- promocja
- W empik go
Jeśli jakimś cudem... - ebook
Jeśli jakimś cudem... - ebook
Kiedyś powiedział, że jeśli los znowu skrzyżuje ich ścieżki, zrobi wszystko, by ją poślubić. Ale z upływem lat wiele się zmieniło...
Jeden niewiarygodny dzień i jedna noc tysiące kilometrów od domu całkowicie zmieniły życie Aurory. Przeznaczenie wepchnęło ją prosto w ramiona nieziemskiego chłopaka, Mala, który grał na gitarze na środku ulicy w Dublinie i natychmiast zawładnął jej sercem. Oboje wiedzieli jednak, że są w momencie życia, w którym nie mogą zostać parą, a rozstania nie da się uniknąć. Na barowej serwetce spisali więc kontrakt: jeśli jakimś cudem jeszcze kiedyś się spotkają, zrobią wszystko, aby być razem.
Osiem lat później los ponownie łączy ich ścieżki. Rzecz w tym, że Rory wiedzie idealne życie – ma dobrą pracę, cudownego chłopaka i plany na przyszłość. Mal zatrzymał jednak serwetkę, na której spisali swoją przysięgę. Czy mężczyzna zażąda dotrzymania warunków zawiązanej pod wpływem impulsu umowy? Czy Rory dotrzyma słowa?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67137-60-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obecnie
Rory
Całe moje życie mieści się w pięknej okrągłej kuli śnieżnej. Dokładnie takiej, jaką podnosi się z zakurzonej półki po latach. Jest niewstrząśnięta, cicha i spokojna. Wewnątrz zadbana szwajcarska wioska wygląda idealnie. I poniekąd taka jest. Mam dwadzieścia sześć lat i wydaje mi się, że moje życie jest poukładane.
Idealna praca.
Idealne mieszkanie.
Idealna współlokatorka.
Idealny chłopak.
Idealne kłamstwa.
Cóż, nie wszystko jest kłamstwem. Moje osiągnięcia są prawdziwe. Ciężko na to wszystko zapracowałam. Problem w tym, że osiem lat temu obiecałam z nich wszystkich zrezygnować w mgnieniu oka, jeśli znowu na niego wpadnę. Tylko że wtedy nie byłam tą samą osobą, którą jestem teraz.
Byłam zagubiona. Cierpiałam. Rozpadłam się. Miałam mętlik w głowie.
Ale to nie ma już znaczenia, bo to przeszłość, a życie toczy się dalej i teraz o nim nie myślę. Nie. Nie ma mowy.
To niemożliwe.
Tylko dlaczego w takim razie nie potrafię oderwać wzroku od tajemniczego nieznajomego, który wchodzi do sali balowej w hotelu Beerchman i przyciąga uwagę wszystkich gości?
Zaczerwienione policzki, wychłostane nieubłaganym zimowym wiatrem, arystokratycznie zarysowana kwadratowa szczęka, rzymski nos i usta stworzone do najgrzeszniejszych przyjemności. Do tego potargane, czarne jak węgiel włosy zwijające się przy uszach niczym bluszcz sterczący we wszystkie strony. Lekko skośne oczy o ponurym spojrzeniu i wąskie biodra dodają mu jeszcze więcej atrakcyjności. Wygląda idealnie. Zbyt idealnie.
Spodziewam się, że to okrutny książę z bajki, dlatego staram się znaleźć coś, co wskazywałoby na jego nieśmiertelność lub brak człowieczeństwa. Jakiś dowód na to, że jego doskonałość nie jest realna.
Jakieś spiczaste uszy, długie kły, mały ogon.
No dalej, Boże, daj mi jakikolwiek znak.
Jest wysoki, ale nie na tyle, by się wyróżniać. Nie, Malachy Doherty nie potrzebuje dużego wzrostu, wyszukanych ubrań czy milionów na koncie, żeby wzbudzać w ludziach zachwyt. Sama jego obecność wystarczy, by kobiety padły przed nim na kolana. Widziałam na własne oczy. I teraz też to dostrzegam.
Wszyscy na sali, włącznie ze mną, skupiają wzrok na tym enigmatycznym mężczyźnie.
Przestań, Rory. To nie on.
Gdybym tylko mogła zobaczyć jego oczy, wtedy miałabym pewność i mogłabym się uspokoić. Nikt inny nie ma takich oczu jak on. Są w rzadkim odcieniu fioletu, trochę jak cukierki.
„To skutek braku melaniny oraz światła odbijającego się w czerwonych naczyniach krwionośnych”, wyjaśnił Mal tej nocy, gdy skradł mi niewinność, serce i majtki. Wszystko za jednym zamachem.
Obserwuję, jak mężczyzna mija ochronę i sprężystym krokiem wchodzi do pomieszczenia dla VIP-ów, ignorując zaciekawione spojrzenia i podniecone jego widokiem kobiety. Nawet celebrytki się na niego rzucają, gonią za jego leniwym krokiem, starają się zagadać potężnego łysego ochroniarza, żeby podniósł czerwoną linkę oddzielającą śmiertelników od bogów.
Mężczyzna, który nie może być Malem, idzie w stronę baru, skupiając na czymś wzrok. A raczej na kimś: znanym producencie muzycznym Jeffie Rynerze. Dziewczyna, którą wypromował, gwiazda R&B Alice Christensen, na scenie znana jako Alicious, siedzi mu na kolanach. Czterdziestoletnia twarz Jeffa jest zaróżowiona od nadmiaru alkoholu i koki.
Kiedy mężczyzna do niego podchodzi, Jeff wstaje, a dziewczyna zsuwa się z jego kolan i z trzaskiem ląduje na podłodze. Facet przeskakuje przez nią i biegnie do Pana Tajemniczego. Teatralnie pada przed nim na kolana, wyciąga z kieszeni marynarki plik pieniędzy i macha nimi obcemu przed twarzą. Mężczyzna, który na pewno nie jest Malem, uśmiecha się chłodno, wyciąga banknoty spomiędzy serdelkowatych palców Jeffa i wkłada pieniądze do kieszeni, mówiąc coś. Po tych słowach Ryner podnosi się gwałtownie.
Cóż, teraz mam już pewność.
Mal prędzej by umarł, niż dogadał się z taką szychą jak mój szef. Prędzej stanąłby w płomieniach, niż zjawił się na eleganckiej gali. Prędzej wypiłby cyjanek prosto z butelki, niż porozmawiał z kimś takim jak Jeff Ryner.
Mal nie jest oziębły, arogancki czy wyniosły. Sam obcina sobie włosy, przybija piątkę z nieznajomymi i uważa, że brązowy sos z butelki jest lekarstwem na wszystkie problemy tego świata. Mal nienawidzi ekstrawaganckich wydarzeń, magazynów rozrywkowych, mainstreamowych wytwórni czy wyszukanego jedzenia. Uwielbia za to swoją matkę, rozmowy o bzdurach, picie na umór i pisanie piosenek na podwórku przy swoim domu, pod czystym nocnym niebem. Nie chciał przyjąć czeku na szesnaście patyków od gwiazdki popu, która próbowała odkupić od niego prawa do jednej z jego piosenek – zrobił to dla beki, bawiło go to, że menedżer i agent nie potrafią zrozumieć prostego słowa „nie”.
Tylko że to było osiem lat temu – odzywa się we mnie cichy głos. I wszystko trwało dobę.
Co ja wiem o współczesnym Malachym Dohertym?
Co ja kiedykolwiek o nim wiedziałam?
– Tu jesteś.
Callum łapie mnie w talii. Podskakuję, jego nadęty brytyjski akcent na chwilę mnie dezorientuje.
– Najpiękniejsza kobieta na całej sali. – Jego zimne od wiatru usta muskają mnie za uchem.
– Jednak dotarłeś. – Obracam się, zakładam mu ramiona na szyję i machinalnie całuję go w usta. Wciąż ma na sobie szary garnitur, w którym był w biurze.
– Przecież zawsze dotrzymuję słowa. – Marszczy nos.
To prawda. Callum jest najbardziej punktualnym i godnym zaufania człowiekiem, z jakim się spotykałam. Jest zupełnym przeciwieństwem postrzelonego Mala, na którym nie można polegać. Kiedy patrzę na mojego chłopaka, widzę, że włożył mój ulubiony krawat, zielony ze złotym wzorkiem. Pamiętał. Kiedy po dwóch tygodniach naszego związku zauważyłam go w sklepie, powiedziałam mu, że kojarzy mi się z Irlandią. Callum od razu go kupił.
Wyciągam z torebki nikona D18, którego dostałam od mojego chłopaka na urodziny, i robię mu zdjęcie – udaje mi się uchwycić dumny uśmiech bogatego chłopaka i wzrok, który szuka u mnie aprobaty.
Odkąd cztery lata temu skończyłam na uczelni kierunek związany ze sztuką, pracowałam w Blue Hill Records jako fotografka. Zarabiałam niewiele, ale to i tak lepsze niż nic – bo tyle dostawałam w trakcie stażu, który trwał trzy lata. Oprócz tego pracowałam na ułamek etatu jako barmanka, żeby opłacić kosmiczny czynsz na Manhattanie.
Wcale nie musiałabym żyć jak typowa biedna dziewczyna z Manhattanu. Dostałam spadek po zmarłym ojcu, ale nie zamierzam z niego korzystać. Nigdy nie miałam tego w planach. Gdybym tylko mogła, spaliłabym te pieniądze, ale wtedy moja mama dostałaby zawału serca, a nie chcę mieć jej na sumieniu.
Nigdy nie tknęłabym tych pieniędzy. Wolałabym odzyskać tatę.
– Wyglądasz cudownie, kochanie. – Callum łapie mnie za podbródek i unosi moją głowę.
Naprawdę? Jestem przeciwieństwem dziewczyny, która pasowałaby do takiego typa jak Callum – jasna karnacja granicząca z chorobliwą bladością, wielkie zielone oczy zawsze obrysowane grubą czarną kreską, kolczyk w nosie i nieprzemijająca miłość do punk rocka i wszystkiego, co z nim związane. Możliwe, że jako prawie dwudziestosiedmiolatka jestem już za stara na taką stylówkę.
Mam srebrne ombre, ale już widać rudy odrost. Jak truskawki na śniegu, stwierdza Callum zawsze wtedy, gdy włosy mi odrastają. Dzisiaj związałam je w niedbały kucyk i włożyłam sukienkę w biało-czerwone paski, buty na płaskiej podeszwie i choker z ćwiekami. Innymi słowy, mogłabym uchodzić za wiktoriańskiego ducha, który zagubił się w sklepie dla nastolatek.
Czasami odnoszę wrażenie, że właśnie to przyciągnęło do mnie Calluma. Ten elektryzujący, buntowniczy look, który podrasowałby jego wygląd lepiej niż jakakolwiek plastikowa żonka na pokaz.
„Patrzcie, Callum wygląda na takiego otwartego i modnego z tą swoją artystką hipsterką. To nie jest dziewczyna, która zna z imienia wszystkich sprzedawców w drogich butikach”.
– Wyglądam jak z obsady _Soku z żuka_. – Wybucham śmiechem i całuję go w szyję. Jego wibrujący śmiech wstrząsa moim ciałem.
Callum odgarnia dłonią kosmyk moich włosów, który wyswobodził się z gumki, i przyciska usta do odsłoniętej szyi.
– Lubię ten film.
Nigdy go nie widział. Powiedział mi to na pierwszej randce, ale poprawienie go wydaje mi się bezsensowne – trochę jakbym próbowała doszukiwać się w naszym związku nieistniejących problemów.
– Wiesz, co jeszcze lubię? – Pochyla głowę, żeby znowu mnie pocałować. – Ciebie, w tym naszyjniku od Tiffany’ego, który ci kupiłem.
Tak, dostałam od niego łańcuszek wraz z elegancką suknią, bo może i jestem superfajna, ale najwyraźniej nie na tyle, by prezentować się w ten sposób przy jego ułożonych przyjaciołach.
– Lepiej uważaj, za kilka miesięcy kończę dwadzieścia siedem lat. Jeszcze coś mi wpadnie do głowy – droczę się z nim. Wypowiadam te słowa beznamiętnie, ale wiem, jak bardzo lubi tego słuchać.
– Mój ojciec powiedział mi kiedyś, że nie wolno grozić dziwce fiutem. Wiesz, co to oznacza, Auroro Belle Jenkins?
Oto mój chłopak, makler, wilk z Wall Street. Uczęszczał do Eton i Oksfordu. Ma nienaganne maniery i uwielbia świntuszyć.
Jego jedyną wadą jest to, że jest kandydatem idealnym, którego zawsze pragnęła dla mnie matka.
Bogaty. Potężny. Z dobrej rodziny.
Stabilny. Słodki. Nudny.
Moja mama nie wie jednak, że lubię Calluma pomimo tych wszystkich cech, a nie ze względu na nie. Opierałam się jego zalotom przez pół roku, bo wiedziałam, że on by się jej spodobał, a mojej matce zazwyczaj podobają się rzeczy sztuczne i płytkie.
Callum uganiał się za mną miesiącami. W końcu któregoś razu zjawił się w barze pod jego mieszkaniem – w którym, jak się składa, pracuję – i trzasnął dłonią w blat.
– Powiedz, co mam zrobić, żeby cię zdobyć – wybąkał tamtego wieczora.
– Postaraj się nie zachowywać tak sztywno i racjonalnie – odparłam z kamienną twarzą. – Uosabiasz wszystkie cechy, których moja matka pożąda w facecie. A ona chce tego, co niewłaściwe.
– To dlatego ciągle mi odmawiasz? – Zmarszczył brwi zdezorientowany. – Przychodzę tutaj co wieczór, błagam cię o szansę, a ty za każdym razem mnie odpychasz, bo jeszcze, broń Boże, spodobam się twojej matce?
Wzruszyłam ramionami i sięgnęłam do zmywarki po zaparowaną szklankę, by ją wytrzeć.
– Jestem totalną życiową ofiarą, skarbie. Zawaliłem pierwszy rok na Oksfordzie. I to nie dlatego, że za mało się starałem.
Uniosłam jedną brew, patrząc na niego z powątpiewaniem. To dla mnie za słaby argument.
Callum westchnął i zaczął wymachiwać ramionami, jakby rozgrzewał się przed maratonem.
– No dobrze, to pomyślmy. Na dupie mam znamię w rozmiarze pięści. Wciąż jem na śniadanie płatki Lucky Charms. Codziennie. Mój trener personalny twierdzi, że mam łapy jak Rhys Ifans, znany również jako współlokator Hugh Granta z _Notting Hill_. I… I… Nie potrafię pływać! – Triumfalnie wyrzucił ręce w powietrze, a wszyscy wokół spojrzeli na nas z uśmiechem.
Zachichotałam, kręcąc głową. Może daleko mu do ideału, ale również do toksycznych facetów, do jakich zazwyczaj mnie ciągnęło. Debbie, znana również jako moja mama, zawsze narzekała, że znajduję sobie samych złych partnerów – takich, których nie da się zrozumieć, z problemami, popapranych, którzy mogą mi zaoferować co najwyżej ból głowy i chorobę weneryczną.
To nie do końca kłamstwo. Nie szukałam mężczyzny zbyt często, ale jak już się jakiś trafił, to zawsze z całą wiązanką problemów.
Callum oparł się klatą o ladę, przyłożył dłonie do ust i udał, że szepcze mi na ucho.
– Mogę ci zdradzić sekret?
– Odnoszę wrażenie, że i tak to zrobisz.
– Myślę, że zostałaś mi zesłana specjalnie po to, by mnie zniszczyć.
Roześmiałam się i zrobiłam krok w tył. Przypomniałam sobie rozmowę z Malem sprzed lat, bo wtedy usłyszałam dokładnie te same słowa. To, co ja i Mal sobie mówiliśmy, zawsze czaiło się w odmętach mojego umysłu.
Mal powiedział, że mogłabym go zabić.
Nie wiedział, że poniekąd to on mnie zabił.
Każdy dzień bez niego ciągnął się w nieskończoność, wolno jak ślimak, i zostawiał za sobą oślizgły ślad.
– Okej, kolego. Czas wezwać ci taksówkę. – Poklepałam Calluma po dłoni.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mieszka na górze.
– Mówię poważnie – nadąsał się.
Dobrze wiedział, że jest atrakcyjny, a jego akcent działał cuda. Znał sztuczki, potrafił nakłonić dziewczynę, by dała mu swój numer. Niestety, ja byłam odporna na jego urok.
Odłożyłam kolejną szklankę i przerzuciłam sobie ścierkę przez ramię.
– A mogę ci zdradzić jeszcze jeden sekret? – Przesunął kciukiem po ustach.
Zauważyłam, że są bardzo ponętne.
– Czy ty zawsze prosisz o pozwolenie, zanim coś powiesz? – Przekrzywiłam głowę.
Wybuchnął śmiechem.
– Wierz mi lub nie, ale zazwyczaj to mnie proszą o pozwolenie. W każdym razie nie jestem pijany. Zamówiłem dzisiaj tylko to piwo, a nawet go nie skończyłem. Nie przyszedłem tutaj, żeby się nawalić, Auroro, tylko dla ciebie.
Skupiłam wzrok na kuflu. Miał rację. Wiedziałam o tym, bo sama co wieczór go obsługiwałam. Dotarło do mnie, że jest całkowitym przeciwieństwem Mala – nosił drogie ubrania, był uprzejmy, trzeźwy. Może właśnie tego potrzebowałam, żeby pozbyć się myśli o irlandzkim poecie.
Co oznaczało również, że Callum zupełnie nie przypominał mojego ojca.
A to z kolei oznaczało, że powinnam dać mu szansę, chociażby ze względu na moje zdrowie psychiczne.
Dzięki niemu mogłam mieć szansę naprawić błędy, spróbować ponownie, zrehabilitować się.
– No więc? Pójdziesz ze mną na randkę? – błagał. – Udowodnię ci, że będę cudownie niestabilny emocjonalnie, odrobinę niekompetentny i zapewnię całą masę niespodziewanych doznań. Obiecuję.
– Dobra. – Przewróciłam oczami, chichocząc.
– Ha! – Triumfalnie uderzył ręką w bar. – Kusi cię ta niestabilność, prawda? – Ponownie rozsiadł się przy barze, odpychając od siebie piwo, jakby w końcu mógł to zrobić, jakby go brzydziło. – Laski zawsze na to lecą – stwierdził.
Biorę głęboki wdech, patrząc w oczy Callumowi na sali.
– Jestem pewna, że masz dużo do powiedzenia w kwestii dziwek i fiutów – stwierdzam. Jego erekcja pulsuje między moimi nogami, mimo że dzielą nas warstwy ubrań.
Przy okazji: Callum okłamał mnie tamtego wieczora w barze. Nie ma w nim ani odrobiny nieprzewidywalności, ryzyka. Jest na wskroś poukładany. A co do tego znamienia – jego skóra jest nieskalana jak czysta kartka.
Callum Brooks jest atrakcyjnym grzecznym chłopcem – takim, co ma domek letniskowy, chce mieć dwa i pół dziecka – bo tyle według statystyk ma przeciętny Amerykanin – nosi koszulki polo i golfy oraz białe skarpetki, ma piaskowe włosy, imponujący wzrost i ciało biegacza. Summer, moja najlepsza przyjaciółka, często żartuje, że dla Davida Duke’a, Wielkiego Mistrza Ku Klux Klanu, byłby mężczyzną idealnym.
Callum patrzy mi głęboko w oczy.
– Jestem typowym monogamistą, mam trzydzieści dwa lata, a nasz związek ma prawie rok. Zobowiązania mnie nie przerażają, Rory. Gdybym mógł postawić na swoim, jutro mieszkałabyś w moim domu.
Rozpinam jego marynarkę i poluzowuję krawat, żeby mieć co zrobić z rękami. Lubię Calluma, ale w moich oczach nasz związek wciąż jeszcze trwa za krótko.
A Malowi w ciągu doby zdążyłaś obiecać, że będziesz jego na zawsze, wtrąca głos w mojej głowie.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam zbyt wiele o penisach i orgazmach, które nie byłyby wynikiem masturbacji. Właśnie w ten sposób próbuję usprawiedliwić osiemnastoletnią siebie.
Callum pospiesznie prowadzi nas do stolika. Siadamy obok grupy garniaków z działu księgowości i marketingu, którzy na pierwsze danie pałaszują ceviche i rozmawiają o funduszach powierniczych i ostatnio modnych ośrodkach letniskowych, do których wybierają się ludzie, którzy mają dosyć Hamptons. Callum z łatwością włącza się do rozmowy, sącząc napój gazowany – bez kropli alkoholu, muszę zaznaczyć. Skupiam się na moich znajomych i staram się zapomnieć o mężczyźnie w pokoju VIP-owskim.
Jak już wcześniej mówiłam, to na pewno nie jest Mal. Dobra, niech będzie. Posłuchajmy mojej najbardziej szalonej części umysłu i załóżmy, że to jednak on – no i co z tego? Nawet mnie nie widział. Przecież do niego nie podejdę. Pewnie przyjechał do miasta na kilka dni. Mal jest bardzo oddany swojej rodzinie, swojemu gospodarstwu i krajowi. Wiedziałam o tym, kiedy go poznałam. Ten człowiek nigdy nie przeprowadziłby się do Ameryki. Nawet dla dziewczyny.
Tym bardziej dla dziewczyny.
A już na pewno nie takiej.
Nigdy nie zależało mu też na pieniądzach.
Skubię paluszek chlebowy, wypijam dwa kieliszki wina i włączam się do żarliwej rozmowy, która odbiegła od tematu domków letniskowych i teraz dotyczy najlepszych publicznych łazienek na Manhattanie (prowadzi ta w sklepie Crate and Barrel na rogu Houston i Broadway), gdy nagle Whitney, asystentka Rynera z piekła rodem, podchodzi do naszego stolika, kręcąc biodrami. Jej krótki platynowy bob jest tak precyzyjnie przycięty, że fryzjer musiał chyba wspomagać się linijką. Dziewczyna ma na sobie jakąś suknię w stylu BDSM, wykonaną ze skórzanych pasków, które ledwie zakrywają jej klatkę piersiową i sutki. Przekrzywia głowę i wydyma szkarłatne usta.
Wszyscy przestają mówić, bo Whitney potrafi dochować tajemnicy, tak jak ja potrafię trzymać się z dala od węglowodanów. Przykład? Wino i paluszki chlebowe.
– Auroro – mruczy dziewczyna, kładąc zadbaną dłoń na biodrze.
Wszyscy nazywają mnie Rory, ale tylko ona używa mojego pełnego imienia. Kiedyś podczas sesji fotograficznej dla jakiejś gwiazdki popu, na której Whitney zjawiła się z Rynerem, wyraziłam niechęć do swojego imienia. Od tamtego czasu nazywa mnie Aurorą. Gdybym powiedziała jej, że mam alergię na pieniądze, od razu przelałaby na moje konto cały firmowy budżet.
Interesujący pomysł.
– Whit. – Wkładam do ust ostatni kawałek paluszka chlebowego, nawet nie patrząc jej w oczy.
– Pan Ryner chciałby zamienić z tobą słowo na balkonie. – Patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi. Przysięgam, Whitney czerpie chorą satysfakcję z tego, że może odchrząknąć i dodać sugestywny tonem: – Sam na sam.
Ściągam łopatki i zadzieram podbródek, idąc w stronę tarasu dla VIP-ów. Po drodze piję trzeci kieliszek wina na odwagę. Ryner to dziewięćdziesięciokilogramowy oblech skłonny do molestowania seksualnego, szczególnie gdy się naćpa i nachla. A teraz zdecydowanie tak jest. Wciskam serwetkę z logo hotelu do kieszeni sukienki. Obracam się i widzę, że Whitney zajmuje moje miejsce i przesuwa czerwonymi szponami po ramieniu Calluma, uśmiechając się do niego cukierkowato. Whitney za wszelką cenę chciałaby udowodnić, że jest lepsza ode mnie. I pewnie jest w kategorii „Najlepsza podróba kury domowej ze szpanerskiego osiedla na obrzeżach miasta”.
Zauważam, że dziewczyna szepcze coś do Calluma, a on ściąga brwi i gwałtownie kręci głową. Nie wiem, co mu powiedziała, ale widać, że jest oburzony jej słowami.
Przechodzę przez dwuskrzydłowe drzwi i okazuje się, że na balkonie nikogo nie ma. Jest tu zimniej niż w sercu mojej matki. Pocieram ramiona, przeklinając się pod nosem za to, że zostawiłam płaszcz w środku. Podchodzę do barierki i podziwiam widoki.
Nie dość, że jest tu jak w kostnicy, to jeszcze mnie zawsze jest zimniej niż innym. Od urodzenia, a raczej odkąd pamiętam, noszę swetry i puchate kurtki na każdą okazję. Mam wrażenie, że moją skórę przez cały czas pokrywa niewidzialna warstwa lodu.
Unoszę głowę, patrzę na gwiazdy, podziwiam ich piękno nawet w taką pogodę.
Słyszę za sobą jakieś kroki. Coś ciężkiego opada na moje ramiona – jakiś wełniany płaszcz, wciąż ciepły. Pachnie męsko, czymś luksusowym: czystą ziemią, sosną, dymem i jakąś drogą wodą kolońską. Obok mnie czai się czyjś cień. Mężczyzna stawia szklankę z whiskey na szerokiej marmurowej balustradzie. Jego łokieć niemal dotyka mojego.
Obracam głowę, spodziewając się Rynera, ale staję twarzą w twarz z… Malem.
Moim Malem. To jednak był on.
Malachy Doherty i jego oczy w kolorze bzu oraz hipnotyzujący uśmiech. Przypominam sobie o kontrakcie, który spisałam z nim na serwetce. O fragmencie mojego serca, którego już nigdy mi nie odda.
Teraz jednak on się nie uśmiecha. Nie wydaje się zadowolony na mój widok.
Kiedyś powiedział mi, że jeśli znowu się spotkamy, to poślubi mnie za wszelką cenę. Ale to było niemal dekadę temu. Pod wpływem alkoholu, pożądania i młodości. I możliwości.
Mal otwiera usta.
– Witaj, kochanie.
Gdy słyszę jego szorstki irlandzki akcent, kolana się pode mną uginają i muszę złapać się barierki, żeby nie stracić równowagi.
Pierwsze płatki śniegu wirują w powietrzu. Lądują na moim nosie, rzęsach, ramionach. W mojej kuli śnieżnej rozpętała się burza.