czegoś absolutnie przerażającego. Uświadomiłem sobie mianowicie, że Carey Dennison robi prawdopodobnie w tym momencie dokładnie to samo co ja. Niewykluczone, że przeglądał właśnie ten sam album! Może i miał nie po kolei w głowie, na pewno jednak nie był facetem, który lubi zmywać po kimś rzygi, a gdybyście znali jego matkę, wiedzielibyście, że miał jeszcze gorszą alternatywę niż ja. Co będzie, jeśli pierwszy zaprosi córkę pastora? Jamie mu nie odmówi, a realnie rzecz biorąc, była jego jedyną opcją. Nikt prócz niej nie zgodziłby się za żadne skarby mu towarzyszyć. Jamie wszystkim pomagała – była jedną z tych świętych, które każdemu dają równe szanse. Wsłuchując się w piskliwy głosik Careya, wyczuje pewnie dobro emanujące z jego serca i od razu się zgodzi.
Siedziałem więc w swoim pokoju, umierając ze strachu, że Jamie może nie pójść ze mną na bal. Prawie nie spałem tej nocy, co było chyba najdziwniejszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała. Nie sądzę, by zamiar zaproszenia Jamie na bal przysporzył komukolwiek tylu zgryzot. Zamierzałem pogadać z nią z samego rana, póki jeszcze miałem odwagę, Jamie nie było jednak w szkole. Przypuszczałem, że pojechała do sierocińca w Morehead City, tak jak robiła to co miesiąc. Kilkoro z nas próbowało urwać się pod tym pretekstem ze szkoły, ale Jamie była jedyną osobą, która dostawała zgodę. Dyrektor wiedział, że naprawdę będzie coś czytała dzieciom, robiła na drutach albo po prostu bawiła się z nimi w różne gry. Nie było obawy, że wymknie się na plażę, pójdzie do baru U Cecila albo coś w tym rodzaju. Sama taka myśl była śmieszna.