- W empik go
Jeśli wrócisz - ebook
Jeśli wrócisz - ebook
Kacper Strzelec wkracza w trzydziesty trzeci rok życia. Firma, którą prowadzi od dwóch lat, odnosi sukcesy, a jego kariera nabiera tempa. Podczas urodzinowego obiadu u rodziców, pod naciskiem bliskich, wyznaje, że jego związek z dziewczyną nie ma przyszłości. To nie koniec nowin. Ojciec oświadcza, że jego firma upada. Rodzice Kacpra zostaną z wielomilionowym długiem i wydaje się, że nic nie jest w stanie zapobiec tragedii. Niespodziewanie pomysł na pomoc rodzinie podsuwa dziadek. Składa chłopakowi propozycję nie z tego świata. Kacper ma pójść w ślady dziadka i wyruszyć w podróż do przeszłości. Dziadek twierdzi, że to właśnie skoki w czasie umożliwiły mu zdobycie rodzinnego majątku. Wnuczek podejrzewa u niego pierwsze objawy Alzheimera. A co, jeśli mężczyzna nie kłamie?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-0778-2 |
Rozmiar pliku: | 635 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie umyję zębów
Nie będę musiał także zmieniać ubrania
Tylko buty włożę
Na długą drogę
(…)
Powoli wspinać się będziemy
A gdy osiągniemy szczyt
Zobaczysz miliony spadających czy wznoszących się gwiazd
Lecz nie będziemy mieli żadnych życzeń
Staniemy na skraju i nie patrząc na siebie skoczymy
Nasze cienie zostaną – może zawrócą
A my lecieć będziemy frunąć gdzieś
Jeśli przyjdziesz…
Grzegorz Przemyk, _Jeśli przyjdziesz_ROZDZIAŁ 1
Z trudem rozkleił oczy i spojrzał na budzik. 6:23. Nie biegam dzisiaj, pieprzę to. Dziewięć minut później telefon zagrał znany utwór Imagine Dragons. Z precyzją zombie trafił palcem w drzemkę. Nie odparł trzeciego ataku o 6:38. Spojrzał przez okno. Lekko prószył śnieg. Ten luty nie był na tyle ostry, żeby odpuszczać treningi. Szklanka wody i jazda. Zawlókł zwłoki do łazienki. Zęby, zimna woda na twarz, bezszwowa bielizna termo, dres, profesjonalny bezrękawnik utrzymujący ciepło, drogie najki. W uszach poranna playlista. Szybkie sześć kilometrów, które dziś nie były tak szybkie. Znowu łazienka, prysznic, jogurt z muesli, latte macchiato do kubka i w dalszą drogę.
Zanim dojechał do firmy na 8:45, odpisał na pięć maili, wysłał trzy esemesy i odrzucił cztery połączenia. Nie lubił gadać z klientami przed drugą macchiato, od której zaczynał funkcjonowanie w biurze. Ciekawe, czy Jezus też był tak zajechany w wieku trzydziestu trzech lat, pomyślał, między jednym mailem a drugim. O 11:00 kolejna rozmowa rekrutacyjna. To chyba bluźnierstwo, skonstatował, siedząc naprzeciw kolejnej kandydatki na swoją asystentkę. Naprawdę potrzebował asystentki. Od dwóch lat rozkręcał swoją firmę PR-ową i wreszcie zażarło. Posypały się zlecenia, kilka nawet bardzo dużych, a jedno ogromne – dla wielkiego koncernu kosmetycznego. Niedawno podpisał z nimi umowę i wreszcie czuł, że zaczyna żyć, tak jak chciał. Tak jak planował. Przeprowadzili się do nowego biura przy Kruczej. Musiał być blisko największego klienta.
Kandydatka się rozwijała. Nie słuchał jej, zastanawiał się, czy te dwa tysiące lat temu, bez komórek, maili i nawet faksów, mieli łatwiej czy trudniej niż my dziś. Ale gdyby Jezus miał smartfona, to pewnie by tak nie skończył.
– Oczywiście jestem bardzo sumienna, obowiązkowa i pracowita. Jestem otwarta na nowe wyzwania…
Nie powinienem tak myśleć o Jezusie, skarcił się w myślach. A może odbija mi, bo jutro kończę te chrystusowe trzydzieści trzy lata? Przecież to tylko cyferki.
– Dziękuję. Odezwiemy się do pani po przesłuchaniu wszystkich kandydatów.
Spojrzał w kolejne CV: Monika Szuster, 28 lat. Z takim wykształceniem to trochę za stara jak na asystentkę. Kiedy otworzyły się drzwi, momentalnie zmienił zdanie. Jeszcze zanim zaczęła mówić. Była zjawiskowa.
Ta rozmowa kwalifikacyjna minęła błyskawicznie. Miał wrażenie, że dopiero weszła i usiadła przed nim. A to już sześćdziesiąt minut. Studia na dziennikarstwie, roczne stypendium w Stanach, potem kolejny rok w Australii. Pół roku w Finlandii i powrót do kraju. Doświadczenie zawodowe niewielkie, ale czemu zwracać na to uwagę, jak się ma inne walory. Nad zbieranie doświadczeń zawodowych przedkładała zbieranie doświadczeń życiowych. Pół roku tu, pół roku tam. Wreszcie czas na etat. Okej, mnie to pasuje, pomyślał. Uśmiechnął się do niej, kiedy wychodziła. Miał nadzieję, że szybko znowu ją zobaczy.ROZDZIAŁ 2
Trzydzieści trzy lata. Nie zrobił imprezy urodzinowej. Zrobili ją za niego rodzice. Może w przyszły weekend wyskoczy ze znajomymi do knajpy. A może nie. Ojciec przygotował obiad. Kacper wiedział, że to będzie ciężki dzień. O 14:00 obiad z rodzicami, o 18:30 kolacja z Laurą. Wiedział, że dzień zakończy się katastrofą. Czuł to w kościach. A nawet planował to. Kontrolowana katastrofa zawsze jest lepsza od niekontrolowanej.
– A gdzie Laura? – zapytała mama, kiedy stanął w drzwiach.
Pocałował ją w policzek i bez słowa wszedł do domu rodziców. Domu, który kiedyś był dla niego całym światem. To nie był tylko dom. To była świątynia, a zarazem miejsce, które było świadkiem wielu jego przemian. Bezpieczeństwo, dzieciństwo, szkoła, potem pierwsza miłość i serce złamane po raz pierwszy. Kłótnie z przyjacielem, pierwsze udane i nieudane biznesy. Noce z kumplami, jackiem danielsem i konsolą, zakuwanie do egzaminów do białego rana, randki, imprezy, trawka. To wszystko tutaj.
Miał dwanaście lat, kiedy się tu wprowadzili. Firma ojca zaczęła się rozrastać w błyskawicznym tempie. Rodzice nie żałowali pieniędzy, ale mimo wszystko starali się nie przesadzać. Salon był obszerny, duże okna i wielkie drzwi tarasowe. Nowoczesne meble ze smakiem połączono z antykami. Empirowa komoda, kredens biedermeier, a na drugiej ścianie ogromny regał na książki prosto z ikei. Osiemnastowieczna lampa witrażowa stojąca obok kanapy Vimle czy Limle. Stół Nord coś tam, ale krzesła oryginalne, z czasów kongresówki. Na ścianach obrazy. Nie bajecznie drogie, ale wartościowe kopie. Większość z lat dwudziestych i trzydziestych zeszłego wieku. Po babci, dziadku, cioci. Tu i ówdzie srebra rodem z fabryki Norblina. Niby groch z kapustą, ale jakoś wszystko do siebie pasowało. To był klimat, który lubił. A może to tylko sentyment, wspomnienie z dzieciństwa, które budziło emocje? Nie widział. Nie dbał o to. Lubił tu być. Ale równie mocno kochał swoje teraźniejsze życie, w którym nie było miejsca na antyki. Mieszkanie na nowym osiedlu w sercu Warszawy, przerobione według jego pomysłu, trochę przypominające loft, a w nim nowoczesne meble. Na ścianach obrazy Bartka Kiełbowicza, po kątach rozrzucone sprzęty elektroniczne z nadgryzionym jabłkiem. Tu i teraz. To się liczy. Jedyne, co w jego mieszkaniu łączyło teraźniejszość z przeszłością, to polskie plakaty filmowe z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, w czarnych ramach. _Elektroniczny morderca_, _Obcy – ósmy pasażer_ _Nostromo_, _Seksmisja_, _Poszukiwacze zaginionej Arki_, _Czas apokalipsy_, _Kingsajz_. Takie delikatne muśnięcie historii PRL. I mrugnięcie okiem do gości. Przynajmniej tych, którzy łapali klimat.
Byli tu ci, którzy mieli być. Których Kacper chciał dziś mieć przy sobie. On, rodzice i dziadek Rysiek. Ojciec przygotował kaczkę w jabłkach, swoje popisowe danie. Robił to raz, czasem dwa razy w roku. Mama ugotowała żurek z jajkiem. Jego ulubioną zupę. Na koniec tort. Kiedy mama pokroiła go na kawałki, zaczął się armagedon.
– Co się stało, że Laura nie przyszła? – zapytała, stawiając przed Kacprem talerzyk z tortem.
– Małgosiu, nie męcz go, widzisz, że jest nie w sosie – przyszedł z odsieczą tata. Ale to tylko podgrzało klimat.
– O co ci chodzi? – warknęła do męża. – Tylko pytam. Nie będzie chciał, to nie odpowie.
– Już za późno! – prychnął ojciec. – Już zapytałaś. Już otworzyłaś szafę z trupem.
– Wojtek! – Mama niemal krzyknęła.
– Nie w tym sensie. – Ojciec przewrócił oczami.
– Dajcie spokój! – Kacper czuł, że nadszedł moment, kiedy trzeba interweniować, bo skoczą sobie do oczu. – Nic się nie dzieje.
Dziadek Rysiek uśmiechnął się wymownie. Ojciec spojrzał na niego i syknął:
– Co? Wiedziałeś? No, wiedziałeś? – Tata Kacpra wpatrywał się w staruszka z niechęcią. – Mogłeś jej coś powiedzieć, nie robiłaby scen. Chłopak ma urodziny!
– Przestańcie! – huknął Kacper. Nie pomogło.
Dziadek zaczął się śmiać, ale zaraz śmiech przeszedł w kaszel.
– No… – zaczął. – No… ja…
– Wykrztuś to wreszcie – powiedziała mama, próbując zachować spokój.
– Ja… – Staruszek opanował się i szepnął:
– Ja mam osiemdziesiąt dwa lata i trochę się znam na ludziach. I o swoim wnuku też coś tam wiem. W końcu znam go już trzydzieści trzy lata.
– Konkluzja, tato – zaproponował ojciec.
– Po prostu wyczułem coś i tyle. Nic nie wiedziałem. Ale też nie zamierzałem pytać. Co by to zmieniło?
– Sherlock Holmes się znalazł. Psycholog dusz normalnie – parsknęła mama i machnęła ręką, a potem spojrzała Kacprowi w oczy. – Synku, powiedz mamie, co się stało.
Kacper miał ochotę wstać i wyjść. Ale nie tak normalnie. Miał ochotę rzucić talerzykiem w ścianę i trzasnąć za sobą drzwiami. Już widział siebie, jak to robi.
– A co się mało stać? – wzruszył ramionami i nie rzucił tortem o ścianę. Szkoda tortu, dobry był. – Nie wiem właściwie.
Zawahał się. W zasadzie to nie wiedział, co dalej będzie. Ale czuł to. Zdawał sobie sprawę z sytuacji.
– To chyba koniec – przyznał Kacper.
– Co? – Oczy mamy rozszerzyły się do niewyobrażalnych rozmiarów. – Jak to? Jaki koniec? Z Laurą koniec?
Wiedział, że matka widziała w niej niezłą synową. Ładna, uśmiechnięta, pracowita, za dużo się nie odzywała na spotkaniach rodzinnych. Nadawała się.
– Dziękuję za przyjęcie. Wychodzę – oświadczył Kacper i wstał.
Matka wystrzeliła z krzesła jak rakieta z Cape Canaveral. Dopadła do niego i siłą usadziła z powrotem na krześle. Ojciec i dziadek spojrzeli na siebie.
– Już więcej ani słowa o tym – powiedziała. – Nie dzisiaj.
Ojciec chciał coś powiedzieć, ale matka wzrokiem zgasiła mu słowa w ustach. Zastygł jak rażony laserem. Dokończyli tort w ciszy. Kacper już myślał, że ocean się uspokoił. Był naiwny jak dziecko.
– Ojciec musi zamknąć firmę – wypaliła matka na osłodę. Tort był wystarczająco słodki, ale widocznie nie dla niej.
– Co? – Teraz Kacper szeroko otworzył oczy. Popatrzył na ojca, ten spuścił wzrok. Gdyby ktoś zerknął teraz na dziadka, dostrzegłby, jak cały zesztywniał. Ale nikt na staruszka nie patrzył. Ojciec studiował wzór na pustym talerzyku. Piękna porcelana, KPM Wałbrzych, połowa dziewiętnastego wieku. Matka wlepiła wzrok w obraz wiszący za plecami ojca. Chyba po raz tysięczny w swoim życiu kontemplowała geniusz malarski Jaracza, autora tego niebanalnego dzieła.
– Tato? – zapytał Kacper. – Co to znaczy? O co mamie chodzi?
Ojciec pokręcił głową, jakby sam nie dowierzał jej słowom.
– Co się tu, do cholery, dzieje? – Kacper podniósł głos. – Ktoś coś mi wytłumaczy?
Zrozumiał, że temat Laury miał przykryć inną prawdę. Chyba nie mniej bolesną.
– Dłużej już nie pociągnę – zaczął ojciec. – Takie czasy.
– Jakie czasy? – Zachrypnięty głos dziadka przeciął ciszę, która zapadła po wyznaniu ojca.
– Gówno rozumiesz! – wybuchnął ojciec. – Co ty możesz wiedzieć o tym wszystkim?
Ojciec zrobił się czerwony na twarzy, ręce mu drżały, głos się łamał. Patrzył na dziadka, a Kacper czuł nadciągający prawdziwy kataklizm. Nie jakiś sztorm, ale pieprzony armagedon.
– Synu… – szepnął staruszek, ale syn nie dał mu dokończyć.
– Przepraszam, to nie twoja wina, tato. Ani niczyja. Nie będę się nad sobą użalał. Mam 57 lat, firmę prowadzę od 1992 roku. Były lepsze i gorsze momenty… kawał życia. Od mniej więcej sześciu lat jest coraz gorzej, trudniej. Musiałem zaryzykować i – westchnął – no cóż… kredyty, pożyczki…
– Mamy blisko cztery milionów kredytów, a obroty spadły tak, że już nie możemy ich spłacać – dodała mama.
– Szkoda, bo wszystko tak sobie ułożyłem… ułożyliśmy, że po sześćdziesiątce mieliśmy z mamą tylko odcinać kupony – przyznał łamiącym się głosem ojciec.
– Ale co to znaczy? – zapytał Kacper. – Że co niby? Tracicie wszystko?
– Nie – odparł tata. – Wszystkie długi to długi firmy i moje. Dziesięć lat temu podpisaliśmy rozdzielność majątkową. Mama nie ma żadnych obciążeń. Dom jest na nią, jeden samochód też. Firmę kładę, a ja będę się starał o upadłość konsumencką.
– Kładę? Co kładę? – Kacper zdawał się nie rozumieć. – Kładziesz firmę, to znaczy, że co?
– Prawnik już nad tym pracuje. Składamy do sądu wniosek o upadłość i tak dalej… Za miesiąc, góra dwa praktycznie zawieszam funkcjonowanie. Sprawa jest bardzo skomplikowana i na dziewięćdziesiąt procent odpowiem własnym majątkiem. Prywatnie też mam kredyty i nie mogę ich spłacać. Łącznie moje zobowiązania mogą przekroczyć sześć milionów. Nie mam tyle. Nawet nie mam jednej trzeciej tej sumy. Lawina ruszy najdalej za trzy miesiące.
– Zostanie nam ten dom – dodała mama. – Więc spróbujemy go sprzedać, kupić jakieś mniejsze mieszkanie, ja będę dalej pracować w bibliotece, choć to w zasadzie zawsze było tylko hobby. Ojciec poszuka jakiejś pracy na czarno. Jakoś pociągniemy.
– Jakiej pracy na czarno? – zdziwił się dziadek.
– Sąd, komornicy i tak dalej… nie opłaci mi się pracować oficjalnie. Nie martwcie się, coś wymyślę. – Ojciec uśmiechnął się krzywo.
Kacpra zamurowało. Dziadek Rysiek też sprawiał wrażenie, jakby znalazł się w matriksie.
– To jest żart, tak? – zapytał Kacper. – Ukryta kamera?
– Nie, Kacper – powiedziała mama. – To nie jest żart.
Impreza całkiem zdechła.
Kiedy pożegnał się z rodzicami, mama odprowadziła go do bramy wjazdowej.
– Jak on to znosi? – zapytał, zerkając na dom, który wkrótce będzie tylko wspomnieniem.
– Źle – szepnęła matka. – Pieniądze są nieważne, ten dom jest wart z półtora miliona. Ja po trzydziestu latach pracy doszłam do przyzwoitej pensji. Da się żyć. Tyko boję się, że on tego nie zniesie. Sąd, szarpanie się z bankami, prawnikami, ZUS-em, skarbówką… sam wiesz, jak to jest. Prowadzisz firmę od dwóch lat. A on po przeszło dwóch dekadach harówki zostanie z niczym. Pamiętasz, jak trzy lata temu miał stan przedzawałowy i wszczepili mu te stenty? Wtedy się zaczął prawdziwy kryzys. Wycofał się ten kontrahent z Dubaju.
– Wycofał się? Ojciec mówił, że sam z niego zrezygnował.
Matka westchnęła.
– Aha. – Kacper zrozumiał.
– Straciliśmy wtedy dwa miliony złotych, całe nasze oszczędności. To miał być strzał życia. I był. Prosto w serce. Potem żyliśmy z bieżących zarobków firmy, ale wszystko zaczęło się sypać.
– Nie da się tej firmy jakoś uratować?
Matka pokręciła głową.
– Musielibyśmy spłacić bankom co najmniej cztery miliony w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Ale skąd tyle wziąć? Jak potem spłacić, skoro firma zostanie zamknięta?
Pogłaskała go po policzku.
– Nie ma ratunku dla firmy. Ale nie martw się, żyj swoim życiem. Jakoś z tego wyjdziemy. Jakoś.ROZDZIAŁ 3
Jechali w milczeniu. Kacper jak zawsze odwoził dziadka z rodzinnej imprezy do jego mieszkania na Ochocie. Już był spóźniony na spotkanie z Laurą. Miał to w dupie. Mini Countryman z napędem na cztery koła jechało leniwie ośnieżoną Grójecką w kierunku placu Narutowicza.
– Powiesz coś? – zapytał w końcu Kacper.
– A co byś chciał usłyszeć? – odpowiedział dziadek pytaniem na pytanie.
– Nie wiem – przyznał szczerze chłopak. – Masz osiemdziesiąt dwa lata i trochę się znasz na ludziach.
Dziadek uśmiechnął się pod wąsem.
– Niewiele mi zostało… – zaczął.
– Nie na to czekałem. – Kacper zerknął na dziadka i dodał z ironią w głosie:
– Potrafisz pocieszyć człowieka.
Byli coraz bliżej placu Narutowicza.
– Zostawimy go z tym? – Chłopak nie dawał za wygraną. – Tylko znowu nie zaczynaj, że masz osiemdziesiąt dwa lata.
– O czym rozmawiałeś z matką przy bramie? – zapytał starzec.
– Cztery miliony muszą oddać bankom. Boi się o jego zdrowie. Wiesz, ten zawał sprzed trzech lat. – Kacper pokręcił głową. – Nie mam pojęcia, co robić.
Dziadek zgarbił się i zamyślił na chwilę, a potem zadrżał, jakby przeszedł przez niego prąd. Wyprostował się w niewygodnym, w jego ocenie, fotelu mini coopera i zapytał, zmieniając temat:
– Chcesz pogadać o Laurze?
– Nie ma o czym – burknął Kacper.
– Jest dla ciebie ważna?
– Dziadku, co ty mi z Laurą teraz wyjeżdżasz? Co to ma do…
– Czy jest dla ciebie ważna? – przerwał mu dziadek, cedząc przez zęby każde słowo.
– Nie chcę… – chłopak przełknął ślinę – nie chcę z nią być. To nie to. Między nami koniec, wypaliło się.
– Okej – dziadek westchnął i rozluźnił się, jakby zrzucił z pleców niewidoczny ciężar.
– Co prawda, ona jeszcze o tym nie wie – ciągnął chłopak. – Ale mam nadzieję, że zniesie to po męsku. Mam zamiar właśnie dziś jej to powiedzieć.ROZDZIAŁ 4
Czekała na niego z kolacją. Urodzinową. Mógł to być gorący lutowy wieczór. Bardzo gorący. Wynajmowała mieszanie na ostatnim piętrze nowoczesnej kamienicy. Ogromny ogród zimowy na tarasie z widokiem na Stadion Narodowy i wszystko dookoła. Widok jak z serialu TVN-u. Widok, o którym marzą ściągający do stolicy rekruci kapitalizmu, pomyślał Kacper. Na tarasie stolik, a na nim wino i świece. Zobaczył to i coś zakłuło go w środku. Laura wyglądała nieziemsko. Na ten wieczór włożyła obcisłą czarną sukienkę i buty na wysokim obcasie. Żadnych fanaberii, tylko prostota, która złamie każdy lód. No, prawie każdy. Na szyi miała perły, które jej kupił na Bali. Ich ostatni wspólny wyjazd, pomyślał. Tego lodu nie da się już przełamać. Nie polecą już więcej na Madagaskar. Ani do Kopenhagi. Ani nigdzie. Wiedział, że to ją może zniszczyć, ale nie miał wyjścia.
Przez głowę przelatywały mu setki myśli. Bankructwo firmy ojca, ten jego zawał sprzed trzech lat, zmęczona twarz dziadka, wakacje z Laurą na Bali, dzisiejsza rozmowa rekrutacyjną z tą… jak ona miała na imię? Monika? Monika Szuster. Patrzył na Laurę, ale jej nie słyszał. Przed miesiącem podpisał duży kontrakt, czuł, że właśnie łapie wiatr w żagle. Chciał płynąć dalej, bez obciążeń.
– O czym myślisz? – Laura wyrwała go z zamyślenia.
– O niczym – skłamał. – Tak sobie wspominam nasz wyjazd na Bali, jak patrzę na ten naszyjnik.
Uśmiechnął się do niej. Laura była ładna. Nie jakaś piękność, nie wychudzona modelka. Była ładna urodą zwykłej, świeżej dziewczyny, która mimo dwudziestu sześciu lat nie zawracała sobie głowy medycyną estetyczną. Nie powiększyła ust, nie zrobiła sobie cycków. Takie dziewczyny lubił najbardziej. Uprawiała sport, bo to lubiła, a nie dlatego, że tak wypada. Dwa razy w tygodniu wspinała się na ściance, w weekendy biegała, latem dużo jeździła na rowerze. Bez napinki. Pokochał ją. A może tylko tak mu się wydawało. Dlaczego to tak się kończy? I czy na pewno się kończy?
– Słuchaj, Laura – wziął się na odwagę. – Musimy poważnie pogadać.
– Czekaj – szepnęła i uciszyła go gestem dłoni. – Jest coś, o czym musisz wiedzieć.
Zabrzmiało poważnie. Za poważnie. Przeszył go dreszcz. Co, do cholery? Właśnie miał jej powiedzieć, że to koniec, a ona co? Co chce mi powiedzieć? Chyba nie jest w ciąży? Poczuł, jak jego ciało ogarnia znajomy paraliż wywołany stresem. Zaczyna się od nóg. Potem, jak niewidzialna chmura, centymetr po centymetrze pochłania ciało, aby na końcu zacisnąć się wokół gardła.
Ujęła jego dłoń. Czarna chmura podniosła się na wysokość brzucha.
– Kacper, proszę, wysłuchaj mnie. Proszę, nic nie mów. – Spojrzeli sobie w oczy. – Nie przerywaj, dopóki nie skończę.
Poczuł ucisk w klatce piersiowej.
– Ale… – nie dokończył, tylko skinął głową, że się zgadza.
– Kacper, kochany, to wszystko jest takie pokręcone. – Puściła jego dłoń. – Nie wiem, jak to powiedzieć.
Wzruszył ramionami, bo nie mógł już mówić.
– Jest ktoś… – szepnęła i jedną dłoń położyła na brzuchu, a wierzchem drugiej otarła łzę, wykluwającą się w kąciku oka.
Chmura zacisnęła się wokół gardła. A więc jednak! Dziecko! Ożeż… Próbował przełknąć ślinę. Przełknął ciężki kamień, który powoli zaczynał blokować przełyk. Brakowało mu powietrza. Świat miał zaraz runąć na niego całym swym jestestwem. Tak to teraz widział. Mam zawał, pomyślał na chwilę przed ostatecznym ciosem. Nie przeżyję Chrystusa. Trzydzieści trzy lata i finito. W ciąży? Teraz? _Why_?
– Ma na imię Cezary…
Już mu dała imię? Tak szybko? A więc chłopiec. Ale jak mogła sama zadecydować o tak ważnej rzeczy? Rodzice razem decydują o imieniu dla potomka. Cezary? Jak to? Przecież miałem z nią zerwać. Czuł, że oczy zasnuwa mu czarna zasłona. To niemożliwe! Ja umieram!
– Od miesiąca pracujemy razem przy tym nowym projekcie, o którym ci opowiadałam. Duża sprawa… to znaczy ten projekt, wiesz. A Cezary… no, musiałam ci powiedzieć. Między nami nic nie ma, nie było, ale wiesz, chcę spróbować… Kacper, przepraszam!
Świat stanął. Pauza w rzeczywistości. Wszystko wokół niego dosłownie zatrzymało się na kilka sekund. Laura rozpłakała się i zarzuciła Kacprowi ramiona na szyję. Ryczała jak bóbr, zawodząc tak głośno, że chyba cała ulica ją słyszała.
Czarna zasłona zniknęła. Paraliż również. Nie miał zawału. Przeżyje trzydzieste trzecie urodziny. Przytulił ją. Na jego usta zbłądził delikatny uśmiech triumfu. Kto właściwie wygrał? Oboje przegraliśmy, więc z czego się śmiejesz pajacu, skarcił się w myślach. To porażka miłości, a nie triumf wolności, jak sobie wmawiasz. Zaczęła go pieścić. Pożegnalny seks? Dlaczego nie.ROZDZIAŁ 5
Z trudem rozkleił oczy i spojrzał na budzik. 8:23. Czyli niedziela. Nie biegam, dzisiaj to pieprzę. W końcu to luty, pomyślał. Ale nie zamknął już oczu. Wrócił do domu po drugiej nad ranem. Po ciężkiej walce. Z samym sobą. Czy seks na rozstanie jest okej? Czy to nie przesada? Rozstrzygnie ten dylemat następnym razem. A więc z Laurą koniec. Zaczynam pierwszy dzień dalszej części mojego życia. Uśmiechnął się do siebie. Szklanka wody wypita duszkiem. Prysznic. Jogurt. Latte macchiato z sojowym mlekiem. Sok ze świeżych pomarańczy. Chwila lenistwa. O dziesiątej usiadł do maili. Zaczął pracować nad strategią nowego projektu dla kluczowego klienta. Miał jeszcze sporo do przygotowania. Cisza, spokój, zero zobowiązań. Można się spokojnie skupić na pracy. Nie zdążył jeszcze dotrzeć do połowy planu dnia, a dzwonek domofonu zaburzył ten rytm. Kto, do cholery?
– Co się stało, dziadku? – zapytał na powitanie, kiedy staruszek stanął w drzwiach.
Ryszard Strzelec miał krótko obcięte siwe włosy, krótką siwą brodę i mimo swoich osiemdziesięciu dwóch lat, zawsze trzymał się prosto jak żołnierz na defiladzie. Od kilku lat regularnie uprawiał nordic walking w Parku Szczęśliwickim. Wsiadał do tramwaju na placu Narutowicza, jechał Grójecką kilka przystanków, a potem przechodził przez Skwer Dobrego Maharadży i szedł do Szczęśliwickiej. Zanim rozpoczął rzeczywisty trening, miał już zrobione ponad półtora kilometra. Szedł szybkim tempem, trzy lub cztery okrążenia. Każde z nich to niecałe dwa kilometry. Miał dziadek krzepę.
– Kawy daj. Tylko dobrej, czarnej, włoskiej. Nie żadne, cholera, latte.
Kacper nie mógł wyjść ze zdziwienia.
– A jak ty się tu w ogóle w niedzielę przed południem znalazłeś?
– Uberem. Dawaj kawę i siadaj.
Zaparzył americano dla dziadka, przedłużone espresso dla siebie i usiedli. Kacper patrzył na staruszka z zaciekawieniem.
– To ty uberem jeździsz?
Dziadek pokazał najnowszego iPhone’a.
– Co, zdziwiony?
Kacper zaśmiał się serdecznie.
– Mało o mnie wiesz, wnusiu.
Teraz Kacper buchnął śmiechem. Nie wytrzymał. Facet przekroczył osiemdziesiątkę, jest moim dziadkiem i mówi, że mało o nim wiem.
– Masz jakieś tajemnice, dziadku? Kochankę w Moskwie, o której nigdy nie mówiłeś? Fortunę na koncie w Szwajcarii? Brata bliźniaka w Ameryce?
Dziadek Ryszard się nie śmiał. Patrzył czujnie na wnuka i kiwał głową, jakby pozwalał mu się pośmiać, zanim przejdą do poważnych spraw.
– Może za mocną kawę podałem? – Dobry humor nie opuszczał Kacpra. – A może ty, dziadek, jakieś zioło przypalasz?
– Skąd ten dobry humor? Czyżby sprawy z Laurą się ułożyły? – zapytał starzec.
– A ułożyły się! Jak cholera się ułożyły.
– Czyli?
– Czyli… _I’m free, free falling_ – zawył Kacper, podrywając się z fotela. – Może chcesz drinka, dziadku? Albo czystą?
– Przed trzynastą nie piję – mruknął dziadek. – I ty też nie powinieneś.
– Dobra, dobra – Kacper machnął ręką.
– Daj spokój i usiądź. To poważna sprawa, Kacper.
Kacper zbladł.
– Masz raka?
– Przestań, chłopaku. Nie mam żadnego raka. Przynajmniej nic o tym jeszcze nie wiem. Usiądź i słuchaj.
Usiadł.
– Jesteś teraz, powiedzmy, wolny. Nie masz dziewczyny, z którą hipotetycznie mógłbyś się ożenić i mieć dzieci.
– Co ty gadasz, dziadku?
– Zamknij się i słuchaj! Chyba że nie chcesz pomóc rodzicom i jak jakiś popieprzony raper albo patostreamer masz wywalone na rodzinę.
– Jak? Co? – Kacpra zatkało. – Patostreamer? Skąd ty znasz takie słowa?
Stary zwariował, przeszło mu przez głowę. Boże, dziadku, co się z tobą stało?
– Masz siedem dni! Dzisiaj jest dwudziesty pierwszy lutego. – Staruszek zaczął się trząść. – Podaj mi wody.
Kacper skoczył do kuchni. Mężczyzna łapczywie wychylił szklankę.
– Masz jakiś pomysł, żeby im pomóc? Masz? – zapytał chłopak, spoglądając z nadzieją na dziadka.
– Mam – przytaknął Ryszard Strzelec. – Muszę ci to jakoś wytłumaczyć, ale nie będzie łatwo.
– Mów!
– To nie takie proste – zirytował się staruszek. – Trudna sprawa.
– Masz na myśli kasę? Wiesz skąd wziąć cztery miliony? – Kacper patrzył na dziadka z mieszanymi uczuciami. Chciał pomóc rodzicom, ale co osiemdziesięciolatek może zrobić w takiej sytuacji? Napaść na bank? – Co jest trudne? Mów!
– Trudno mi to wszystko wytłumaczyć. To może być dla ciebie szok.
– Błagam! Dziadku! Przyjeżdżasz do mnie w niedzielę rano, czego nigdy wcześniej nie zrobiłeś, gadasz coś od rzeczy, jesteś roztrzęsiony, zaczynam się martwić. To Alzheimer? Boże, dziadku, to Alzheimer!
– Ani rak, ani Alzheimer. – Ryszard westchnął. – Boję się powiedzieć ci o tym, bo nie uwierzysz.
– Sprawdź mnie!
– Z tym się wiąże wiele różnych rzeczy, to może mieć poważne konsekwencje, dawno tego nie robiłem... i mogę nie mieć już na to siły.
– Sorry, ale zabrzmiało, jakbyś miał zacząć znowu uprawiać seks. Chcesz uzbierać cztery miliony, pracując jako żigolo w domach starców? I ja mam ci w tym pomóc?
Dziadek roześmiał się, Kacper również. Nerwy puściły.
– Chcesz zarobić cztery miliony? Albo więcej? Może pięć? – Dziadek mówił pewnym głosem, stres minął. Kacper czuł, że zaraz przejdzie do sedna.
– Wal!
– Zbierz odpowiednie informacje i wracaj do lat osiemdziesiątych. Do 1984 roku. Dzisiaj wiesz wszystko, co trzeba wiedzieć, żeby zbić fortunę. Masz internet, informacje! Zrób, co trzeba i…
Kacper ukrył twarz w dłoniach. Czyli jednak Alzheimer. Szlag by to trafił. A ja głupi myślałem, że on naprawdę na coś wpadł. Trzeba go odwieźć do domu, a jutro poszukać lekarza. Czy wcześniej miał jakieś objawy? Chłopak wziął do ręki telefon, żeby sprawdzić objawy Alzheimera.ROZDZIAŁ 6
Kiedy dziadek bredził, Kacper szybko przeanalizował kilka artykułów na temat Alzheimera. Opisane w nich objawy nie bardzo pasowały do zachowania dziadka w ostatnich miesiącach. Właściwie to nic nie pasowało. Może to Parkinson?
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – zirytował się dziadek Ryszard.
– Eee… A, tak, słucham. – Kacper robił dobrą minę do złej gry. – A co mówiłeś?
– Kacperku, skup się, proszę, to bardzo ważne. Odkryłem to przypadkiem, pod sam koniec lat osiemdziesiątych. Najpierw przeszedłem raz. Wróciłem do roku 1955.
Ale odpłynął, pomyślał Kacper. Staruszek albo pali niezłe zioło, albo ma jakąś nową, nieodkrytą jeszcze chorobę psychiczną. A może to zwykłe rozdwojenie jaźni? Jeden Ryszard tu i teraz, drugi w 1955 roku?
– To był koszmar, ale z drugiej strony bardzo ciekawe doświadczenie. Bałem się jak cholera. Miałem przecież wtedy dziewiętnaście lat. To znaczy w 1955 roku, bo jak przeszedłem, byłem już w sile wieku, po pięćdziesiątce. Warszawa w erze Bieruta, co to był za świat.
Kacper złapał się za głowę. Było źle, było bardzo źle.
– Nie chciałem nigdy potem wracać do tego czasu. Odczekałem rok i bach! Wróciłem do 1956. Nieźle się wpakowałem. Zacząłem powoli orientować się w sytuacji. Mogłem kalkulować, planować. Ale musiałem czekać. Potem przeskoczyłem w 1994 roku. Firma twojego ojca zaczynała nieźle się rozwijać. Potrzebowali funduszy. Pomogłem mu trochę… no i sobie też. Wróciłem do 1961 roku. Wtedy w roku 1994 przeskakiwałem jeszcze dwa razy. W latach dziewięćdziesiątych byłem tam w sumie kilkanaście razy. Najważniejsze, co musisz wiedzieć, to że cofasz się zawsze równo o trzydzieści trzy lata. Rozumiesz? Trzydzieści trzy lata wstecz! Niemal co do dnia. Za siedem dni otwiera się przejście. Możesz wrócić do 1984 roku.
Kacper przyjrzał się dziadkowi. Policzki starca nabrały rumieńców, a oczy błyszczały jak u nastolatka podglądającego nagie dziewczyny pod prysznicem. Ciężki stan, pomyślał Kacper. Może od razu zadzwonić po pogotowie?
– Przechodzisz tylko, kiedy księżyc jest w nowiu. I wychodzisz tam podczas nowiu. Zawsze tracisz kilka dni. Teraz to będzie 26 lutego. I wtedy przechodzisz. A tam się znajdziesz 2 marca 1984 roku.
Starzec wziął do ręki telefon, coś sprawdził i kontynuował.
– Wracasz po miesiącu. Pamiętaj! Zawsze po miesiącu musisz być z powrotem. Nie zostawaj dłużej. Miesiąc tu, miesiąc tam. Kapujesz? Wrócisz po miesiącu! Tam masz wyjście 1 kwietnia. Tu będziesz 28 marca. To proste. Kapujesz, Kacper?ROZDZIAŁ 7
Siedzieli w popularnej knajpie przy Kruczej. Kacper wyskoczył na lunch, żeby pogadać z ojcem. Miał mało czasu, klient czekał na nowy projekt, ale stan dziadka budził jego niepokój. Przeglądali menu.
– Co bierzesz? – zapytał Kacper. – Gdyby to było śniadanie, poleciłbym ci zielone smoothie bowl z awokado, jarmużem, owocami albo jaglankę z chia i migdałami. Ale na lunch proponuję ziemniaki zapiekane ze szpinakiem i serem blue. Albo zielone purée z kotletem z selera.
– No nie wiem… – Ojciec bezmyślnie wpatrywał się w menu.
– Ja płacę. – Uśmiechnął się Kacper.
– To nie jest śmieszne – odparł szczerze ojciec. – Mam pięćdziesiąt siedem lat, prowadzę firmę od przeszło dwóch dekad i czuję się jak student. Najchętniej kupiłbym bułkę z kefirem i zjadł gdzieś w bramie.
– Tato, spokojnie. – Kacper nie tracił dobrego humoru. Dziś rano przyjął do pracy tę asystentkę, która najpierw wydawała się za stara, a potem okazała się najlepsza. – To chodź, tu obok jest spożywczak. Kupimy po bułce.
Dziesięć minut później stali w bramie, jedli kajzerki i popijali kefirem. Lutowy chłód kompletnie im nie przeszkadzał.
– Kurczę, ale ekstrawagancja – rzucił Kacper między jednym kęsem a drugim. – Fajnie. Jeszcze jakbyśmy komórki zostawili w autach, to byłby całkowity oldschool.
Ojciec pokiwał głową, przytakując. Kacper chciał pogadać z ojcem o dziadku. I właśnie poczuł, że jest mu łatwiej gadać o trudnych rzeczach, gdy stoją w bramie i jedzą kajzerki zamiast purée z kotletem z selera czy tofu z pieczonymi warzywami korzeniowymi w azjatyckiej glazurze. Poczuł, że bez tego blichtru pędzącej codzienności, bez stylowego zadęcia, pseudoszaleństwa fit i technologicznej napinki, bez tej ciągłej pogoni za swoim lepszym cieniem, jest trochę bardziej sobą. I jest mu łatwiej. Tylko trochę, ale to już coś. Poczuł, jak drobinki rozkoszy przemknęły mu po plecach. To taki dreszcz, który pojawiał się na kilka sekund. Nie potrafił zdefiniować tego uczucia, było jak sekunda szczęścia, jedna sekunda rozkoszy i jedna sekunda bezpieczeństwa. Czuł to czasami – że jest tak, jak ma być. Kiedyś zdarzało się to częściej, ostatnio rzadziej. Tak jak wtedy, gdy stali z kumplami po lekcjach w piątek i jeden rzucał – dzisiaj FIFA u mnie, starych nie ma całą noc, piwo się mrozi. Dreszcz, dwie sekundy. Albo gdy na studiach, na zajęciach, dziewczyna szepnęła mu do ucha: mam bilety do kina na wieczór. A potem idziemy do mnie, mama wyjeżdża w delegację. Nie będzie jej do poniedziałku. Cały weekend dla nas. Obietnica czegoś, co ma się wydarzyć, czegoś, co znasz i chcesz, żeby trwało i trwało. Wiesz, że ten stan nie utrzyma się długo, ale dreszcz oznajmia ci, że już prawie jesteś w domu.
– Co właściwie dziadek robił za komuny? – wypalił Kacper.
– Nauczycielem był, przecież wiesz.
– A co jeszcze?
– Różne rzeczy. – Ojciec wzruszył ramionami. – Uczył historii, wiedzy o społeczeństwie, techniki, dyrektorem szkoły był, organizował obozy z młodzieżą. No i tym… Harcmistrzem Polski Ludowej był. Pisał jakieś opracowania na temat historii harcerstwa, nawet mu to wydawali i ponoć nieźle płacili. Co tam jeszcze?
– Ale był majętnym człowiekiem?
Ojciec spojrzał na Kacpra.
– Nie znasz swojego dziadka? Przecież wiesz.
– No ale skąd on miał te udziały w przedwojennych firmach i te inne papiery? – Kacper zawahał się. – Na przykład obligacje przedwojenne?
– Po swoim ojcu przecież. A skąd?
– Czekaj, a kim był pradziadek?
– W banku pracował, w Warszawie. Po co pytasz? Nie pamiętasz? Dziadek zanudzał nas tymi historiami co wigilię.
Kacper zamyślił się.
– Ja nie będę go prosił o pieniądze, jeśli do tego zmierzasz – mruknął ojciec.
– Nie to miałem na myśli.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.