- W empik go
Jess, trzeci pasażer "Ogórka" - ebook
Jess, trzeci pasażer "Ogórka" - ebook
Bohaterowie książeczki wyruszają w podróż dookoła świata. Gdzie dotrą, kogo będą gościć na pokładzie i co ich spotka po drodze, to się okaże. Na początek warto wiedzieć, że opowieść jest przeznaczona dla dzieci w wieku 6+ i stanowi idealne wprowadzenie młodego czytelnika w świat literatury podróżniczej. Dodatkowo w tekście ukrytych jest parę "smaczków", czytelnych dla dorosłych fanów sztuki filmowej.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-671-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszyscy mieszkańcy miasta zgromadzili się na rynku, aby ich pożegnać. Po prawdzie większość obecnych liczyła na to, że coś jednak zawiedzie i że będzie można się z tego pośmiać. Albo że zrobią sobie zdjęcia ze słynnymi podróżnikami. Co, w rzeczy samej, niektórym się udało. Albo że będą rozdawać darmowe gadżety. Ale nie rozdawali.
O wyznaczonej godzinie, z wieży ratusza, rozległ się dźwięk trąbki. Zwolniono liny i pojazd powoli zaczął się unosić w powietrze. Przypominał nieco wielki ogórek. Był nawet zielony. Pod ogórkiem zawieszona była kabina, na jednym z jego końców zamontowano śmigła i stery, a drugi zakończony był długim szpikulcem. Po co? Tego nikt nie wiedział.
− No to lecimy – powiedział Rok ni to do siebie, ni to do Blu.
− Tak, lecimy – przytaknęła Blu, machając ręką do malejących sylwetek mieszkańców. − Zupełnie w to nie wierzę.
Sterowiec, bo tak właśnie nazywa się pojazd, który zbudowali podróżnicy, osiągnął zaplanowaną wysokość. Śmigła zaczęły się obracać. Najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej sterowiec oddalał się od przyratuszowego placu. Kiedy wreszcie znikł za dachami budynków, ludzie zgromadzeni na rynku, powoli się rozchodzili. Niektórzy porozmawiali jeszcze ze spotkanymi znajomymi. Inni poszli na spacer do parku, ale większość wróciła do domów, do swoich zajęć. Była słoneczna, ciepła sobota, a w taki dzień każdy znajdzie sobie coś do roboty.
* * *
Sterowiec mknął nad lasem. Choć może to nie jest najlepsze słowo. Używając czasownika „mknął” można się spodziewać dużej szybkości. A pojazd raczej wlókł się w kierunku królewskiego miasta Krakowa. Dobry rowerzysta, bez większego problemu, dotrzymałby mu kroku.
Rok i Blu siedzieli na fotelach w kabinie pilotów i popijali kawę.
− Tfu, tfu – prychnęła Blu. – Łykłam to czarne z kawy – powiedziała.
− Fusy. To się nazywa fusy – podpowiedział Rok.
− No właśnie! Fusy. Obrzydlistwo – przytaknęła Blu.
− Czy ja wiem, przecież to jest właśnie zmielona kawa. Chyba nie może być aż tak obrzydliwa.
− Daje słowo, że jest. Może chcesz spróbować – wyciągnęła do niego swój kubek.
− Dziękuję, mam swoje.
* * *
Blu pojawiła się w mieście kilka lat temu. Miała skórę ciemniejszą niż wszyscy okoliczni mieszkańcy. Mówiła z dziwnym akcentem i czasem myliła słowa. A poza tym zachowywała się całkiem normalnie. Nie lubiła tylko mięsa, ale w dzisiejszych czasach chyba nikogo to już nie dziwi. Niektórzy zastanawiali się, czemu przyjechała do ich kraju. Podejrzewano też, że uciekła ze swojego, bo było tam niebezpiecznie albo że narobiła długów i musiała się gdzieś ukryć. A może, po prostu, nasze miasto jest fajne i tu jej się podoba? Na to chyba nikt nie wpadł. W każdym razie Rok bardzo się cieszył, że je wybrała, a i innym mieszkańcom to nie przeszkadzało. No... może trochę. Na początku. Ale po jakimś czasie wszyscy się przyzwyczaili.
Rok prowadził serwis i sklep rowerowy i to u niego Blu znalazła pierwszą pracę. Najpierw pomagała w warsztacie, bo okazało się, że ma smykałkę do rowerów. Potem, gdy porządnie nauczyła się języka, także w sklepie. A po kilku latach wydało się, że Blu i Rok budują pojazd. Wielki, ogromny pojazd latający i zamierzają polecieć nim dookoła świata. I w tym pojeździe frunęli sobie właśnie w kierunku południowo−zachodnim, czyli w kierunku lewej, dolnej części mapy, którą Rok obserwował na ekranie laptopa.
* * *
Minęło kilka godzin lotu. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Sterowiec leciał nad kolorową szachownicą pól i łąk, gdy nagle rozległo się pukanie.
Puk
Puk
Puk
Rok i Blu spojrzeli na siebie zdziwieni i zaczęli się rozglądać. Pukanie rozległo się jeszcze raz, ale tym razem głośniej.
PUK
PUK
PUK
Rok wstał z fotela pilota i ostrożnie podszedł do drzwi, za którymi był schowek. Przyłożył do nich ucho i wtedy pukanie rozległo się po raz trzeci.
ŁU
BU
DU!
Właściwie był to łomot, zupełnie jakby ktoś walił pięścią w drzwi schowka. Rok odskoczył przestraszony, rozejrzał się po kabinie, zupełnie jakby szukał jakiejś broni. I tak było w istocie, ale żadnej broni nie znalazł. Chwycił więc stojącą w kącie miotłę, uniósł ją nad głową niczym maczugę i podszedł do drzwi. Łypnął na Blu, chwycił klamkę... i otworzył schowek.
Ze schowka, mrużąc oczy, wyszła dziewczynka. Miała rude włosy, sukienkę w kwiatki i może z osiem lat. A może nawet dwanaście. Rok, który na dzieciach się nie znał, nie potrafił tego ocenić. Poprawiła okulary, rozejrzała się po kabinie i rzekła:
− Zrobilibyście klamkę od środka, bo można się zatrzasnąć niechcący. A ty – wskazała palcem Roka − sprzątasz czy odlatujesz?
− Słucham? − zdziwił się Rok.
− Pytam, czy sprzątasz, czy odlatujesz? Na miotle. Kumasz? − powtórzyła dziewczynka.
− Sprzątam... nie... odlatuję. Co ja gadam? − zamotał się Rok. − Kim ty w ogóle jesteś? Skąd się tu wzięłaś?
− Ja jestem Jess − odpowiedziała dziewczynka. − Skrót od Jessica. Wyobrażacie to sobie! DŻE−SI−KA! Jak można tak skrzywdzić dziecko? Moja babcia tak mówi i ja się z nią zgadzam, więc macie do mnie mówić Jess – i tupnęła nogą.
− Witaj Jess – Blu dopiero teraz postanowiła się odezwać.
− Witaj – powiedziała Jess i dygnęła, uśmiechając się do Blu.
− Co: witaj? Jak to: witaj? − denerwował się Rok. − Nie może być tak, że jakieś dziecko włazi nam na statek i się po nim pałęta. Jazda do domu! – krzyknął, na serio już zdenerwowany, wskazując ręką drzwi.
Jess spojrzała na niego, potem odwróciła wzrok na Blu. A potem obie spojrzały na Roka i wybuchnęły śmiechem.
− Ale... Ale... Ja nie potrafię latać – wystękała w końcu, siadając na podłodze i ocierając rękawem łzy. Bo aż się popłakała ze śmiechu.
Rok zrobił się czerwony ze wściekłości i już miał wybuchnąć... ale nagle mu przeszło. Chyba zrozumiał, że nie może, ot tak sobie, wygonić bachora. W końcu lecieli sterowcem na wysokości paruset metrów nad ziemią.
No cóż, co się stało, to się nie odstanie. Stare porzekadło mówi, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Koty dodają, że należy się z tego wręcz cieszyć i szybko wychłeptać resztki. Koty są mądre. Rok postanowił więc znaleźć dobre strony obecnej sytuacji. Zastanowił się chwilę... potem jeszcze chwilkę... i jeszcze momencik... i nic mu do głowy nie przyszło. Czyżby nie było żadnych dobrych stron? Głupie te koty! Ale jakieś rozwiązanie znaleźć trzeba. Wręczył więc dziewczynce miotłę i z szerokim uśmiechem powiedział:
− Masz tu miotłę i możesz już lecieć do domu, mała wiedźmo.
− Ha, ha. Bardzo zabawne – odpowiedziała Jess. − Głodna jestem. Macie coś do jedzenia?
* * *
− Skąd się wzięłaś? − spytała Blu, stawiając przed dzieckiem talerz z kanapkami i herbatę.
− No więc, kiedy dwoje ludzi bardzo się kocha i się przytulają, i całują, no wiecie: jak pszczółki, to po jakimś czasie rodzi się dziecko – powiedziała Jess. − Zazwyczaj ciąża trwa dziewięć miesięcy, ale ja jestem wcześniakiem. Tata mówi, że to dlatego...
− Nie o to pytam – przerwała Blu. − Skąd się wzięłaś tu, na naszym statku?
− Czy to nie oczywiste? Ukryłam się tuż przed odlotem, kiedy rozmawialiście z prezydentem i rozdawaliście autografy.
− No, ale... ale tak nie można. Przecież twoi rodzice na pewno cię szukają. I zamartwiają się o ciebie.
− Pozwolili mi – z dumą w głosie powiedziała Jess.
− Co? − zdziwiła się Blu, a Rok uniósł brwi z niedowierzaniem.
− Kiedyś byliście w naszej szkole. Opowiadaliście o planowanej podróży i o sterowcu, i o tych wszystkich krainach, nad którymi będziecie podróżować. I wtedy postanowiłam, że chcę z wami lecieć.
− A nie mówiłem? − powiedział Rok − że chodzenie do szkół to zły pomysł.
− No właśnie! Też to mówię rodzicom, ale nie chcą słuchać. No, i jak wróciłam do domu, to powiedziałam, że chciałabym tak podróżować. A wtedy tata zaproponował, żebym zapytała, czy mogę z wami lecieć. A jak się zgodzicie, to rodzice również. To jak będzie? Mogę?
− Nie! − zgodnie odpowiedzieli Blu i Rok.
− Ale czemu?
− Bo... Bo... Bo nie jesteśmy przygotowani, nie mamy prowiantu. Może to być niebezpieczne...
− Eee... tam – odpowiedziała Jess, wyciągając z różowej walizki kanapki zapakowane w błyszczącą folię. − Ja mam prowiant i się nie boję.
− No i zupełnie się nie znamy – dodał Rok.
− Ty jesteś Rok, a ty Blu – powiedziała dziewczynka, kolejno wskazując ich palcem. − A ja jestem Jess. I już się znamy!
− A poza tym, nie mamy pozwolenia od twoich rodziców – Rok w końcu wymyślił argument nie do odparcia. − Na piśmie! Ha!
− Proszę bardzo – Jess sięgnęła do walizki. − Tu jest mój paszport, legitymacja szkolna i... zgoda od rodziców. Na piśmie! Ha!
Jess wyciągnęła z paszportu lekko pogniecioną kartkę w linie i rozłożyła ją na stole. Stało tam jak wół:
Podpisy rodziców były uzupełnione.
− Ale... Ale... Jak to? − wybąkał Rok.
− He, he. Chyba myśleli, że żartuję i mi to podpisali. A tu, wy musicie podpisać – wskazała palcem puste miejsce.
Rok był zdruzgotany. Nie tego się spodziewał. Co robić? Co robić? Musiał szybko coś wymyślić.